sobota, 31 grudnia 2022

Od Wandy CD Philip — „Chwała Juanowi”

Poprzednie opowiadanie

Ciepło z policzka Philip przeszło na dłoń młodszej od niej dziewczyny. Na twarzy Wandy pojawił się rumieniec. Dosyć mocny. Czarnowłosa zareagowała na to uśmieszkiem, dość szerokim jak na nią. Córka Aresa musiała przyznać jedno.
— Według mnie to powinnaś się częściej uśmiechać — powiedziała Wanda, oplatając dłońmi szyję wyższej dziewczyny.
Z boku wyglądały jakby były parą, więc nic dziwnego, że pozostali obozowicze z Obozu Jupiter naśmiewali się pod nosem, albo coś szeptali sobie na uszy, czym najprawdopodobniej były nic innego jak przypuszczenia, że (Wanda sie puszcza) (żartuje Aleks (albo ktoś inny kto będzie to dodawał) nie piszcie tego, błagam) między dwoma dziewczętami może być coś więcej niż zwykła *kaszlu, kaszlu* znajomość.
— A właśnie! — nagle odezwała się centurionka. — Pamiętasz jak kilka tygodni temu się spotkałyśmy? Byłyśmy w sklepie i patrzyłaś na… jakieś pierogi?
Zielonooka uważnie słuchała.
— Kupiłam je — dokończyła to, co mówiła. — Nie wiem jak to smakuje, jak to się przyrządza ani nic, ale stwierdziłam, że skoro ty lubisz to zjemy sobie razem.
Po usłyszeniu, że Philip zakupiła jej ulubione danie, od razu poczuła głód. Nie ma co się jej dziwić. Dzisiaj jedyne co jadła to dużego snickersa, z datą ważności do dzisiaj, ponieważ w domku piątym nic innego do jedzenia nie ma, którego popiła energetykiem, blackiem o smaku jagodowym, jej ulubionym.
Philip zaprowadziła ją do stołówki.
— Jesteś pewna, że możemy tutaj same przybywać? — zapytała się Polka. Nie chciała mieć przejebane w miejscu, gdzie nawet nie wiedzą kim jest.
— Spokojnie. Jak coś to… em…ukryjemy się.
Wanda wzięła opakowanie w których znajdowały się sklepowe pierogi. Nie umiała gotować. Patrzenie jak jej matka gotuje za bardzo ją nudziło, dlatego za żadne skarby nie wiedziała co ma zrobić. Zawsze, jak miała okazje skosztować tego polskiego narodowego dania, używała swoich pirokinestycznych mocy. W końcu, nie po to raz w szkole wywołała mały pożar. Gdy była mniejsza, nie umiała zbytnio kontrolować swoich mocy. Tak oto pewnego dnia, no, zdarzył się mały wypadek z jej udziałem. Oczywiście rodzice zostali wezwani do szkoły, a młodziutką Wandę wywalili ze szkoły, twierdząc, że to przez nią (bo taka prawda, jednak, miała jedynie dwanaście lat!).
— Spokojnie, spokojnie! Mam wszystko pod kontrolą!
Na szczęście stołówka w Obozie Jupiter nie została podpalona ani nic. Gratuluje Wando, umiesz gotować!
Dziewczyny udały się do baraku Philip. Wanda szczerze już nie mogła sie doczekać aż coś zje. Czuła jak nogi się jej uginają od głodu, a ona sama traciła siłę. Nie mówiła jednak nic wyższej dziewczynie. Nie chciała by się martwiła.
— Uuuu, czyżby nasza centurionka kogoś wyrwała? — zaśmiał się jeden z obozowiczów. Na oko miał gdzieś z siedemnaście lat, najprawdopodobniej z tej samej kachorty co czarnowłosa.
— Życzę szczęścia! — krzyknęła dziewczyna, co stała obok siedemnastolatka. Była chyba w wieku Wandy.
Właścicielka Juana jedynie spiorunowała wzrokiem dwóch nastolatków.
— Myślisz, czemu wszyscy nas shipują? — zapytała się Polka. Sama była tego ciekawa.
— Bo zazdroszą, że mam taką śliczną przyjaciółkę — dopiero po wypowiedzeniu tego zdała sobie sprawę co powiedziała. Odwróciła wzrok i włosami zasłoniła czerwone policzki.
Kiedy dotarły w końcu do jej pokoju, usiadły na łóżku centurionki. Juanowy pluszak leżał, opatulony puchatym i milutkim kocykiem. Tak, zanim wybrały się na stołówkę, Philip odłożyła przytulankę.
— Będę musiała potem Juanowi pokazać jego pluszową wersję. Jestem pewna, że będzie zachwycony!
Philip jednak przypomniała sobie o nadal to wilgotnych, od wywalenia się w kałuży, spodniach.
— Poczekaj! Dam ci inne spodnie. Nie będziesz chodziła w wilgotnych! Ja w tym czasie ułoże tutaj to wszystko.
Centuruonka wstała i wyjęła z szafy jakieś dżinsy.
— Mam iść się przebrać do łazienki?
— Nie, nie musisz. Możesz być tutaj, nie będę patrzeć.
Polka więc poszła do kąta, gdzie zdjęła swoje moro spodnie, nakładając na ich miejsce dżinsy od Philip. Były odrobinę za długie, jednak nie było z tym problemu. Podwinęła nogawki, zostawiając tam również buty, które zawsze zdejmuje. Ten zwyczaj został z jej rodzinnego domu. Gdy już się przebrała, usiadła z powrotem na łóżku Philip.
Wanda nabijała na widelec (który także został ukradziony) polskie danie, które to nielegalnie usmażyła na stołówce.
— Kurwa – przeklnęła po polsku zielonooka. — Mamy tylko jeden widelec.
Cisza.
— Ale.. przecież to nic nie zmienia. Możemy na zmianę jeść.
Polka jednak miała inny, ciekawszy pomysł. Wzięła widelec i skierowała w stronę ust dziewczyny z innego obozu.
— Będziesz mnie karmić jak dzidziusia?
— Czemu nie — odpowiedziała śmiechem Wanda.
Pierogi znikały z talerza jeden po drugim.
— Czekaj — przerwała nagle Philip. — Teraz ty coś zjedz.
— Nie jestem aż tak głodna, na prawdę — powiedziała Polka, jednak na długo nie ukryła swojego głodu. Ręka delikatnie się jej trzęsła, a ona sama wyglądała słabo.
— Wyglądasz nie za dobrze. Jak zaczęłaś się przebierać, wyglądałaś słabiej niż zawsze.
Wanda nic na to nie odpowiedziała.

Philip?
◇──◆──◇──◆
[755 słów: Wanda otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Blanche CD Wintera — „Królewna Śnieżka i Zła Królowa”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Niektórzy pomyśleć by mogli, że bliskie spotkanie ze śmiercią napędza apetyt. Owi niektórzy nie byliby zapewne półbogami i nie mieliby stałego grafiku spotkań z bogami związanymi z rzeczami ostatecznymi. To znaczy, nie żeby Blanche kiedykolwiek miała okazję spotkać osobiście jakiegokolwiek boga poza Panem D. — to jest, Dionizosem. Nawet własnej matki na oczy nie widziała, choć czasem, leżąc bezsennie we własnym łóżku, nieco zbyt chłodnym, gdzieś pośrodku swojego nieco zbyt dużego na jedną osobę domu, marzyła o możliwości spotkania jej i zadania jej choć kilku pytań. Czy kiedykolwiek czuła cokolwiek do jej ojca, choć ułamek tej czułości, z którą pan Lemieux mówił o niej aż do końca swojego życia? Czy czuła coś, cokolwiek, myśląc o niej, jednym ze swoich wielu pół-śmiertelnych potomków? Jak to było być bogiem, żyć od tysiącleci? Czy i ona czasami czuła się tak okropnie samotna, jak jej córka?
Wracając do właściwego toku tych rozważań, Blanche wcale nie czuła się głodna po walce z drakoną. Jak zwykle po tego typu sytuacjach, było jej cholernie niedobrze. Nie była pewna, czy tak właśnie działała na nią adrenalina, czy niezdiagnozowane problemy psychiczne związane ze stresem i nerwami, wiedziała jednak, że pewnie znowu, jak zwykle bywało po tego typu sytuacjach, nie będzie w stanie tknąć nawet najmniejszego kawałeczka mięsa. Już sam zapach wywołałby u niej nieprzyjemne wspomnienia, nie tylko z tej walki, ale i z innych, z przeszłości, o wiele mniej gładkich. Wciąż pamiętała swąd palącego się ciała jednego ze swoich współobozowiczów, który miał znacznie mniej szczęścia w spotkaniu z drakonem.
Przerwa obiadowa poszła się hajtać, ale przynajmniej miała okazję odbębnić kolejny dobry uczynek w ciągu tego dnia.
Gdyby tylko nie musiało się to wiązać z pilnowaniem dzieciaka z ADHD…
Zaczęło się niegroźnie. Serio, początkowo całkowicie milczał, aż w końcu Blanche, zostawiona na zbyt długo z własnymi myślami, zdała sobie sprawę z tego, jaką grzecznościową wpadkę zaliczyła.
— Słuchaj, młody… Jak ty właściwie się nazywasz?
— Winter, psze pani — odpowiedział, a jej za cholerę nic nie mówiło, czy to jego imię, czy nazwisko. Najwyraźniej odczytał z jej twarzy zagubienie, które ją ogarnęło, bo po chwili odezwał się jeszcze raz. — Winter Miller.
— Chyba po wspólnej walce z drakoną jest już nieco za późno na „miło mi cię poznać”? W każdym razie ja nazywam się Blanche Lemieux — dodała, by dopełnić jakkolwiek grzeczności.
Zima i biel. Stanowili ciekawe połączenie, pomyślała, nawet jeśli los połączył ich ścieżki życia tylko na to jedno popołudnie.
Potem milczał dalej, przez jakieś niecałe pięć minut, po czym najwyraźniej się znudził, bo rozgadał się jak katarynka. Zaczął też przy tym stawiać kroki tak, by unikać punktów styczności kostek brukowych, znacznie ich spowalniając.
— Wie pani co, pomijając to, że ta drakona próbowała nas zabić i to, że nas prawie obsmarkała, nie było tak źle. Całkiem fajnie było ją zamrozić. Ale boli mnie ręka po odkuwaniu jej, żeby mogła ją pani dobić — zaczął, dość niegroźnie. Podekscytowany dzieciak i tyle. — Madam, nie chcę być niesubtelny, ale nie wygląda madam za dobrze po tym wszystkim. Na pani miejscu zainwestowałbym w wodoodporny tusz. I ubrania, które lepiej przepuszczają powietrze. Te totalnie nie nadają się do walki — zauważył tonem eksperta.
— Nie spodziewałam się, że będę musiała dziś użerać się z potworami i dzieciakami, które je przyciągają — wycedziła przez zęby.
— Licho nigdy nie śpi. Trzeba cały czas być gotowym do walki. Nawet mi to wpoili do głowy w tym całym obozie, a byłem tam tylko przez kilka tygodni. Więc pani na pewno powtarzali to non stop. Bo była pani w obozie, co nie? Na pewno tak, jakoś pani sobie radzi z bronią i ogólnie zachowaniem zdrowego rozsądku podczas walki z przerośniętymi jaszczurkami — uznał, a ona nie wiedziała, czy może uznać to za komplement. — Lubię jaszczurki. Są całkiem śmieszne, jak tak biegną i się wyginają. Ale takie zwykłe jaszczurki, a nie przerośnięte, które zieją ogniem. W ogóle nie lubię ognia. Znaczy, myślę, że nikt go nie lubi, ale jak się jest dzieckiem bogini śniegu, to chyba z automatu nie lubi się go jeszcze bardziej. Chociaż, może dzieci takiego Hefajstosa lubią ogień. W końcu siedzą przy tych swoich piecach prawie non stop. Właśnie, a pani czyim jest dzieckiem?
— Tyche.
— Bogini szczęścia. To ma sens. Zakłady bukmacherskie chyba mają z tym coś wspólnego, co nie? Mieliśmy takiego sąsiada, miał na imię Rick, i on non stop mówił coś o obstawianiu jakichś meczów. Nie miał w tym szczęścia, bo ciągle przegrywał. Kasę tracił nie tylko na tym, bo dużo pił, palił i… no, nie tylko, jeśli wie pani, co mam na myśli. W końcu zgarnęła go policja. Nie wiem za co, ale dziadek, jak o tym usłyszał, powiedział, że tamten się nareszcie doigrał, czyli najwyraźniej mu się należało.
I pewnie nadawałby tak jeszcze przez trzy bite lata (albo do momentu, w którym osiągnęliby swój cel podróży), gdyby nie to, że w pewnym momencie źle wymierzył swój krok i jak długi runął gdzieś na kawałek ziemi pomiędzy dwiema posesjami. Los chciał, że poletko to w całości porośnięte było łopianem, w którym to oczywiście wylądował.
Kojarzycie te filmiki z wywalającymi się dzieciakami, które bawią prawie wszystkich, ale niektórzy nie chcą się do tego przyznać, bo twierdzą, że to niemoralne? Ta sytuacja była sto razy śmieszniejsza. Dzieciak idzie chodnikiem, drobi tak, że ma się ochotę strzelić mu dłonią przez łepetynę, po czym nagle chwieje się i pada jak długi, całkowicie znikając pod osłoną dzikich roślin. Po kilku sekundach, których najwyraźniej potrzebował, żeby się po tym pozbierać, wynurza się stamtąd, nieco podrapany i cały oblepiony rzepami, ogólnie wyglądając jak siedem nieszczęść.
Czy można więc winić Blanche za to, że się roześmiała? Był to co prawda śmiech bardzo krótki, ale szczery, a taki nie gościł na jej ustach od dość długiego czasu. (Tak, drogie dzieci, tak smutne potrafi być życie, kiedy niby macie wszystko, ale czasem wydaje wam się, że nie macie nic). Szybko jednak zamilkła, po czym po prostu podeszła do niego i uważnie obejrzała jego twarz, która co prawda miała na sobie teraz kilka nowych zadrapań, lecz były one płytkie i niegroźne.
— Nic ci nie jest? — spytała w końcu, by mieć ostateczne potwierdzenie.
— Nic mi nie jest. Nie ucierpiało nic, poza moją dumą — odparł, uśmiechając się do niej przelotnie, po czym przystąpił do zbierania kolczastych kuleczek ze swych ubrań.
Panna Lemieux po prostu stała i czekała. Przez chwilę rozważała pomoc w tej czynności, ale po chwili wewnętrznej debaty stoczonej ze samą sobą, uznała, że gra nie jest warta świeczki, a młodzik sam zręcznie sobie radzi z tą czynnością.
Gdy Winter osądził, że rozprawił się już ze wszystkimi „dziadami”, bez słowa wyruszył w dalszą drogę. Najwyraźniej chwilowo stracił ochotę na wyniosłe monologi czy próby włączenia jej do jakiejkolwiek rozmowy.
— Poczekaj. Masz jeszcze jednego, z tyłu — zauważyła po chwili Blanche.
— Co? Gdzie? — mruknął, zatrzymawszy się i niezdarnie przeszukując dłonią swoje plecy.
— Niżej. Jeszcze niżej. Nie, teraz wyżej — próbowała instruować, lecz na nic się to niestety nie zdało.
— Może pani mi pomóc go zdjąć? — spytał w końcu młodzik.
Ce n’est pas convenable pour une femme de s’occuper du cul d’un autre homme — mruknęła, krzyżując ręce na piersi.
— Hę? — wypalił Winter.
— Masz tego rzepa na pupie, ot co — wydusiła z siebie w końcu, jak gdyby słowo „pupa” było najgorszym słowem świata.
— Aaa, okay — odpowiedział, tonem, który sugerowałby, że ma niezbyt duży iloraz inteligencji, po czym wykonał ostatnią, udaną próbę złapania intruza.
— No, teraz możemy iść dalej. To już niedaleko — oznajmił i począł znowu przeskakiwać z jednej płyty chodnikowej na drugą.


Winter?
◇──◆──◇──◆
[1223 słowa: Blanche otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Od Blanche — zlecenie #5 — część 6

Poprzednie opowiadanie

LATO

Jak na dziecko Tyche, Blanche ostatnimi czasy miała dołująco wręcz niewiele szczęścia. I tym razem jej błagalne manifestacje zdały się na nic. Być może była to kwestia złego sformułowania? Słyszała kiedyś (co prawda od zwykłego śmiertelnika, który jednak ogromnie pasjonował się wszelkimi zagadnieniami związanymi z mistycyzmem i, jak zdawało się pannie Lemieux, mógł prawdopodobnie widzieć przez Mgłę), że tego typu afirmacje działały lepiej, gdy używało się w nich czasu przeszłego.
No, w każdym razie po prostu dupa blada z tego wyszła, ale przynajmniej miała jakiś kolejny trop.
— Dziecko Marsa? — mruknęła, a kawa nijak nie pomagała na senną mgłę, która otaczała jej umysł.
Kofeina nigdy na nią nie działała tak, jak powinna. Z jednej strony wiedziała, że była to konsekwencja typowego dla półbogów ADHD, z drugiej oczekiwała czegoś, czegokolwiek od losu za picie tej siekiery, która w tym lokalu nie była nawet szczególnie dobra. W tym przypadku odpowiedzialność za swą senność mogła też choć częściowo przerzucić na konto siedzącej naprzeciwko niej kobiety. Lana zawsze miała na nią taki efekt, częściowo uspokajający, częściowo usypiający. Jedni powiedzieliby, że to pewnie sprawka jej pochodzących od Somnusa cech, inni, że był to dowód, że Blanche w jakiś sposób czuła się przy niej bezpiecznie. Biała mogła tylko westchnąć, wiedząc, że w innej rzeczywistości mogłaby czuć się tak codziennie i tworzyć z panną Wilson całkiem zgraną parę.
— Wilk to święte zwierzę Marsa. Zdarza się, że w ramach błogosławieństwa daruje on umiejętność zmiany w niego niektórym swoim potomkom. Pamiętasz Florence, znajomą z kohorty, o której ci czasem opowiadałam?
— Pamiętam. Została centurionem, a potem prawie pretorem, ale mocno oberwało jej się w walce z wilkołakami. Nie była już w stanie sprawnie się poruszać, walczyć i, w konsekwencji, objąć tak ważnego stanowiska. Przykra historia.
— Uratowała tamtego dnia wiele ludzi. Kilka z ran, które odniosła, przyjęła na siebie, własną piersią zasłaniając najmłodszych obozowiczów in probatio. Mars docenił to i pobłogosławił ją właśnie tą umiejętnością. Jako wilk było jej znacznie łatwiej się poruszać niż jako człowiek.
— No dobrze, ale wątpię, że to była Florence. Nie wspominałaś, że wyjechała gdzieś na drugi koniec świata?
— Nie do końca. Zaszyła się gdzieś w głuszy, właśnie jako wilk, i słuch po niej zaginął — sprostowała Lana, odkładając na stół z cichym brzdękiem kubek po swej herbacie.
— Czyli nadal śmiem wątpić, że mogła kręcić się gdzieś po Bronxie. A tego typu błogosławieństwa pewnie nie zdarzają się zbyt często, co?
— Masz rację, to dość rzadka sprawa. Żaden bóg nie trzaska błogosławieństwami na prawo i lewo. Za moich czasów zdarzyło się to tylko raz. Słyszałam o kilku takich sytuacjach z przeszłości, ale ci ludzie już pewnie poumierali, albo są staruszkami, więc pewnie nie mieliby po co nawiedzać małych dziewczynek. No, chyba że to kwestia ich pojebania i powinni zostać wsadzeni za kratki.
— Czyli jestem w kropce? — westchnęła Blanche i przełknęła ostatni łyk stygnącej już kawy.
— Niezupełnie. Jakiś czas temu obiła mi się o uszy w miarę świeża plotka z obozu. Jakiś syn Marsa zdobył posadę pretora i właśnie za to udało mu się zgarnąć błogosławieństwo tatusia.
— Czyli teraz mam się uganiać za jakimś dzieciakiem?
— Nastolatkiem.
— Jeden pies. Czy, w tym przypadku, wilk — mruknęła, pocierając dyskretnie skroń, w której czuła ucisk zbliżającej się migreny.
— A masz coś lepszego do roboty? — Uniosła brew.
— Nie. No dobra, czyli wygląda na to, że teraz czeka mnie wycieczka do Obozu Jupiter — rzekła z udawanym entuzjazmem.
— Nie mówię, że to ten młody, ale nawet jeśli to nie on, to może będzie miał lepsze informacje ode mnie w temacie swojego rodzeństwa z błogosławieństwem. O ile w ogóle z tym mamy do czynienia. Przepraszam, Blanche, naprawdę nie mam co do tego pewności — dodała, gdy zapłaciły już i zbierały się do wyjścia.
— No coś ty, nie przepraszaj! Naprawdę bardzo mi pomogłaś. Gdyby nie ty, kręciłabym się w kółko, a teraz mam przynajmniej jakiś trop. Powinnam zresztą poszerzyć swoją wiedzę na temat bogów i półbogów z twojej strony podwórka. To nigdy nie była moja mocna strona. Ale teraz, jeśli Grace do nich należy to… — urwała w środku zdania, widząc wyraz twarzy Lany.
— Przywiązałaś się do tej młodej — zauważyła. Najgorsze jednak nie było samo to zdanie, a ton, którym je wypowiedziała, taki, jak gdyby przytaczała coś najbardziej oczywistego i normalnego na świecie. — To dobrze — Uśmiechnęła się delikatnie, choć w jej oczach dostrzec można było coś, co Blanche zdawało się być smutkiem.
— Daj spokój, to przecież nie ma znaczenia. Muszę po prostu dowiedzieć się, kim jest i bezpiecznie zaprowadzić ją do obozu, jeśli tego wymaga jej pochodzenie. Wtedy najprawdopodobniej nasze ścieżki się rozejdą.
Chciała jak najszybciej ukrócić tę rozmowę, która niebezpiecznie przeszła na stronę uczuć. Panna Lemieux nienawidziła rozmawiać o uczuciach, zwłaszcza tych swoich. Podziękowała więc Lanie jeszcze raz i oznajmiwszy, że nie chce tracić czasu, pożegnała się z nią.
By nie być gołosłowną, do własnego domu wróciła jedynie na chwilę i niedługo później znalazła się w Obozie Herosów. Potem wystarczyło już tylko przejść przez Labirynt i jakoś wytłumaczyć się Terminusowi, w jakim celu przybywa do Obozu Jupiter (gdzieś w trakcie tego ostatniego niestety tracąc swą przypinkę, która najwyraźniej spodobała się małej dziewczynce towarzyszącej posągowi).
Kolejnym punktem programu było zaś odszukanie pretora.

◇──◆──◇──◆
[840 słów: Blanche otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia, +10 za zlecenie]

Od Kazue CD Colina do Wandy — „Rosjanie i wścieklizna to synonimy”

Poprzednie opowiadanie

Był to niezbyt ładny, zachmurzony dzień. Wyglądało, jakby zaraz z nieba miała lunąć fala czystego deszczu powiązanego z głośnymi hukami wyładowań elektrycznych, które powszechnie zna się pod nazwą błyskawic czy piorunów, po którym powietrze pachnie świeżością. Kazue myślała tak samo, dopóki jej oczy nie ujrzały… pewnego pana, który zamieszkiwał w domku trzecim. Przywołała wtedy przed swoje oczy obraz, którego doświadczyła jakiś czas temu. Sama nie była pewna, jak dawno to się stało, ale była pewna, że kiedyś musiało się stać. Jakby działo się to wczoraj, usłyszała w myślach głos zapłakanej Wandy, mówiącej jej o wcześniejszym wydarzeniu. Pamiętała twarz i dokładny ton mówienia siostry. Wyglądała, jakby ledwo co nie dusiła się własnymi łzami. Jakby miała zaraz zostać jednym, wielkim kłębkiem żalu i poczucia zdrady. Obozowiczka wtedy nie wiedziała, jak może pomóc Polce, jednak teraz wiedziała.
Kiedy tylko znalazła się w miarę blisko syna Posejdona, wreszcie wcieliła swój plan w życie. Ruszyła prosto na wyższego chłopaka, całkowicie ignorując jego protesty. Mimo kilku przeszkód na jej drodze wrzuciła obozowicza do jeziora, czując tyle emocji, że nawet nie wiedziała, co ma w tej chwili myśleć i robić. Przez krótką chwilę, która czuła się wiecznością, obserwowała wodę z nadzieją, że białowłosy już się nie wynurzy. Jej nadzieje jednak zostały zmiażdżone, kiedy zauważyła, prawie że śnieżny, włochaty kształt wyłaniający się z diwodorku tlenu (z kilkoma innymi domieszkami).
Pod wpływem emocji, nawet nie zarejestrowała, co powiedział Colin. Nawet same jej słowa gdzieś jej… uciekły. Nawet nie wiedząc czemuż, skoczyła do wody, zwijając się w owal. Skoczyłaby na główkę, ale niestety nie ma tej umiejętności. Nie wyłoniła się z wody — otworzyła pod nią oczy, korzystając ze zgromadzonego zapasu tlenu w sobie. Zlokalizowała szybko dolną kończynę chłopaka, podpłynęła... i co innego mogła zrobić, niż ją pociągnąć? Oczywiście, że chwyciła go za kostkę i podjęła próbę odciągnięcia go z dala od tafli wody, sprawiając, że do jego płuc dostała się kolejna mała, niegroźna (chociaż zdecydowanie utrudniającą wymianę gazową) ilość niezbyt czystej, stojącej wody z jeziora.
Później stało się coś, co nieźle zszokowało dziewczynę. Chłopak ją… ugryzł. Aż z zaskoczenia wypuściła resztki tlenu w jej ustach i płucach, wpuszczając do swojego organizmu tę samą wodę, której przed chwilą łyknął osobnik, z którym właśnie siłuje się w bagienku. Nagły brak tlenu sprawił, że z prędkością, której nie wiedziała, że może osiągnąć, zaczęła kierować się ku światłu u góry. Jej plan jednak szybko został przerwany. Poczuła na swojej kostce zacieśniający się uchwyt, ciągnący ją daleko w dół. Wyciągnęła dłoń do góry, mając nadzieję na chociaż muśnięcie powietrza jednym palcem. Jej pragnienie jednak nie miało szans się spełnić, przynajmniej w tej chwili.
Jak błyskawica znalazła się głębiej w jeziorze niż Colin. Równie prędko, poczuła także coś obejmujące jej gardziel. Nawet jeśli nie znajdowali się gdzieś, gdzie to by ograniczyło jej oddech, nie było to miłe. Poczuła też jak powoli jej organizmowi zaczyna brakować tlenu niezbędnego do funkcjonowania. Zrobiła więc coś, co uznała za logiczne (chociaż jak teraz o tym myślała, nie było to takie logiczne). Tak jak chłopak zrobił, ona też. Dziabnęła go w łydkę, czując się, jakby miała na to wykorzystać całe swoje siły życiowe. Nie zajęło długo, aż poczuła słodki, metaliczny smak krwi.
Doprowadziło to do próby ucieczki herosa na powierzchnię, w czym mu nie przeszkodziła. Sama chwilę potem wynurzyła się, kaszląc płynem, którego całkiem sporo napiła się w tak krótki czas. Dalej próbując wykaszleć resztki monotlenku diwodoru ze swoich płuc, przetarła oczy, i dopiero wtedy raczyła obdarzyć blondyna swoim, zdenerwowanym spojrzeniem. Było jednak po niej widać, że nie zamierza podjąć kolejnej próby utopienia syna Posejdona. Byłoby to dla niej zbyt ryzykowne, a nie chciała dalej ryzykować swojego życia.
Jej uwagę odwrócił dopiero głos wściekłej grupowej. Odwróciła szybko łeb i zauważyła swoją siostrę, dla której właściwie podjęła całą tę próbę.
***
Znalazła się szybko w swoim domku, zaciągnięta tam przez Wandę. Nie była zadowolona z tej konfrontacji — nie umarł? Nie umarł. Nie doznał żadnych trwałych uszkodzeń ciała? Nie doznał żadnych trwałych uszkodzeń ciała. Więc o co ten cały problem?
— Kto to zaczął? — powiedziała twardo, jak przystało na grupową. Kazue siedziała cicho jakby sfochowana. — Nie powiem nikomu, ale chcę wiedzieć. Jako grupowa muszę pilnować porządku. — kontynuowała, rzucając okiem na Colina. Uśmiechnęła się lekko pod nosem i subtelnym ruchem pokazała chłopcu środkowy palec. — Szczególnie na takich jak ty. — dokończyła Wanda.
— Ale ja nic nie zrobiłem! — zaprotestował Colin, poprzedzając odchrząknięciem. Następnie, wskazał on na zielonooką obozowiczkę. — To ona się na mnie rzuciła! — podtrzymywał swoją wypowiedź. Unosząc łeb do góry, skrzyżował ręce, co nie spodobało się Rosjance.
— Pff! Zacznijmy od tego, że się nie rzuciłam, tylko wepchnęłam cię do jeziora. — powiedziała, przyznając się do zaczęcia tej bójki. Parodiując chłopaka, powtórzyła jego ruchy, podnosząc łepetynę do góry i przekładając przez siebie swoje ręce. — I, że ty, niby nic nie zrobiłeś?! Może pomyśl o pewnym wydarzeniu, które zdarzyło się jakiś czas temu, z udziałem twoim i mojej siostry! Nic sobie nie przypominasz? — wzburzyła się. Jak on w ogóle raczył stwierdzić, że przecież nic nie zrobił? Chyba sobie żartował!


Wanda?
◇──◆──◇──◆
[819 słów: Kazue otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Ricky'ego do Sylwii — „Niech Maria Skłodowska-Curie cię błogosławi”

— I umarła z powodu aplazji szpiku! To szalenie interesujące, nie sądzisz? Wiesz co to aplazja szpiku?
Ofiarą Rickiego został jakiś in probatio. Najwyraźniej nie miał wystarczająco wiele odwagi, żeby przeciwstawić się takiemu natłokowi informacji. Możliwe, że osłabił go opis wszystkich doświadczeń, które przeprowadziła Maria Skłodowska-Curie. Może nawet czuł się onieśmielony przed tą wielką kobietą, która zdobyła nagrodę Nobla, i to aż dwa razy? Nie, raczej nie, ale Ricky wierzył, że to właśnie powód. Lub chciał być chociaż miły, kiedy przypadkowo nadepnął na makietę Sorbony zbudowaną z wykałaczek.
— A więc wtedy szpik kostny nie jest w stanie wykonywać swojej pracy, czyli wytwarzać leukocytów, erytrocytów, płytek krwi i... czegoś tam. Przez to sprzyja różnym takim, no wiesz, zakażeniom i niedokrwieniom. Mam zdjęcia…
— Dość! — krzyknął w końcu któryś z legionistów. — Ty znasz Skłodowską bardziej niż ona sama, a tak się składa, że jej życie nas nie obchodzi.
— Ale nie wiem jeszcze wszystkiego! — nieco spuścił wzrok Ricky, dobrodusznie ignorując druga część zdania. — Niestety, muzea nie odpowiadają na moje listy, a nie mam nawet internetu, żeby wystalkować jej rodzinę na Facebooku. Gdybym chociaż pojechał do Francji albo Polski...
— Polski?
— Maria Skłodowska-Curie była Polką.
— To, słuchaj, wiadomości tygodnia. Wiesz, że mamy w Obozie Polkę?
— Naprawdę?
Ricky szybko zebrał swoje manele i ruszył dzielnie na zewnątrz. Wtedy się zorientował, że właściwie nic o tej Polce nie wie. Zagadał więc do pierwszego lepszego fauna.
— Znasz jakąś Polkę?
— Podobno centurionka Piątej Kohorty z jakąś kręci…
— Niech Maria Skłodowska-Curie ci błogosławi!
Ruszył prędko w stronę stajni. Jak się spodziewał, była tam Philip.
— Cześć.
Philip w odpowiedzi uniosła brwi. W ręce ściskała jakieś coś, czym szczotkowała Juana.
— Czego chcesz?
— Podobno twoja dziewczyna…
Dziwne coś, czym jego centurionka przesuwała po sierści pegaza, znalazło się na jego szyi, a Philip przycisnęła go do ściany.
— Jaka dziewczyna? Skąd ty...
— To tylko obozowe plotki, przysięgam!
— Podaj mi nazwiska i nie rozpowszechniaj tej informacji. Dla jasności nie mam dziewczyny.
Mruknęła coś pod nosem i gdyby Ricky nie otrzepywał się z siana, może dosłyszałby „jeszcze”.
— To był jakiś faun. Miał, eee, czerwoną koszulkę z napisem „stop juanizacji”.
Oczy czarnowłosej zwęziły się w małe szparki i mały chemik mógłby przysiąc, że widział smużki dymu lecące jej z uszu.
— Ej — powiedział jeszcze szybko, wycofując się ze stajni. — Mamy w Obozie jakąś Polkę?
— Sylwia Kowalska, Druga Kohorta — rzuciła Philip, wyciągając widły ze stosu zużytej słomy.
Ricky, który jednak miał odrobinę rozsądku, szybko wybiegł ze stajni i skierował się w stronę baraków Drugiej Kohorty. Parę dziewczyn siedziało przed drzwiami.
— Która z was to Sylwia Kowalska?
Jedna z nich wskazała na towarzyszkę. Ricky nie czekając dłużej, zaczął słowotok.
— Jesteś Polką, nie? Byłaś może w muzeum poświęconym polskim chemikom? Wiesz, która kobieta jako pierwsza zdobyła nagrodę Nobla? Widziałaś kiedyś Marię Skłodowską-Curie na żywo?
W tym momencie się zaśmiał i szturchnął Sylwię w żebro.
— Ha, ha, rozumiesz? Maria Skłodowska-Curie nie żyje, nie mogłaś jej widzieć na żywo! Pękam ze śmiechu!


Sylwia?
◇──◆──◇──◆
[481 słów: Ricky otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Colina do Kazue i Wandy — „Rosjanie i wścieklizna to synonimy”

AKT 1

Cząstki kory ujęły go pod ramionami. W bezruchu stojąc uwolnić się starał od silnych rąk, które beztrosko zacisnęły się na jego szyi, próbując odebrać mu wartość najcenniejszą — co najmniej spokojne; życie.
Popchnęły go one wpierw na bok — kazały iść w tył i upaść na ziemię, która okazała się wątła. Wciągnięty do środka chwytał zaginiony tlen i próbował wyrwać się z rąk śmierci, drapiąc, ściskając i wbijając paznokcie w jej zimne ręce. Z pięści siłę przekierował w nogi, odkopując śmierć od siebie i siebie od śmierci. Zanurzył się w głębie, doszukując się światła. Jego klatka piersiowa mimowolnie wciąż przez kilka sekund drżała, jakby pulsowała wraz z rytmem jego serca. Wyłonił spod wody swoją twarz, plując przez chwilę następną nią pod siebie. Przeklął Kazue:
— Co to miało, kurwa, być?! Nic Ci nie zrobiłem!
— Karma to suka! — Wrzasnęła w odpowiedzi, wskakując na bombę do jeziora. Nicholas począł walczyć o życie, podejmując się przepłynięcia na drugi brzeg, na co było już najzwyczajniej za późno. Dziewczyna na dno ściągnęła za kostkę chłopaka łykającego garstkę wody. Pochwycony za krtań wbił w dziewczynę swoje zęby, próbując odkopnąć ją od siebie. Wypluła ona tlen czerpany ze swoich płuc i wyrwała się wręcz natychmiast, nerwowo uciekając w stronę tafli. Objął jej stopę gołymi rękoma i ściągnął ją poniżej swojego pasa, przyduszając ja swoimi nogami. Odwdzięczyła się mu w dość specyficzny sposób, jego łydki odpychając od swojej szyi i wsuwając pod nie twarz, wbijając się w niego zębami. Artino odepchnął ją zdziwiony i ruszył znów ku ucieczce, wynurzając się nad wodę na kilka głuchych sekund. Po nim wydobyła się z wątłej ziemi zielonooka, dość podobna do Wandy, której zrobił rzecz podobną, dziewczyna, niemająca już na celu zabicia chłopaka, a uratowanie sobie życia.
Grupowa domku piątego szła, aż nagle ujrzała, co się dzieje w wodzie. Podbiegła. Zauważyła Colina (z którym od ostatnich sytuacji skakali sobie do gardeł) i jej siostrę, Kazue. Polka przejęła poważną minę. Na prawdę, bardzo się wczuła w rolę grupowej.
— Co tu do jasnej cholery się odpierdala! — krzyknęła — Przestańcie, natychmiast.
Przestali.
Wanda, oboje obozowiczów ciągnąc za uszy, zaprowadziła poskrzeczanych na siebie do domku Aresa.

AKT 2

— Kto to zaczął? — nie zmieniła swojego tonu ani mimiki. — nie powiem nikomu, ale chcę wiedzieć. Jako grupowa muszę pilnować porządku. — spojrzała kątem oka na Colina — szczególnie na takich jak ty.
— Ale ja nic nie zrobiłem! — odchrząknął, wskazując na Kazue. — To ona się na mnie rzuciła! — skrzyżował ramiona na piersi, odwracając twarz.


Kazue?
◇──◆──◇──◆
[401 słów: Colin otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Cherry CD Friedricha — „Ryby i gracze Ligi głosu nie mają”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Piąta rano mogła faktycznie być przesadą, ale kiedy czekała na niego przez cholerną godzinę, żałowała, że nie obudziła go o trzeciej w nocy.
Przez pełną godzinę trzymała Caida jako zakładnika. Chociaż jęczał, że chwilowo jest centurionem i nie może mu rozkazywać, skoro są na tej samej randze, przysypiał i regularnie dostawał od Cherry w łepetynę, Friedrich prawdopodobnie nic sobie z tego nie robił.
— Mówię ci, on mnie tutaj tak zostawi — wyjęczał Caid, opierając się czołem o ramię Cherry. Śpiący był zaskakująco rozgadany. — A wszyscy mi mówili. Caid, nie zadawaj się z Friedrichem Eulenkralle, to buc i frajer, a do tego jeszcze Niemiec.
— I mieli rację. Tylko debil zadawałby się z Eulenkralle.
Zachrapał. Przywaliła mu z łokcia w żebro.
Wielmożny książę łaskawie pojawił się dopiero wtedy, kiedy Cherry miała już dość pieprzenia Caida i pozwoliła mu zasnąć na swoim ramieniu. Momentalnie pożałowała wszystkich drobnych kuksańców posłanych w stronę zasypiającego chłopaka; mogła zostawić go w spokoju i oszczędzać siły do pojawienia się Friedricha, żeby przywalić mu na dzień dobry. Z pozdrowieniami od wstającego słoneczka.
Zostawili Caida płaszczącego się w stronę łóżka i dopiero wtedy na nowo zaczęli się kłócić.
— Gdzie ty w ogóle idziesz? — warknęła, patrząc za odchodzącym Friedrichem. — Książę się obraził?
— Nie, książę idzie nad rzekę.
— Nad Mały Tyber?
— Jestem całkiem pewien, że to rzeka.
— I co? Będziesz sobie robił piknik?
Zacisnął pięść i posłał jej pełne nienawiści spojrzenie.
— Mamy iść za mokrą kartką, Sautrottel.
— No przecież to takie oczywiste. Inteligentny potwór mordujący naszych najlepszych legionistów czeka na nas pięć kilometrów od serca Obozu Jupiter.
Friedrich zaklął brzydko pod nosem.
— To gdzie twoim zdaniem mamy iść jak nie nad rzekę? Czy ja w ogóle muszę z tobą iść? Nie możemy oboje iść w swoją stronę i czekać, aż cię zje potwór, Fickfehler?! — syknął.
— Gdybyś słuchał na cholernym zebraniu, to wiedziałbyś gdzie mamy iść! — odkrzyknęła. — Syn Menfitis znalazł kartkę pływającą po jeziorze Merritt. Gdybyś się pospieszył, zdążylibyśmy na autobus do Oakland.
— Autobus?
— Przepraszam, że nie wytrzasnęłam ci karocy.
Friedrich ścisnął nasadę nosa.
— A pegazy? Orły?
— Nie polecę na cholernym koniu do centrum Oakland. Jak my się z tego wytłumaczymy? — Założyła ręce na piersi. — A orły są… cóż… niedysponowane. Philip powiedziała, że wczoraj jakieś „Merwkurwiątko” dorzuciło im za dużo pasty śledziowej do jedzenia. Lepiej nie wchodź do ptaszarni.
— Caid ma prawo jazdy, jeśli to w czymś pomoże — wzdrygnął się.
Chyba bała się o swoje życie, kiedy za kierownicą siedział półbóg.
— Mam inny pomysł — westchnęła. — Nie spodoba ci się. I mnie też nie.
***
Friedrich zniecierpliwił się już kiedy wyszli tunelem Caldecott na wiejską szosę.
— No? I co teraz chcesz-...
— Pożycz mi drachmę.
— Co?
— Drachma. Daj.
Zanim zdołał przemyśleć co robi, wyciągnął z tylnej kieszeni złotą drachmę i wcisnął ją w rękę Cherry, która rzuciła ją na drogę.
— Co ty do cholery znowu robisz?
Stêthi 'Ô hárma diabolês!
Skrzeczący śmiech, pisk opon i skwierczenie sypiącego się gruzu. Żółta taksówka z wdzięcznym napisem „Rydwan Potępienia” zgrabnie zahamowała tuż przed ich dwójką. Cherry wcisnęła Friedricha do środka, nim postanowił wziąć nogi za pas.
— Dwójka do centrum Oakland — uśmiechnęła się.
Za kierownicą siedziały trzy staruszki — tak pomarszczone, że prawdopodobnie ledwo widziały przez zwisające fałdy skóry. Znaczy, prawdopodobnie ledwo by widziały, gdyby miały oczy. Ale kiedy cała trójka odwróciła twarze w ich stronę, tylko jedna posiadała gałkę oczną, lustrującą ich od dołu do góry.
— Stawka za kurs poza strefę miejską! — zaskrzeczała staruszka siedząca za kierownicą, zdecydowanie niebędąca tą, która posiada oko, po czym ruszyła z piskiem opon.
— Kartą czy gotówką? — zapiszczała staruszka z okiem.
— Gotówką! Gotówką! — jęknęła Cherry, łapiąc się drzwi, kiedy prawie wjechali w drzewo.
— Sekutnico, uważaj na drogę! — warknęła lewa Graja.
— Nie mam oka!
— Nawałnico, oddaj jej oko!
— Muszę pobrać opłatę za kurs!
Friedrichowi nie trzeba było dłużej powtarzać. Z kieszeni wyciągnął prawdopodobnie wszystkie drachmy które miał i, bez liczenia, wcisnął je do ręki Nawałnicy.
Pisk. Zatrzymali się zbyt gwałtownie. Nawałnica powoli liczyła jednym okiem drachmy Friedricha.
— No jedź żeż, Sekutnico!
— Jeleń!
Nawałnica podniosła wzrok.
— Nie ma żadnego jelenia, ty kretynko!
— Oddawaj oko!
Samochód zaskrzypiał i znowu popędził przed siebie, przekraczając prędkość o kilkanaście mandatów.
— Liczę, liczę! — skrzeczała Nawałnica. — Cztery drachmy za dużo!
— Reszty nie trzeba! — jęknęła Cherry.
— Czy wy nie umiecie prowadzić?! — wrzasnął Friedrich.
Ulica zrobiła się bardziej ruchliwa, niż by tego chcieli. Cheryl przytrzymała się Friedricha, kiedy Sekutnica dostała oko i w ostatniej chwili wyminęła nadjeżdżającego tira.
— Mówiłam ci, że dostaniemy dzisiaj napiwek.
— Nie bez powodu mamy pięć gwiazdek na Google Reviews.
Pędzący samochód strącił idącemu chodnikiem dziecku loda z rożka, ale Cherry nawet nie zdążyła zobaczyć jego płaczu, kiedy gwałtownie skręcili w kolejną ulicę.
***
Wstyd przyznać, ale na miejscu Friedrich trzymał się o wiele lepiej od niej. Chociaż nie odezwał się do niej ani słowem oprócz pojedynczego „Scheiße” i histerycznie pobladł, przynajmniej nie rzucało go co sekundę na wymioty.
Po tym, jak trzy Graje odjechały, Cherry musiała usiąść na ławce, żeby się nie zerzygać. W normalnych warunkach Friedrich nie oszczędziłby jej komentarza w kwestii opierdalania się; albo chociażby tego, że wydała pięć jego drachm. Tym razem po prostu usiadł obok niej.
Siedzieli w ciszy, słońce prażyło ich w twarze, jezioro Merritt okazało się też cztery razy bardziej oblegane, niż Cherry w ogóle myślała. Niezwracaniem na siebie uwagi śmiertelników zajmie się później. Na razie chciała się tylko nie zerzygać na buty Friedricha — to byłby dopiero cios poniżej godności.
Odezwała się dopiero, kiedy gołębie zaczęły dziobać sznurówki jej trampek. Friedrich wykopał nogę w ich stronę, ale ptaki zdążyły odlecieć, zanim zrobił im krzywdę.
— Powinniśmy poszukać jakiejś krypty — westchnęła, odgarniając z twarzy włosy, żeby związać je w kucyk.
— Krypta w centrum jednego z największych miast Stanów Zjednoczonych? — bąknął Friedrich.
Potwierdziła skinieniem głowy.
— W Tilden Parku, pod karuzelą, znajduje się grobowiec Tarquina. Nic mnie już nie zdziwi, jeśli chodzi o mitologię.
Friedrich wstał, strzepując niewidzialny pyłek z fioletowej koszulki Obozu Jupiter. Cherry podniosła się bardziej ociężale, nadal otumaniona po przejażdżce Rydwanem Potępienia, hamując zbierające się jeszcze mdłości.
— Wiem, że jesteśmy trochę dziwni, ale spróbuj zachowywać się normalnie. Czymkolwiek jest ten potwór, jeśli jest gdzieś w pobliżu Merritt, na pewno cię wyczuje. Spróbujmy znaleźć jakąś poszlakę przed nim. Cholera, było wziąć ze sobą Caspera. Jest dzieciakiem Wulkana, na pewno by wyczuł czy dobrze szukamy.
— A jeśli nie będzie tutaj żadnego podziemnego przejścia?
Wzdrygnęła się.
— To wtedy będziesz musiał wyciągnąć kolejne pięć drachm, żebyśmy wrócili do Obozu Jupiter. Lepiej znajdźmy tego cholernego potwora teraz.


wszystkiego najlepszego czeri
◇──◆──◇──◆
[1044 słowa: Cherry otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 29 grudnia 2022

Od Gaspara CD Aye — „Pogniecione kartki”

Poprzednie opowiadanie

Gaspar od początku swojego pobytu w obozie zbierał różne dziwne urządzenia. Ciężko w ogóle stwierdzić, skąd one się brały, i pewnie sam do końca nie wiedział. Jednym z nich był spieniacz do mleka. Ale nie taki zwyczajny — miał wbudowanego gpsa, który pokazywał, gdzie są najbliższe krowy. Gaspar wpadł na ten pomysł w wieku dwunastu lat, kiedy dopiero co dołączył do obozu. Od dawna uwielbiał krowy, a w nowym miejscu szybko zaczął za nimi tęsknić. Tym bardziej jako dziecko Demeter, chciał utrzymywać z nimi jak najlepsze kontakty. Z krowami zwykle nawiązywał lepsze kontakty niż z ludźmi, dla których przeważnie był powalonym dzieciakiem (ciekawe czemu), więc te urządzenie uznał za wyjątkowo przydatne. Dzięki swojej mocy przyciągał zwierzęta do siebie, po czym rozmawiał z nimi przez parę dobrych godzin. Nie chciał jednak, żeby wyglądało to zbyt podejrzanie, więc urządzenie było po prostu przerobionym speniaczem do mleka, który ukradł kiedyś z kuchni. Wyglądał tylko trochę inaczej niż normalnie. Chłopak chodził z nim dosłownie wszędzie, gdzie się da (czyli zgubił go jakieś pięćdziesiąt razy). A co za tym idzie, kiedyś musiał się też zepsuć.
Tym razem przytrafiło się to w lesie. Gaspar siedział sobie na jakiejś skale, jak zwykle nie mając niczego wartościowego do roboty. Postanowił więc znaleźć jakieś krowy. Jednak gdy chciał włączyć swoje ukochane urządzenie, wyślizgnęło mu się z ręki i upadło na twarde podłoże. To było traumatyczne wydarzenie i dla Gaspara, i dla spieniacza dla mleka. Trochę się poobijało, no i oczywiście przestało działać. Już się bał, że to koniec jego egzystencji, ale na szczęście sytuacja nie prezentowała się aż tak źle. Wiedział, że da się to jeszcze naprawić. Wolał nie robić tego sam — co prawda dał radę skonstruować to samodzielnie, ale było aż zbyt prawdopodobne, że przy próbie naprawienia tylko jeszcze bardziej coś zepsuje. Jakoś nigdy nie miał do tego głowy.
Dlatego pewnego dnia postanowił zanieść sprzęt do jakiegoś randomowego dzieciaka Hefajstosa. Nawet nic nie wyjaśnił, po prostu oczekiwał, że to naprawi.
Dopiero później Gaspar zaczął obawiać się, że jego tajemnica zostanie wyjawiona. Po tym, jak podczas wakacji zgubił swój spieniacz do mleka w wielkiej galerii, gdzie zaczął się drzeć przez kilka minut, że nie ma żadnych krów w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, postanowił bardziej to ukrywać. Nie wiedział też, czy na pewno może na tyle zaufać losowemu chłopakowi z obozu. Nie wiadomo, co zrobi z urządzeniem. No trudno.
Gaspar chodził sobie bez celu po obozie. Myślał o tym, żeby porobić coś z drewna, ale jakoś nie miał na to ochoty. Zamiast tego wolał znaleźć kogoś, z kim mógłby o czymkolwiek pogadać. Wtedy wpadł na chłopaka, któremu powierzył swój spieniacz do mleka z czujnikiem krów. W pierwszym momencie próbował się upewnić, czy to na pewno on. Piętnastolatek miał raczej słabą pamięć do ludzi, ale tym razem postarał się zakodować w głowie, jak wygląda. Bez żadnych dłuższych zastanowień, po prostu podszedł.
— No siema — wypalił, nie wiedząc za bardzo, co powinien powiedzieć. — Jak tam mój spieniacz?
Brzmiało to zupełnie tak, jakby cała ta sytuacja była najnormalniejszą rzeczą w świecie. Bo właśnie o to chodziło Gasparowi.
Nie czekając na odpowiedź, dodał:
— Pewnie już to wiesz, ale to czujnik krów. Po prostu spieniacz do mleka ze wbudowanym gpsem, który wykrywa, gdzie znajdują się najbliższe krowy. Ostatnio trochę mi się rozbił, ale chyba da się go jeszcze naprawić, co nie?
Aye?
◇──◆──◇──◆
[543 słów: Gaspar otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Gaspara CD Khai — „Gaspar Farkas nienawidził zimy”

Poprzednie opowiadanie

Gaspar nie spodziewał się, że tak szybko ktoś zareaguje. Gdy zauważył krzyczącą coś do niego dziewczynę, cała ta sytuacja przestała mu się wydawać tak śmieszna. Przez odległość nie mógł się z nią łatwo skomunikować, ale dzięki temu przynajmniej nie musiał się tak zastanawiać nad odpowiedzią. Patrząc w dół, zaczął sam zadawać sobie dokładnie takie same pytania.
Ale to nie był dobry moment na zastanawianie się, jak tam wlazł ani dlaczego. Siedzenie tyle metrów nad obozem jest oczywiście bardzo śmieszne, ale w pewnym momencie chłopak zrozumiał, że to musi skończyć się czymś poważniejszym. No bo niby co ona miałaby zrobić? Sam na jej miejscu by nie wiedział. Raczej nie była przyzwyczajona do napotykania na swojej drodze piętnastolatków na samym czubku drzewa. A jeśli chodzi o Gaspara, to niestety znacznie lepszy był we wchodzeniu, niż schodzeniu.
Myśli krążyły mu w głowie, ale nie potrafił wymyślić niczego sensownego. Jedno było pewne — nie zejdzie stąd sam. Miał nadzieję, że zaraz przyjdzie ktoś jeszcze. Chociaż to mogłoby przysporzyć mu jeszcze więcej kłopotów…
Obawiał się, że ta dziewczyna zaraz sobie pójdzie, no bo ile można patrzeć na jakiegoś idiotę, który postanowił utknąć sobie na drzewie? Gaspar powinien czuć się jak największy debil, ale tak naprawdę było mu już prawie obojętne, co się zaraz wydarzy.
Musiał coś zrobić. Cokolwiek. Nie będzie przecież siedział na tej gałęzi w nieskończoność, to by było zbyt nudne. Mógłby spróbować skoczyć na gałąź niżej. Dzieliło go od niej kilka metrów, więc zdawał sobie sprawę, że to ryzykowne. Przez to miał jeszcze większą ochotę, by to zrobić. Zastanawiał się nad tym dosłownie przez chwilę. Gasparowi wydawało się, że to nie takie trudne. Wystarczy dobrze wycelować… Nawet nie zdążył pomyśleć nad tym, w jaki sposób się czegoś złapie. Pomachał do patrzącej na to, okropnie zdezorientowanej dziewczyny i skoczył. 
Starał się po prostu delikatnie osunąć. Jego celem było tylko dostanie się na niższą gałąź, a nie pozbawienie siebie życia. 
To był dla Farkasa niesamowity moment. W jego wyobraźni było to naprawdę fajne. Padało coraz więcej śniegu, wiał straszny wiatr, a on zlatywał sobie w dół z czubka drzewa bez żadnej gwarancji, że to przeżyje. W liście najmniej przemyślanych decyzji jego życia ta znalazłaby się może na czterdziestym miejscu. 
I wtedy wydarzyło się coś bardzo oczywistego, czego Gaspar wcale się nie spodziewał. Spadał w zupełnie innym kierunku, niż zamierzał. Wyminął gałąź, której chciał się złapać. Wszystko działo się bardzo szybko. Tak szybko, że już nic nie dało się zrobić. Gaspar działał instynktownie. Poobijał się przez kilka cieńszych gałązek, które od razu połamały się pod jego ciężarem. Zahaczył też o pień. Zleciałby na sam dół, gdyby nie jedna grubsza gałąź, na której się zatrzymał. Była już całkiem blisko ziemi. 
Po tym wszystkim czuł się, delikatnie mówiąc, fatalnie. Gaspar był cały poobijany. Wyglądał tragicznie — miał strasznie porwane ubranie, które już przed tym wydarzeniem wyglądało, jakby był bezdomny. Chłopak na pewien moment stracił przytomność. Gdyby nie to, pewnie po prostu by się śmiał. No dobra, połamał sobie żebra i parę innych kości. Tak naprawdę mogło się to skończyć o wiele gorzej. Gaspar po prostu widzi coś szczególnie śmiesznego w robieniu z siebie szaszłyka. 
Sytuacja była beznadziejna. Farkas leżał zmaltretowany na gałęzi drzewa, na które wszedł kompletnie bez powodu. Dobrze, że nie mógł wtedy zobaczyć, jak beznadziejnie wygląda. Dawno nie wpakował się w takie kłopoty. 
Już chyba lepiej byłoby zostać w Szwecji… 

Khai?
◇──◆──◇──◆
[552 słów: Gaspar otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Lexi do Dicka — „O kurach i półgłówkach”

Zacznijmy może od tego, że Dickowi Marshowi jakimś cudem udało się pozbyć tabliczki z napisem „in probatio”. Nie oznaczało to jednak, że nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, przestał być tak wielkim głupkiem, jakim był do tej pory. Nie, w tej dziedzinie nic się nie zmieniło. Po prostu nie nosił już na szyi tego ustrojstwa, którym tylko za sprawą jakiegoś cudu udało mu się nie udusić przez cały okres swojego wstępnego treningu. Nie wyglądał też na szczególnie z siebie dumnego. Większość świeżo upieczonych legionistów, w tym Lexi zaledwie parę miesięcy temu, po wydarzeniu tym przez co najmniej tydzień chodzili z głową uniesioną zdecydowanie wyżej, niż powinni, zważając na to, że tak właściwie, w porównaniu do pretorów czy chociażby centurionów, wciąż byli nikim. Głowa Dicka była jednak spuszczona bardziej niż zazwyczaj.
Inni albo tego nie zauważali, albo po prostu to ignorowali. Ale inni najzwyczajniej w świecie mieli go gdzieś. Ile to już razy słyszała przecież jak ten czy inny legionista, czy nawet obozowicz in probatio otwarcie i bezwstydnie robią sobie z niego żarty. Zazwyczaj po prostu nasyłała na nich któreś z towarzyszących jej wiecznie zwierząt. Sama osobiście kilkakrotnie przemówiła temu i owemu do rozumu. Przecież to tylko ona powinna mieć prawo do nazywania go ślamazarą czy idiotą. Swoją drogą, jej i Nuggetowi należały się koszulki z napisem w stylu „osobista ochrona Dicka Marsha”, bo żadne ze zwierząt nie broniło tego tchórza tak często i zaciekle jak ta jedna kura, która go sobie upatrzyła, a ona nie bez powodu została już na początku ich znajomości jego żywą tarczą.
W każdym razie dziewczyna nie spodziewała się, że ktokolwiek inny mógłby się przejąć losem jej kumpla (zwanego też kulą u nogi). Ona jednak, czy tego chciała, czy nie, się przejęła. Przez chwilę gotowa była nawet sprowadzić do obozu tego jego ślimaka, gdyby nie to, że:
a) nie znała jego adresu, a tematu rodziny unikała jak ognia, bo przecież wtedy i ona sama musiałaby opowiedzieć o swojej,
b) nie miała pewności, czy biedny Einstein nie miał równie niewiele szczęścia co jego właściciel i nie zostałby zadziobany przez którąś z kur lub zadeptany przez któregoś z obozowiczów już pierwszego dnia swojego pobytu tutaj.
Musiała więc wymyślić coś innego. Coś, co nie zawierało w sobie ślimaków.
Inne zwierzęta najwyraźniej chciały zostać uwzględnione, ponieważ to właśnie one, nie wiadomo do końca skąd, wytrzasnęły ten nieszczęsny koszyk piknikowy, a potem nie chciały zamknąć pysków i dziobów do momentu, w którym powiedziała, że no dobra, zabiorą tego półgłówka na piknik.
Pożyczyła od kogoś z innej kohorty duży koc, upiekła jabłecznik i przygotowała kilka innych, mniejszych potraw (w tym coś dla kur, szczurów i jednej krowy, które nie opuszczały ją przy przygotowaniach na krok i najwyraźniej zamierzały uczestniczyć również w samym wydarzeniu), oraz odpowiedziała siarczystym „spadaj” na każde pytanie z kim to wybiera się na randkę.
Przyjaciele przecież też mogą urządzać sobie razem pikniki, co nie?
No i tym oto sposobem pewnego pięknego słonecznego popołudnia, niedługo po ćwiczeniach, dorwała Dicka gdzieś pomiędzy prysznicem i ogólnym ogarnięciu się po treningu (dzięki bogom!) a drogą na stołówkę.
— Ej, półgłówku! — rzuciła, zanim ten mógł przekroczyć jej próg. Zatrzymał się i zaczął rozglądać, jak zwykle początkowo nic nie dostrzegając. — Dzisiaj nie jemy na stołówce. Zabieram cię… — zaczęła, lecz nagle przerwał jej oburzony chór zwierzęcych głosów. — No dobra, ja i Nugget, Bianca, Eagle… ty jesteś Goldie czy Donna? — mruknęła, patrząc na jedną z rudawych kur, których kręciło się zbyt dużo, by za pierwszym razem właściwie je nazwać — No, i Remy, Emil, Django — machnęła ręką w stronę nazwanych na cześć pewnego animowanego filmu o gotującym szczurze… szczurach — oraz Pani Moo — tu wskazała na górującą nad pozostałymi stworzeniami łaciatą krowę — zabieramy cię na piknik, by świętować twój awans na legionistę! — obwieściła, wyciągając zza pleców koszyk.


Dick?
◇──◆──◇──◆
[617 słów: Lexi otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Kazue CD Irène — „So that's how I'm going to die”

Poprzednie opowiadanie

Ach… nie ma nic jak wiosenne, świeże powietrze, prawda? Tak właśnie myślała córka Aresa, przechadzająca się po obozie herosów, myślami w swoim własnym świecie. Biedna pewnie sobie wyobrażała kolejne niesamowicie przerażające (dla innych) widoki pełne krwi, ognia, porzuconych broni czy podartych skrawków ubrań. Dla niej nie było to nic strasznego! Nie raz śniły się jej inne podobne sytuacje. Skąd wiedziała, jak takie rzeczy wyglądają, to już inna sprawa.
Kiedy tak spokojnie sobie zwiedzała, z zamyślenia wyrwał ją… dosyć nieprzyjemny dźwięk. Jakby rower przejechał po żwirowej ulicy, przejeżdżając po kamieniach, które od razu odskakiwały na bok. Niezadowolona uniosła swój wzrok, a jej oczom ukazała się jakaś tam… dziewczyna. Drobniusia, brązowowłosa, i co najtrudniej ominąć, poruszająca się na wózku. Nieraz ją widywała. Nie miała jednak po co do niej podchodzić, czy zaczynać rozmowę. Wyzywanie swoich sióstr i braci (czasem może też innych) było zdecydowanie lepszym zajęciem. Ewentualnie próby podpalenia domku piątego.
Szybko również zauważyła… coś, wystające z wora. Zatrzymała się, krzyżując ręce i lekko się uśmiechając. Po chwili inspekcji swoim spojrzeniem rozpoznała rękojeść, względnie podobną do rękojeści jej broni. Uch-uch. Jej wzrok powędrował na zakłopotaną twarz heroski. Prawie że nie powstrzymała się przed parsknięciem śmiechem, związanych z pierwszym scenariuszem, który przyszedł jej do głowy. Oczywiście, był nim pomysł kradzieży broni od kogoś innego.
Z jej twarzy łatwo było odczytać jej zamiary, które pewnie nie były dla córki Tyche trudne do rozpoznania. Często widywało się ją męczącą innych. Ten raz Irène poszczęściło się. Nie miała okazji spotkać się z tą nieprzyjazną piromanką z domku, w którym przesiadywała dzieciarnia boga wojny. Zamierzała się odezwać, jednak musiała najpierw znaleźć jakiś powód. Nie będzie się od razu powoływać do wózka. Jest to tak oczywiste, że tylko amator by kogoś przez to zwyzywał. Jeśli już musisz kogoś obrażać, to się chociaż postaraj!
Jej wzrok przewędrował po dziewczynie od stóp do głów, po kilka razy. Zwyczajne, brązowe włosy. Ordynarne, brązowe oczy. Powszechna blada skóra. Jedyne co się wyróżniało, to jej jakaś taka… dziwna budowa ciała. Gdyby nie jej twarz, pomyślałaby, że znajduje się przed nią jakiś dzieciak. Eh… no to tak, teraz najtrudniejszy wybór. Dzieciak czy babcia?
— Ej, babciu, co ty tam masz? — zawołała, lekko się pochylając, chowając ręce z tyłu. Na jej twarzy malował się uśmiech, a jej oczy były przymknięte. Oczywiście, chodziło jej o worek, który jak się domyśliła, ukrywał broń. Gdyby była w gorszym humorze, może by sama jej wyrwała worek, aby samodzielnie tam zajrzeć. Nie zamierzała nawet pytać o imię dziewczyny — i tak by nie zapamiętała. W jej myślach już się gotowały kolejne przebiegi sytuacji. Chociaż, jak się to potoczy, zależy tylko i wyłącznie od „złodziejki”, jak to już sobie wymyśliła Kazue.

WĄTEK ZAMKNIĘTY PRZEZ MG 29.04.23. (BRAK AKTYWNOŚCI).

Od Irène do Kazue — „So that's how I'm going to die”

Delikatny, wiosenny wiaterek muskał fale wody i ostrożnie szeleścił piaskiem, na którym wolno przemieszczał się wózek. Jego koła pobłyskiwały w słońcu, próbując nie utknąć na środku plaży i, wbrew wysiłkom, zapadając się coraz głębiej. Irène zapalczywie brnęła w masie, oczami wypatrując ukrytego przedmiotu. Błyszczące narzędzie co jakiś czas mieniło się, odbijając słoneczne światło. Widocznie nikt przed nią nie zauważył zakopanej do połowy spathy, spoczywającej spokojnie na tyle blisko wody, aby jej fale obmywały miecz co jakiś czas.
— Mam się — wysapała z dumą Irène, schylając się, aby chwycić broń.
Odkąd zimno ustąpiło, wiele obozowiczów przychodziło na plażę, aby odpocząć po wyczerpujących treningach. Domniemany właściciel spathy ewidentnie postanowił to samo, a potem, zapomniawszy o swoim mieczu, odszedł w nieznane. Irène nie narzekała, ponieważ doskonale wiedziała, kto ma taką broń. Marc Quentin, wiecznie irytujący ją żołnierzyk, preferujący białą czekoladę ponad żelki truskawkowe. Jednocześnie będący dzieckiem Tyche, przez co musiała codziennie widywać go na oczy. Gdyby Irène znalazłaby jakąkolwiek inną broń, szybko pojechałaby do Chejrona i zgłosiła znalezienie zguby. Tym jednak razem pozwoliła sobie zachować przedmiot, przynajmniej na razie, chowając go do torby zwisającej z wózka.
— Wręczę go mu osobiście — uznała, nieszczera sama z sobą. Chociaż nie zamierzała się do tego przyznać, doskonale zdawała sobie sprawy, że przechowa spathę co najmniej przez tydzień.
Używając swoich wszystkich sił, Irène przebrnęła przez piasek i jak gdyby nigdy nic udała się drogą powrotną do domku dziewiętnastego. Na miejscu cicho wjechała do środka, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi. W pośpiechu włożyła torbę z spathą pod łóżko, wyjąwszy z niej pozostałe przedmioty, następnie zaś zabrała się do czyszczenia swojego wózka z piasku.
— Gdzie byłaś? — usłyszała pytanie Noaha z sąsiedniego pokoju.
— Na przejażdżce. Obserwowałam treningi innych i żałowałam, że jeżdżę na wózku — odpowiedziała, uciszając wciąż bijące serce.
— A ta torba z dziwnym, wystającym elementem?
Pytanie prawie przyprawiło ją o zawał serca. Dziewczyna w jeszcze większym pośpiechu zaczęła wpuszczać piasek do umywalki.
— Wzięłam ćwiczebny miecz.
Odpowiedź została połknięta i Irène niemal mogła wyczuć współczucie narastające w Noahu. Czuła się głupio, że skłamała. I to akurat do niego. A na podłodze wciąż było pełno piasku. Postanowiła, że to ona zakończy konwersację:
— Też idź ćwiczyć, gnojku, a nie siedzisz i dupę opalasz.

***
 
Zapomniana broń leżała wciąż na swoim miejscu. Mijał trzeci dzień. Irène przypominała sobie o niej coraz rzadziej (gdy na początku wracała do niej myślami bez przerwy) i powoli traciła zainteresowanie jej losem. W nagłych chwilach uwagi zdawała sobie sprawę, że Marc nie skarżył się na zaginięcie miecza. To tylko sprawiało, że wątek ten dla Irène tracił ważność. Skoro nic nie mówi, to pewnie nie obchodzi go, co się z nią dzieje, prawda? Przekonana, że spatha może leżeć tam w nieskończoność, dostała ataku serca, gdy w samo południe wyjrzała przez okno.
Był to oczywiście Marc, przeglądający swój miecz w słońcu. Z uśmiechem mówił coś do swojego kolegi, stojącego obok.
Córka Tyche rzuciła się do przodu, prawie spadając z wózka, i wygrzebywała zawiniętą w worek spathę razem z wieloma starymi komiksami. Jej pierwsza myśl, że Marc ją odnalazł, została przez Irène odrzucona, kiedy jej oczom ukazał się wciąż odpoczywający miecz. Jakby sobie z niej kpił.
— Co ja na bogów wzięłam...
Pakując spathę na swój wózek, mruczała w kółko pod nosem, że miecze wyglądały niemal identyczne i to nie jest jej wina. I nic dziwnego, że były jak bliźniaki, bo zrobione były z tego samego materiału i miały podobne zdobienia. Gdyby teraz udało jej się niezauważoną dotrzeć do Chejrona i oddać mu miecz, zgłaszając, że dzisiaj go znalazła, nikt nic by nie podejrzewał. Zresztą, przechowała go tylko trzy dni. Nawet, jakby się dowiedzieli, to chyba nie jest to wielkim wykroczeniem?
Nie musiała jechać daleko, aby jej plany zostały pokrzyżowane. Na jej drodze stanęła brązowowłosa osoba, podejrzliwie patrząca na jej worek i wystającą z niego rękojeść. Córka Tyche nie miała pojęcia, czy powinna jechać dalej, czy się zatrzymać.

Kazue?
◇──◆──◇──◆
[637 słów: Irène otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

środa, 28 grudnia 2022

Domek 10 wprowadza anarchię

SMELLSOWE OGŁOSZENIE

Może i trochę poważniej niż zawsze, ale na blogu zachodzą mniejsze i większe — do własnej interpretacji — zmiany w administracji.
Jak pewnie wiecie, do ekipy administracji doszli ostatnio Pheo i Karo, Yender zaś awansował na stanowisko admina i nie był to bynajmniej zabieg przypadkowy. Ludzie, którzy byli z nami od tworzenia bloga z całą pewnością wiedzą, że założycielką Smellsów, razem ze mną, była adminka Mantylda. A teraz, cóż, w zasadzie mało kto o niej pamięta. W zasadzie dla nowych członków jest tylko legendą.
Dzisiaj oficjalnie zamieszczam ogłoszenie o opuszczeniu administracji przez Mantyldę.
Parę wyjaśnień, nie mieszając się w sprawy prywatne i inne mało ważne dla bloga pierdolety: Mantylda nie ma czasu. Mimo wielu prób skontaktowania się z nią, nie dostaliśmy tak naprawdę żadnej jednoznacznej odpowiedzi jeśli chodzi o naszą dalszą współpracę. W związku z tym reszta administracji podjęła ostateczną decyzję i Mantylda przestanie być administratorem bloga.
Mantyldo, jeśli to przeczytasz — przykro mi, że musieliśmy wybrać tę opcję. Twoje postacie nadal będą dotyczyć terminy. Jeśli nie nadrobisz odpisów w terminie, Twoje postacie zostaną przekazane do NPC i tym samym przestaniesz być członkiem bloga.
Swoją drogą, bo kazali mi to napisać; wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku, smacznego jajka i mokrego dyngusa.

Od Irène CD Wandy — „Wojna o żelki”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Oczywiście, że Irène usłyszała, że całus był po przyjacielsku. Nie zmienia to faktu że jest ona wielkim simpem. Odskoczyła od Wandy jak porażona, mrucząc pod nosem coś o swojej przestrzeni osobistej i niedorozwiniętych społecznie dzieciach Aresa. Na swoim wózku odjechała z impetem, pozostawiając przyjaciółkę samą, aby potem wjechać jak rozpędzony traktor do swojego domku i krzyczeć na Noaha. Obwiniała go o jej porzucenie i pozbawienie pewności siebie. Po tamtym wybuchu agresji resztki blusha z jej twarzy zniknęły (co było plusem), skruszony Noah przeprosił, tłumacząc się, że jest introwertykiem, i w ramach zadośćuczynienia zaproponował koleżance seans Alta (a to było bardzo dużym plusem), którego oglądali we dwójkę przez 24h (najpiękniejsze zdarzenie w życiu Irène), robiąc jedynie przerwy na skorzystanie z toalety albo przyniesienie większej ilości przekąsek. Oprócz miłości do kobiet połączyła ich druga więź, miłość do Zuko (bo, omówmy się, każdy prawdziwy fan Avatara przed wszystkimi postaciami stawia Zuko).
Irène więc, mimo że nie idzie jej w interakcje międzyludzkie, to z niektórymi osobnikami może nawiązać pewną więź. Szczególnie jeżeli są jeszcze bardziej upośledzeni społecznie niż ona. Może to właśnie dlatego było jej z Wandą tak trudno, albowiem córka Aresa potrafiła się odezwać i nie zrobić z siebie przy tym idioty.
Z domku dziewiętnastego przez kolejny dzień i noc średnio co godzinę wydobywały się na świat krzyki pełne przekleństw, skierowane w stronę to kolejnych fikcyjnych bohaterów. Przestały około dwie godziny przed północą, kiedy to Noah zatkał Irène usta chipsami.

WIOSNA

— Hej, uch, Wanda, jak tak z tobą i tym koniem? — spytała się trochę niezręcznie Irène, ponieważ nie przepadała za rozpoczynaniem rozmowy. W taki jednak piękny, wiosenny dzień, świat niemal ją prosił o trochę kultury i niepozostawienie przechodzącej Wandy samej. A o Juanie plotki się rozchodziły w tempie światła.
Na szczęście więcej mówić nie musiała, bo zasypana została barwnymi opowieściami o Juanie. Coś w stylu koni robiących kupę (jak słodko!), że napierdział podczas lotu i udusił ptaki (uroczo!!!), czy tam inne bzdety. Bo wiecie, Irène się do bycia koniarą nie przyznaje, więc nie ma bladego pojęcia, co robią konie.
— To super. Nie chciałabyś... E... wpaść może — musimy wybaczyć składność wypowiedzi córki Tyche, ale ostatnimi czasami ta nie pielęgnowała przyjaźni z Wandą, a takie odnawianie zakurzałych znajomości trochę targało jej nerwami — i pooglądać coś. Jak jesteś koniarą, to wiesz, może jakiś film o koniach. Czy coś.
Zaczęła się trochę powtarzać i gubić wątek, zaraz też mówić słynne ale jak nie masz czasu to okej, przecież nie nalegam, jednak Wanda jest człowiekiem miłym.
— Tak, oczywiście! Tylko czekaj, sprawdzę, kiedy mi pasuje.
Wyjęła telefon, coś robiła. Jej rozmówczyni stała obok sztywno (tak, jak można stanąć na wózku), wiercąc nogą w ziemi (starała się przynajmniej) i zastanawiając się, czy Hades nie mógłby jej pomóc i delikatnie wsunąć pod ziemię.
— Może jutro, co? Czekaj, znajdę od razu jakiś film! — Wanda agresywnie zaczęła stukać w ekran, a grupowa domku dziewiętnastego udawała, że wcale nie widzi nielegalnego przedmiotu. Rozglądała się na boki, patrząc, czy nikt nie idzie. Przy okazji roztrząsała, czy ta zasada ma w ogóle sens. Przecież na teren obozu potwory, tak czy siak, się nie dostaną, dlaczego więc nie można używać telefonów do woli?
— Wicher? Widzę, że ma pięć części! Trochę by to zajęło, ale możemy podzielić.
Irène wątpiła, czy chce się jej oglądać kolejny film o karym ogierze, ale czego się nie robi dla przyjaciół.
— Niech będzie. Jutro na osiemnastą?
— Na osiemnastą!
— To do jutra.
— Do jutra!!!
Córka Tyche odetchnęła z ulgą, spokojnie turlając się na swoich kółeczkach do domku.

Wanda?
◇──◆──◇──◆
[564 słowa: Irène otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Mistrza Gry do Blanche — zlecenie #5

Lana zamyśliła się, patrząc na swoją zieloną herbatę.
— Nie można tego wykluczyć — zaczęła ostrożnie. — Ale czy Lupa nie wypadłaby pozytywnie w jej oczach? Z tego, co mówisz, wygląda na to, jakby dziewczyna się jej bała, a przecież Lupa nie powinna robić niczego negatywnie nacechowanego. Zresztą, Lupa pewnie wzięłaby ją od razu pod swoją opiekę, jeżeli ta byłaby dzieckiem któregoś z naszych bogów. Chyba mamy do czynienia z czymś całkowicie obcym. I nie mówię o kosmitach.
Po chwili atmosfera tajemnicy opadła a na twarzy kobiety znów zajaśniał standardowy wyraz.
— Może któreś z dzieci Marsa zmieniło się w wilka? — spytała.

wtorek, 27 grudnia 2022

Od Kazue — „Bądź kreatywny”

Kazue nagle, jakby obudziła się na środku pola bitwy. Zdezorientowana nagłym przeniesieniem do całkowicie innego miejsca, panicznie zaczęła się rozglądać. Jako pierwsze ujrzała ogień, potem wiele pozostawionych broni i bezwładnych ciał. Wydawało się jej to dziwne — nigdy nikt by jej nie wysłał na taką misję! No, przynajmniej z jej obecnymi umiejętnościami.
W końcu przesunęła swój wzrok na samą siebie. Ku jej zdziwieniu, nie miała ona ubranej swojej białej koszuli, czerwonego krawatu czy czerwonej spódnicy. Zamiast tego, ubrana była w coś, co przypominało zbroję. W swojej ręce zauważyła broń, której zawsze używała, jednak coś… było inne. Jej spatha nie była z cesarskiego złota, a czegoś, co wydawało się niebiańskim spiżem.
W tej chwili, poczuła, jakby nagle przypłynęło do niej więcej siły i umiejętności. Dalej jednak nie była pewna, z czym ma walczyć. Po tych kilku sekundach, które według niej trwały wieczność, w końcu zauważyła, że na polu bitwy nie ma już nikogo i niczego. Tylko ona.
Huh? Walka się skończyła? I nawet nie miała okazji się pobić? Cóż za zawód.
Postanowiła więc usiąść przy najbliższym kamieniu, tylko, po co? A, tak, żeby móc zasnąć!
Kiedy tylko zamknęła już ociężałe powieki, nagle znalazła się w swoim ciepłym łóżku w domku 5. Haha, czyli to był tylko sen. Więc jednak jej cesarskie złoto nie zmieniło się nagle w niebiański spiż. A szkoda. Jednak przyda się jej trochę więcej treningu, zanim będzie mogła czegoś takiego naprawdę doświadczyć.
Sceneria, którą wtedy ujrzała była naprawdę jedną z najbardziej niesamowitych. Niebo przybierające odcienie czerwieni i pomarańczu, pył unoszący się dobre kilka metrów w górę, różnorakie bronie pozostawione bez właścicieli, wbite w ziemię, plamy krwi widoczne wszędzie gdzie tylko by się spojrzało, a na koniec dziesiątki bezwładnych, jeszcze ciepłych i krwawiących ciał.
Ciekawe czemu mogła sobie taką scenę wyobrazić? Czy jej wyobraźnia naprawdę używając szczątkowych informacji, może stworzyć takie coś? Tak, zdecydowanie jest to interesujące zdarzenie!
Kiedy tylko przypomniała sobie, że obudziła się tam, gdzie zasnęła wczoraj, zrozumiała, że prędzej czy później musi wstać.
Ehh… może jeszcze trochę pośpi.


◇──◆──◇──◆
[331 słów: Kazue otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Kazue Yagami

I feel like I’m the worst, so I act like I’m the best!

zdjecieKazue YagamiWSZYSTKIE ZAIMKI — 16 LAT — PÓŁBOGINI — ROSJANKA, INDYJKA — 0 PD — 11 PU — 100 PZpolishscara#5137

DZIECKO ARESA

piątek, 23 grudnia 2022

Od Philip CD Wandy — „Chwała Juanowi”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Tak, jasne, skrzynka na datki Ju.. — kończyła rozmowę z kimś Philip, gdy przed jej oczami zawirował chaos. Wanda wyłoniła się dosłownie znikąd - z tymi potaragjymi włosami i ubraniem w błocie, nie zdziwiłaby się, gdyby sam Hades wydał ją nagle na powierzchnię.
— To dla ciebie — powiedziała, wyciągając coś w jej stronę.
Philip oderwała wzrok od jej twarzy i spojrzała na to, co Polka chciała jej ofiarować.
— Czy to…
Po tych słowach odebrało jej mowę, więc z narożną czcią odebrała maskotkę z rąk dziewczyny. Pociągnęła nosem - nie, Philip nie płacze, skądże - i rzuciła się Wandzie na szyję.
— Zawsze chciałam takiego dostać. Mama sklejała mi lalki z patyczków i twierdziła, że zostanę legionistką, więc jestem za twarda na jakieś tam maskotki, i...
Dalsze słowa nieco się rozmyły, ale były w mniej więcej takim tonie - "na bogów, dziękuję, to najlepsze co mogło mnie spotkać oprócz ciebie tego dnia!".
Kiedy w końcu puściła Wandę, zorientowała się, że trochę się ubrudziła.
— Biegłaś do mnie przez jakiś tor przeszkód? — zaśmiała się. Philip się zaśmiała.
— Noo — wywróciła oczy Polka. — Powiedzmy?
Philip jeszcze raz, ostatni, siąpneła nosem, po czym stwierdziła, że musi uważniej obejrzeć swój dar. Pogłaskała pluszowego pegaza kciukami po pyszczku. Miał piękne, plastikowe oczy i bujny ogon, który by pewnie nie przetrwał spotkania ze szczotką, ale i tak był najlepszym prezentem, jaki kiedykolwiek dostała. Był idealny. Był od Wandy.
— Dzię-
— Jeszcze raz powiesz dziękuję, to ja też się rozpłaczę! — zaprotestowała Polka.
— Nie płaczę!
— Tak?
Wanda uniosła dłonie i ujęła w nie twarz Philip, palcem wskazującym jednej zatoczyła małe koło pod okiem dziewczyny i triumfalnie szepnęła:
— Widzisz? Łza.
— Wcale nie! To pewnie woda z tej kałuży, w którą wpadłaś!
— Taak.. tak to sobie możesz tłumaczyć — uśmiechnęła się Polka, z powrotem oplatając dłońmi policzki centurionki. — I tak znam prawdę.

Wanda?
◇──◆──◇──◆
[290 słów: Philip otrzymuje 2 Punkty Doświadczenia]

środa, 21 grudnia 2022

Od Lucasa CD Louise — „Kamyk towarzysz”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Widząc maluchy, nawet taki osobnik jak Lucas, często z neutralną miną i jakby wiecznie zmęczonymi oczami się uśmiechnął, i to bardzo szeroko. Powód był prosty. Uwielbiał pieski. Wszystkie pieski. Czy to jamnik, czy buldog, owczarek niemiecki, albo labrador lub kundelek. Każdego by wziął na ręce i wytulił. Jak on się z nimi rozstanie? To będzie ciężkie. Przyzwyczaił się do nich. Przykucnął przy maluszkach. Jeden z nich złapał go za spodnie, które zaczął szarpać. Blondyn był tak wykończony tą nocą, że nawet nie chciało mu się go odganiać.
— Wracając do tematu, co z nimi zrobimy. Jest kilka opcji. Przyznajemy się Hejronowi i mówimy o nich, ukrywamy tu w lesie, lub oddajemy komuś.
Tak naprawdę to wszystkie te trzy opcje miały tak zwane, ‘’jakieś, ale’’. Jak powiedzą Hejronowi prawdę, nie wiadomo jak na to zareaguje. Szwed spędził tu całe swoje nastoletnie życie i trochę go zna. Wie, że najpewniej nie pozwoliłby (chociaż… jeżeli dadzą dobre argumenty, to może, może…). Ukrywanie w lesie jest niebezpieczne, i to bardzo, lecz oddanie? Nie wiadomo, gdzie by trafiły.
— Louse?
— Tak?
— A co jeżeli ich właściciel je szuka?
— Myślisz, że ktoś przypadkowo zostawia małe szczeniaki w lesie?
Tak, to było głupie i bez sensu co wymyślił Lucas, zdał sobie z tego sprawę.
Jeden z piesków wyjrzał zza rozwalonych drzwi. Każdy z nas doskonale wie, do czego te małe, puchate i na pierwszy rzut oka niewinne kuleczki są zdolne. Tak, oto ten i maluszek wykorzystał chwilę nieuwagi Atenciątek, i wybiegł.
— Lucas!
— Co się stało?
— spójrz, ten najmniejszy, właśnie uciekł. Ty go goń, ja zostanę z resztą.
Super. Wcześniej niewyspana noc, teraz bieganie za szczeniakiem w lesie. Co może się jeszcze wydarzyć? A wiele, na przykład, maluszek uderzył się noskiem o nogę jednego z herosów, który siedział pod drzewem, czytając książkę. Spojrzał z niedowierzaniem na pieska.
— Do jasnej cholery, co tu robi szczeniak?
I po tych słowach przed nim pojawił się Lucas, biorąc na ręce uciekiniera.
— Skąd wytrzasnąłeś tego kundla tutaj? — burknął pod nosem, nie wyglądał na zbyt zadowolonego. — Hejron was zatłucze, jak zobaczy psa na terenie obozu.
— Myślisz, że będzie bardzo zły? — zapytał się syn Ateny.
— Na pewno! Widziałeś kiedyś zwierzęta tutaj, nie licząc pegazów i innych magicznych stworów? Nie, więc radziłbym ci zabrać go gdzieś, tak, by się o nim nie dowiedział, jeżeli nie chcesz wpierdolu oczywiście.
Opcja z Hejronem odpadła. Teraz zostały tylko dwie. Albo je oddają w bezpieczne miejsce, albo ukrywają w szopce. No dobra, jakby tak na siłę coś wymyślić, jest opcja. Trzymać po kryjomu je w domku, chociaż, chyba to by się nie sprawdziło. Widząc, jak bardzo lubią rozrabiać, zniszczyłyby ich cały domek. Owszem, dałoby się oddać szczeniaczki do mniej schludnego rodzeństwa niż dzieci Ateny, jednak nie wiadomo czy to nie skończyłoby się jeszcze większym rozpierdolem.
Lucas wrócił do swojej siostry.
— Jest problem.
— Jaki?
— Nie możemy oddać szczeniąt Hejronowi. Na pewno nie będzie z tego powodu zadowolony, przez co może nas ukarać, a my tego raczej nie chcemy. Musimy tak zrobić, by on o tym nie wiedział.

Louise?
◇──◆──◇──◆
[494 słów: Lucas otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

wtorek, 20 grudnia 2022

Od Colina — „Noc późniejsza”

PROLOG

Jeśli powinienem coś w zadośćuczynienie zrobić, by wstydu ominąć, powiedz mi i nie skrywaj się, bo źle na ziemi żyjąc, nie chce źle po niej.
Tato, oszczędź mnie.
Proszę.

AKT 1
ΣΥΓΧΩΡΗΣΕ, ΜΠΑΜΠΑ...

— Posejdonie, Boże horyzontów, mórz rozległych,
Ojcze Żeglarzy i rybaków, Mój,
Co strzeżesz mnie i mych przyjaciół na oceanach szerokich;
Jeśli Ci miałbym składać dymiące ofiary,
I z głodu konać, byś ty był nasyty,
Powiedz i wysłuchaj dziecko z cząstki ciebie poczęte
I wskaż mu drogę, Synowi Ojciec.
Bom dla ciebie załogą, a życie mi morzem rozwścieczonym.
Jeśli słyszysz me modły, wzburz fale morskie
Bym mógł wedle rozkazu twego zmienić stery,
Rozstawić żagle i przez fatum przejść
W honorze twego cienia.
Dla ciebie zamiast zaplamion’ będąc w ludzkiej krwi,
Skrwawiłem się sandaczem,
Zerwałem jasne zawciągi, mikołajki oraz lilie
I ułożon’ z nich bukiet ofiaruję go tobie
Z miłości.

Proszę, wytrzyj moje słone łzy.
Bukiet lilii pchnął w płomienie, Chcąc ukoić swe pragnienie.

ΟΝΕΙΡΟ
Sen o śnie

AKT 2


Ni fal, ni grzmotów nie zaznał.

Morze przybrawszy barwę czerwoną
Z uśmiechem słonecznym
Śmiało się w jego twarz zmartwioną
I nie dając pokoju duszy
To też radości z pokusy

Zrzuciło go z łoża.

Oczy zapłaczon’ wytarł dłonią
Nosząc na barkach swój czyn, zniewolon’
Zerknął w lustro, ujrzał bestię,
A za bestią ciotkę, Hestię
Którą zesłał brat na niego
Bo nie strzegąc zmysłu swego
Zamiast śnić przedniej nocy
To zamachnął z całej mocy
Bronią sławną, lecz bolesną;
Powiadając śmierć przedwczesną.
Objąwszy miłą dłonią,
Ukoiwszy go peonią,
To na łoże znów złożyła.

Nie-swojemu wybaczyła.

Ze snu senniczego
chłopiec zbudził się o świcie
I dar znając znakomicie
Podziękował
I nóż schował
Gdzieś daleko,
Tam za rzeką,
Go zakopał,
W glebę kopał.

Pewny słabej zmiany
Padł na ziemię załamany.
I rozmyślał co by myślał
Gdyby z serca sok jej tryskał.
Ciepłe plecy parł ku ziemi
I wzdychając śród zieleni
Począł myśleć nad pieśniami
Które brzdąkał nad grobami.

◇──◆──◇──◆
[315 słów: Colin otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Colina — „Duch północy”

TW: PRÓBA MORDERSTWA

PROLOG

Nie w moich zamiarach było Cię zabić, słodka Wando.
Gdybym powiedzieć miał proste przepraszam, wolałbym ułożyć wiersz pożegnalny, który przeczytałbym na twym pogrzebie, lekko zgniatając kartkę dłońmi poplamionymi w twojej wiśniowej krwi.
Równie dobrze możesz wyrwać moje serce, Wando
i ofiarować je Hadesowi, by jego dusza mogła spotkać się z ciałem.

ΣΥΓΧΩΡΕΣΗ

— Wando? — Nieciężko było go usłyszeć z drugiego końca korytarza. Towarzyszyły mu z resztą skrzypiące drzwi i nutka samotności, która stała się częścią tej budowli. Nikt tu zwykle nie bywał i nikt się nikogo tu nie spodziewał, zapowiedział dlatego Colin to spotkanie przed godzinę. Pot spływał z czoła, gdy wyobrażał sobie on limbę próchniejącą spoczywającą obok krzaku róży. Gdy jest się ludzką rośliną, limbą lub różą piękna, likwidować się powinno wszystkie chwasty, by nie umrzeć samemu. Czy tak nie nakazuje botanika i czy tak nie jest słusznie?
Jednak chwast go objął, zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, zabierając jego zdrowy rozsądek i własną wolę. Próbowała go zwieść od swych decyzji i udowodnić, że to nie ona uśmierciła Damiena, kwiat sąsiedni, by uśmiercić i jego.
— Nie dotykaj mnie. — odepchnął ją od siebie lekko i pochwycił dziewczę za ramiona, przymrużając złowrogo oczy. — Brzydzę się tobą. Dlaczego nie mogłaś z nim tam zostać, tylko musiałaś zrobić mi coś takiego? — zamilknął. Oboje zamilknęli. Czekał on na odpowiedź, ale wydawało się, że ona nie chciała nic mówić. Nie miała w końcu co powiedzieć.
— Kurwa mać. Ty, ty jesteś po prostu jakaś pierdolnięta. — przełknął ślinę i począł prowadzić Wandę, popychając ją, w stronę ściany, co chwilę próbując coś ze swoich ust wyrzucić. Z rozczarowaniem powalił dziewczynę na dół i przykucnął nad nią, wciąż szczując ją wzrokiem pełnym nienawiści i obrzydzenia. Wydawało się, że on nie spał kilka dni. Drżała lekko jego górna powieka wraz z rytmem bicia serca. Szybciej i szybciej, gdy dłoń posuwał do kieszeni. — Wando, to frustrujące, wręcz męczące. Nie dajesz mi spać po nocach. Zobacz, ile ja myślę o tobie. To już obsesja. To twoja wina. —
Ze swojej kieszeni wynurzył nóż — nóż dzisiaj wyostrzony, dosyć długi, szeroki, którym bez problemu mógłby wyrżnąć jej serce i oddać je wraz z ciałem w zamian za swojego kochanka. O, bogowie! Znienawidziłby on go przecie! Jednak on nie robił tego dla Lermana, lecz dla samolubnego, cholernego poczucia spełnienia. Doszły do niego jego samolubne motywy, jednak nie zaprzestał nadal. Już ruszał do zamachu, silnie swoją dłonią obejmując drewnianą rączkę i z lekka obstawiając już, czy w serce trafi.
Obejrzał jej twarz i powstrzymał się na chwilkę, marszcząc brwi. — Nie płacz, kurwa!
Kurwa.
Ja nie potrafię... przestań płakać, bo ja przez Ciebie kurwa nie potrafię! To twoja wina! — Cały pobladł i w dłoniach stracił siły, wypuszczając nóż ze swojej ręki. Nie rozumiejąc, dlaczego, odsunął się i czołem stuknął się z ziemią, obejmując jej zimne kostki. Ucałował jej stopy i począł płakać, zwąc się ciągle mordercą i wspominając w kółko, że on nie wie, co on robi, że on nie rozumie, dlaczego robi — jak odpowiedź była prosta, przecież przed chwilą wciąż o rozwiązaniu myślał.
Już nie pamiętał.
Błagał bogów o wybaczenie.
Błagał Wandę o wybaczenie.

◇──◆──◇──◆
[505 słów: Colin otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]