niedziela, 25 maja 2025

Od Evana do Dante — ,,Long Island"

TW:  KENNY, NARKOTYKI  

— Pan jest cudotwórcą! Naprawdę, na Boga najwyższego, ja się nigdy nie spodziewałam, że znowu mojego Marka zobaczę takiego! Oh, i w ogóle się nie zmienił, miał nawet koszulę, w której wtedy wyszedł... — jęknęła staruszka, łamliwym od nieustannego płaczu głosem. Haftowaną chustą otarła zaczerwieniały kącik oka, pociągając niesmacznie nosem. Evan skrzywił się delikatnie, patrząc na jej pracujące zmarszczki i usiane brązowymi plamami dłonie. Gdzieś w tam środku modlił się do wszystkiego co nad nimi, aby umarł pięknie i młodo, nie chcąc dożywać momentu, w którym przez zęby będzie musiało mu przejść słowo "emerytura". Widząc, że kobiecina przenosi na niego wzrok, momentalnie wymusił na sobie łagodny uśmiech. Skrzyżował smukłe nogi, czując narastające z irytacji ciśnienie. Sesja była o wiele za długa, przepełniona przez bełkot tego starego raszpla, głównie na temat tego, że byłby cudowną partią dla jej... Jakby to ująć grzecznie, przepełnionego przez demony homoseksualizmu wnuka. Nalegała, by podzielić się równie niekomfortowymi szczegółami na temat jego życia, dodając, że raczej to on pełni tu rolę kobiety, i był cztery i pół stopy od pierdolnięcia czołem w najbliżej położony nóż. Świetny komentarz, że to on raczej zapinałby kogoś w poślady, ale z drugiej strony, był pod wrażeniem tej oferty. Rzadko kiedy spotyka się z proponowaniem mu czegoś innego niż kobieta i pół kilo koksu. Babcia albo ma zalążki demencji, albo pogodziła się z niezgodnym z wiarą kultu wybielonego Chrystuska wyborem. Niesamowity okaz. Aczkolwiek, musiał grzecznie odmówić, bo nie kręcą go szesnastolatkowie. Tym bardziej tacy, co są ze szkoły specjalnej.
— Naturalnie, droga pani. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby znów mógł przywitać ten smutny, śmiertelny wymiar — odparł, tonem godnym stada skowronków.
Kobieta popierdoliła sobie jeszcze przez chwilę, a on licząc każdą straconą sekundę swojego życia, a było to równe sto osiemdziesiąt, wpatrywał się ostentacyjnie w cekinową kopertówkę, wyobrażając jak zaczyna uciszać ją krzesłem, kradnie portfel i spierdala do ulubionego, ciemnego zaułka, witając ciepło mężczyznę pod kapturem i cały jego towar z otwartymi łydkami.
— Dobrze, proszę, tu te... Pieniążki, kup sobie coś ładnego. Dorzuciłam trochę, może cię będzie stać na lepsze mieszkanie... — skurwysynom dzięki. Świat nagle stał się lepszy. Klientka sięgnęła do portfela, wyciągając z niego potłamszone dolary. Zadowolony, sięgnął po nie, i zajebiście starał nie pokazywać swojego zawodu, widząc marne, dwie setki. Tak, z pewnością, może za czasów recesji i farm bawełny mógłby mieszkać za to w pałacu, ale teraz ledwo co stać go na kratę piwa oraz spłacony internet. To już nie te czasy. Westchnął, dziękując cicho. Starucha wygramoliła się z lokum, prawie potykając o próg, i wielokrotnie jeszcze usiłując złapać go za ramię. Pożegnał ją, od razu zamykając drzwi z trzaskiem, wyczerpany zsuwając po nich plecami.
— Dwie, kurwa, stówy. Tyle męczarni. Za dwie stówy — długi rosną, depresja się pogłębia, lodówka pusta, a chuj miękki. Ostatnie przywołania były nie do zniesienia, zaczynając od wdów po żołnierzach — którzy sami sobie to robią, jego zdaniem, bo przecież nikt nie zmusza ich do zapierdalania na irańskie wioski, palenia domów i o wiele gorszych rzeczy, których raczej na głos mówić nie można, by nie złamać cenzury, chociaż może to sposób na redukcję zamachowców w szkołach — po właśnie takie rodzynki jak ta tutaj, chcących zobaczyć swoich alvaro po wypadkach samochodowych i odbezpieczonych gnatach.
Wyciągnął z kieszeni telefon, dostając kurwicy przy nieudanych próbach wpisania pinu drżącymi palcami, pierwsze co wchodząc w ostatnią konwersację. Wyrzygał z siebie krótką wiadomość.
,,Masz?"
I tylko on z paniczem po drugiej stronie wiedzieli, o co chodzi, może ewentualnie jakiś kryminał i parę gołębi, w każdym bądź razie na razie żaden mundur nie zapukał mu na chatę, więc powinien być bezpieczny.
Chciało mu się wpierdalać. Ostro. I to nie jakiegoś lamerskiego kebsa dla plebsu czy paskudnego hamburgera z psa z ulicy. Męczyło go znużenie, wyczerpanie wręcz. Brak jakiejkolwiek motywacji do umycia ryja i wstania z łóżka. Normalny człowiek też, mając chęć na spanie, po prostu pierdolnąłby w komara i dał sobie spokój, ale nie on. Sen był skazaniem, tak jak trzeźwość jego spaczonego umysłu, także czekanie na odpowiedź było jak cierpienie katuszy werterowskich. Był wkurwiony. Był głodny. Był niecierpliwy. Nos go świerzbił, i nie potrafił z tym walczyć. Łatwiej się oddać pokusom, przynajmniej zad mu się nie spoci.
,,Susza"
Skręciło go. Nieświadomie, zagryzł wargę, witając krew na zębach. Zmarszczył brwi, uderzając w następny kontakt.
,,Masz?"
Odpowiedź przyszła szybko.
,,Skończyłem z tym. Skończyłem ze wszystkim, co mnie zakłóca. Pan Bóg..."
Nie chciało mu się czytać dalej. Nie za bardzo interesują go rozmowy z fanatykami. Jak zwykle, kolejny, żartboliwie to ujmując, wykruszył się z interesu. Zdenerwowanie Evana sięgało zenitu. Wystarczyłoby zwykłe "nie", jak zawsze. Sprawdził kolejnych, od których nie było żadnej informacji zwrotnej, i z wolna ogarniał go szał. Pierdoli to. Przeklął pod nosem, podnosząc się ciężko z ziemi. Złapał za fajki, leżące na rozpadającym się w oczach stoliczku oraz ulubioną zapalniczkę w roznegliżowane panienki. Symbol jego powodzenia w życiu. Wypełzł z obskurnej, udekorowanej owłosionymi kutasami oraz antysemitycznymi przysłowiami klatki, mając w głowie jeden, konkretny cel, a na przeszkodzie stał mu jedynie zapierdolony menelami i nastolatkami autobus. Nienawidził komunikacji miejskiej bardziej, niż emerytów. Gdyby tylko było go stać na kolejne auto. Gdyby tylko nie zasnął za kółkiem, i nie pierdolnął nim w bezdomnego. Albo drzewo. Nie jest pewny, był na totalnej delirze, i niezupełnie ogarniał, co było prawdziwe. Ważne było to, że spierdolił stamtąd najszybciej, jak się dało, zanim ktoś by wezwał suki. Od tego momentu prowadzi żywot bez ulubionego mercedesa, odziedziczonego po matce. Nie żeby i tak miał legalne prawo jazdy. Nigdy nie był tym skłonnym do wypierdolenia paru tysięcy typem, skoro wszystkiego mógł nauczyć się wzrokowo, lub zrobić to na czuja. Wierzy w swoje umiejętności praktyczne, a nie ocenę otyłego dziada z wąsem i podkładką.
Otumaniony smrodem potu i rzygowin, wykaraskał się na przystanek, sprawdzając, czy na pewnom nikt w trakcie ścisku nie zapierdolił mu komóry. Przed nim w pełnej krasie, piął się znajomy budynek, ze znikomo migającym szyldem. W pewnym sensie, rozumiał co czuł. Ściany podpierały migdalące się pary, z pewnością niezwyczajnie upite alkoholem, wokół porozpierdalane były puste butelki i samarki. Stał przed nim dosłownie chwilę, a koło niego zdążył się zebrać wianuszek żebraków. Na wszystkie prośby o drobne czy poratowanie papieroskiem odpowiadał w ojczystym języku, łapiąc na sobie obrzydzone spojrzenia czerwonych patriotów. Tak, tak, zamknąć granice. Wie to. Ale kto wtedy napędzałby ich system uzależnieniowy i robotniczy? No właśnie. Biorąc głęboki oddech, przeszedł przez próg, znikając w chmurze dymu oraz wyzwisk. Usiadł na stołku przy ladzie, gestem przywołując barmana, zmęczonego równie jak on. Schował twarz w nadgarstkach, i jak na złość, ktoś dosiadł się po jego lewej stronie. Ciasno, jak prostytutka, przytuliła go woń lepko słodkich perfum, łamiących kwaśny zapach uciekający z łazienek.
— Co kręcimy? — rzucił łaskawie barman. Nie musiał nawet patrzeć, od razu wiedział, iż to ten jego ulubiony. Zielone oczy, długie czarne włosy. Anioł alkoholowy, w większości spełniający jego ponadprogramowe zachcianki drinkowe.
— Long Island. Podwójne — burknął, wciąż z zakrytym ryjem — Chyba, że dasz mi coś spod blatu.
— Nie dzisiaj, Evan. I masz szczęście, że cię lubię. Podwójne? Nie wystarczy ci pół baru w jednej szklance? — zaśmiał się. Evan ukradkiem spojrzał na nieznajomego obok siebie, urodzie dorównującemu najlepszej dziwce spod latarni. I te pierdolone, wystrzelone gały. Aż go ścisnęło w sercu.
— Mocny wybór — skomentował, i nawet głos miał pedalski. Wyszczerzył zadziornie biel zębów, opierając łokciem o blat.
— Dla mocnego zawodnika. Ciężki dzień — mężczyzna wyprostował się. Drylujący wzrok kurwiarskiego koleżki nie znikał z niego ani na sekundę. Palcem leniwie stukał o śliską powierzchnię, czekając na dalszy rozwój konwersacji, na którą Evan nie miał do chuja ochoty.
Została mu podsunięta zamówiona bomba promilowa. Wziął siarczystego łyka, nieznacznie się krzywiąc.
— A dla ciebie?
— Mojito. Dzięki, słodki — zamruczał. Od razu wyciągnął pięć dych, puszczając mu oczko. Jednakże, przy okazji, z głębi kieszeni ciasnych spodni wypadło mu szyderczo biała folijka. Zachłysnął się powietrzem. Nieznajomy szybko zwinął ją z upierdolonej ziemi, prowokująco patrząc się na oczarowanego towarem Evana.
— Zamawiasz dla szpanu? Bo z takim czymś, z pewnością go nie poczujesz — syknął.
— Dla smaku, mój drogi. Zresztą, co się przejmujesz?
— Z zazdrości — nie mógł powstrzymać niezadowolonego komentarza.
— Ah... Biedny. Wiesz, ja nie jestem skurwysynem, ale... — przerwał, zamyślając się — Nie, nieważne.
— Nie, nie, kontynuuj — dał się złapać w jego małą gierkę. Zazwyczaj nie jest tak skłonny do podkładania się takim kurewkom jak on, ale dziś, ma wyjątkowo paskudny humor, i będzie szukać sobie jakiegokolwiek sposobu, by go poprawić.
— Mogę się podzielić, pod jednym warunkiem.
— Jeśli mam ci opierdolić pałę, to podziękuję, stary.
— Nie, ale blisko.
— Słucham? — myślami był już przy odgłosie chrzęstu pod kartą miejską.
— Jesteś całkiem ładny, więc pozwolę ci się poczęstować, ale tylko na kolankach — przekrzywił głowę, niby udając słodką idiotkę. Zmarszczył brwi, kontemplując nad swoimi wyborami. Chce się tak poniżyć? Sprawdził ostatni raz wiadomości. Zero. Na skroni poczuł krople potu. Nie zestresował się, tylko zajebiście, zajebiście mocno, zaswędział go nos, i zaraz komuś przypierdoli jak sobie nie zluzuje. Gościu ma widocznie coś do wykorzystywania chłopów, i całkowicie to rozumie. Ale nie podoba mu się to.
— W sensie?
— Zobaczysz. Tylko, jeśli ze mną pójdziesz — wskazał na kible, wyjątkowo bez kolejki. Evan się zawiesił. Pierdoli, nikt nie będzie o tym pamiętał, nigdy go nie spotka znowu, a przynajmniej nie będzie się już czuć jak zmiętolony śmieć. Nie miał też zamiaru pytać go o imię, niepotrzebnie.
— Szybko — piegowatemu zaiskrzyło w oczach. Jebany fetyszysta. A on zrobił z siebie cholernego psa. Czy był uzależniony? Nie, po prostu to jego prosta droga do zbawienia i świętego odpoczynku, jaki się mu należy. A z racji miłego gestu tego tutaj... Ma okazję. Wstał pierwszy, białowłosy za nim, ucieszony niezmiernie. Wpieprzyli się do łazienki, z jednym, ledwo przytomnym cwelem, stojącym przy umywalce. Walczył z włączeniem bezdotykowego zlewu, chwiejąc się we wszystkie strony świata.
— Spierdalaj — warknął, łapiąc go za szmaty. Bez sprzeciwu, bo chyba nie przeprocesował całej sytuacji, pijany chłopak o posturze co najmniej wykałaczki do szaszłyka, został wypchnięty na zewnątrz, z wciąż rozpiętymi spodniami i mokrą, niezidentyfikowaną plamą na bieliźnie. Zablokował zamek. Nie chciał żadnej widowni.
— O jeju, jaki zdeterminowany — zachichotał.
— Nie wiem jak ty, ale nie lubię jak mi się patrzą na ręce.
— Mhm, mi też już starczy trójkątów.
— Japierdolę.
— Jeszcze nie. To co? — niższy usiadł na zamkniętej desce klozetowej. Evan stanął przed nim, dygocząc już prawie z niecierpliwości. Ostatnia chwila na rozmyślenie się. Czy jeśli faktycznie strzeli mu petardę, to będzie niemoralne? Jest całkiem przystojny, jak nie śliczny, jakie są szanse na to, że zobaczy go w kolejce po piwo? O butelkę wody raczej by tak nie walczył. Eh — No, więc?
— Morda — uklęknął, niepewnie. Jego dzwony będą do wyjebania, po kontakcie z tak brudnymi kafelkami. Bóg jeden wie, co się na nie spuściło i wylało. Miał nadzieję, że nie znajdzie później na nich zaschniętego gówna.
Wyciągnął samarę, po czym zaczął grzebać w poszukiwaniu jakiejś karty, a po przyjrzeniu się jej, zobaczył imię chyba należące do niego, Dante. Świetnie, wylądował w jego siódmym kręgu. Z gracją i totalnym wyluzowaniem, między nogami, położył plastik, a na nim rozsypał upragnione, białe kryształki, rozdrabniając je, tworząc muzykę dla jego uszu, no i upragnioną, ostatnią wieczerzę. Zagubił się w upragnionych odgłosach, odcinając od rozbrzmiewającym w drugim pomieszczeniu maratonie hitów z lat dziewięćdziesiątych i błagań o następną kolejkę. Dante skreślił krechę, podał mu zwiję, i czekał. Obraz był niemal święty, on jak pierdolony anioł ćpuństwa, ubrany w siateczkowy golf oraz szorty, z nagrodą między nogami, wołał i ciągnął Evana do siebie jak zagorzałego wiernego.
— Co się mówi?
— Dziękuję.
— Dziękuję, co?
— ...dziękuję, proszę pana? — ledwo co to wydukał.
— Grzeczny — pochwalił go. Okej, nigdy wcześniej, nie był tak... Ośmieszony. Oby to nie zostało w nim na zawsze i nie rozwinęło kolejnej fantazji seksualnej. Wysunął do niego dłoń, gładząc po czarnych lokach. Przeszły go dreszcze. Zaciągnął się, odchylając głowę do tyłu. Wszystko spłynęło po gardle, drapiąc go w tak niemiły, a jednocześnie tak cudowny sposób. Pociągnął nosem, przymykając powieki. W sekundę, mięśnie puściły, budząc w podbrzuszu przyjemne ciepło.
Ależ on jest kurwa żałosny. 

 Dante?
HIHI :D
───

[1953 słów: Evan otrzymuje 19 Punktów Doświadczenia witamy na blogu kenny]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz