Cicha muzyka wypełnia głowę Terry’ego, jego wargi bezgłośnie układają się w kształt dobrze znanych, bo wyrytych w pamięci, słów. Kredki delikatnie skrobią papier, dodając życia czarno-białej kolorowance. Terry lekko kiwa się na krześle w rytm piosenki i prawie się przewraca, gdy muzyka nagle się urywa, a zamiast niej w jego uszy uderzają o wiele za głośne nuty dzwonka. Chłopiec wzdryga się i ściąga słuchawki z uszu, przeczesuje włosy. Rzuca kredkę obok rysunku, wstaje i próbuje zlokalizować telefon, który zawsze leży tam, gdzie Terry go nie odłożył. Przeczesuje łóżko, prostuje wszystkie zagięcia kołdry, podnosi poduszki. Znajduje wibrujący telefon tuż obok niebieskiego pluszowego żółwia, który wydaje się być wdzięczny, gdy Terry zabiera smartfon spod jego łapek.
Jenny, czyta z ekranu. Wraz z odebraniem połączenia wsuwa słuchawki z powrotem na uszy, trochę krzywo, bo jedną ręką.
— Halo…? — pyta niepewnie i cicho.
— Hej, dzieciaku, wyświadczysz mi małą przysługę? Maleńką, mówię ci — szczebiocze Jenny tym swoim dziwnym tonem, którego znaczenia Terry nadal próbuje się nauczyć. Zazwyczaj oznacza on, że dziewczyna ma zamiar zrobić coś niekoniecznie zgodnego z prawem obowiązującym typową piętnastolatkę, ale po niej to nigdy nic nie wiadomo. Terry nie odpowiada, więc Jenny kontynuuje, zupełnie nie przejmując się jego milczeniem. — Wiesz, sprawa jest prosta, przyrzekam. — Sprawy zawsze są proste, tego Terry już zdążył się nauczyć. — Matka nie chce mnie wypuścić z domu, jak zawsze. To jest, samej, bo niby się martwi i w ogóle. Więęęęęc, wymyśliłam sobie, że przecież ty jesteś taki grzeczny, cichy i tak dalej, a moja matka tak bardzo cię lubi… — Terry wyobraża sobie Jenny uśmiechającą się przymilnie i okręcającą kosmyki swoich włosów wokół palców. I opierającą się o ścianę, z jakiegoś powodu. — Więc będziesz mnie krył, dobra? Przyjdziesz do mojego mieszkania, kulturalnie mnie odbierzesz, powiemy mojej matce, że idziemy, nie wiem, do twojego mieszkania, bo twój ojciec… przepraszam, tata, upiekł wspaniałe i przepyszne ciasto dyniowe i bardzo chcesz mnie nim poczęstować. A potem mnie odprowadzisz pod same drzwi, bo matka prędzej się zesra pod siebie niż pozwoli mi “samotnie szwędać się po ulicy, i do tego po dobranocce”. Stoi? — pyta, choć Terry dobrze wie, że to wcale nie jest pytanie i że Jenny doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że on nie odmówi, bo przecież nigdy nie odmawia, nieważne jak głupi jest jej plan i jak mało wiarygodny się wydaje. Czasem dziwi się, że matka Jenny nadal wierzy w to całe krętactwo.
— Mhm — mruczy Terry, ale słychać, że jest nie do końca zadowolony. — Okej.
— Świetnie, czekammmm — żegna się Jenny, przeciągając ostatnie słowo do długiego pomruku, zanim się rozłącza.
Terry wychodzi z pokoju, starannie zamyka za sobą drzwi. Zagląda do pokoju taty, jak zawsze bez pukania czy jakiegokolwiek innego ostrzeżenia.
— Idę do Jenny — miga do niego, gdy wreszcie zyskuje jego uwagę.
Milan odkłada na bok czytaną książkę i patrzy na syna nieco zmartwionym wzrokiem, jak zawsze, gdy chłopiec wspomina o Jenny.
— Co będziecie robić?
Terry waha się przez chwilę, nie do końca wiedząc, co powiedzieć, bo właściwie to nie wie, co Jenny zamierza robić.
— Przejdziemy się do parku — odpowiada wymijająco, z nadzieją, że tata nie będzie kwestionował tego oczywistego kłamstwa, które nie może nawet kryć prawdy, bo jej tak naprawdę nie ma. Po chwili zastanowienia Milan kiwa głową. Terry uśmiecha się słabo i macha do niego na pożegnanie.
Narzuca na siebie kurtkę i wciska czapkę na sterczące we wszystkie strony świata włosy. Może po odebraniu Jenny z mieszkania, dziewczyna pozwoli mu sobie pójść, a przynajmniej on tak sobie wmawia i z całych sił stara się w to uwierzyć. Nie chce, żeby ciągnęła go po mieście na jakieś domówki albo po strasznych, opuszczonych budynkach, jak to ma w zwyczaju.
Powoli drepcze po chodniku, przeskakując nad liśćmi szeleszczącymi na betonie, byle żadnego z nich nie zdeptać. Ludzie na ulicy uśmiechają się na widok podskakującego dziecka, biorąc jego wysiłki za zwykłą zabawę, ale to nieprawda. Deptanie po ciałach zmarłych kłóci się z zasadami moralnymi Terry’ego, tak samo jak wielu innych ludzi, tylko oni podchodzą do tematu trochę inaczej. Terry potrafi uszanować zmarłe rośliny, inni wyrzucają je do śmietnika, łamią i po nich depczą; nie zastanawiają się, czy należy im się szacunek. Ale świeczki na grobach już stawiają.
Dotarłszy pod blok, w którym mieszka Jenny, Terry wpatruje się spisaną małymi literkami listę nazwisk mieszkańców znajdującą się obok niewielkich guziczków domofonów, każdy z przypisanym numerem. Niby pamięta, który ma nacisnąć, żeby dodzwonić się do mieszkania przyjaciółki, ale zawsze woli się upewnić, żeby na pewno nie zadzwonić do złego domu. Powoli literuje nazwiska pod nosem, mrużąc oczy i przechylając głowę, bo jak się nie skupia, malutkie literki tańczą mu przed oczyma, gdy próbuje rozczytać słowo po słowie. Jest, “Lewis”. Terry szybko naciska guziczek i równie szybko go puszcza, żeby przypadkiem nikogo nie denerwować zbyt długim dzwonieniem. Przygryza policzek od środka, jeżdżąc wzrokiem dookoła bez większego celu. Zatrzymuje go, gdy spostrzega niewielką pajęczynę, a na niej malutkiego pająka, który siedzi w kącie, czekając na ofiarę. Terry puszcza do niego oczko z lekkim uśmiechem.
— Kto tam? — skrzeczy głos z domofonu. Terry wzdryga się i gwałtownie wciąga chłodne powietrze, bo już zdążył zapomnieć, że w ogóle zadzwonił.
— Hm, yyy, Terry, proszę pani — mówi, pochylając się do domofonu. Coś trochę przerywa, ale chyba można go zrozumieć?
— A, Diederik? — Terry marszczy brwi i wysuwa dolną wargę w dziwnym grymasie, którego na szczęście nie widać przez stary domofon, który ostatkiem sił jest w stanie przekazywać dźwięk. — Wchodź, wchodź — mówi kobieta po drugiej stronie i drzwi wydają z siebie charakterystyczne brzęczenie oznaczające odblokowanie zamka. Terry naciska klamkę i pcha je całym ciałem, opierając się o nie ramieniem. Zawsze wydają mu się być niewiarygodnie ciężkie i zastanawia się, jak starsze osoby je otwierają. Albo czy w ogóle je otwierają?
Nienawidzi echa, które towarzyszy każdemu jego ruchowi na klatce schodowej. Brzmi to tak, jakby w każdym mieszkaniu było słychać szelest jego kurtki, ciężki oddech i miękkie stukanie butów na stopniach, niesamowicie głośne pomimo tego, że Terry idzie prawie że na paluszkach. Wchodzi na czwarte piętro, bladoróżowe rumieńce wysiłku zdobią jego policzki. Drzwi do mieszkania Jenny już są uchylone, a ona wygląda przez szczelinę z uśmiechem na twarzy.
— Jesteś! — krzyczy zdecydowanie za głośno, jej donośny głos odbija się na klatce schodowej jak grzmot pioruna uderzającego w ziemię. Terry krzywi się lekko.
— No, jestem — potwierdza znacznie ciszej.
Jenny otwiera drzwi szerzej, Terry staje na progu. Niepewnie macha do Katelyn, która krząta się po kuchni w głębi mieszkania. Kobieta odmachuje mu z uśmiechem.
— Jenny, ubierz się ciepło — poucza córkę, która tylko przewraca oczami i zakłada swoją ulubioną (i najcieńszą ze wszystkich posiadanych) skórzaną kurtkę. — Mówię poważnie. — Jej matka wchodzi do przedpokoju i podaje Jenny nauszniki. — Znowu się rozchorujesz — narzeka, patrząc na jej podarte spodnie z dezaprobatą.
— Oj, przesadzasz — jęczy Jenny i łapie ramię Terry’ego w przejściu, wypychając go z mieszkania. — Pa!
— Wróć prze-
Jenny z hukiem zatrzaskuje drzwi. Terry syczy pod nosem, hałas rani jego uszy, ale nic nie mówi. Przyjaciółka ciągnie go w dół po schodach, ciężkie i wysokie podeszwy jej glanów uderzają w stopnie z hukiem, jakby miały je zaraz rozbić. Terry w pośpiechu zakłada słuchawki, echo ich kroków staje się tak głośne, że nie potrafi dłużej wytrzymać bez znajomego wygłuszenia.
— Poczekaj tu — nakazuje mu Jenny na parterze.
Posłusznie wkłada dłonie w kieszenie i patrzy, jak dziewczyna znika w piwnicy. Przypatruje się skrzynkom na listy, numery niektórych wypisane są cieńszym markerem niż innych. Z niektórych aż wystają niewyciągnięte ulotki, inne świecą pustkami. Terry unosi każdą z wąskich klapek, zagląda do ciemnego wnętrza skrzynek, mrużąc oczy. Nie dostrzega żadnych pajączków czy innych żyjątek, ale to może przez to, że jest za ciemno. Zanim wygrzebuje z kieszeni telefon, żeby sobie poświecić, Jenny z powrotem wbiega po schodach, wyłaniając się z ciemności piwnicy.
— Już! — melduje się. Terry odwraca do niej głowę, palcami nadal podtrzymując klapkę skrzynki o numerze 53. Jenny szybko poprawia okulary zsuwające się z nosa, dumny uśmiech przykleja się do jej twarzy. Nowość: na ramieniu zawieszoną ma czarną torbę z bliżej nieokreśloną zawartością, ale Terry już domyśla się, co tam włożyła. — Idziemy — komenderuje i Terry w myślach żegna się z (może? Prawdopodobnie?) mieszkańcami skrzynek na listy, delikatnie zamykając klapkę, żeby nie stuknęła zbyt głośno.
Drzwi klatki schodowej otwierają się ciężko i z trudem, skrzypiąc lekko. Terry poprawia słuchawki na uszach i daje się prowadzić przez Jenny, która idzie pewnym krokiem w prawdopodobnie od dawna wyznaczone przez siebie miejsce. Gdy zgina nogi, dziury na jej kolanach rozszerzają się tak mocno, że Terry jest w stanie zobaczyć blizny tuż nad nimi. Odwraca wzrok i wbija go przed siebie, próbuje skupić się na tym, o czym szczebiocze Jenny.
— I wiesz, wtedy mówi: “Córa, pamiętasz, że masz do mnie przyjechać na weekend?”, a ja, że nie, bo nie chce mi się do niego jechać. Mieszka w innym stanie, no bez przesady. Ale kazał mi przyjechać, bo jak to tak, opuścić pełne rozrywek dwa dni u ojca. — Przewraca oczami i kopie jakiś kamyk, który toczy się prosto w kupkę brązowych liści. — No i musiałam tam jechać. To takie, kurwa, idiotyczne! Nie mam tam ani znajomych, ani… ani w sumie nic! I co, siedzę na kanapie, gdy on ogląda wiadomości i jakieś tam meczyki i myśli, że mnie to interesuje, pff. — Kopie kolejny kamyk, Terry śledzi wzrokiem jego podróż do rynny odprowadzającej deszczówkę z chodnika. — Dobra, teraz patrz! — Uśmiecha się do niego złowieszczo i krzywo. Schodzi z chodnika na trawę, staje na skraju gwałtownego załamania terenu. — No, chodź! — woła i ponagla go ruchem dłoni.
Terry wyciąga dłonie z kieszeni, przygryza policzek. Ostrożnie stawia stopy, patrząc pod nogi, żeby przypadkiem nie wpaść w jakąś ukrytą w trawie dziurę. Staje kilka kroków za Jenny, w bezpiecznej odległości od skarpy.
— Nie bój się — śmieje się dziewczyna. Cofa się o parę kroków, bierze rozbieg i… skacze na dach blaszanego garażu stojącego pod krawędzią. — Dajesz! — woła do Terry’ego z szerokim uśmiechem.
Chłopiec cofa się jeszcze dalej, czuje, że jego serce przyspiesza. Bierze głęboki wdech, wbija wzrok w Jenny, z jego perspektywy widoczną tylko od klatki piersiowej w górę. Wypuszcza powietrze w długim wydechu, zaciska pięści i biegnie, próbując nie zamknąć oczy ani, co gorsza, nie zatrzymać się (nie chce wyjść na tchórza i niezdarę przed przyjaciółką). Na brzegu skarpy, gdy skacze, wybijając się jak najwyżej i jak najdalej, serce podchodzi mu do gardła. Jego buty uderzają w blaszanych dach, wywołując nieprzyjemny hałas. Zatacza się, rozkłada ramiona szeroko, żeby się nie przewrócić, a gdy wreszcie odzyskuje równowagę i patrzy na Jenny, ta ledwo utrzymuje się na nogach, śmiejąc się głośno. Zgięta w pół, trzyma się za brzuch, cała aż drży. Terry odwraca wzrok i czuje, jak jego policzki i uszy robią się gorące.
— Ja pierdolę, wyglądałeś jak pajac — wydusza z siebie Jenny, chichocząc. Powoli uspokaja oddech, ale zaraz znowu wybucha śmiechem.
Terry poprawia słuchawki, które już podczas biegu trochę zsunęły się z jego uszu. Przestępuje z nogi na nogę, czekając, aż Jenny przestanie się wreszcie śmiać. Najchętniej wróciłby do domu, ale wie, że nie nastąpi to tak szybko.
— Okej, już — dyszy Jenny, klaszcze i się prostuje. Szybkim ruchem ociera palcami łzy, które zebrały się w jej oczach. — Chodź, tamten garaż jest fajniejszy. — Mruga do niego i wskazuje na dokładnie taką samą metalową budę jak ta, na której stoją, ale nie zieloną, tylko niebieską. Terry nie potrafi powstrzymać uśmiechu, który wypełza na jego twarz, gdy przeskakuje z dachu na dach parę kroków za Jenny.
Siadają na niebieskiej blasze dachu, Jenny spuszcza nogi poza krawędź, Terry przyciska kolana do klatki piersiowej i obejmuje je ramionami. Jenny grzebie w swojej torbie i wydobywa z niej szklaną butelkę. Terry wzdycha cicho i kątem oka przygląda się, jak dziewczyna próbuje podważyć kapsel kluczami. Udaje jej się; metalowe kółko spada na beton przed garażem. Terry zaciska zęby i obiecuje sobie, że gdy będą wracać specjalnie podejdzie aż tutaj, żeby podnieść kapsel. Nie zdzierży śmiecenia, nie na jego warcie.
— Czemu ty to w ogóle pijesz? — Rzuca to pytanie w przestrzeń, nawet nie patrząc na przyjaciółkę. Opiera podbródek na kolanach, wpatruje się w ciemne gałęzie drzew, na których zostało tylko kilka smętnych listków.
— Nie zrozumiesz — stwierdza Jenny, zlizując piankę z szyjki butelki. — Za mały jesteś.
Przez chwilę siedzą w ciszy. Po kilku łykach Jenny wzrusza ramionami, wzdycha i odchyla się do tyłu, jej blond włosy powiewają na lekkim wietrze. Stawia butelkę obok, opiera się na dłoniach i wpatruje w niebo, choć Terry wie, że według niej nie ma tam nic ciekawego. Nie interesują jej ani chmury (o których Terry dużo jej opowiadał), ani gwiazdy (gdy opowiadał też o nich, nazwała go nerdem).
— Chyba że chcesz zrozumieć — mówi Jenny, a Terry marszczy brwi, bo przez chwilę nie ma pojęcia, o co jej chodzi. — Ale jak się nie spróbowało, to trudno to zczaić. Bo wiesz… ja chyba tego nie potrafię wytłumaczyć tak… tak, żeby to do ciebie dotarło, nie jestem jakąś tam… nie wiem, nauczycielką. — Chichocze. — Ty wiesz, co to jest ambrozja, nie? — pyta, ale nie czeka na odpowiedź i kontynuuje: — Musisz wiedzieć. No to jest też nektar, prawda? I to pierwsze się je, a to drugie pije. Dobrze? — Marszczy brwi, przechyla głowę. — Nieważne. No to jak pijesz albo jesz tę ambrozję… albo nektar, nie wiem, no to one cię leczą. Ale fizycznie. A, i smakują najlepiej na świecie, nic tego nie przebije. No więc, chodzi mi o to, że… że to — wskazuje na butelkę, z powrotem siadając prosto — to jest jak taki nektar albo ambrozja. Albo cokolwiek, na chuj ja się bawię w te porównania — prycha. Terry gapi się na nią ze zmarszczonymi brwiami. Łapią kontakt wzrokowy i coś iskrzy w oczach Jenny, jak gdyby przypomniała sobie o czymś. — Aha, porównania, bo dzieciaki tak łatwiej rozumieją. Wracając, pijesz albo jesz to świń… boski pokarm i jest ci lepiej, o tak. — Pstryka palcami. — To jak wypijesz dużo tego — unosi butelkę, uśmiecha się do Terry’ego — to też ci się robi lepiej. — Bierze duży łyk, wyciera usta rękawem bluzy.
— Aha — mruczy chłopiec. Odwraca wzrok, znowu wbijając go w gołe gałęzie drzew.
— Mówiłam, że nie zrozumiesz. — Jenny uśmiecha się smętnie.
Ona pije, co jakiś czas coś mówi. On obserwuje świat, co jakiś czas zerka na ekran telefonu. Robi się coraz później.
— Dobra — wzdycha Jenny, uderza dłońmi o kolana. Bierze pustą butelkę do rąk, przez chwilę się jej przygląda, a potem…
Terry wzdryga się, gdy szkło uderza o beton, rozpryskując się na milion małych, błyszczących kawałków. Patrzy na Jenny w szoku, trochę przestraszony i trochę na nią zły za to, co zrobiła.
— Ups — mówi dziewczyna, uśmiecha się i rozkłada ramiona. — Niechcący.
Terry bardzo dobrze wie, że zrobiła to specjalnie. Jenny nie robi niczego “niechcący”. Naburmuszony odwraca wzrok, wbija go w jakiś punkt przed sobą i kuli się jeszcze bardziej. Za to Jenny wstaje, trochę się chwieje, ale praktycznie bez problemu utrzymuje równowagę. Terry nie zna się na alkoholu, nie wie, po ilu piwach można nazwać kogoś wstawionym czy pijanym, ale gdy patrzy na Jenny, wydaje się być dla niego trzeźwa. Może oprócz zapachu, który ją otacza. Nie mówi jej tego, bo ona dobrze o tym wie. Wygrzebuje z kieszeni gumę do żucia i wkłada sobie dwa paski do ust. Jeżeli myśli, że dzięki temu jej matka nie zauważy, to Terry jest pewien, że srogo się myli.
— Młody, zmywamy się — mówi Jenny. Chłopiec podnosi się niechętnie i staje obok niej, otrzepuje spodnie. — Chcesz gumę? — Wyciąga opakowanie w jego stronę. Kręci głową. — Twoja strata — stwierdza i rusza przed siebie, zgrabnie przeskakując z dachu na dach, tylko czasem gubi rytm. Terry podnosi z blachy jej (już pustą) torbę, której oczywiście zapomniała, i pospiesznie biegnie za nią, przeskakując nad szczelinami między dachami.
Stają ramię w ramię przed skarpą, z której wcześniej skakali na dach. Neonowopomarańczowe gumki w aparacie Jenny błyszczą, gdy uśmiecha się szeroko, pokazując światu jeszcze nie do końca równe zęby.
— To co, czas ubrudzić sobie rączki? — Śmieje się. Cofa się o parę kroków i skacze. Terry śledzi ją rozszerzonymi z obawy oczami, ale Jenny łapie krawędź skarby mocnym uchwytem i podciąga się na trawę.
Terry stoi na dachu garażu jak jakaś sierota. Gapi się na Jenny, która otrzepuje się z ziemi i patrzy na niego z góry, uśmiechając się złośliwie.
— No, dawaj! — zachęca go, ale on kręci głową. “Spadnę”, chce powiedzieć, ale to jedno, żałosne słowo nie przechodzi mu przez gardło. — No weź, złapię cię! — zapewnia go i wyciąga rękę w jego stronę.
Terry bierze głęboki wdech. Poprawia słuchawki, strzepuje dłonie, liczy do pięciu. Serce wali mu jak młot, zimny pot spływa po plecach. Jeśli mu nie wyjdzie, spadnie na beton i pewnie się połamie albo wykrwawi, zanim Jenny przestanie się z niego śmiać i wreszcie zadzwoni po karetkę. To zły pomysł, to okropny pomysł, przecież mu się nie uda. Patrzy na ścianę z ziemi, patrzy pod nogi. Cofa się, bo musi to zrobić, nie może utknąć na tym garażu. Oddycha głęboko, odlicza od pięciu do zera i bierze rozbieg, wybija się z krawędzi. Wyciąga ramiona przed siebie, jakimś cudem udaje mu się wbić palce w miękką ziemię. Jenny łapie go za nadgarstki i pomaga mu wejść na górę, mrucząc coś o tym, że nie wygląda na tak ciężkiego. Dłonie mu się trzęsą, łzy zbierają się w jego oczach, kolana się pod nim uginają. Jego serce nie chce zwolnić, nadal mocno i głośno bębni w jego klatce piersiowej. Oddycha głęboko, ale przerywanie, ledwo może wziąć pełen wdech. Sprawdza, czy ma słuchawki, telefon, klucze. Nic nie wypadło.
— Nie dramatyzuj, przecież żyjesz — prycha Jenny i klepie go w ramię. — No, idziemy. Odprowadzisz mnie pod klatkę.
Przez całą drogę powrotną nogi Terry’ego wydają się być dziwnie miękkie, albo to chodnik ugina się pod jego stopami. Czuje się, jakby śnił, jakby nic z tego nie wydarzyło się naprawdę.
Jenny dzwoni domofonem, przytrzymuje guzik przez kilka sekund, przerywa na moment i znowu dzwoni, aż jej matka nie unosi słuchawki.
— No, już, spokojnie — warczy zdenerwowanym tonem, na którego dźwięk Terry nieprzyjemnie się krzywi. — Diederik, jesteś z nią? — Chłopiec krzywi się jeszcze bardziej. Jenny patrzy na niego i daje mu znak ręką, żeby przybliżył się do domofonu.
— Tak, proszę pani — mówi do metalowej płytki.
— Super, dzięki, że ją odprowadziłeś — mówi kobieta.
Zamek w drzwiach brzęczy, gdy się otwierają.
— Dobranoc, towarzyszu! — Chichocze Jenny i salutuje do Terry’ego. Odpowiada jej niepewną i niemrawą kopią jej ruchu, co wywołuje u niej kolejną salwę śmiechu. Chłopiec uśmiecha się lekko, gdy drzwi do klatki schodowej się za nią zatrzaskują. Chwilę tak stoi, marszczy brwi, bo dręczy go myśl o tym, że o czymś zapomniał.
— A, kapsel! — szepcze do siebie.
Poprawia torbę Jenny na ramieniu (przez to wszystko zapomniał ją oddać) i zawraca, prawie biegnie pod tamte garaże. Znajduje w miarę bezpieczną drogę na dół, na beton. Podchodzi do tego niebieskiego i kuca, żeby pozbierać z ziemi kapsel i większe kawałki rozsypanego szkła. Wrzuca je do torby Jenny, jeden za drugim.
— Auć — syczy, gdy ostra krawędź odłamka rozbitej butelki przecina skórę jego dłoni. Żałuje, że Jenny przy nim nie ma, ona zawsze nosi ze sobą plastry.
Krew zbiera się w płytkim przecięciu, Terry siada na ziemi, żeby poczekać, aż rana przestanie krwawić. Przelatują nad nim ptaki, trzepocząc skrzydłami i ćwierkając coś po swojemu. Powoli zaczyna się ściemniać, zapalają się uliczne latarnie. Terry ogląda przecięcie, chyba jest okej. Znacznie ostrożniej niż wcześniej zbiera pozostałe kawałki, aż na betonie zostają same małe, błyszczące drobinki. Zaciska usta i je zostawia, bo wie, że gdyby spróbował je pozbierać, pokaleczyłby się jeszcze bardziej.
W drodze do domu wysypuje szkło do jakiegoś kosza na śmieci, starannie wytrzepuje wszystkie odłamki z torby. Samotny, metalowy kapsel obija się o ścianki śmietnika.
W mieszkaniu wita go tata, widocznie czekał na niego już od jakiegoś czasu. Wzdycha ciężko, gdy spostrzega przecięcie na dłoni syna. Terry krzywi się, gdy Milan wylewa na ranę wodę utlenioną. Nie jest już taka świeża, to nic nie da, ale nie sprzeciwia się żadnemu działaniu taty. Niebieski plaster kompletnie niepotrzebnie zakrywa strupek, Milan tarmosi włosy Terry’ego ze smutnym uśmiechem.
— Jesz kolację? — pyta.
Terry patrzy w bok, zastanawia się, jakie powitanie dostała Jenny. Czy jej matka ma zwyczaj na nią krzyczeć, gdy dowiaduje się, że znowu zrobiła coś głupiego? Czy dostaje szlabany? Albo czy Katelyn płacze z bezsilności, bo nic nie działa?
Wraca spojrzeniem do Milana i kiwa głową. Tata uśmiecha się trochę radośniej i idzie do kuchni, żeby zrobić mu tosty.
───
[3326 słów: Terry otrzymuje 33 Punkty Doświadczenia + 10 PD za event]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz