czwartek, 24 lipca 2025

Od Ishy — „To be with you in paradise"

(What I wouldn't sacrifice)

Słońce nieśmiało zaglądało przez zakurzone okno, rzucając blade promienie na stół, który widział lepsze czasy i gorsze wieczory. W powietrzu unosił się zapach kawy - mocnej, parzonej z nabożną wręcz starannością. Był wtorek. Ten nijaki, rozlazły typ wtorku, który wślizguje się w życie pomiędzy poniedziałkowym zmęczeniem a środową nadzieją na weekend.
W kuchni było cicho.
Isha siedziała bokiem do stołu, z nogą podciągniętą pod brodę, w rozciągniętym t-shircie z nadrukiem, który dawno stracił kolor. Na blacie obok niej leżał talerz z jajecznicą oraz miska z niedojedzonymi płatkami, które robili sobie wieczorem. Nareszcie oboje mieli wolne, także zgadali się na nocowanie u Elio, który uparł się, że tym razem ma to być u niego bo, jak twierdził, Pedro go przeraża.
Cisza była wręcz święta, do momentu aż nie otworzył swojej jadaczki
— Tej, ty byłaś w poly związku, nie? Jak się żeście rozstali? — mruknął Elio, przeżuwając swojego bajgla z łososiem, rukolą i kremowym serkiem typu Philadelphia. Bułka chrupała przy każdym ruchu szczęki, a zapach wędzonej ryby mieszał się z aromatem świeżo zmielonej kawy z dripera, którego dostał od Ishy na urodziny. Na stole, przy którym siedzieli łuszczyła się farba - pamiątka po poprzednich lokatorach i zbyt wielu rozmowach, które miały być tylko o pogodzie.
Isha westchnęła ciężko, marszcząc nos. Znała odpowiedź na to pytanie. Aż za dobrze. Cofnęła się myślami do wieczoru, gdy dostała nożem prosto w serducho.
— Chujowo — skwitowała sucho, próbując nie brzmieć na taką, którą by to pytanie ruszyło. — Szczególnie, gdy jedna osoba twierdzi, że nadal cię kocha, a i tak dostajesz kopa w dupę. Takiego eleganckiego, z buta w serce. A potem jeszcze mówi ci, że „to dla twojego dobra”.
Syn Hefajstosa oparł swoją brodę o dłoń, jakby nagle świat stanął w miejscu. Spojrzał na nią z mieszanką fascynacji i ostrożności. Był jednym z tych ludzi, którzy zadawali trudne pytania, nie zawsze rozumiejąc, że odpowiedzi czasem ciągną za sobą resztki boli serca.
— Chcę posłuchać tej historii — powiedział cicho, a jego głos zmiękł w końcówce, jakby wiedział, że stąpa po kruchym lodzie.
Spojrzała na niego spode łba, fuknęła, a potem westchnęła ponownie, tym razem głębiej, jakby chciała zepchnąć z piersi ciężar, który od miesięcy nosiła.
— Oczywiście, że chcesz — wymamrotała, pocierając skronie palcami ubrudzonymi od tuszu do rzęs, który wcześniej rozmazała dłonią.
 
Isha czuła się tak, jakby ktoś wbił jej nóż, może nawet sztylet w brzuch - nie dosłownie acz było to znajome, mdlące uderzenie prosto w żołądek. Takie, które sprawia, że nie jesteś w stanie utrzymać się na nogach; ten typ bólu, który wkrada się, gdy ktoś mówi “Musimy porozmawiać” a później znika na dni, zostawiając cię samą z myślami, które tworzą najgorsze scenariusze.
Półbogini nie była głupia, wiedziała, że coś jest nie tak. Nie w sensie “wstałam lewą nogą z łóżka i mam chujowy dzień”. Coś gorszego, głębszego. Coś, co sprawiało, że cała drżała a na ciele pojawiała się gęsia skórka od słów, które kołatały się w jej głowie a jeszcze nie miała okazji usłyszeć. Charlotte była inna, Marie również. Z pozoru nie rzucało się to w oczu acz Isha wiedziała, ba! Czuła, że coś jest na rzeczy. Charlie nie była sobą a córka wenus miała wrażenie, jakby ktoś machał jej czerwoną flagą przed twarzą, jakby była bykiem, którego próbuje się rozjuszyć. Nie dało się tego ignorować.
Z początku zaczęło się niewinnie - cisza, irytująca ale do zniesienia, choć grzęzła momentami niczym ość w gardle. Isha starała się być cierpliwa, dawać przestrzeń, rozumieć. Wiedziała, że jej osobowość może być… dosyć trudna do zniesienia, że może to być trudne. Dlatego też nadal pokazywała swoją miłość i wsparcie, choć nie żebrała już o pocałunki, chwilę czułości czy zwyczajnie - wchodzenia z nią w interakcje. Charlotte mówiła, że musi opiekować się babcią po pracy, jasne, to było oczywiste! Isha wielokrotnie proponowała pomoc choć otrzymywała odmowę. Tylko, że… z biegiem czasu zaczęła zauważać dziwne nawyki. Małe, wygodne kłamstwa. Ciche "jestem zmęczona" tu, mimochodem rzucone "muszę wcześnie wyjść do pracy" tam, które bolały choć zapewniała samą siebie, że wszystko jest okej.
Z tego wszystkiego najmocniej uderzyło ją zdystansowanie. Charlotte przestała zostawać w łóżku, gdy tylko wybudziła się ze snu, unikając tym samym ich porannych czułości. Przestała bawić się delikatnie kręconymi, ciemnymi włosami Ishy w ten czuły acz leniwy sposób, który Isha dobrze znała i który zawsze przynosił jej ukojenie. Nie było też żartów, figlarnych uśmiechów, zalotnych tekstów czy lekkiego dotyku. Zniknęło też drażnienie, które zawsze kończyło się zostawieniem rozzłoszczonej Ishy samej sobie.
Charlotte nie powiedziała, że się oddala. Nie musiała. Jej brak obecności i cisza, choć subtelna tak jednak dotkliwa… te rzeczy mówiły same za siebie.
Co jednak było w tym najgorsze?
Była taka tylko i wyłącznie wobec Ishy.
Marie nadal była zasypywana ciepłem oraz uwagą. Choć ona również została dotknięta brakiem czułości w łóżku, tak jednak otrzymywała rekompensatę. Wiedziała to doskonale i kurwa, starała się, Marie naprawdę się starała wypełnić pustkę, zastąpić uczucia, które Isha przestała otrzymywać od Charlie. Półbogini doceniała ten gest choć to nie było to samo. Marie nie była Charlotte.
W całym tym bałaganie niedopowiedzianych słów oraz pełnego napięcia, to właśnie Marie próbowała być klejem, który trzymał ten związek w całości. Starała się łatać szczeliny, które powstawały po każdej chłodnej interakcji pozostałej dwójki. Robiła wszystko, by spędzały czasem razem, zasypywała je czułymi uśmiechami i delikatnymi gestami. I… cholera jasna, Isha naprawdę ślepo wierzyła, że to wystarczy by naprawić ich związek, że zwykłe staranie się, okazywanie miłości to wszystko uratuje.
Jak na złość, kolejne rzeczy zaczęły się jebać. Kolejne niedopowiedziane słowa, powściągliwość w uczuciach…
Nie wiedziała, co gorsze - to, że Marie przestała opierać dłonie na jej ramionach, kiedy się całowały. To, że przytulając ją, nie obejmowała jej już w talii kładąc głowę na ramieniu czy ten brak napięcia, brak tęsknoty. Jej spojrzenie przestało odbijać to spokojne, oddane uczucie, które kiedyś było obietnicą. Chociaż najbardziej raniło ją to unikanie dotyku. Jakby Isha nagle stała się krucha albo nie do dotknięcia.
Pierwszym gwoździem do trumny okazała się sypialnia. Choć tu chodziło raczej o brak tego, co w tej sypialni się działo.
I tu nie chodziło stricte o sam seks, bogowie, Isha miała to w dupie. Gdyby któraś z nich, jak dorosły człowiek przyszła i powiedziała: "Nie chcę już tej formy bliskości" - zrozumiałaby, bez zbędnych pytań czy dziwnych spojrzeń. Wiedziała, że związki, a tym bardziej ludzie, się zmieniają. Potrzeby się przesuwają a to, że były razem, nie dawało jej automatycznej zgody. To nie brak seksu ją zniszczył. To była cisza, która zajęła jego miejsce. Gdy jesteś przyzwyczajona do czułości trzy, cztery razy w tygodniu, a potem nagle wszystko znika... bez rozmów, bez wyjaśnień... tylko pustka a każdą próbę czułości kończy wykrzywiony, niezadowolony grymas - wtedy właśnie wkracza trwoga.
Przez cały miesiąc Charlotte nie kładła się do ich łóżka. Spała na kanapie, jakby nic się nie stało a to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Bez pocałunku na dobranoc. Bez wyszeptanego "śpijcie dobrze".
I co najgorsze - ani jednego "kocham cię, skarbie". Nawet, jeśli te słowa uciekały z ust Ishy pierwsze.
To był moment, w którym zrozumiała, że coś było naprawdę, nieodwracalnie nie tak. Nie była naiwna. Wiedziała, kiedy ją unikano a Charlotte przestała to nawet ukrywać. Wychodziła wcześnie do pracy. Ciągle rzucała tłumaczeniami "zaraz, muszę oddzwonić", gdy Isha próbowała z nią porozmawiać. Zaczęła nawet nosić słuchawki w uszach nieprzerwanie, przez całe dnie gdy wiedziała, że zostają w domu we dwie, bez Marie. Oczy wlepiała w ekran telefonu lub laptopa. Zajęta wszystkim, tylko nie nią; jakby była paprochem, którego istnienia się nie zauważa.
Napięta żyłka pękła pewnego wieczoru, po kolejnym milczącym obiedzie, z przerwanym w połowie posiłkiem, bo Charlotte znowu musiała "gdzieś zadzwonić" po raz trzeci z rzędu i szczerze mówiąc? Isha miała kurwa dość.
Stanęła przed drzwiami łazienki ze skrzyżowanymi ramionami obserwując, przez matowe, przeszklone drzwi widać cień. Nie krzyczała. Nie płakała. Po prostu przestała udawać. Westchnęła ciężko, pukając lekko.
— Możemy porozmawiać? — zapytała cicho, głosem zmęczonym, jakby była na nogach przez kilka dni. — Proszę.
Zapadła chwila ciszy a głosy po drugiej stronie drzwi ucichły i to było jeszcze gorsze. To znaczyło, że Charlotte ją słyszała. Ale gdy drzwi się otworzyły, dostała tylko ręcznikiem w twarz, krótkie spojrzenie i wymruczane: „Nie teraz.”
I to było wszystko. Bez kontaktu wzrokowego. Bez próby. Tylko echo "nie teraz", jakby nie prosiła się o rozmowę od jebanych tygodni. Isha po prostu zamarła w miejscu, nie mogąc uwierzyć, że coś takiego miało właśnie miejsce.
Wtedy jej część zrozumiała. To był koniec. Nie nagły, dramatyczny, z krzykiem czy płaczem. Cichy. Powolny. Bez walki. Charlotte już odeszła dawno temu. A Isha była tylko ostatnią osobą, która to zauważyła. I choć odrzuciła tą myśl od siebie hen daleko, tak jednak nie mogła o niej w pełni zapomnieć.
Nie wiedząc co zrobić ze sobą, z ręcznikiem ściśniętym w dłoniach, doczłapała się do kuchni, siadając przy blacie. Marie zerknęła na nią znad laptopa, w którego stukała długimi palcami, pewnie pisząc kolejne sprawozdanie do pracy. Zachowywała się tak, jakby nic się nie działo. Jakby ich związek właśnie się nie wykoleił.
— Ona już nawet na mnie nie patrzy — wymamrotała Isha.
Marie nie oderwała wzroku od ekranu.
— Dużo teraz przeżywa. Wiesz, jej babcia jest chora.
— Wszyscy coś przeżywamy — odpowiedziała, zbyt zmęczona, by ukrywać frustrację. Może zabrzmiała zbyt oschle, zbyt pretensjonalnie, nie miała jednak siły by próbować zmienić ton na milszy.
— Isha… — Marie zamknęła laptopa powoli, z ociąganiem, jakby gest ten ważył tonę. — Myślisz, że niczego nie zauważyłam? Że nie widzę, jak coraz mniej się starasz ją zrozumieć? Chcesz tylko, żeby udawała, że wszystko jest po staremu? Córka Wenus zmarszczyła brwi.
— Co to, kurwa, znaczy?
— To znaczy — Marie wstała, jej głos zadrżał ledwie zauważalnie — Że może Charlotte już nie daje rady, a twoje ciągłe pretensje jej nie pomagają. Ciągle naciskasz. Ciągle coś chcesz. A jak nie dostajesz tego, co sobie wyobraziłaś, to się zamykasz.
Prychnęła, po prostu bezczelnie prychnęła jej w twarz, czując w piersi piekący żar.
— To ja się zamykam? To ona śpi na kanapie od miesiąca ignorując nas obie!
— Bo nie wie, jak z tobą rozmawiać! — Głos Marie podniósł się niespodziewanie, ostry i bolesny jak trzask. — Bo jesteś tak zajęta własnym bólem, że nie pytasz, co ona czuje! Po prostu zakładasz, że już jej nie zależy!
Zapadła cisza, ta niewygodna, dzwoniąca w uszach. Marie opuściła wzrok, unikając spojrzenia Ishy bo wiedziała, aż za dobrze, że to co mówiła nie było prawdą.
— Pytałam — głos półbogini zadrżał. — Dobrze wiesz, że się starałam. Tylko że ona nigdy nie odpowiadała.
Isha nie czekała na dalsze tłumaczenia, nie miała na nie siły. Po prostu… wyszła z kuchni i zamknęła drzwi - nie trzaskając, po prostu… kończąc rozmowę. Tak jak kończyły się wszystkie ostatnio. Niedopowiedziane. Niedokończone. Tłumaczyła sobie, że musi ochłonąć, że nie chce użyć słów, które mogą zranić.
Ściany mieszkania wydawały się cieńsze niż kiedykolwiek. Jakby same miały już dość trzymania w sobie tego napięcia, tego kurzu emocjonalnego, który zaczął zbierać się w kątach i dusił, zanim ktokolwiek się zorientował. Usiadła na skraju łóżka z ciężkim westchnieniem. Jej łóżka. Ich łóżka - choć teraz wydawało się raczej pomnikiem, pamiątką, czegoś, co już dawno umarło. Patrzyła na stos nie poskładanych ubrań obok siebie, na kubek z zeszłego tygodnia, w połowie zapełnionym wodą, który nadal stał na stoliku nocnym. Kolejny dowód, że nikt tu naprawdę nie był obecny od dawna.
Emocje sięgnęły zenitu, gdy usłyszała spokojne kroki Charlotte mijające drzwi sypialni bez zatrzymania, coś w niej pękło. Nie mogła tego tak teraz zostawić, to się robiło już nudne i wlekło się zbyt długo.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi od sypialni.
Charlie siedziała w salonie, udając, że przegląda coś na tablecie, owinięta kocem jak zbroją, znowu odcinała się od wszystkich dookoła.
— Porozmawiaj ze mną — zażądała Isha, stając w progu. — Teraz.
Charlotte nie odpowiedziała, wywróciła jedynie oczami, jakby właśnie koło niej pojawiła się upierdliwa mucha.
— Jestem zmęczona.
— Gówno prawda — syknęła Isha. — Od miesiąca cię nie ma, tylko że nie raczyłaś mi o tym powiedzieć.
Znowu cisza.
— Zrobiłam wszystko, co mogłam — głos Ishy drżał. — Myślisz, że nie zauważyłam? Że nie czułam, jak się oddalasz? Starałam się. Walczyłam. Poświęcałam się.
Charlotte westchnęła zirytowana, wciąż nie podnosząc wzroku. Jej palce stukały w ekran, gdy odpisywała na wiadomośc.
— Daj mi święty spokój, Isha
— Dać ci święty spokój? — Isha podeszła krok bliżej. — Dałam ci przestrzeń. Pozwoliłam ci mnie odtrącać. Nie pytałam, czemu śpisz na kanapie. Nie marudziłam, że przestałaś mnie dotykać, patrzeć jakbyś mnie w ogóle znała. Myślałam: „Potrzebuje czasu. Wróci.” Wiesz, jak bardzo starałam się nie błagać?
W progu pojawiła się Marie, jej usta były lekko uchylone jakby słuchała już od dawna, jakby nie chciała przerywać, ale nie mogła też odejść a przed nią właśnie rozgrywała się krwawa jatka. Isha zwróciła się do niej gwałtownie.
— A ty?
Marie zamrugała.
— Co?
— Miałaś wspierać nas obie. A cały czas stoisz po jej stronie. Czuję się jak wariatka. Jakby wszystko było moją winą, bo nie potrafię udawać, że nic się nie dzieje.
— Nie staję po żadnej stronie…
— Kłamiesz! — głos Ishy pękł. — Cały czas tłumaczysz ją i próbujesz zamieść temat pod dywan widząc, jak ja próbuję to naprawić. Sama.
Marie wyglądała na naprawdę zranioną, jednak nic nie odpowiedziała. Po prostu spuściła wzrok na panele.
— Pisałam jej notatki — kontynuowała, pozwalając by ten długo skrywany żal nareszcie wypłynął na powierzchnię. — Zostawiałam jej ulubione przekąski. Gotowałam, chociaż sama nic nie jadłam. Odwoływałam plany, żeby być w domu, gdyby chciała pogadać. Nawet kupiłam tę pieprzoną książkę o komunikacji, którą obie lubiłyście — głos jej się załamał, słowa wysypywały się z niej jak potłuczone szkło. — I wciąż czekałam na znak, że to coś znaczy. Charlotte w końcu podniosła wzrok. Jej twarz była blada. Nieczytelna.
— Znaczyło — wyszeptała.
Isha patrzyła na nią.
— To czemu mnie zostawiłaś, będąc cały czas obok?
Brak odpowiedzi. Znowu, brak tej cholernej odpowiedzi. Tylko ta sama, dusząca cisza, która dzwoniła w uszach niczym dzwony kościoła.
Charlie wstała. Tablet zsunął się jej z kolan i z głuchym stukiem wpadł w poduszkę kanapy. Nie odezwała się od razu. Po prostu patrzyła na Ishę tym samym obojętnym spojrzeniem, które nosiła jak pancerz od tygodni.
Marie wstrzymała oddech, jakby dobrze wiedziała, co się zaraz wydarzy. A Isha? Isha poczuła, jak przyspiesza jej puls. W nielogiczny sposób nadal miała nadzieję.
— Isha… — głos Charlotte był tak spokojny, że aż bolał. — Chcesz prawdy?
W odpowiedzi była jedynie w stanie kiwnąć głową; żadne słowa nie potrafiły przejść jej przez gardło.
— Nie — odpowiedziała Charlotte. — Nie chcesz.
Zebrała się w sobie, wyduszając ciche “Chcę”. Charlotte podeszła bliżej. Powoli, ostrożnie, jakby stąpała po cienkim lodzie. Albo kogoś ciągnęła na pękającą taflę.
— Chcesz, żebym powiedziała, że to tylko kwestia czasu. Że się boję. Że jestem przemęczona. Że nadal cię kocham i wszystko będzie dobrze.
Isha skrzyżowała ramiona na piersi, jakby to mogło ją poskładać.
— Więc powiedz to.
Charlotte spojrzała jej prosto w oczy. Bez tej samej czułości, którą dobrze znała, bez ciepła i litości
— Już cię nie kocham.
Krótkie zdanie sprawiło, że Isha niemal usiadła, poczuła się tak, jakby ktoś wbił jej nóż w brzuch a następnie go przekręcił i powtórzył ten czyn. Kilkukrotnie. Marie drgnęła, podchodząc do nich bliżej choć widać było, jak uginają się pod nią kolana. Włoszka zaś… stała tylko, mrugając - jakby mózg nie nadążał za ciągiem wydarzeń.
Charlie mówiła dalej nie zważając już na konsekwencje rozlanego mleka.
— Czekałam, aż to wróci. Ciepło. Pragnienie. Ten błysk, gdy wchodziłaś do pokoju. Dałam sobie czas. Próbowałam. Zostałam.
— Nie próbowałaś — wycharczała Isha. — Odchodziłaś każdej nocy, wybierając kanapę. Nie mówiłaś nawet „dobranoc”. Patrzyłaś, jak wszystko się rozpada i nic nie mówiłaś.
Charlotte skrzywiła się. Wiedziała, że to jej partnerka mówi prawdę.
— Masz rację. Odeszłam. Ale nie dziś. Miesiące temu. Po prostu nie miałam odwagi ci o tym powiedzieć.
Zapanowała cisza. Taka, która zalewa człowieka jak fala.
— Zasługujesz na kogoś, kto będzie cię pragnął tak, jak ty chcesz. A ja już nie jestem tą osobą.
Isha cofnęła się o krok.
— Czemu mi wcześniej nie powiedziałaś?
— Bo nie chciałam cię zranić.
Z jej ust uciekł cichy śmiech.
— Za późno.
Oczami pełnymi łez spojrzała na Marie, która nerwowo pocierała dłonie.
— A ty? — jej głos był ledwo szeptem. — Ty wiedziałaś?
Brunetka zamarła.
— Wiedziałaś, że już mnie nie kocha. I nie powiedziałaś nic.
Marie spuściła wzrok.
— Nie wiedziałam, jak…
— Więc nic nie powiedziałaś? — głos Ishy się załamał. — Patrzyłaś, jak piszę do niej listy. Jak czekam nocami. Jak się łudzę. I pozwoliłaś mi na to?
— Nie chciałam cię skrzywdzić. Myślałam, że to tylko faza. Że wróci.
— Ale nie wróciła — wyszeptała. — A ty to wiedziałaś.
— Uwierz mi… próbowałam, jednak to nie było takie łatwe! Naprawdę się starałam, chciałam dla nas jak najlepiej ale… — szeptała, łapiąc się za głowę. Palce zacisnęła na swoich włosach, szarpiąc je delikatnie. Jej monolog przerwały słowa wypowiedziane cicho, acz stanowczo
— Kochasz nas jeszcze?
Milczała z gulą w gardle, która utrudniała oddychanie.
— Kochasz mnie jeszcze? — Isha powtórzyła pytanie, tym razem zadając je bardziej precyzyjnie.
— Nie wiem.
— Ty… — szepnęła, jakby właśnie została zmuszona do przełknięcia wiadra gwoździ. — Ty nie wiesz?
Marie wzięła drżący oddech, a jej oczy zaszkliły się od łez.
— Isha, próbuję to wszystko zrozumieć, naprawdę. Ale ostatnio wszystko jest takie… rozmazane. Nadal mi na tobie zależy. Naprawdę. Ale miłość? Ja…
— Nie — przerwała jej Isha, głosem cichym, ale ostrym jak brzytwa. – Nie próbuj tego ubrać w ładne słowa. Nie próbuj tego łagodzić.
Wzdrygnęła się.
– Dałam wam wszystko, co miałam – powiedziała Isha, patrząc na nią tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. – Robiłam wszystko, co w mojej mocy. Stawałam na głowie, żeby to wszystko utrzymać. A ty przez cały ten czas zastanawiałaś się, czy wciąż warto mnie kochać?
— Charlotte powiedziała, że za jakiś czas… niedługo, chce z tobą zerwać a ja muszę zdecydować czy zostać z nią czy z tobą. J-ja nie… nie wiedziałam co mam zrobić.
Usta Ishy wykrzywiły się - ból, zdrada, gniew, wszystko wymieszane w jednym napiętym grymasie. O wszystkim, kurwa, wiedziała.
— Czyli wiedziałaś — parsknęła, próbując utrzymać resztki godności. — Wiesz co? Ułatwię ci decyzję. Jeszcze dzisiaj zniknę wam z oczu.
Marie wyglądała, jakby miała się zaraz złożyć w sobie. Oplotła ramionami własne ciało, jakby próbowała się poskładać, a jej wzrok utkwił w podłodze. Nie powiedziała jednak nic, gdy Isha pakowała swoje rzeczy, przecierając załzawione oczy. Po prostu stała i patrzyła. A Charlotte? Wyszła na balkon zapalić, proponując wcześniej, że zawiezie Ishę do jej mamy.
Oczywiście, że półbogini odmówiła.
Słowa “Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwe” były ostatnimi, jakie wypowiedziała w ich kierunku. Choć żywiła urazę a jej serce znowu rozpadło się na milion kawałków, to nie potrafiła życzyć im źle. Nie, kiedy nadal tak bardzo je kochała.
 
— Więc no… Tak to wyglądało u mnie — mruknęła. Od tamtego zerwania minęło sporo czasu i choć już przerobiła to u pani terapeutki, tak jednak nadal nie wracała myślami zbyt chętnie do tamtego wydarzenia. — Chujowe kazać osobie, z którą się jest wybierać, z kim chce zostać. Jednak co to za związek bez miłości, nie?
Elio odłożył resztki bajgla na blat.
— Ja pierdole, Isha, czy ty nie masz chociaż jednej ex, z którą zerwanie nie było jebaną kolejką górską?
Półbogini prychnęła w odpowiedzi, choć musiała się porządnie nad tym zastanowić bo, szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętała.

──── 
[3110 słów: Isha otrzymuje 31 Punktów Doświadczenia]

środa, 23 lipca 2025

Od Doriana do Elianne — „Sherlock Holmes ale inaczej"

— Dorian?
Podniósł głowę, ale wzrok skierował już w inną stronę. Nie lubił, gdy ktoś przerywał mu codzienny trening, dlatego na twarzy rudowłosego od razu zagościł grymas niezadowolenia.
Eli uśmiechnęła się delikatnie, czego Dorian i tak nie mógł zauważyć, i podeszła bliżej chłopaka. Z obawą patrzyła na dużego czarnego psa przewodnika, ale wystarczyło jedno wyciągnięcie ręki, żeby przestała się bać pogryzienia. Terminator oblizał dłoń dziewczyny i zadyszał ze zmęczenia, jakby to on przed chwilą ćwiczył przez dwie godziny z bronią w ręce (łapie?).
— Co tam? — zapytał, kiedy przeszkadzająca mu dziewczyna nie powiedziała nic więcej. — Jestem trochę zajęty.
— Mógłbyś mi w czymś pomóc?
Dorian opuścił broń, a jej ostry czubek z cichym łupnięciem wbił się w piaszczyste podłoże.
— Nie.
— To ważne — nalegała.
Eli nie zagadywała Doriana właściwie nigdy. Kojarzyła rudą czuprynę z widzenia oraz z plotek, bo niewidomy chłopak wypracował sobie reputację zawziętego, ambitnego legionisty, który mógłby pierwszemu lepszemu zdrajcy odrąbać łeb bez skrupułów.
Teraz Eli przez chwilę myślała, że Dorian okaże się skończonym dupkiem i nie spróbuje jej pomóc. Bo w sumie dlaczego by miał? Przecież przerwała mu trening.
— Niech będzie — burknął niezadowolony.
Złapał Terminatora za kark, żeby potarmosić dużego psa i poszedł za Eli, która wspomniała coś o „poważnym” problemie. I czymś jeszcze, ale Dorian przestał słuchać, bo zbyt denerwowała go myśl o niedokończonym treningu.
— Podobno — otworzyła drzwi od baraku — ktoś przemycił do obozu potwora.
— Potwora? — zatrzymał się w progu. — Dlaczego w ogóle przychodzisz z tym do mnie?
— Bo to ktoś z drugiej kohorty. Podobno. Wszystko to domysły na razie, ale…
Zaciągnęła Doriana w głąb pomieszczenia i kiedy stanęli gdzieś na uboczu, bliżej ściany, zaczęła szeptać:
— Nie mów nikomu. Dostałam te plotkę od kogoś i miałam znaleźć kogoś kompetentnego z drugiej kohorty.
Dorian pokiwał głową. Powoli, z widocznym na twarzy zamyśleniem.
— Nie widziałem, żeby ktoś przemycił potwora do baraku.
Eli westchnęła. Była tak samo nieprzekonana, co on, ale jak już tutaj przyszła i zawracała legioniście dupę, to musiała udawać, że panuje nad sytuacją.
— Chodźmy stąd. Tutaj raczej nie ma co gadać.
 
Nie wiedzieli co robić. Nie mieli planu. Pomysłu. Tylko parę domysłów i plotek, którymi została zasypana Eli. A Dorian jeszcze obiecał, że nie powie nikomu. To nikomu znaczyło też, że nie powie słowa Kurtowi. Kurtowi rzecz jasna mówił wszystko. Do tej pory.
Przeszli się do Nowego Rzymu, żeby gdzieś w spokoju zastanowić się, co zrobić z potencjalnym niebezpieczeństwem w obozie. Eli zapomniała o jedzeniu. Na tyle przytłoczona samą sytuacją oraz tym, że musiała zagadać do groźnie wyglądającego chłopaka legionistka zapomniała o podstawowych potrzebach fizjologicznych.
Zabrała Doriana do jakiejś małej kawiarenki prowadzonej przez miłą, starszą panią, której dzieciak Invidii i tak nie mógł zobaczyć. Zamówienie za niego złożył Terminator, który pacnięciem łapy o szybę pokazał sprzedawczyni jakie ciasto ma wybrać.
— No to — Eli zatopiła widelec w niewielkim kawałku czekoladowego ciasta — co robimy?
— Musimy znaleźć te osobe, nie? — mruknął w odpowiedzi. — Wiesz w ogóle coś więcej, czy to wszystko?
— To wszystko.
— Kto ci o tym powiedział? — dopytywał dalej. Jakoś w barkau nie mógł zebrać w sobie myśli. Albo nie chciał, żeby ktoś podsłuchał tej śmiesznej rozmowy, w którą sam ledwo uwierzył.
— Jakiś chłopak. Podobno widział coś niepokojącego i chciał, żebym to sprawdziła. Trochę dziwne, nie?
Dorian wgryzł się w truskawkową babeczkę. Dawno nie jadł czegoś tak dobrego. I różowego.
— Musimy zacząć śledztwo.
I to wystarczyło, żeby Eli się uśmiechnęła.
— I zaczniemy od…
—…obserwacji — dokończył za nią Dorian. Umorusany białym kremem wyglądał teraz zupełnie niepoważnie, ale Eli starała się nie pokazywać, jak bardzo bawi ją wygląd legionisty i kolegi z obozu. — Nie wiemy co to za osoba. Posiłkujemy się tylko plotkami i domysłami, a to nie wystarczy, żeby kogoś pobi… osądzić, co nie? To musimy zacząć obserwować. Każdą osobę z drugiej kohorty.
— Nie zajmie nam to za dużo czasu?
— Zajmie. — Wyciągnął chusteczkę i otarł brudną twarz. — Ale od czegoś trzeba zacząć.
Eli wyciągnęła z kieszeni mały notesik.
— Mogę pisać.
— Pisać?
— Mam notes.
— Nosisz ze sobą notes?
— To najmniej ważne w tym momencie, okej? Musimy się namyśleć.
Nachylili się obydwoje nad stolikiem jak dwójka przyjaciół obgadująca swoich największych wrogów. Eli jeszcze poprosiła o chłodny napój, a Dorian wziął sok pomarańczowy.
— Zaczniemy od dzisiaj. Patrz na wszystkich, co będą wchodzić do baraku i z niego wychodzić…
— W nocy mógłbym przeszukać rzeczy.
— Czy to nie jest… przekraczanie granic? — Podniosła głowę. — No wiesz… to czyjeś rzeczy.
— Powiesz też tak o potworze? Czyjś potwór? — obruszył się. — Nie będę dotykać czyjejś bielizny albo… dobra, może sobie odpuścimy na razie.
Nawet jeśli nie widział, to wciąż czuł na sobie oceniający wzrok Eli. Albo raczej wzrok, który mógł zabić.
— Jak coś znajdziesz, to daj mi znać. Wiesz gdzie mnie szukać, prawda?
Liczyła, że ją kojarzy. Że gdzieś usłyszał jej imię albo chociaż rozpoznaje głos.
— Tak — skłamał. — Poradzimy sobie.
Wstał od stołu i poczochrał Terminatora za uchem. Wielki pies zamerdał ogonem tak wielkim, że przypadkowo przesunął jedno krzesło i niemal nie przewrócił samego Doriana.
— To co? Do jutra?

 Elianne?
──── 
[806 słów: Dorian otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Apollodorosa — „To nie są kamienie"

Ellie potrzebowała plastrów z jego torby, ale nie mogła ich znaleźć. Przyniosła mu ją więc, żeby jej znalazł i dał. Jednak przy stawianiu torby posłała mu zdumione spojrzenie.
— Doros, czy ty w tym kamienie nosisz? Czemu ona jest taka ciężka? Kręgosłup sobie można złamać.
— Nie mam tam kamieni! Po prostu… wiesz, tyle rzeczy się przydaje i potem żałujesz, że nie masz ich ze sobą? No to noszę je, plus parę rzeczy, które mi nie są potrzebne, ale innym tak.
— No to się pochwal, bo trudno w to uwierzyć, jakim cudem cię plecy nie bolą po tym wszystkim?
— Chyba te wszystkie treningi i przyzwyczajenie, już pokazuję. — Zaśmiał się po wyciągnięciu kosmetyczki i małej apteczki pierwszej pomocy. — To po pierwsze może zajmijmy się tym skaleczeniem co? Standardowy zestaw pierwszej pomocy w apteczce, a w kosmetyczce masz plasterki w dinozaury, kotki, koniki, takie do cięcia pod rozmiar, do klejenia na palcach z dodatkowymi paskami, żeby je owinąć wokół stawu. Oprócz plasterków drugi płyn do dezynfekcji, kremy z filtrem, krem do rąk, dwa rodzaje przeciwbólowych w tych mini opakowaniach, pastylki na gardło i nalokson. Sam tego ostatniego nie potrzebuję, ale nigdy nie wiesz, czy przypadkiem tym komuś życia na imprezie nie uratujesz. Potem w tej małej kieszonce po kilka tamponów i podpasek w różnych rozmiarach. Znowu, ja nie potrzebuję, ale zawsze dobrze mieć dla kogoś. To jakie plasterki i który płyn antyseptyczny?
— Masz plasterki w kotki? Dawaj! To nadal nie tłumaczy jednak całego ciężaru torby, chociaż słodkie z twojej strony. — Ellie wzięła od jenu przedmioty, oczyścić ranę i ją zakleiła. W tym czasie Apollodoros wyciągał kolejne rzeczy z kieszonek i komór torby.
— Mini zestaw do szycia, jeśli coś materiałowe się nagle zniszczy, mój szkicownik no i do niego piórnik z przyborami, akurat to sporo waży. Obok tego książka do czytania w wolnej chwili, jestem w trakcie tomiszcza, więc także do najlżejszych nie należy. Oprócz tegoo… a tak parasolka składana, jakieś suche przekąski, butelka wody, pastylki elektrolitów do rozpuszczenia w wodzie, portfel, klucze, mały scyzoryk, jakieś luźne kartki papieru do pożyczania innym, telefon i yyy… guma do żucia, miętówki, prezerwatywy, których znajome ode mnie nie wzięli na imprezie, jakieś małe figurki. To chyba tyle? No jeszcze przywieszki i breloczki. Wszystkie rzeczy na treningi łucznictwa mam w osobnej torbie. — Uśmiechnął się do niej z nutką zawstydzenia. Po chwili zaczął także pakować wszystko znowu do torby.
— Okej, czyli wygrywasz w konkursie „mam ze sobą wszystko, co może być mi potrzebne przy sobie” i mogę cię zabierać na kampingi i dłuższe wyjazdy. Podziwiam to, mój kręgosłup by wysiadł. — Uśmiechnęła się szczerze do niego i go przytuliła. — To… co zmywamy się potem do parku na ten koncert? Nie masz zmiany w księgarni na pewno?
— Na pewno nie mam zmiany, zaraz idziemy, tylko ty sama się spakuj. — No i poszli, koncert był znakomity.

──── 
[463 słowa: Apollodoros otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Ishy CD Dantego — „The less I know the better"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Z każdą mijającą sekundą Isha coraz poważniej zaczynała się zastanawiać, czy przypadkiem nie utknęła w jakimś pieprzonym talk-show, którego nikt nie ogląda z własnej woli, ale leci w tle w kuchni o trzeciej nad ranem, gdy próbujesz podgrzać zupę instant po ciężkim dniu i chcesz zapomnieć, że w ogóle istniejesz. Albo w jakimś absurdalnym serialu komediowym, gdzie wszystko jest przerysowane, a sztuczny śmiech publiczności włącza się co dwadzieścia sekund - niezależnie od tego, czy wydarzyło się coś zabawnego, czy właśnie bohaterka walczy o życie emocjonalne.
Bo o ile jeszcze była w stanie zrozumieć troskę o gołębia (Pedro, swoją drogą, miał się wręcz wyśmienicie) to wszystko inne zaczynało przybierać formę kiepskiego żartu twojego starego. Gołąb o dziwo, paplał coś pod nosem niemal bez przerwy. Isha nie była pewna, co dokładnie mówił, bo jednak nie rozumiała jego języka, tak umiała rozpoznać jedno - ton starej, zgryźliwej babci, która wie, że ma rację i nie zawaha się cię nią okładać… najchętniej laską po kostkach. Pedro ewidentnie miał osobowość.
Ale to jeszcze pół biedy. Prawdziwy problem zaczął się wtedy, gdy to całe zamieszanie przestało wyglądać na zwykłą, niegroźną troskę o zwierzę, a zaczęło ocierać się o coś, co mogłaby określić mianem delikatnego, aczkolwiek ewidentnego… stalkingu. Gdy ktoś kolejny raz spawnuje się w twoim życiu, mimo wyraźnego zaznaczenia, że z jegomościem kontaktu mieć nie chcesz - no to sorry, ale coś tu nie gra. Isha westchnęła ciężko, przecierając twarz dłońmi. Była zmęczona, sfrustrowana i… trochę rozbawiona tą całą absurdalną sytuacją. Ale nie mogła się oprzeć myśli, że gdzieś, na granicy zdrowego rozsądku i obsesji, wydarzyło się coś, co powinno ją martwić.
No a teraz… zemdlał.
Dante po prostu zemdlał - jak gdyby nigdy nic, jakby takie rzeczy działy się na porządku dziennym. Oczywiście wcześniej musiał jeszcze na nią wpaść, przewracając połowę sterty kartonów i niemal łamiąc jej stopę w butach, które nawet nie były jej własne bo “zapewniane przez firmę”. Jego twarz wyrażała czyste przerażenie, jakby właśnie zobaczył ducha albo przestraszył się własnego cienia. A teraz? Leżał rozciągnięty na ziemi jak jakiś chlejus z rozrzuconymi ramionami, zmarszczonym czołem i głębokim westchnieniem, które ucichło równie szybko, jak jego świadomość. Isha westchnęła ciężko, unosząc brwi z absolutną rezygnacją, po czym kopnęła go w nogę (nawet nie kłopocząc się, by zrobić to lekko) by sprawdzić reakcję. Nic. Zero. Null. Chuj. Dante był jak ten wątpliwej jakości piesek sprzedawany na targu, którego położysz na boku i przestaje się ruszać.
— Serio? — mruknęła do siebie, patrząc na jego bezwładne ciało leżące między kartonami z nowymi pluszakami, wypełnieniem oraz słodkimi ubrankami dla miśków. — To już nawet nie jest żart. To jakieś kurwa, czyste nieporozumienie — czy była wściekła? Oczywiście, że była! Ostatnie, czego teraz potrzebowała, to dzwonić po policję albo karetkę i tłumaczyć się, że jakiś dorosły facet stracił przytomność w jej obecności, bo prawdopodobnie czegoś się przestraszył. Oczami wyobraźni już widziała minę swojej szefowej, która przegląda nagrania z monitoringu. No jak po tym nie wywali jej na zbity pysk, to chyba będzie mogła zagrać w jakąś loterię.
— No weź, Dante, nie rób mi tego... — jęknęła i przyklękła obok niego, teatralnie przewracając oczami. — Jak mnie przez ciebie wywalą z tej roboty, to przysięgam, że własnoręcznie urżnę ci łeb.
Nie poruszył się.
Isha poklepała go po policzku. Raz. Dwa. Trzy. W końcu westchnęła, przysuwając twarz bliżej jego.
— Oddychasz? — spytała półgłosem, jakby bała się odpowiedzi, że jednak okłada tutaj nieboszczyka, który powoli sobie stygnie. Odetchnęła jednak z ulgą, gdy usłyszała cichy, wymuszony jęk i coś, co brzmiało jak „czy dzisiaj środa”. Uśmiechnęła się krzywo, przynajmniej nie miała denata na sklepie, jeden problem mniej.
— Aha. Jednak żyjesz.
Nie, żeby skakała z radości, jednak to była jedyna pozytywna rzecz w całej tej chorej sytuacji, która z każdą mijającą sekundą przypominała kabaret jakości wątpliwej. Isha westchnęła ciężko, opierając się biodrem o ścianę, jakby to miało dać jej siłę do przetrwania kolejnych pięciu minut. Spojrzała na Dantego, leżącego jak długi między kartonami z nową dostawą pluszowych miśków, i przez chwilę... przez bardzo krótką chwilę, rozważała po prostu wywalenie go za drzwi ewakuacyjne i pozostawienie samego sobie. Porzuciła jednak ten pomysł bardzo szybko, sumienie by jej nie pozwoliło. Innym pomysłem było schować tego idiotę na zapleczu, aż roboty nie skończy.
No bo tak teoretycznie… gdyby go tak... przykryć? Kocem. Albo, nie wiem, plandeką, przecież zawsze jakaś się wala gdzieś na zapleczu. Tak tylko na chwilę. Schować go za kartony. Na spokojnie pójść do pracy, odbębnić zmianę, zrobić inwentaryzację misiów z uśmiechem przyszytym do twarzy, a potem wrócić i wyciągnąć jego cielsko. Ktoś by się zorientował? Mało prawdopodobne. Nikt tu nie zagląda poza nią, a jeśli nawet, to zastawi go kartonami i nikt go nie zobaczy. Dział BHP byłby zachwycony.
Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Miała dokładnie dwie pieprzone godziny do końca zmiany. Potem mogła sobie pozwolić na breakdown emocjonalny, próbę morderstwa a może na flaszkę zimnego piwa.
Ale teraz? Teraz miała Dantego leżącego na zapleczu, kartony, które miała uprzątnąć, i tłum klientów-idiotów z dzieciakami, które tłoczyły się przy ladzie, żeby ich nowiutkie misie powiedziały „Kocham cię, mamo” albo „Jestem dzielnym strażakiem”.
— Naprawdę, stary — mruknęła w jego stronę, przysuwając się odrobinę i kopiąc go w stopę, by sprawdzić, czy znowu nie zasnął. — Gdybyś musiał wybrać moment, żeby zjechać z tego świata, to ten jest wyjątkowo z dupy.
Za te przestawianie kartonów, jej plecy zdecydowanie wykrzyczą soczyste “dziękuję” dnia kolejnego, kiedy będzie czuła się tak, jakby ktoś poskładał ją niczym fotel plażowy i to w nie takim kontekście, jakby chciała. W końcu jednak - ustawiła te zakichane kartony a Dante został okryty starą plandeką z wielkim, czerwonym napisem “WYPRZEDAŻ”, którą musiała specjalnie wytrzepać z kurzu. Obok niego postawiła butelkę z wodą i jakieś czekoladki, które leżały na socjalnym dłużej, niż powinny.
— Wrócę za dwie godziny. Spróbuj nie umrzeć, nie rób też niczego głupiego — mruknęła bardziej do siebie, aniżeli do mężczyzny, utwierdzając się w słuszności swojego planu. Przecież w teorii powinien się udać, bez żadnych problemów. No, właśnie, w teorii.
Westchnęła po raz dziesiąty tego poranka. Wyprostowała się, słysząc jak coś strzela w jej biednym kręgosłupie, poprawiła firmową bluzę z logo niedźwiadka i ruszyła w stronę sali sprzedaży.

 Dante?
──── 
[1002 słowa: Isha otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy CD Sony — „A Fisher of Fish"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Miło było z kimś powędkować, naprawdę. Laira nie spodziewała się, że towarzystwo drugiej osoby może aż tak uprzyjemnić tę prostą, niemal medytacyjną czynność. Sony wydawało się wręcz idealnym kompanem do tejże sztuki. Było w nich coś niesamowicie kojącego, z ich postawy biła naturalna pogoda ducha i nieudawana życzliwość. Najbardziej jednak doceniła tą próbę siedzenia w ciszy przez Sony; to, w jaki sposób starali się być cicho by nie spłoszyć ryb wiele dla niej znaczyło. Właśnie taka cecha, według niej, czyniła z kogoś dobrego wędkarza i dobrego towarzysza.
Nie znała Sony zbyt dobrze, właściwie to był jeden z ich pierwszych spokojniejszych momentów razem. A mimo to czuła, że mogłaby ich polubić. Ale nie zamierzała ich oceniać zbyt pochopnie, znała wartość tego, by dać komuś czas, pozwolić im pokazać się takimi, jakimi są naprawdę, bez pośpiechu i przymusu. Nawet mimo dobrych słów Violet na temat dziecka Apolla.
Jedno było jednak pewne - Sony było absolutnie rozkosznie pocieszne. Tak bardzo, że Laira nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gdyby tylko otworzyła usta i wypowiedziała na głos to, co czuła, zamiast słów poleciałyby tęcze, motylki i błyszczące gwiazdki. Mimo tej przesadnej wręcz słodyczy (a może właśnie dzięki niej) ich obecność była niezwykle odświeżająca. W końcu ktoś, kto nie wyglądał jak zbity szczeniak w tym cholernym obozie! W ich świecie to było na wagę złota.
— Laira — powiedziała w końcu, spokojnie, niemal szeptem. Jej wzrok był utkwiony w tafli wody, skupiony na spławiku, który powoli dryfował po powierzchni, delikatnie bujany przez lekki, popołudniowy wiatr.
— Ooo, ładnie. Tak melodyjnie — odpowiedział Sony z entuzjazmem, jakby każde nowe słowo wypowiedziane przez Lairę było dla nich czymś wartym zachwytu. — Ktoś mógłby dla ciebie napisać serenadę i jako tytuł nadać jej twoje imię. Bo ludzie chyba tak robią. Pasowałoby.
Laira uśmiechnęła się, niespodziewanie szczerze. Uśmiech wszedł jej na twarz naturalnie, jakby został tam zaproszony. Prychnęła też cicho pod nosem, bo nie codziennie słyszy się tak dziwacznie uroczy i jednocześnie pozytywny komentarz. Nawet nie wiedziała, jak na to odpowiedzieć. Ale nie musiała. Spokój między nimi mówił więcej niż słowa, choć nie chciała ujść za małomówną; wbrew pozorom do powiedzenia miała wiele.
— Wracając — zaczęła spokojnie, poprawiając uchwyt tuż pod kołowrotkiem tak, by wędka nie wypadła jej z ręki. — Próbujemy? — mówiąc to, podała Sony drugą wędkę, co prawda nie tak profesjonalną i z mniejszą ilością gadżetów w porównaniu do tej, którą miała Laira, tak jednak nadal była to dobrej, wręcz nawet bardzo dobrej jakości, wędka.
— Jasne! — rzuciło Sony z entuzjazmem, sięgając po wędkę. Niemal od razu było widać, że nie do końca wiedzą, co z nią zrobić. — Jak to się w ogóle… trzyma?
Spojrzenie Sony było pełne zaciekawienia i odrobiny niepewności, ale ich uśmiech był szeroki i szczery. Laira zachichotała cicho, podchodząc bliżej i kucając obok.
— No dobrze, żółtodziobie. Najpierw chwyt tu, zobacz — położyła swoją dłoń na ich nadgarstku, poprawiając ułożenie palców — Nie trzymaj za mocno, to nie miecz ani nóż do krojenia. To tylko i aż wędka. Subtelność, Sony, subtelność.
— Czyli zero dramy, rozumiem — zażartowali, śmiejąc się cicho.
— Dokładnie. Choć jak złapiesz szczupaka, to się przekonasz, że dramat i tak przyjdzie sam. Najgorzej jak taki skurczybyk cię ugryzie, to się zesrać z bólu można. Aczkolwiek wątpię, że miałobyś przyjemność spotkania tego gagatka w najbliższym czasie — mruknęła z uśmiechem, odgarniając kosmyk włosów, który wysunął się spod czapki.
Chwilę później oboje siedzieli już ramię w ramię, z wędkami gotowymi do rzutu, spławikami lśniącymi na tafli wody jak małe kolorowe światła. Wokół nich panował spokój, tylko szmer wody i delikatny śpiew ptaków tworzyły ścieżkę dźwiękową tej wspólnej chwili.
— Wiesz co? Mimo, że zwykle wolę wędkować samemu, tak jednak cieszę się, że mam ciebie za towarzysza. — odpowiedziała cicho Laira, z nieco łagodniejszym uśmiechem niż zwykle, szturchając Sony w ramię. — A poza tym, ktoś musi nauczyć cię porządnie zarzucać żyłkę. Bo na razie to wygląda, jakbyś próbowało strzepnąć robala z ramienia a nie złapać cokolwiek.
— Ej! — rzucili z oburzeniem, choć uśmiech nie schodził im z ust — Daj mi jeszcze pięć minut, a ryby same będą wyskakiwać z wody, żeby mnie poznać.
— To poczekaj, pójdę po patelnię i zrobi się z tego uczta dla całego obozu — skwitowała Laira z rozbawieniem. Śmiali się oboje lekko i bez napięcia, jakby znali się dłużej, niż rzeczywiście. W tle woda nadal szumiała cicho, a spławiki kołysały się leniwie na spokojnej tafli.
Właśnie gdy Laira chciała rzucić kolejną drobną uszczypliwość, nagle spławik Sony zadrgał.
— Ej… ej! Coś się dzieje! — zawołali z przejęciem, ściskając wędkę jakby trzymali granat bez zawleczki. — Laira! Ona się rusza! RYBA!
— Spokojnie! Nie ciągnij od razu! Poczekaj… — Laira niemal automatycznie przejęła ton głosu instruktorki. — Daj jej chwilę, niech połknie haczyk. Teraz… powoli, unieś wędkę… tak, właśnie tak!
Sony podniosło kij do góry z miną pełną skupienia i ekscytacji, jakby przeprowadzali operację na otwartym sercu. Wędka zadrżała, żyłka się naprężyła. Laira miała jedynie cichą nadzieję, że żyłka nie pęknie w kluczowym momencie. Inaczej mogło być wesoło…

 Sony?
──── 
[803 słowa: Laira otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy CD Violet — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Zmarszczyła nos, nie bardzo wiedząc, co to właściwie miałoby być. Przecież nie zmieni jej nagle w sfinksa, nawet jeśli ładnie poprosi. Półbogini opadła na pięty, drapiąc się po głowie z miną, jakby próbowała przywołać jakiś pomysł z zapomnianych rejonów umysłu — bezskutecznie.
— A nie wiem. Zaszalej, rzuciła w końcu krótko, wzruszając ramionami. Cieszyła się chwilą ciszy, która zapadła po tej wymianie słów, choć gdzieś w tle wciąż dźwięczały jej w uszach słowa Violet. Chciała z nią zamieszkać. Powiedziała to z taką naturalnością, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.
Laira jeszcze nie wiedziała, co o tym myśleć. Byłoby łatwiej to prawda. Wspólne mieszkanie rozwiązałoby wiele spraw. Ale to była Vi. Pełna sprzeczności, z wiecznie uniesioną brewką i tą charakterystyczną manierą, jakby cały świat był jej nieco za wolny.
Choć, trzeba przyznać, Laira darzyła ją szczerą sympatią. Może nawet czymś więcej, choć nie miała zamiaru jeszcze tego roztrząsać. Jeszcze nie.
Violet westchnęła - ciężko, donośnie, jakby właśnie zrzuciła z ramion cały ciężar wszechświata. Przez ułamek sekundy wyglądała jak ktoś strudzony swoją egzystencją, kto wreszcie znalazł chwilę wytchnienia.
— Chciałabym, żeby to lato się nie kończyło — powiedziała cicho, niemal szeptem, siadając obok Lairy. Jej palce, nerwowe i niespokojne, bawiły się ze sobą, jakby szukały zajęcia, którego nie dawały ani słowa, ani obecność półbogini. Rudowłosa spojrzała na nią kątem oka. Córka Hekate wyglądała inaczej, jakby coś w niej miękło, ten znajomy cień zuchwałości na chwilę ustąpił miejsca czemuś bardziej kruchemu, delikatnemu.
— Lato nigdy nie trwa wiecznie — mruknęła półgłosem, odrywając wzrok od nieba i przenosząc go na dziewczynę obok. — Ale może niektóre rzeczy nie muszą kończyć się razem z nim.
Ta zaś uśmiechnęła się lekko, ale w jej oczach czaiła się niepewność.
— A jeśli się skończą? — zapytała, ledwo słyszalnie, jakby właśnie składała zaklęcie na kogoś znienawidzonego. — Jeśli to, co mamy, też po prostu zniknie, jak ciepłe wieczory i pachnące noce?
Laira milczała chwilę. W jej wnętrzu ścierały się myśli, jak burza z piaskiem. Przesunęła dłoń, powoli, ostrożnie i położyła ją na dłoni Violet.
— To przynajmniej spróbujemy je zatrzymać. Choćby na chwilę — stwierdziła, choć serce w jej klatce piersiowej gnało jak koń na derbach, walczący o zwycięstwo. Nie miała odwagi spojrzeć jej w oczy. Przynajmniej nie teraz.
— W każdym razie, jesteś na mnie skazana, cukiereczku — dodała po chwili, siląc się na swobodę, choć w głosie zabrzmiała nuta nerwowego rozbawienia. Słowa miały być tarczą, rozładować napięcie, które paliło ją od środka.
Dłoń wciąż spoczywała na tej drugiej - ciepła, ciężka, zbyt realna. Parzyła ją niemiłosiernie, a każdy mięsień w ciele córki Hefajstosa zdawał się wrzeszczeć, by cofnąć się, zabrać ją, odsunąć, zanim będzie za późno.
A jednak... coś ją powstrzymywało.
Nie była w stanie oderwać się od tego prostego kontaktu. Jakby ten jeden gest był wszystkim, czego potrzebowała, a jednocześnie wszystkim, czego panicznie się bała.
Violet nie odpowiedziała od razu. Ale jej palce rozluźniły się, przestały drżeć. Przesunęła kciukiem po grzbiecie dłoni Lairy, gest delikatny, niemal niezauważalny, a jednak miażdżący w swojej czułości.
— Obiecujesz? — Violet spytała niemal szeptem. Głowę miała spuszczoną, kosmyki włosów opadały jej na twarz, jakby chciała się za nimi schować, ukryć nie tylko rumieniec, ale i nadzieję, której bała się okazać zbyt wiele.
Nie musiała jednak niczego się obawiać. Laira sama nie potrafiła zebrać w sobie dość odwagi, by spojrzeć czarodziejce w oczy. Nie teraz. Nie wtedy, gdy jej serce biło jak oszalałe, a gardło zasychało z każdym kolejnym oddechem.
— Obiecuję. Na mały palec — powiedziała, a uśmiech wypełzł jej na usta odruchowo, trochę niezdarnie, ale był. Był prawdziwy.
Uniosła dłoń i wystawiła mały palec w stronę Violet - gest dziecinny, naiwny... ale też jedyny, jaki potrafiła z siebie wykrzesać, nie roztrzaskując się przy tym od środka.
Violet zerknęła na nią spod rzęs, unosząc kąciki ust. Zmarszczyła nos w rozbawieniu, jak zawsze, gdy coś rozczulało ją bardziej, niż by chciała przyznać. Potem, powoli, z niemal ceremonialną ostrożnością, splotła swój palec.
— Teraz jesteś związana tą obietnicą na zawsze — powiedziała słodko, jakby właśnie wypowiadała starożytną klątwę.
— Wiesz, że nie mam nic przeciwko.
Palce pozostały splecione nieco dłużej, niż było trzeba, choć Laira nie miała ku temu pretensji.

 Violet?
──── 
[666 słów: Laira otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Quinn CD Keitha — „Kłopoty nie mają zapachu"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Matko przodków, ja pierdolę.
Quinn dosłownie poczuło, jak ich mózg robi zrzut ekranu rzeczywistości, po czym spektakularnie wywala się na niebieski ekran śmierci. Jebany screenshot. Słowa Keitha, który nie wiadomo skąd się przypałętał, odbijały się echem w ich głowie jak najgorszy bug systemu. Cholerny bluescreen. Jakim, kurwa, cudem postanowił nagle odegrać rolę Matki Teresy z Kalkuty (która, swoją drogą, jeśli wierzyć plotkom, wcale nie była taka święta)? Dobry Samarytanin z piekła rodem, psia jego w dupę mać.
Quinn stało jak słup soli, z ustą lekko rozchyloną, próbując złożyć cokolwiek w logiczne zdanie, ale myśli przelatywały przez ich głowę z prędkością światła, nie zostawiając niczego poza czystym chaosem. Czuło się, jakby ktoś wyjął im fundament spod nóg i próbował wcisnąć nowy system operacyjny bez pytania o zgodę. Keith patrzył na nich tym swoim cholernie zatroskanym spojrzeniem, lekki skłon głowy, brwi ściągnięte w zmartwieniu, dłonie w kieszeniach jakby próbował wyglądać mniej groźnie.
— Wiem, że spotkaliśmy się tylko raz. To był jeden, krótki i bardzo randomowy raz. Ale jeśli mam być szczery, moja intuicja mi podpowiada, że to mógł być początek pięknej, artystycznej przyjaźni. I mam ochotę to powtórzyć. Nie chcę zapraszać cię na randkę, bo wolę chłopców, ale czy miałobyś ochotę przyozdobić nieoczywiste miejsca w tym obozie o głupie teksty, aby reszta miała zagwostkę, co w ogóle one znaczą? — powiedział Keith z miną, jakby właśnie cytował jakąś mądrą sentencję z taniego kubka z napisem "Live, Laugh, Love". Quinn zamarło.
— Co? — wyduszyli z siebie po chwili, marszcząc brwi i mrużąc oczy w tak intensywnym podejrzeniu, że można by pomyśleć, iż próbują rozczytać hieroglify na twarzy Keitha.
Naprawdę, brzmiał jak ostatni kretyn. Tak cudownie beztroski, jakby nie zdawał sobie sprawy, że właśnie przejechał walcem przez ich wewnętrzny monolog egzystencjalny i zostawił po sobie konfetti absurdu.
Naprawdę, brzmiał jak ostatni kretyn. Tak cudownie beztroski, jakby nie zdawał sobie sprawy, że właśnie przejechał walcem przez ich wewnętrzny monolog egzystencjalny i zostawił po sobie konfetti absurdu.
Keith jednak trwał niewzruszony, z tą swoją cholernie urokliwą pewnością siebie. Jakby naprawdę uważał, że ich wspólna misja wypisywania bzdur na ścianach mogłaby mieć jakikolwiek sens.
Quinn otworzyło usta, po czym je zamknęło. Raz. Drugi.
W końcu przetarło twarz dłonią, przeciągając palce po zmarszczonym czole.
— Jesteś niemożliwy — mruknęli, ale w ich głosie pojawiło się coś, czego dawno tam nie było.
Rozbawienie.
Keith tylko wzruszył ramionami, jakby właśnie zaproponował wspólne pójście po mleko, a nie rozpoczęcie tajnej operacji artystycznego wandalizmu.
— Wiem, wiem, jestem niemożliwy. To całkiem częste oskarżenie. Ale przynajmniej nie jestem nudny — puścił im oczko.
Quinn jęknęło przeciągle, jakby fizycznie cierpiało od samej jego obecności, a jednocześnie jakoś nie zrobiło ani kroku w tył. Chcieli zobaczyć, jak to się rozwinie.
— A co, jeśli zostaniemy przyłapani? — rzucili w końcu, bardziej z potrzeby podtrzymania racjonalności niż z autentycznej obawy.
— To powiemy, że to happening. Artystyczny performance. Manifest duszy znudzonej systemem — odparł Keith tonem tak śmiertelnie poważnym, że aż chciało się go udusić i przytulić jednocześnie. — No i serio, czy nie chciałbyś zobaczyć, jak ktoś próbuje rozkminić napis "jogurt nie zna litości" na suficie jadalni?
Quinn spojrzało na niego z niepokojącą mieszanką dezorientacji i fascynacji.
— Jesteś popierdolony.
— A ty jesteś zaintrygowane. Wiem, widzę to — rzucił z uśmiechem, który przypominał kota, co właśnie dostał się do spiżarni.
I może to był ten moment. Ta konkretna sekunda, kiedy coś pękło - nie w sposób groźny czy bolesny, raczej jak zamek błyskawiczny zaciągnięty od lat, który w końcu puścił.
Quinn wzdychało długo i teatralnie.
— Dobra. Ale masz farby?
— Mam markery. I brokatowy klej.
— Oczywiście, że masz brokatowy klej.
— W fioletowym i złotym. Bo jestem człowiekiem z klasą.
— Chujową klasą — mruknęli, ale ruszyli za nim, zaciekawieni, co do cholery właśnie się zaczęło.

 Keith? 
──── 
[603 słowa: Quinn otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 20 lipca 2025

Zmiana pory roku — jesień

Jesień
zmiana pory roku
Trochę nudne było to nasze blogowe lato, ale to nic, ja sprawię, że jesień będzie ciekawsza ♥
Ogłoszenia parafialne:
★ tak jak zawsze, wątki można kontynuować w czasie przeszłym i z uwzględnieniem pory roku, w jakiej dzieje się akcja. Spis trwających wątków oraz pór roku znajdziecie pod tym linkiem.
★ tym razem też nie zamykałem żadnych wątów, ale chciałbym was poprosić o sukcesywne zmienianie pory roku w waszych wątkach. Wszystkich autorów wątków, w których akcja ma miejsce w takich porach roku jak: jesień i lato III proszę o zrobienie timeskipu w najbliższych odpisach.
Następna zmiana roku jest zaplanowana na 20 września i będzie to zima. Pora roku idealna dla was, bałwany.

BLOGOWE WIEŚCI

Nic się nie działo. Obozy dalej stoją. Nic nie płonie. Sfinks dalej nie żyje (albo żyje w tartarze). Pozdrawiam.
x

czwartek, 17 lipca 2025

Od Dicka do Edel — „Psi patrol gotowy do akcji!"

Dick wygrzewał się na słońcu. Posmarował się grubą warstwą kremu przeciwsłonecznego, na nosie miał okulary, był spryskany sprayem na komary - co ich nie powstrzymywało, bo czemu miałoby? Oby krem przeciwsłoneczny powstrzymał oparzenia. Już czuł, jak źdźbła trawy wbijają mu się w kark, stopy. Podniósł stopę, ale nieprzyjemne uczucie nie zniknęło. Zsunął okulary przeciwsłoneczne z nosa i podniósł się na łokciach. Mrówki! Zerwał się na równe nogi, deptając tubkę kremu przeciwsłonecznego, a drugim krokiem miażdżąc krakersy ułożone na papierowym talerzyku. Skakał i przeklinał, a z nim Nuggets. Kurczak z truskawką w dziobie nie miał właściwie innego wyboru - machające na wszystkie strony kończyny Dicka mogły go bardzo łatwo trafić. Szum Małego Tybru mieszał się z dźwiękami zaciętej walki syna Fortuny.
Kiedy w końcu zdrapał z siebie większość mrówek, rozejrzał się, żeby ocenić sytuację. Zdeptane jedzenie, lub pokryte mrówkami, ziemią, trawą - chyba nie było czego ratować. A planował dzisiaj spokojny dzień, nad rzeką, wyruszył dziś rano z koszykiem jedzenia przygotowanego przez Lexi - ona niestety miała dziś coś ważnego do zrobienia - i ile zdążył się nim nacieszyć? Zdjął zmiażdżoną mrówkę z zegarka i odczytał godzinę - dokładnie trzynaście minut. Westchnął. Należało teraz ocenić straty. Czuł pieczenie licznych ukłuć mrówek, ale na szczęście samych mrówek się już pozbył. Nadepnął na trzy widelce, ale miał na sobie trampki, więc nie było tak boleśnie. Jedzenie oczywiście wdeptane w trawę - wyglądało to dosyć żałośnie. Powstrzymał Panią Moo, która zabierała się za tartaletki z budyniem i agrestem. Wszystko wyglądało w miarę w porządku; coś jednak było nie tak. Może jakaś mrówka weszła mu pod ubranie? Przełknął ślinę - bogowie, oby nie, to samo zdarzyło mu się już wczoraj… Otrzepał się z reszty strzępków suchej trawy i jeszcze raz się rozejrzał.
Na bogów, gdzie jest Nuggets?
Sprawdził za koszykiem, w koszyku, a może zaplątał się w koc? Nuggets razem z jego kurzymi znajomymi mieli śmieszną tendencję do całkowitego unieruchomienia, kiedy odcięło im się dostęp do światła. Nie raz Dick szukał go przez długi czas, żeby się zorientować, że kurzy kuper przez cały czas wystawał z pogniecionej kołdry, tylko kurczak nie raczył w żaden sposób go o tym poinformować.
Nie było go jednak w kocu. Nie wcisnął się również w termos z lemoniadą ani w opakowanie po ciastkach. Dick coraz bardziej panikował. Rozejrzał się znowu, rozpaczliwie zawieszał wzrok na elementach otoczenia, które mogłyby być Nuggetsem albo go zakrywać. Podniósł kurze pióro, które pewnie kurczak stracił podczas szalonego tańca z Dickiem. Bezwiednie przesunął kciukiem po stosinie piórka. Zmrużył oczy, ponieważ blask słońca odbijający się na powierzchni Małego Tybru raził go. I wypuścił piórko.
Na gładkiej tafli co jakiś czas wyłaniał się przemoczony kurzy łebek. Wokół łebka również panowało zamieszanie, było widać, że Nuggets walczy o wydostanie się na powierzchnię. Z dzioba wydobył rozpaczliwy krzyk, jakim cudem Dick nie słyszał go wcześniej? Skoczył do Małego Tybru.

 Edel? 
──── 
[461 słów: Dick otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 10 lipca 2025

Od Arnara do Dahlii — „Kaktukonie??? bardzo śmieszne naprawdę brawo"

Krok za krokiem, powoli i w pełnym skupieniu, idzie ulicą ze wzrokiem wbitym w chodnik, albo raczej w swoje buty, obserwując wszystkie najmniejsze niedoskonałości, to, jak sznurówki podskakują przy każdym jego kroku, a guma podeszwy okleja się od materiału na bokach, gdy zgina stopy. Fascynujące. Naprawdę… bardzo… fascynujące.
Tę taktykę (o ile to można nazwać jakąkolwiek taktyką) obmyśliło parę dni temu. Prosty sposób na to, by eliminować wszystkie… znajdujące się wokół niego rozpraszacze, wszelkie nieprzyjemne widoki, które mogłyby oddalić go od dojścia do pracy. Nic tak nie odwodzi go od całego dnia spędzonego w pogrążonym w wiecznym chaosie i hałasie salonie gier niż płaczące dziecko, porzucony na ziemi portfel, piekielny ogar spoglądający na niego zza rogu, czy przypadkowa roślinka o bardzo nietypowym kształcie napotkana po drodze. Żeby jeszcze bardziej nie skupiać się na bałaganie nowojorskich ulic, postanowiło liczyć kroki. Teraz doskonale wie, ile ich potrzeba, żeby mogło na spokojnie dojść do pracy swoją ulubioną trasą. Nie, żeby używało jakiejkolwiek innej, bo w końcu skoro jest ulubiona, to też najkrótsza. Zazwyczaj wracało do domu tymi dłuższymi, ale ostatnio odeszło od tego nawyku. Całkowicie bez powodu, rzecz jasna.
Jak na razie wszystko idzie wręcz wspaniale. Żadna guma nie przykleiła się do jego podeszwy, żadne dziecko nie zaczęło krzyczeć, żeby mama kupiła mu najnowszego iPhone’a, nic nadzwyczajnego jak na miejski poranek. To raczej Arnar wybija się pośród przechodniów, kompletnie ignorując jakąkolwiek etykietę chodzenia po chodniku i zmuszając innych do wymijania go, podczas gdy ono z całych sił wzbrania się od podniesienia wzroku. Ostatnio weszło w słup jakieś trzy dni temu, od tego czasu udawało mu się nie skompromitować na oczach pędzących do pracy i szkoły osób, bo wreszcie nauczyło się lokalizacji wszystkich słupów i znaków drogowych na swojej drodze. Nie dziwi się, że Lucien zaczął wyzywać go od paranoików. Powoli jego zachowanie zaczynało przechodzić ludzkie pojęcie, ale na pewno nie miało to nic wspólnego z jego stanem psychicznym, mogło by się wydawać, niestabilnym. Pytało Luciena. On też je widzi. Tylko że on uważa je za świetny żart, a nie personalny atak (wyprowadzony w Arnar bez specjalnego powodu, którego nawet ono, po wielu godzinach namysłu, nie potrafiło znaleźć) lub specjalnie wymyślona intryga, by sprawić, że Arnar uwierzy w swoją utratę zmysłów oraz rozwijającą się schizofrenię (w końcu już wchodzi w ten wiek, w którym to wszystko może się ujawniać i tak dalej, to bardzo poważny problem) i w ten sposób łatwiej będzie go wyeliminować. Kto chciałby to robić? Na to Arnar też nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć, ale najwyraźniej ktoś na pewno.
Gdy już jest prawie na finiszu, gdy już tylko pozostaje mu dwadzieścia kroków, żeby znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu salonu gier, gdzie nareszcie będzie mógł spojrzeć przed siebie (pewnie przy okazji zakręci mu się w głowie), do jego uszu dociera piskliwy głosik, którego tak bardzo nie chciało usłyszeć.
— Mamusiu, patrz, jaki ładny konik!
Z jakiegoś powodu tylko to zdanie wybija się z ogólnego szumu ulicy, żeby bezpośrednio wbić się w uszy Arnar. Czy bogowie aż tak bardzo chcą uświadomić go o tym, że tak, świat ostatnio ma zamiar go męczyć? Wystarczy jedno słowo, jeden okrzyk, żeby nieprzyjemne zimno rozlało się po jego klatce piersiowej, a serce mocniej zabiło.
Po prostu to zignoruj.
Ostatnie kroki, zimny dotyk klamki. Nareszcie.
Oddycha z ulgą, bezpiecznie skrywając się na zapleczu. Zanim naciąga na siebie neonowożółtą firmową koszulkę, przez chwilę ubolewa nad całym swoim istnieniem, bo tuż przed pracą nie ma nic innego do roboty (oraz można się zastanowić, kto wolałby nie posiedzieć chwilę na ławeczce przed narzuceniem na siebie obrzydliwego uniformu). Ostatnio wykorzystuje każdą wolną chwilę na bardzo smutne rozmyślania, które ani trochę nie pomagają rozwiązać jego problemów. Coraz częściej rozważa też noszenie przy sobie sekatora albo innego sierpa, może wtedy czułoby się odrobinę bezpieczniej. 

 ***
 
Oparte o jeden z automatów, znudzonym wzrokiem obserwuje pykające na automatach dzieciaki. Czasem ktoś coś krzyknie, jeszcze rzadziej podejdzie do Arnar i go o coś zapyta albo poskarży się, że gra się zepsuła i odpadł przycisk (wtedy tymi swoimi tłustymi łapkami wciskają mu kawałek plastiku w ręce i uciekają, więc radź sobie człowieku sam i znajdź zepsuty automat pośród setki innych). Podczas przydługich momentów nic nie robienia i trzymania miotły dla niepoznaki, Arnar z całych sił próbuje utrzymać swoje powieki w górze.
Chyba że zobaczy coś ciekawego.
Dostrzegło to tylko kątem oka, początkowo nawet nie zwróciło to większej uwagi. Ot, ktoś po prostu wyćwiczył sobie technikę gry, nic wielkiego… Ale metodyczność ruchów dziewczyny pochylonej nad przyciskami i joystickiem z jakiegoś powodu przyciąga jego wzrok. Trochę patrzy jej przez ramię, trochę skupia się na jej palcach pędzących po konsoli, aż wreszcie rozumie, czemu go tak zaciekawiła. Ona po prostu oszukiwała. W kowbojskiej strzelance. Znaczy, okej, każdy ma inne upodobania, ale Arnar w życiu nie tknęłoby gry, w której zostaje uwięzione na zapętlonej animacji jazdy konnej i musi strzelać do innych jeźdźców na koniach. Okropne narzędzie tortur.
Dlaczego ostatnio wszystko w jego życiu kręci się wokół koni? Jeszcze brakuje, żeby ktoś zaczął krzyczeć “Yeeehaw”, ujeżdżając te głupie koniki na patykach. Te pluszowe monstra są jeszcze gorsze niż żywe konie, jeszcze bardziej bezdusznie wpatrujące się prosto w twoją duszę. Ale przynajmniej nie mają nóg, którymi mogłyby cię kopnąć.
Nie miało zamiaru przerywać bogom winnemu oszukiwania na marnym koniarskim automacie, ale im dłużej z ukosa zerka na nieznajomą, tym bardziej coś zaczyna mu nie pasować. Albo to tylko jego paranoiczne teorie spiskowe, które zawsze doprowadzają Luciena do śmiechu, ale, ALE, co jeśli to ona za wszystkim stoi?? Co jeśli to ona niszczy wszystkie rośliny w Nowym Jorku akurat w dzielnicy, w której ono, Arnar we własnej osobie, mieszka i w której dodatkowo pracuje? Co jeśli to ona go męczy psychicznie, żeby potem go zaatakować i zabić? Co jeśli to jakaś psychopatyczna miłośniczka koni, która ma zamiar żerować na jego strachu przez jakieś swoje chore fantazje?
Zaraz. Ono tego nie powiedziało, prawda?
Gapią się na siebie. Prosto w swoje oczy. Arnar nie ma pojęcia, co z jego myśli jakimś cudem wydostało się z jego ust.
Nagle zaczyna robić mu się gorąco. Może w tym niebieskim świetle nie widać, że się rumieni.
— My się w ogóle znamy? — Pytanie zawisa między nimi, pośród ciszy, której jakimś cudem nie zakłócają wrzaski dzieciaków (pewnie znowu rozsypały gdzieś chipsy i Arnar powinno właśnie biec tam z miotłą i szufelką).
— Yyy, czemu pytasz…? — bąka Arnar, z trudem znajdując w sobie siłę na powiedzenie czegokolwiek. Nieznane mu wcześniej ogromne zażenowanie wykręca mu wszystkie organy. Gdzie podziała się pewność siebie, którą myślało, że odziedziczyło po ojcu?
— Bo lepiej byłoby mi z myślą, że jesteś moim… dawno zapomnianym znajomym, a nie psychopatą. Który mamrocze coś o zabijaniu za moimi plecami.
Chwila ciszy.
— Nie jestem psychopatą.
Bardzo przekonujące stwierdzenie.

 Dahlia? 
──── 
[1102 słowa: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 7 lipca 2025

Od Inez CD Keitha — „Gdzie punków dwoje..."

Poprzednie opowiadanie

Dziewczyna wciąż w głowie przetwarzała obraz Keitha, który próbował sam zawiązać ranę. Cóż, może powinna nieco bardziej się o to martwić, ale po takim okresie w Obozie nawet ją ogarnęła znieczulica na tego typu sprawy. Oczywiście, w wyprawach martwiła się o towarzyszy, kto by się nie martwił, ale tutaj? W ich bezpiecznym Azylu? To była doprawdy przezabawna sytuacja. Chociaż fakt, że nowym zdarzało się to dość często, szczególnie tym młodszym. Z czasem jednak takich sytuacji było coraz mniej.
— Hm, pytasz, czy kiedykolwiek mi się coś takiego zdarzyło? — Dziewczyna udała zamyślenie. Chociaż nie, tym razem nie udawała. Naprawdę musiała się zastanowić i wrócić wspomnieniami do swoich początków.
W końcu swoje już przesiedziała w tym obozie i nie dało się ukryć, że ostatni raz gdy się zraniła na treningu… powiedzmy, że nie był to aż tak niewinny trening. To znaczy, czasami jakieś drobne skaleczenia się zdarzyły, ale nie mogła tego nazwać ranami. Nie było trzeba się tym nawet zajmować, a szansa, że mogłaby się z tego rozwinąć infekcja była… cóż, może nie zerowa, bo nigdy nie jest zerowa, ale niewielka.
— Halo? Ziemia do Inez? Odleciałaś już całkowicie myślami czy jesteś jeszcze tutaj z nami? — Chłopak zaśmiał się, a dziewczyna przewróciła oczami, jednak na ustach wciąż miała zachowany swój standardowy uśmiech.
— Halo? Keith? Odbiór? Słyszysz mnie? — Postanowiła zażartować, a następnie wystawiał do niego język. — Wybacz — powiedziała w końcu. — Zamyśliłam się, bo próbuję odszukać takie wspomnienie.
Dziewczyna nie mówiła tego aby się chwalić. To raczej nie było w jej stylu, choć znała swoją wartość, a przynajmniej odkąd trafiła do Obozu. Musiała zrozumieć ile tak naprawdę potrafi, jeśli nie chciała aby ludzie ją zmiażdżyli. W końcu w tym miejscu człowiek musiał być silny. Jupiter przygotowywał nie tylko na niebezpieczeństwa związane z ich boskim światem, ale i tym, z którego pochodziła ich druga połowa genów. I choć Velez zdecydowanie wciąż była delikatną dziewczyną, – tej cząstki siebie, chyba już nigdy nie będzie w stanie wyprzeć – to pod wpływem Obozu stała się… nazwijmy to: inna.
— Oh, przepraszam, że wspaniała Inez Velez musi wrócić do starych wspomnień, aby w ogóle przypomnieć sobie taką sytuację. — Keith przewrócił oczami, choć ciemnowłosa nie sądziła, że denerwuje się na poważnie.
Piętnastolatka ścisnęła mocniej opatrunek, przez co chłopak syknął cicho. Nie przeprosiła go jednak za to, bo nie byłoby to szczere. W końcu zrobiła to specjalnie.
— Jakiś czas temu. — Blondyn w końcu doczekał się odpowiedzi. — Jednak już spory kawał czasu nie. Ale nie martw się — poklepała go po plecach — ty też się jeszcze wyrobisz.
Dziewczyna tak samo skocznie jak do niego podeszła, odsunęła się z powrotem do swojego łóżka. Nie odrywała jednak wzroku od starszego, dokładnie go obserwując.
— To… jakieś plany na dziś? Czy w liście “do zrobienia” miałeś jedynie skaleczenie się na treningu? 

  Keith? 
──── 
[450 słów: Inez otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

piątek, 4 lipca 2025

Od Keitha — ,,Kłopoty piszą się same"

Przedwakacyjny timing

Powolne tykanie zegara, którego wskazówki nie chciały wskazywać oczekiwanej przez niego godziny, wprawiało go w zdenerwowanie. W nagromadzającym się nadmiarze emocji nie pomagał fakt, iż właśnie został zmuszony do bezczynnego siedzenia w kozie po lekcjach. Siłą woli powstrzymywał ochotę, aby wstać z ławki i obejść kilka dobrych okrążeń wokół salki katechetycznej. Miał w głowie monolog, który wygłosiłby, nie zwracając uwagi na kilku innych znudzonych uczniów (z pewnością byli tak wynudzeni, że spodobałby im się ten skromny teatrzyk ze strony Keitha) i nauczyciela, wyglądającego, jakby jego samego dotknęła ta sama kara, co skazańców pod jego opieką.
No właśnie, to był jedyny powód, dla którego ta tykająca bomba jeszcze nie wybuchnęła i z zewnątrz pozostał cichym chłopakiem oglądającym swoje siniaki i czasem zaglądającym przez okno.
To w wielkim skrócie: Według szarej, nudnej rzeczywistości należącej do śmiertelników, Keith pobił się z jednym z młodszych uczniów. Postarali się chociaż, aby pokłócić się w ustronniejszym miejscu, dzięki czemu nikt ze świadków nie usłyszał, o co właściwie poszło tej dwójce. Wiedzieli tylko tyle, że blondyn ruszył pierwszy.
Natomiast pod Mgłą wyglądało to tak — jakiś poniższy potwór przebrał się za dzieciaka, aby przyjść i zwyzywać jego ojca i obiecać zemstę, za coś, co zrobił mu jakieś tam stulecia temu. Keith zaczął tłumaczyć, że ma gdzieś, co kiedyś tam robił Apollo i totalnie nie ma nic z nim wspólnego, oprócz krwi w żyłach. Ale prowokacja trwała, jakby mityczny stwór stojący przed nim założył się z kumplami o to, czy wkurzy choć jednego półboga, czy nie, więc kiedy tylko padło złe słowo o jego matce… ruszył. Dał się sprowokować. Siłowali się przez chwilę, po czym dzieciak nawiał. Może nawet lepiej, bo heros nie chciał sobie wyobrażać, co by było, gdyby go zabił.
Z racji tego, iż to był pierwszy taki numer, skończyło się na pogadance z matką oraz właśnie posiedzeniu w kozie. O młodym nikt nic nie słyszał. Co lepsze, nie było kontaktu, ani z nim, ani z jego rodzicami.
Cóż, skoro śmiertelni nie wiedzieli o jego prawdziwej naturze, mogło to oznaczać kłopoty dla Keitha. Wiedział tylko, że tym razem przyspieszy sobie wakacje i nie ruszy się z Obozu Jupiter, dopóki sprawa nie ucichnie.
Wreszcie zabrzmiał dzwonek. Mógł wyjść, a nawet musiał. Jak najszybciej.
Musiał porozmawiać z Apollem. W jakikolwiek sposób mógłby go wezwać…

 
────
[375 słów: Keith otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Violet CD Niketasa — ,,Ten Redbull naprawdę dodaje skrzydeł"

Poprzednie opowiadanie 

WIOSNA

Znacie to uczucie, kiedy doskonale wiecie, że coś jest nie tak, ale i tak w to brniecie, bo nie macie sposobności, aby zweryfikować patowość sytuacji? Kiedy intuicja wie, że nieprzyjemny zapach błędu do popełnienia roznosi się po pokoju, lecz nie idzie zweryfikować źródła, z którego owy smrodek pochodzi? I zostaje wam iść dalej, dopóki zabawa w ,,zimno, ciepło i gorąco” się nie skończy?
U Violet to przeczucie zrobiło się intensywniejsze, kiedy Niketas powiedział o tym, iż sprzedawał ,,Mocnego Fulla” (ah, co za głupia nazwa!)... Nie ,,Mocnego Fulla”! ,,Strawberry Punch”... Tak, to powinna być prawidłowa nazwa. Wracając — kiedy Niketas powiedział, że sprzedawał ,,Strawberry Puncha” po różnych cenach. Jakby, skąd ona miała wiedzieć, ile forsy miało być prawidłowo w tej szkatułce? Tyle dobrego, iż pieniądze zostają z nią na jakiś czas.
Podobnie nie podobało jej się mieszanie w to osoby postronnej. Z jednej strony, było to niepotrzebne, jednak sama poprosiła własnego brata o pomoc z załatwieniem proszku z kości sowy, zatem wydaje się, że w tej kwestii są kwita.
W każdym razie, co mogła zrobić? Nic nie zrobi. Najważniejsze, że wyciągnęła stamtąd odpowiednią kwotę, aby opłacić składniki, które wystarczą na jeszcze mnóstwo partii jej magicznego napoju. Musiała tylko poczekać, aż Andrew dostarczy, co było potrzebne. Na razie wszystko przebiegało bez problemu… póki co. ***
— Tak drogie? — Violet uniosła brew, wbijając spojrzenie w kilka małych saszetek z jasnym proszkiem, który śmiertelnikowi skojarzyłby się z czymś nielegalnym, natomiast dla takich Hekaciątek jest potężnym gamechangerem do tworzenia mocnych mikstur.
— Taa… — Andrew wzruszył ramionami. — Zacznijmy od tego, że nie jest to składnik łatwy do zdobycia. Natknąć się na kości sowy graniczy z cudem. Nie ma ich tak wiele w okolicy, jak saren, jeleni i tak dalej. Natomiast polowanie na sowy grozi gniewem Ateny, a zgaduję, że nie chcesz skończyć jak Arachne albo gorzej, prawda? A powiem, że to wszystko znalazłem na bazarze w Nowym Rzymie. Cały zapas, który skosiliśmy potomkom Trivii, czy jak u nich matka się nazywa.
— Ja pier… — Violet starała się nie przeklinać, ale tym razem powiedziała to, zawiedziona i załamana. Nie potrafiła inaczej. — Masz racje, nie warto.
Sięgnęła do skrzynki z forsą. Wcisnęła bratu należne pieniądze do rąk i zaczęła przeliczać, to co zostało w środku. Chociaż, właściwie nie było czego przeliczać? Trzydzieści dolców? Poważnie? Ledwo stać ją na waciki
— Powinnaś zamienić kości sowy na coś łatwiej dostępnego i tańszego — poradził rudzielec. — Może na ashwagande? Albo głupią melisse? Ten wasz napój nie będzie taki mocny, ale efekt powinien być ten sam.
— Dosyć mam zielska w tej miksturze.
— To może jabłko? Będzie dobrze smakować z truskawką. Nie wspominając o tym, że nie musisz ich szukać zbyt długo.
— Podejrzewam, że efekt będzie trwał krócej. — Musiała ustąpić bratu. — Ale będzie do przeżycia.
— No, widzisz. Tak się robi biznes, młoda. — Andrew uśmiechnął się szyderczo. — Możesz powiedzieć swojemu koledze, żeby się bujał ze swoimi pomysłami.
— Kiedyś powiem. Ale jeszcze nie teraz.
***

Czarodziejka zakręciła właśnie ostatnią butelkę. Również jako ostatnia pozostała do opisania. Jej pismo nie należało do najpiękniejszych dzieł kaligrafii, jednak opisywanie czterdziestu czterech (Andrew zgarnął jedną za fatygę, a i tak wyszło z tego więcej, niż planowała!) wystarczająco ją wymęczyło i przestała zwracać uwagę na staranność.
Zaś jej szanowny partner w zbrodni, Niketas potrafił złożyć wizytę idealnie na czas. Tym razem nie zapukał, a wszedł jak do siebie (do obory) tanecznym krokiem, trzaskając drzwiami jakby były drzwiami od syrenki lub innego bardzo starego samochodu.
— Witam serdecznie. — Chłopak podniósł na sekundę okulary, zdaje się, że w geście powitalnym. Oczywiście, natychmiast rozwalił się na kanapie, gdzie do szczęścia brakowało mu tylko oranżady. Albo dietetycznej coli.
— Nie mam dla ciebie dobrych wieści — powiedziała z kamienną twarzą, jednak wciąż skupiona na krzywej kaligrafii na nalepce. — Musisz opchnąć jak najwięcej tego cudu i zarobić na tym o wiele więcej. Niestety, ten konkretny składnik nie był tak tani, jak myślałam i ze szkatułki ubyło… no, dość sporo. Na szczęście na następny raz mam o wiele tańszy zamiennik. Po prostu musisz wiedzieć, skąd te braki. I tyle.
Niketas?
───
[653 słowa: Violet otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Violet CD Terry'ego — ,,Nostradamusie zlituj się"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Tak, Violet znała język migowy. Pokrótce. Rosalie uczyła jej parę chwytów, kiedy od czasu do czasu musiała powiedzieć coś innemu głuchemu chłopaczkowi, który czasem zapominał o założeniu aparatu słuchowego. Poznała, kiedy Terry ułożył słowo kojarzące się z zaprzeczeniem, a potem było to albo ,,rozmawiać” albo ,,mówić”.
Patrzyła na jego zawiedzioną minę, co zdecydowanie utrzymało ją w przekonaniu, co młody chciał przekazać.
— Dobrze — powiedziała stanowczo, unosząc głowę. — Nie będę cię do niczego zmuszać, ale wiesz, że jeśli nie chcesz przyjąć mojej pomocy, moja rola na tym się kończy?
Terry przymknął oczy i spuścił brązową łepetynę na dół. Jego policzki zaczerwieniły się w mig, a wielkie oczęta zaszkliły, lecz nie wypłynęła z nich ani jedna łza.
— Przepraszam… zawiodłem… — wymamrotał, dukając te dwa, niełatwe dla niego słowa.
Na początku była wściekła, że chłopak milczy, ani nie daje sobie pomóc, ale ten widok zmiótł ją z planszy, jak marnego pionka.
Serce Violet zmiękło, a potem rozkruszyło się niczym zmiażdżona babeczka. Pospiesznie chwyciła Terry’ego za obie dłonie, ściskając je w geście troski.
— Nikogo nie zawiodłeś, młody. Dopóki nie stchórzysz, zawiedziesz tylko samego siebie.
Nagle czarodziejce wpadł do głowy jeden pomysł. Owszem, mogła mu pomóc również i bez wiedzy, co tak naprawdę się dzieje. Wystarczyło, aby Terry miał odwagę stawić czoła temu, cokolwiek go przerasta.
Swego czasu naszyjnik z małym odłamkiem cytrynu pomagał nabrać jej sił, aby mówić o swoich uczuciach. Kupiony został w lokalnym sklepie ezoterycznym przez babcie Gwen, jako prezent na pocieszenie małej Violet, która zaczęła rozumieć, jak mocno ojciec ją zawodzi. Jak po raz pierwszy zaczynała czuć się przykro z tego powodu, a potem jak świat powariował wraz z odkryciem swojej tożsamości i śmiercią babci. Cytryn o mocy pewności siebie pozwalał jej o tym rozmawiać. Liczyła na to, że tym razem pomoże Terry'emu — niekoniecznie miała na myśli, żeby się wygadał, lecz aby nabytą odwagą mógł zrobić, co do niego należy. Musiała jedynie oczyścić kamień ze swojej energii, jednak dało się to zrobić po drodze z pomocą jednego słowa wypowiedzianego w myślach.
Kiedy znalazła ową biżuterię, zawiesiła ją na szyi syna Demeter, jeszcze bardziej wprawiając chłopca w dezorientacje. Odłamek kryształu słonecznego odcienia na srebrnym łańcuszku schował się za jego kołnierz.
— Miej go przy sobie, kiedy będziesz z nią rozmawiać, zgoda?

Terry? 
─── 
 [366 słów: Violet otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]