czwartek, 31 lipca 2025

Od Chaita CD Apollodorosa — „Praca i po pracy"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Jak normalnie miał zwyczaj delikatnego, eleganckiego spóźniania się do pracy – które oczywiście nie miało nic wspólnego z fatalną organizacją czasu – tak dzisiaj przeszedł samego siebie, pojawiając się na miejscu dobre trzydzieści minut przed umówioną godziną. Stał jak skończony idiota kilka budynków przed księgarnią, z jednym ramieniem opartym o ścianę, przeplatając pasek plecaka między palcami i czekając, aż minie jeszcze kilka minut. Przychodzenie tak bardzo przed czasem było po prostu nie w jego stylu.
Chociaż nie był zdesperowany i latem nie miał aż takiego problemu ze znalezieniem zatrudnienia, to cieszył się z tej roboty. Zgodnie ze słowami pracownika, udało mu się dostać całkiem dobrą stawkę, wyższą, niż typowa za tego typu zlecenie. Lista obowiązków też nie była jakaś bardzo długa i skomplikowana. Właściwie to mogło być całkiem proste zadanie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Co ważniejsze, nie musiał przebierać się za żadną dziwaczną postać z bajki ani malować dzieciakom twarzy. To drugie nawet nie brzmiało jak bezpieczne zajęcie w sklepie pełnym książek i innych łatwych do zniszczenia papierów.
Odepchnął się od ściany, powoli ruszając w stronę księgarni, dalej bawiąc się plecakiem. Zdjął słuchawki jeszcze zanim dobrze zbliżył się do drzwi. Chociaż do samego spotkania zostało jeszcze sporo czasu, to wśród kręcących się ludzi dostrzegł kilka osób, które prawdopodobnie już teraz czaiły się, by zająć dobre miejsca.
To nie był jego pierwszy raz na spotkaniu autorskim. Każde zawsze wyglądało dokładnie tak samo.
Poprawił zwisający z ramion plecak i wszedł do środka, od razu kierując wzrok w stronę kas. Ten pracownik, Apollodoros, mówił, że dzisiaj też będzie miał zmianę. Nie miało to może jakiegoś większego znaczenia, ale zawsze miło było zobaczyć znajomą twarz.
Chait był przy tym przekonany, że już gdzieś kiedyś poznał osobę o tym imieniu. To mógł być zbieg okoliczności, ale z drugiej strony, ile osób o tym imieniu mógł poznać? Zaraz jednak przychodziła trzecia myśl – był półbogiem. To oczywiste, że mógł już kiedyś kogoś takiego spotkać. Nie mógł pytać losowych ludzi, czy już kiedyś na siebie wpadli.
Ostatni raz, gdy zdecydował się to zrobić, skończył się w… skomplikowany sposób. Tak, to chyba było odpowiednie słowo.
Nie zobaczył Apollodorosa przy kasach, ale za to zauważył go kawałek dalej, przy wyspach z książkami, teraz już prawie pustymi. Nie rzucił mu się w oczy żaden pracownik, który chociaż trochę mógłby przypominać szefową sklepu, więc ruszył w jego kierunku.
– Hej – przywitał się, unosząc delikatnie dłoń i uśmiechając się.
– Och. Hej – w odpowiedzi też dostał uśmiech. – Udało ci się dogadać w sprawie dzisiejszego eventu?
– Tak, jeszcze raz dzięki. Każda robota się przyda. Właściwie, to jestem umówiony z twoją szefową za jakieś… dwadzieścia minut? Przyszedłem trochę wcześniej. Wiesz może, gdzie ją znajdę?
Apollodoros zastanowił się chwilę.
– Wyszła gdzieś zadzwonić, więc pewnie będziesz musiał chwilę poczekać.
– O. Pewnie. – Chait przestąpił z nogi na nogę, bębniąc palcami w jedno z ramion plecaka. – Mogę do tego czasu w czymś pomóc? Nie ma sensu, żebym bezczynnie czekał.
Oczywiście, mógł stać jak taki słup soli, patrząc przy tym, jak pracownicy męczą się z przygotowywaniem pomieszczenia na spotkanie, ale nie widział w tym większego sensu. Raz, że byłoby to okropnie niezręczne, dwa, że i tak nie potrafił wystać w jednym miejscu dłużej niż kilka minut.
– Zostało nam tylko przesunąć do końca wyspę i rozstawić składane stoliki i krzesła. – Apollodoros wskazał na poustawiany pod ścianą szereg składanych mebli. – Chcesz odłożyć swoje rzeczy na zaplecze? Zostawiliśmy ci miejsce.
Chait machnął ręką, odkładając plecak pod ścianę obok krzeseł.
– Mogę zrobić to później. To, gdzie ma stanąć ta wyspa?
Pomógł przenieść kilka ostatnich książek, grzecznie odkładając je tam, gdzie mu kazano, a potem razem przesunęli wyspę dalej, tak, by stworzyć miejsce dla autora, widowni i pustą przestrzeń przeznaczoną na zabawy – jego teren na najbliższe kilka godzin pracy.
– Jeśli mogę spytać…
Odwrócił się zaciekawiony w stronę Apollodorosa, słysząc pytanie.
– Jak podobał się prezent?
Chait uśmiechnął się.
– Przeczytał ją w jeden dzień, jak tylko ją dostał. Ten dzieciak jest nieznośny – odpowiedział z rozbawieniem. – Kazał podziękować, że pomogłeś mi wybrać.
Otworzył usta, żeby jeszcze coś dodać, ale wtedy z zaplecza wyszła kobieta, w której od razu rozpoznał szefową. Nigdy jej nie spotkał, ale ci ludzie zawsze coś w sobie mieli.
– Będziesz do końca eventu? – zwrócił się jeszcze do znajomego, sięgając po plecak, zanim ruszył na spotkanie z kobietą.

Apollodoros?
────
[700 słów: Chait otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Atlasa CD Arisu — „Jak sprzątnąć kogoś w 3 sekundy”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Jeśli Atlas miał być szczery, to Cherry zareagowała dużo lepiej, niż się tego spodziewał.
To znaczy, jego poprzeczka leżała bardzo nisko: to, że jego plan był iście chujowy, przyszło mu do głowy dopiero wtedy, kiedy już go zdążył wykonać. Spodziewał się, że jego głowa potoczy się po polu targowym w Nowym Rzymie, jeśli prędzej Arisu nie włoży mu miotły w dupę tak, żeby wyszła gardłem. Tymczasem rozpętał coś, co najlepiej mu wychodziło: chaos.
Cherry i reszta centurionów była zbyt zajęta naprawianiem tego, co sam rozjebał, żeby zwrócić na niego większą uwagę. Chociaż cały Obóz Jupiter był zbudowany na kawałku gwoździa i gumce recepturce, to legioniści działali jak sprawnie naoliwiona maszyna. Prędko wszystkie dzieciaki Wulkana zostały rozdysponowane do naprawiania szkód wyrządzonych w kanalizacjach. Dziecko Kloacyny z Czwartej Kohorty próbowało równocześnie pomóc w naprawach rur i odwadnianiu połowy obozu.
A kiedy zostali zaprowadzeni przed osąd pretora Vergila, ciągnięci za uszy jak niegrzeczne dzieci, ten tylko jęknął, powiedział: „ja pierdolę, sam nie wiem, niech dzieci Wulkana podejmą decyzję co z nimi zrobić” niczym prawdziwie szlachetnie urodzony lider, a Cherry radośnie dorzuciła do tego, że mają się nauczyć współpracować.
W ten właśnie sposób następnego dnia, kiedy już dzieci Wulkana rozprawiły się z większością uszczelek i pod każdą dziurą ustawiono wiadro, tak, że trzeba było nieustannie patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć, Arisu i Atlas znowu zostali na siebie skazani. Albo raczej to Arisu była skazana na Atlasa: on i tak był w zbyt dużym szoku, że znowu mu się upiekło.
Na chwilę. Miał przeczucie, że co się odwlecze, to nie uciecze. Prędzej czy później wydarzy się jedna z dwóch rzeczy: albo wywalą go z Obozu, albo zabije go Arisu Hayashi.
— Tu macie dwie paczki zaprawy tynkarskiej — tłumaczyła Lotus, czerwonowłosa dziewczyna z Drugiej Kohorty, z wysiłkiem wciskając po jednej paczce w objęcia Atlasa i Arisu. Mówiła w liczbie mnogiej, ale wiadome było, że zwraca się tylko do jednego z tej dwójki i zdecydowanie tą osobą nie był Atlas. — Musicie wejść do Akweduktu i sprawdzać, czy nie ma gdzieś ubytków w ścianie, a jeśli są, to je zatynkować. To prosta robota, nawet wy powinniście dać sobie z tym radę.
Arisu poprawiła sobie w ramionach zaprawę tynkarską z taką furią, że Atlas na chwilę przestał być jej wrogiem numer jeden.
Na pewno damy sobie radę — syknęła.
— A ile może być, tak czysto teoretycznie, tych dziur w ścianie? — dopytał Atlas.
Lotus prychnęła pod nosem, pokazując palcem na coś za ich plecami. Atlas odwrócił się.
— A czy ty widziałeś kiedykolwiek Akwedukt?
Widział. Oczywiście, że widział, ciężko było go przecież nie zauważyć — miał jakieś piętnaście kilometrów długości i ciągnął się od Nowego Rzymu przez wzgórza Berkeley. Wiązało się to z kilkugodzinną przeprawą przez tunele, z pływającymi wokół martwymi szczurami i będąc w zimnej wodzie do pasa.
Znaczy, Atlas miałby wodę do pasa. Spojrzał na Arisu i pomyślał, że jego problem może rozwiąże się szybciej. Dziewczyna zwyczajnie się utopi w momencie wejścia do Akweduktu.
Tymczasem Arisu nie zwracała na niego największej uwagi. Uporczywie zaciskała palce na paczce zaprawy (szczerze mówiąc, Atlas był zaskoczony: jedna taka paczka miała, ile? Dwadzieścia pięć kilogramów? A jakimś cudem to chuchro nadal trzymało się na nogach) i wodziła wzrokiem od Akweduktu do Lotus.
— Taka ilość zaprawy wystarczy? — burknęła pod nosem.
Nie powiedziała „mi wystarczy” albo „nam wystarczy”, co było albo bardzo dobrym, albo bardzo złym znakiem.
— Nie. Jasne, że nie. — Lotus wzruszyła ramionami. — Ktoś zostawi wam zapas przy wejściu do Akweduktu.
Oznaczało to mniej więcej: „będziecie musieli biegać w tę i z powrotem po schodach, nosząc dwudziestopięciokilogramowe worki w zupełnie przemoczonych ubraniach”. Atlas nabrał pewności, że otaczali go sami sadyści, a on był jedynym idiotą w ich świecie.
— Ktoś zostawi wam później kaski.
— Kaski? A co, będzie nam tynk spadać na głowy? — prychnął.
Lotus już tego nie skomentowała.

***

Wygląd kasków odzwierciedlał stan psychiczny Atlasa i jego porażające wręcz chęci do pracy, to znaczy: wspomniane kaski się rozlatywały.
Otrzymali dwa, po jednym dla ich dwójki. Okazało się, że miały być nie tylko ochroną, ale także ich jedynym źródłem światła. Tylko jeden kask, na łeb znacznie większy niż ten Arisu (sprawdziła), miał zamontowaną czołówkę, za to oba były jednoznacznie potłuczone i posklejane w wielu miejscach taśmą izolacyjną.
Byli w pieprzonym Obozie Jupiter. Wszyscy legioniści potrafiliby zebrać cały Obóz w kilka godzin. Dzieci Wulkana codziennie odbudowywały Pole Marsowe. Niektórzy dwunastolatkowie potrafili wyciągać szkielety spod ziemi. Młodzi od Apolla strzelali promieniami świetlnymi z pępków. I nikt w tym wariatkowie nie pomyślał, żeby kupić nowe kaski, użyć czegoś innego niż taśma izolacyjna, albo, nie wiem, chociaż minimalnie przestrzegać zasad BHP?
W każdym razie Cherry nie kłamała. Musieli ze sobą współpracować i przekonali się o tym stosunkowo szybko.
Pierwsze zaskoczenie Atlasa po wejściu w głąb Akweduktu: Arisu się nie utopiła! Jeszcze nie wiedział, czy powinien się cieszyć z tego powodu.
Drugim była ilość uszczerbków. To NIE była robota na kilka godzin, jak Atlas początkowo myślał. To była żmudna, niewolnicza praca po osiem godzin dziennie przez najbliższy tydzień, a jego bezrobotne palce dostawały katapleksji na samą myśl o tym, że będzie musiał p-pra… praco… Nawet nie mogło przejść mu to przez myśl.
Arisu nie była w ani trochę lepszym humorze, ale, w przeciwieństwie do niego, sięgnęła do wiadra z przygotowaną wcześniej zaprawą, przysunęła się o dwa milimetry, żeby być bliżej źródła światła na łbie Atlasa, i zabrała się za łatanie dziur.
Atlas jęknął. Miał na tyle instynktu samozachowawczego, żeby nie zacząć narzekać na głos, ale jego chwilowe załamanie nerwowe nie umknęło uwadze Arisu. Przytrzymała wiadro z wcześniej przygotowaną zaprawą jedną ręką i wycelowała w niego szpachlę.
— Masz dwie opcje. Albo zabierasz się do pracy TERAZ, albo zejdziesz na dół przygotować kolejne wiadro zaprawy i grzecznie je tu przyniesiesz.
Musiałby zapierniczać przez pierdyliard schodów w dół, a potem z dwudziestopięciokilogramowym wiadrem w górę po tych samych stołach. Wolał utopić się w tej brudnej wodzie, w której co jakiś czas wypływał brzuchem do góry szczur, niż znowu się tam wracać w najbliższym czasie.
— Ale wiesz, że musimy iść razem, bo jeśli wyślesz mnie na dół, to mogę znowu uciec? — podsunął.
— A wiesz, co się stanie, jeśli uciekniesz, albo gorzej, nie ruszysz się za robotę?
Westchnął.
— Śmierć? Krew? Pożoga? Zabijesz mnie? Zadźgasz szpachlą? Zatynkujesz żywcem? Utopisz? Te sprawy?
— Jesteś trochę mniejszym debilem niż myślałam.
Wziął szpachlę tak ociężale, jakby ręka miała mu odpaść pod jej ciężarem, i zaczął pracować.
Na kilka kolejnych minut się zamyślił i pracę wykonywał całkiem mechanicznie. Przyszedł mu do głowy głupi pomysł, że Arisu może wcale nie jest taka zła: przecież jeszcze go nie zabiła, a miała do tej pory naprawdę wiele okazji i prawdopodobnie jeszcze większą na to chęć. Potrafiła nawet zażartować (przynajmniej wydawało mu się, że grożenie mu śmiercią za ucieczkę przed tynkowaniem było żartem, choć gdyby pomyślał nad tym dłużej, to zdałby sobie sprawę, że Hayashi ani razu się nie uśmiechnęła). Może nawet ten kolejny tydzień nie będzie męczarnią. Może za dwa dni Arisu się rozgada i zacznie mu opowiadać kawały. A może to on powinien zrobić pierwszy krok…
Kawały. Parsknął sam do siebie.
— Ej, znam taki żart.
Arisu milczała. Nawet nie obdarzyła go spojrzeniem. Szpachla mocniej zderzyła się ze ścianą.
— No więc przychodzi żaba tynkarz do baru i mówi do barmana, że poprosi piwko. No to barman podaje jej piwko, patrzy, myśli sam do siebie, że o kurwa, gadająca żaba, ale jaja, nadawałaby się do cyrku. — Przerywał tynkowanie na gestykulację. — No i barman o tym myślał i myślał, i następnego dnia do baru też przyszła żaba tynkarz, poprosiła o piwko, to barman podał jej piwko i mówi: „nie myślałaś, żeby iść do cyrku?”. — Czy ona go w ogóle słuchała? — Więc żaba tynkarz zaczęła pytać: „taki cyrk ruchomy?”. „No tak”. „Taki, co ściany i dach jest z płachty?”. „Tak”. „Konstrukcja ze stelażu?”. „Tak”. „A trybuny z drewna?”. „No tak”. „To na chuj im tynkarz?”.
Czuł się niezręcznie i wybuchnął równie niezręcznym śmiechem. Najwyraźniej jednak gadał do ściany, bo Arisu ze zmarszczonymi brwiami studiowała sufit.
— Tam na górze jest dziura — stwierdziła.
— Hę?
— Idź po drabinę.
Kompletnie go zignorowała. Nawet się nie uśmiechnęła. To uczucie wstydu będzie śnić mu się po nocach, czuł to w kościach. (To był bardzo śmieszny żart sytuacyjny, kompletnie jej nie rozumiał).
Poza tym jej rozkaz sam brzmiał jak żart.
— Nie pójdę po cholerną drabinę pięćset schodów w dół — skwitował w końcu. — Pomijając już to, że mamy tylko jedną latarkę. Nie oddam ci jej, nie będę chodził po ciemku.
Całkiem mocny argument. Arisu przetarła oczy, żeby lepiej się zastanowić (i na chwilę nie widzieć Atlasa).
— Podsadź. Mnie. — wycedziła to tak po cichu i ostro, że zanim mózg Atlasa odebrał poprawnie fale dźwiękowe, myślał, że dziewczyna przeklęła pod nosem.
— …co?
— Podsadź. Mnie. — syknęła głośniej. — Albo zabiję cię i sama zrobię sobie drabinę. Z twoich kości.
Warknął sam do siebie i posłusznie przykucnął w wodzie.
Jeśli myślał, że żart o żabie tynkarzu był najbardziej niezręczną chwilą w jego życiu (a przynajmniej w jego relacji z Arisu), to się grubo mylił. TO dopiero było niezręczne — pochylać się w brudnej wodzie, która prawie wpadała mu do nosa, a dziewczyna (która grozi ci śmiercią średnio raz na pół godziny i to za każdym razem, kiedy się odezwiesz) próbuje wgramolić ci się na plecy.
Gryzł się w język, żeby nie powiedzieć czegoś dziwnego albo głupiego. Miał na tyle rozumu we łbie, żeby w ogóle się nie odzywać, kiedy Arisu była tak blisko.
Sadzając się wygodnie na baranach, klepnęła go w ramię, żeby się podniósł. Zacisnęła palce odrobinę za mocno na jego plecach, kiedy wystrzelił w górę, a potem wyciągnęła ręce, żeby załatać dziurę i już w ogóle nic nie mówiła.
Przynajmniej Atlas nie musiał nic robić. Wystarczyło tylko uwodzicielsko stać i być drabiną dla ładnej dziewczyny. Całkiem pozytywny aspekt tego dnia, nie uwzględniając warunków.
Oprócz tego, że Arisu była przemoczona do suchej nitki i cała brudna woda skapywała prosto na niego i moczyła mu jedyną suchą część koszulki Obozu Jupiter. Było mu niewygodnie, ciężko i mokro.
— Podnieś łeb do góry — burknęła. — Nie mam latarki.
— Może jakieś proszę?
Wyrwała mu parę niebieskich włosów z głowy. Syknął z bólu i podniósł głowę, mordując ją spojrzeniem. Przytrzymał ją tylko mocniej za nogi, kiedy wychylała się, żeby dosięgnąć dziury.
— Przysuń się bliżej ściany. I wyżej ten łeb — stuknęła go piętą w bok. — Ty świecisz sobie czy mi?
Polecenie, o dziwo, wykonał — ale w odwrotnej kolejności niż kazała mu Arisu, to znaczy, najpierw podniósł głowę, oświetlając jej konkretne miejsce…
— Jak taka mądra jesteś, to może sama założysz ten kask? No, chyba że masz łeb wielkości główki od pinezki i latarka spadnie ci na oczy, co?
…a potem na ślepo, zajęty obrażaniem Arisu, przysunął się bliżej ściany. I bogowie wiedzą o co, bo przez nurt nawet nie mógłby tego zobaczyć, ale się potknął.
Potknął się i poleciał twarzą w wodę, a Arisu na jego barkach razem z nim.


jak go zabijesz w następnym opku, to tak, żeby nie cierpiał długo
────
[1782 słowa: Atlas otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Od Vex CD Almy — „No one thinks a pretty girl has feelings"

Poprzednie opowiadanie

LATO, rok temu

— Voice… over? — Vex wydaje się bardzo nieprzekonane do pomysłu Almy, mocno marszczy brwi i niepewnie powtarza jej słowa (które równocześnie brzmią dla niejgo obco i znajomo, jakby gdzieś je już słyszało, ale ich znaczenie było zbyt abstrakcyjne i trudne do uchwycenia, żeby dokładnie wiedziało, czego się od niejgo oczekuje). Przy okazji bębni palcami na kolanie, wystukując rytm, który tylko w jejgo głowie przybiera kształt konkretnej piosenki. — W sensie, że co? Że mam… hę…?
— Nie rozumiesz? — (w tym momencie Vex prawie wcina się z gniewnym warknięciem, że wszystko rozumie i za kogo ona jągo ma, ale chowa swoją męską dumę głęboko w sercu i tylko mamrocze coś niezrozumiałego pod nosem) — No, wiesz… — kontynuuje niezniechęcona Alma (po prostu ignoruje Vex), trochę nie wiedząc, jak to wszystko wytłumaczyć. Dla niej cała ta terminologia jest bardziej niż logiczna, czasem po prostu zapomina, że inni herosi raczej nie spędzają zbyt wiele czasu w internecie. Raczej… w ogóle nie spędzają. Chociaż czasami widziała, że Vex ciągle chodzi ze słuchawkami w uszach, to myślała, że ono coś tam wie… ale to też nie tak, że ona jągo często obserwuje. Tylko zdarzało się, że te… słuchawki przyciągały jej uwagę. — Wiesz, takie, że… ja się będę malować na filmie, a ty po prostu dodasz swój głos. Potem. Przy postprodukcji.
— To jeszcze większy idiotyzm, niż malowanie mnie — prycha Vex. Przewrócenie oczami w tym przypadku to zbyt mało, najchętniej wstałoby i wyszło, bo już nawet nie pamięta, co sprawiło, że się tutaj znalazło (oraz dlaczego wciąż tutaj jest, to jest jeszcze lepsze pytanie). — Słuchaj, ja przecież w ogóle się na tym nie znam i wyjdzie jakieś… jakieś dziwactwo. Kompletny szajs. Nie wiem, po co w ogóle próbować.
— Właśnie takie najlepiej się ogląda! — upiera się Alma, na szybko poprawiając ustawienie kamery i sprawdzając, czy na pewno nie zostawiła włączonego nagrywania na cały czas, gdy biegali do ambulatorium i z powrotem. Zajęłaby sobie całą pamięć taką głupotą. — To znaczy, ludzie lubią się czasem pośmiać. Dawno nie miałam niczego takiego… czysto komediowego, śmiesznego, czegoś… świeżego. Za dużo ostatnio miałam współprac i tak dalej, same poważne rzeczy, zero zabawy. Z tego wszyscy się ucieszą.
Vex wciąż wygląda na nieszczególnie przekonane, ze skrzywioną miną wpatruje się w zastępy kosmetyków skrzętnie poukładane na toaletce. Czy naprawdę to jest odpowiednia ilość tego makijażowego świństwa na jedną osobę? Vex co najwyżej parę razy w życiu użyło kredki do oczu, ale potem zrozumiało, że gra nie jest warta świeczki, gdy trzeba to zmywać co wieczór. Chyba po prostu jest zbyt leniwe na przejmowanie się.
— No, dawaj. Skoro już tu jesteśmy, to tylko trzy minuty nagrywania głosu. Specjalnie wyjdę z pokoju, żeby mieć niespodziankę, dobra? — namawia jągo Alma, bo absolutnie nie ma zamiaru odpuścić. Zaszła już tak daleko, to byłaby taka strata potencjału… niewybaczalne. O ile udział obrażonego na cały świat legioniszcza w makijażowym filmiku można uznać za potencjał. Oraz jego brak za utracenie tego potencjału, a nie ratunek dla swoich zasięgów.
— Oooookej — mruczy Vex, odchylając się na oparciu fotela jak najbardziej w tył. Słychać ostrzegawcze skrzypnięcie, zrozpaczony mebel próbuje desperacko zakomunikować swoje granice wytrzymałości, które najwyraźniej mało jągo obchodzą. — Niech ci już będzie. Ale odpuśćmy sobie wybieranie. Voice-over mogę zrobić, ale tym to się sama zajmij.
Alma (gdy już rozumie, do czego Vex się odnosi) tylko wzrusza ramionami w poczuciu bezcelowości swoich działań, bo, jak widać, nieważne, co wymyśli, i tak będzie to niewystarczająco dobre dla Vex. Może przez to, że tworzony przez nią kontent niekoniecznie jest czymś, co ono by oglądało… bardziej spodziewałaby się po niejnim czegoś w stylu… wyścigów samochodowych i editów z gier, przy których pisałoby gniewne komentarze, że postacie są źle przedstawione. Chociaż, czy ono grałoby w gry…? Intuicja podpowiada Almie, że owszem, grałoby, ale raczej niekoniecznie ma możliwość na zostanie profesjonalnym gamerem. Taka uroda bycia półbogiem.
Nagrywając materiał, który i tak ma nie mieć oryginalnego dźwięku, Alma próbuje jak najlepiej utrzymać neutralną miną, próbując nie zwracać uwagi na kręcące się na jej krześle Vex. Siedzi poza zasięgiem kamery, ale równocześnie na tyle blisko, że bez problemu miga w kącie pola widzenia dziewczyny, nawet gdy ta stara się na niągo nie patrzeć. Irytujące poczucie bycia obserwowaną doprawia jej lekki, naturalny uśmiech nutami zdenerwowania, którego zazwyczaj nigdy nie widać na jej filmach. Lata praktyki uczyniły z niej przyzwoitą aktorkę… albo po prostu przywykła do życia przed kamerami.
— Gotowe — stwierdza w końcu, wyłącza nagrywanie.
Głęboko znudzone Vex wzdycha cierpiętniczo, bo perspektywa opuszczenie wygodnej pozycji na fotelu Almy jakoś nie przypada jejmu do gustu. Ostatecznie z trudem przesuwa krzesło do biurka, co rusz wplątując w kółka futrzaste dywany, ale co jągo to obchodzi? Sceptycznie patrzy na najbardziej profesjonalny mikrofon, jaki prawdopodobnie zobaczy w całym swoim życiu, kątem oka zerka na Almę, bo nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Jak to niby ma wyglądać?
— Złapie ci się, jak oddycham — mówi, zamiast wypluć z siebie pytanie o dokładne instrukcje. Najwyżej jej wszystko zepsuje, ale zrobi po swojemu. Trudno.
— Um. Może montażysta to usunie. — Alma wzrusza ramionami, bo nawet o tym nie pomyślała. Już przyzwyczaiła się do dźwięku wciąganego przez wąsy tlenowe powietrza, na tyle, że właściwie to zapomniała, że go słyszy. To jak z widzeniem swojego nosa. — Zresztą, nie musi usuwać, w końcu przecież o to nam chodzi, już zapomniałoś? — fuka, jakby nie przypomniała sobie o tym dosłownie teraz. — Stygmatyzowanie problemów medycznych, które… nie powinny być traktowane jako mniej poważne. Świadomość o utrudnieniach w czyimś życiu i…
— Moje życie nie jest utrudnione — wtrąca Vex, a Alma zbywa to machnięciem ręką.
— Nie no, chodzi o reprezentację w mediach, rozumiesz? Co, jeśli ktoś wstydzi się tego, że musi nosić wąsy tlenowe, wiesz, takie sprawy, przecież mówiłam ci o tym wszystkim!
— Eee — wydusza Vex. — Nie chcę nawet udawać, że cię rozumiem.
Przez chwilę po prostu na siebie patrzą i żadne z nich nie wie, co zrobić dalej. Coś mówi Vex, że powinno się teraz zdenerwować, tak jak zazwyczaj, gdy zaczyna się robić dziwnie, ale przeprocesowanie wszystkiego, co się wokół niejgo dzieje z jakiegoś powodu zajmuje jejmu zbyt długo na wymyślenie jakiejkolwiek reakcji. Chyba po raz pierwszy w życiu napotyka taką…
— To ja cię zostawiam! — wykrztusza Alma zdecydowanie zbyt wysokim głosem i praktycznie wybiega z pokoju. Vex z uniesionymi brwiami śledzi ją aż do momentu głośnego zatrzaśnięcia drzwi, na które jeszcze przez chwilę patrzy, aż nie odwraca się do sprzętu do nagrywania.
Marszczy brwi, pochylając się nad telefonem Almy nieco zbyt nisko. Gapi się na niego, klika coś i momentalnie nagrany przez dziewczynę filmik znika. Vex lekko trzęsą się palce, gdy próbuje przywrócić go w swoje pole widzenia, bo chyba tego nie usunęło, prawda? Zawsze trzeba potwierdzić, czy się coś usuwa. Taka jest zasada. Pod nosem w kółko powtarza dwa przekleństwa, co jakiś czas przerywane bardziej skomplikowanym wyzywaniem współczesnej technologii oraz nieintuicyjności aplikacji do postowania idiotycznych makijażowych filmików. W końcu film znowu wyskakuje jejmu przed nos, Vex rzuca finalną wiązankę przekleństw i niemożliwie sfrustrowane, wygrzebuje z kieszeni swój telefon. Rozbita szybka i wylewający się z boku ekran utrudniają jejmu wpisanie w wyszukiwarkę pytania: “coive over nagtra ć jak”. Scrolluje przez wyniki. Ma ochotę wyskoczyć przez okno.
Przejeżdża wzrokiem przez jakiś tutorial, jakimś cudem udaje się jejmu zmarszczyć brwi jeszcze mocniej, gdy próbuje odnaleźć sens w słowach złożonych w dziwne zdania, posługujące się terminologią, która niestety w większości nie jest znana Vex. Dogłębne i dokładne wytłumaczenia tracą sens, gdy osoba autorska tutorialu zaczyna tłumaczyć działanie aplikacji jej funkcjami, których nazwy w teorii każdy powinien znać, bo nigdzie nie ma załączonych zdjęć, które ładnie, czerwonymi strzałeczkami, wytłumaczyły, o co chodzi i co trzeba kliknąć.
— Nosz… nie nadaję się do tego, bo jak ja mam niby… co ja mam tam… — warczy Vex, oglądając mikrofon ze wszystkich stron. Wbija paznokieć we włączający go przycisk, na szybko upewnia się, że zapaliła się dioda, chociaż nie ma pojęcia, czy to, że jest czerwona, to dobrze, czy źle. — Yyy, bum? — Na ekranie monitora coś się pojawia, więc chyba jest dobrze. Chyba. W każdym razie coś się rejestruje. Głębokie nabranie powietrza też. Vex puszcza filmik Almy i zezuje na niego, równocześnie próbując mówić prosto do mikrofonu (nie wykazuje się szczególną inteligencją, bo zapomina, że może przestawić telefon w inne miejsce). — Dzisiaj… prezentujemy… właściwie nie wiem, co prezentujemy — plącze się, z niewiadomego powodu czując się zawstydzone tym, co robi, ale nie zamierza nagrywać tego drugi raz. Nigdy. Nawet jak wyjdzie tragicznie, to Alma będzie musiała się z tym babrać. Najwyżej usunie, Vex i tak tego nie sprawdzi, za tydzień oboje zapomną o tej głupocie i po sprawie. — To tego, zaczynamy od… podkładu?? Raczej od tego się zaczyna. I… bogowie, co to jest? Wklepujemy tym czymś to coś w twarz. Bardzo profesjonalnie, tak, tak. Tak. Takie coś się odwala codziennie rano? — Vex na chwilę przerywa (widzowie na chwilę będą mogli odpocząć od jejgo na wpół zirytowanego, na wpół znudzonego tonu), żeby lepiej przypatrzeć się ekranowi telefonu. — No, najwyraźniej. Nie, dla mnie ten cień to średni jest, brokat kompletnie niepotrzebny, ale… um. Nie no, ładnie jest. Usta… usta robią robotę. — Nie dość, że nie ma pojęcia, co Alma właściwie robi i jakich produktów używa, to jeszcze wymyślanie komentarzy do zdecydowanie zbyt szybko migających jejmu przed oczami czynności… nie jest proste, okej? Chyba powinno było obejrzeć ten filmik przed rzuceniem się do nagrywania. — Mhm, dalej, nakładanie, tego, różu, żeby tak blado nie wyglądać, inteligentne, bardzo… inteligentne. Szybkie popsikanie się dezo… to jest, po twarzy… opryskanie się tym. I wow, gotowe. Super. Efekt końcowy… świetny — duka (to, że sformułowanie “efekt końcowy” jest pleonazmem, przypomina sobie ułamek sekundy po wypowiedzeniu go), lustrując wzrokiem całe stanowisko, bo nie ma pojęcia, jak wyłączyć nagrywanie. — Jebać to. Skończyłom! — wrzeszczy, bo patrząc na rozmiary tego domu, Alma może jejgo nie usłyszeć. — Wyłącz to. I zapisz. Nie zrobię tego drugi raz.
— Mogę przesłuchać to teraz? Wiesz, dopóki tu jesteś, można ogarnąć poprawki…
— Nie będzie żadnych poprawek — burczy Vex, które zdążyło już wstać ze zdecydowanie zbyt wygodnego fotela. — Uwierz, wszystko jest znakomicie, najlepiej słychać przerwy na oddech, jest super — stwierdza kąśliwie, patrząc wszędzie, tylko nie na to, co robi Alma. Już dość się napatrzyło. I już dość tutaj siedziało, nie ruszywszy żadnego ze swoich bardzo ważnych obowiązków, więc chyba będzie się musiało zbierać i tak dalej, wielkie sorki, ale musi biec, bo tam jejmu… ktoś tam, kazał… zrobić… coś tam.
Nie mówi tego.
— To może… chcesz jakieś ciasto, babeczkę… albo coś do picia. Za skończoną robotę. — Alma posyła jejmu uroczy uśmiech i Vex wie, że jest wyćwiczony w każdym calu, od cienkiej szczeliny bielutkich zębów do delikatnie zmrużonych oczu, ale… kto by odmówił ciasta? Albo babeczki, albo czegoś do picia? To przecież o to się rozchodzi.
— …Spoko.

Alma?
 ──── 
[1743 słowa: Vex otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Od Aye CD Chaita — „Pora żebyście się poznali"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ, rok temu

To nie tak, że Aye nie ma empatii i myślał o tym, żeby zostawić Chaita z tym całym bałaganem. Aye chciał wrócić do domu, bo czuł, że z każdą kolejną chwilą zaczynają się dziać tutaj coraz dziwniejsze rzeczy, a jeśli zostanie tutaj minutę dłużej, to może się przebodźcować. I zacząć być niemiłym do bogu ducha winnego pracownika.
Otwierał już usta, żeby ze spokojem podziękować za wspólnie spędzony czas i odejść, kiedy usłyszał znowu tego samego (a może innego?) dzieciaka. Krzyk był tak głośny, że prawie rozdarł dziecku Hefajstosa głowę. Spojrzał na Chaita, który ze skrzywieniem na twarzy szukał wzrokiem smarkacza.
— Coś jest nie tak — powiedział z dziwnym spokojem, na co Chait słabo się uśmiechnął.
— Dzieci najwyraźniej… takie są, prawda?
Próbował uspokoić siebie samego. Nerwowo pocierał dłoń o dłoń i poprawiał włosy, które wcale w niczym mu nie przeszkadzały. Jeszcze spoglądał na Aye w taki sposób, jakby szukał w nim wsparcia emocjonalnego, ale za każdym razem spotykał się tylko z chłodnym wzrokiem.
— Chait, tutaj nie chodzi raczej o…
Rozwrzeszczany dzieciak przebiegł tuż obok nich. Na czworaka. Zrozpaczona matka pobiegła za synem, krzycząc tak głośno, że Aye zaczął żałować nienoszenia ze sobą zatyczek do uszu.
— Nie ma co się martwić — zaśmiał się. — Dzieci w tych czasach się tak bawią. Biegają. Na czworaka. Może udaje, że jest psem? Nie bawiłeś się tak nigdy?
Denerwujący śmiech Chaita działał Aye na nerwy, a wrzeszczący siedmiolatek nie łagodził kłującego bólu głowy.
— Nie, nigdy — westchnął. — Nie widzisz, że coś jest nie tak? Dlaczego dziecko miałoby się tak zachowywać na festiwalu?
— Różne rzeczy robią dzieci. Nie musisz się tym przejmować, okej?
Promienny uśmiech na twarzy Chaita wyglądał tak sztucznie, jakby został wygenerowany przez sztuczną inteligencję. Aye po prostu go zignorował. Podszedł do miejsca, w które wcześniej wbiegł dzieciak i zaczął spokojnie oglądać stelaż. Nie zobaczył niczego… odstającego od normy.
Przykucnął i podniósł pusty kubek po lemoniadzie.
— Hej, Chait, zobacz. — Przekazał chłopakowi plastikowy kubeczek. — Dzieciak napił się lemioniady. Wypił całą i wpadł w stelaż. Nie wskazuje ci to na coś?
Chait powąchał kubek, a potem polizał.
— Hm? Nie?
— W tej lemoniadzie coś mogło być nie tak. — Rozłożył zrezygnowany ręce. Rozmowa z Chaitem przypominała najgorsze cierpienia, jakich mógł kiedykolwiek doświadczyć. Jego niewinna postawa, wręcz dziecinna, nie pozwalała na poważną współpracę. Dzieciak Iris najchętniej nie sprawdzałby napojów, wierząc, że to po prostu zwykła, dziecięca natura.
— Ja nic nie czuję. — Wzruszył ramionami. — Nie, ale serio — powiedział, widząc chłodny wzrok Aye.
— Dobrze w takim razie wiesz co? Wypijesz cały kubek.
Chait się zgodził. Tak po prostu. Przez sekundę nawet nie pomyślał, żeby tego nie robić. Nie zastanowił się nad możliwymi konsekwencjami. Nie połączył kropek z dzieciakiem. Nie bał się, że może skończyć jak siedmiolatek i Aye będzie musiał uspokajać wrzeszczącego, dorosłego chłopaka.
Podeszli do budki, która stała teraz pusta.
— Jaki smak? — Aye wszedł na schodki, otworzył drzwiczki i powoli wślizgnął się do środka. Kiedy stanął przed ladą, patrzył z wyczekiwaniem na Chaita, który z zamyśleniem wpatrywał się na tablice z wypisanymi smakami.
— Truskawkowy, proszę.
Aye nie potrzebował instrukcji do maszyn. Wystarczyło, że raz na nie spojrzał i wiedział, jak powinien je obsługiwać i co nacisnąć, żeby nalać lemoniady. Potrafił właściwie zrobić wszystko i niczego przy tym nie zepsuć.
Podał Chaitowi duży kubek truskawkowej lemoniady, którą dodatkowo ozdobił listkami mięty i jedną świeżą truskawką. Pomyślał, że jeśli ma zrobić to sam, to chce, żeby wyglądało to schludnie i ładnie. Może gdzieś tam w duszy był perfekcjonistą.
Chait wziął od niego napój i zaczął powoli sączyć przez różową słomkę. Wyglądał tak dziecinnie i głupio, że Aye przez moment poczuł się jak rodzic.
— Nic nie czuję — stwierdził, wyrzuciwszy pusty kubek do śmieci. — Jakby zobacz. — Cofnął się i… zrobił fikołka?
— Co to miało być?
— Fikołek.
Zrobił kolejnego. I kolejnego. A potem jeszcze skwitował to szpagatem.
Aye cofnął się o kilka kraków. Bał się stać teraz tak blisko Chaita, który najwyraźniej świetnie się bawił. Zrobił przed nim cały pokaz przyszłego cyrkowca: szpagaty w powietrzu, backflipy czy mostki (mógł przysiąc, że usłyszał strzelające kręgi kręgosłupa). I to wszystko w ciągu dwóch minut.
Chait spojrzał szaleńczym wzrokiem na Aye.
— Myślisz, że dobrze sobie radzę?
— Tragicznie wręcz.
Właściciel budki zjawił się zaraz po krótkim pokazie młodego pracownika. Ze zrezygnowaniem spojrzał na Chaita i zaczął tłumaczyć, jak poszło zgłoszenie, i że dzieciak uciekł, szaleje po całym festiwalu, a ludzie zaczynają się niepokoić.
— Może ten dzieciak jest chory?
— No pewnie! — Chait wybuchł niespodziewanym śmiechem. — Ja też jestem!
Pan od lemoniady spojrzał kątem oka na Aye, który tylko wzruszył ramionami. Nie mógł się przyznać, że kazał Chaitowi wypić lemoniady, żeby potwierdzić swoją tezę. Zakładał, że półboga i tak mają za wariata.
— Mógłbyś mi pomóc przenieść te stoliki?
— Tak, chętnie!
I zanim współpracownik Chaita zdążył podejść do stolików, to ten już je wszystkie przeniósł. Po jednym na rękę.
— Z nim coś jest nie tak?
— Chyba jest taki zawsze, prawda? — mruknął w odpowiedzi, ale właściciel budki nie wydawał się usatysfakcjonowany tą odpowiedzią.
— Nie, kiedy… czy on robi fikołki?
— Och.
Chait znowu kontynuował swój cyrkowy pokaz.
— Zaraz po kogoś zadzwonię. Przepraszam cię.
— Nie ma problemu.
Aye widział, jak wyciąga telefon i szybki krokiem znika za tyłami niewielkiej budki. Odetchnął z ulgą. Obecność współpracownika nie była im na rękę, nie, kiedy Chait zachowywał się w taki sposób. Nie, kiedy Aye próbował poznać prawdę.
— Hej, Chait — przywołał do siebie chłopaka. — Mógłbyś, wiesz… troszeczkę się zachowywać? Zaraz wymyślę, jak ci pomóc.
— Ochhh, pewnie!
Przybiegł jak na zawołanie. Jak grzeczny, posłuszny piesek. Oczy miał wielkie jak monety, a źrenice tak rozszerzone, jakby zaciągnął się dobrym ziołem. Dodatkowo przeskakiwał niecierpliwie z nogi na nogę, kiedy stał obok znajomego.
Aye najpierw spojrzał na budkę. Potem na stoliki. A potem w oczy rzucił mu się starszy mężczyzna na wózku, który musiał od dłuższego czasu się im przyglądać. Kiedy spojrzenie starca i Aye się spotkały, zaczął odjeżdżać w innym kierunku.
— Poczekaj tutaj, okej?
Chait nie słuchał. Poszedł za Aye a Aye poszedł za uciekającym starcem na wózku. Był szybki jak na to, że siedział z kocem na kolanach, a twarz miał tak pomarszczoną, jakby właśnie miał się żegnać z tym światem.
— Przepraszam! — krzyknął, ale dziadek udawał, że nie słyszy. Poprawił zsuwający się z kolan kocyk i przyspieszył. Jechał tak szybko, że Aye musiał przejść w bieg, a naprawdę, ale to naprawdę, nienawidził biegać.

Chait?
 ──── 
[1028 słów: Aye otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Oriany CD Kai — ,,My kink is karma"

Poprzednie opowiadanie

Spojrzenie Kai spotkało się z bardzo wyrazistym skrzywieniem współpracownicy — na tyle, że zapewne mogła poczuć, jak nieoczekiwane wzdrygnięcie promieniuje do wszystkich struktur jej mięśni.
— Poradzę sobie.
Z tymi słowami złapała za pudło i szybkim, gwałtownym ruchem je uniosła. Płuca zareagowały przesadnym, głośnym odetchnięciem i chwilowym bezdechem z powodu ciężaru. Oriana nie zerknęła nawet na Kayę, ruszając naprzód, a gdy się wymineły, trąciła kobietę ramieniem. Na tyle mocno i precyzyjnie, że musiało być to celowe. Dopiero wtedy drzwi od biura, do którego poszła kierowniczka, zatrzasnęły się z hukiem, który rozniósł się po całym zapleczu.

 
Kaya czekała na nią przy barze, z poczuciem niezdzierżonej niezręczności, obserwując, jak inni pracownicy sprzątają po sobie i chodzą w tę i wewtę, chcąc jak najszybciej pójść do domów. Też chciała iść jak najszybciej do domu, ale musiała czekać na kogoś, komu wcale nie było prędko do właściwie niczego i zaczynało to budzić w białowłosej nie zirytowanie, a niecierpliwość na myśl o Orianie, która nie pchała się właściwie do niczego, jakby niczym się kompletnie nie stresowała, a jej doba miała czterdzieści osiem godzin, dzięki czemu mogła mieć wszystko, kolokwialnie mówiąc, głęboko w dupie.
Oriana, nareszcie pojawiając się przy kobiecie, jak zwykle potraktowała ją manierą godną awangardowej nastolatki, której nie chce się żyć. Pokazała, jak wydrukować raport z całego dnia, co ma posprzątać po sobie na koniec zmiany i, co oczywiście najważniejsze, że to niebieski płyn jest do szyb, a nie żółty, żeby na następny dzień nikt się nie przyczepiał, że ,,szyby mają smugi”. Obserwowała, nie kiwając nawet palcem ani nie odzywając się ani słowem, jak sobie radzi i stwierdziła, że nawet nie ma po niej, o dziwo, czego poprawiać.
Po zgaszeniu połowy świateł restauracja wyglądała mroczniej, mimo ilości żywej zieleni, którą emanowały rośliny czy przyozdobionym przez kolorowe obrazy ścian.
— Dobrze ci idzie, jak na pierwszą pracę.
Kobieta spojrzała na nią takim wzrokiem, jakby była zaskoczona, że ta odezwała się pierwsza. Jednak już po chwili szeroko się uśmiechnęła, tak cholernie niewinnie — z dozą nastoletniej, a nawet dziecięcej radości wynikającej z nieznaczącej pochwały — że Oriana tego pożałowała.
— Dzięki.
Kaya musiała podciągnąć rękawy swej koszuli, czując duchotę przez wyłączoną już klimatyzacje, przy czym Oriana kątem oka omiotła, niezbyt dyskretnie, jej szczupłą, wysoką sylwetkę — szybko odwróciła wzrok, gdy dotarła do bladych przedramion., mimowolnie zauważając, jak kontrastują z jej lekką opalenizną.
— Kto ci powiedział?
Pytanie spotkało się ze zdziwionym wzrokiem białowłosej.
— Nie podciągnęłaś do końca rękawów.
Jeszcze chwilę była zmieszana, aż nie przeniosła spojrzenia na swoje przedramię. Ugryzła się we wnętrze policzków, uśmiechając się z zakłopotaniem.
— Pytałam, kto ci powiedział. Nie jesteś pierwszą osobą, która z obozu trafiła tutaj — odparła.
— Nikt szczególny. Przypadkiem o tym usłyszałam.
— O?
— Że tu są inni. I że… no wiesz, jest bezpieczniej, że będę mieć jakąś ochronę.
Wypalony tatuaż w tym miejscu widziała już wystarczająco wiele razy, żeby go rozpoznać nawet po małym fragmencie, który wystawał spod rękawa Kai. Widziała go u Edgara cały czas, przypominając sobie, jak powiedział, że w ich obozie zostałaby spalona za bycie córką Ateny, myśląc o tym, ile półbogów już poznała z Jupitera, choć raczej powinno ich być więcej z jej obozu. Widziała je tyle razy, poznając dzieci różnych bogów w tak łatwy sposób, przez jedno tylko spojrzenie, mogąc wydedukować w ten sposób cały (albo chociaż jakąś część) ich charakter, charakterystyczne cechy i zdolności. Z tego powodu mogła już (o ile prezycyjnie zobaczyła symbol, przedstawiamy przez tatuaż) wyrobić sobie jeszcze bardziej adekwatną ocenę o Kai.
— Ta, prawda — rzuciła krótko.
— Ile tu pracujesz?
— Długo. Za długo. Tak, było tu już wielu.
— Dużo ich już tu nie pracuje?
— To restauracja. Nikt tu nie chce pracować.
— Jest aż tak źle?
Oriana zauważyła, że próbuje ciągnąć dalej rozmowę. Wolała rozmowy o pogodzie niż głębokie, emocjonalne dyskusje, dlatego jeszcze nie urwała Kai w połowie wypowiedzianego zdania.
— Zawsze mogło być gorzej. Mogłoby być też lepiej — mruknęła pod nosem cicho. — Lepiej się przygotuj, że ta praca wymęczy cię fizycznie i psychicznie. Psychicznie bardziej.
Kaya uśmiechnęła się tylko na te słowa.
— Klucze zazwyczaj zabiera osoba, która ma też na rano zmianę, więc padło na ciebie — odparła. — Jutro też będę tu z tobą.
Poszła do szatni, a białowłosa, jak dopiero co raczkujący szczeniaczek, natychmiast popędziła za nią. Z Kayą za swoimi plecami, nie uraczając jej ani zerknięciem kątem oka. Wyglądała na taką, co by specjalnie czekała, aby z nią wyjść i może jeszcze by ją odprowadziła do metra, pytając się Oriany, w którą stronę idzie, a jakby miały iść w tą samą stronę, to zaproponowałaby, żeby ,,przeszły się na spacerek”, a może nawet by powiedziała przy tym, że ,,pogawędzą sobie i coś się o sobie dowiedzą” i na samą tę myśl zażenowała się tak mocno, że poczuła ukłucie i przebrała się dziesięć razy szybciej, niż zazwyczaj to robiła, do tego stopnia, że rzuciła pracowniczą koszulę gdzieś w bok i zapomniała, aby ją zabrać (co sprawi, że następnego dnia będzie musiała iść po nową koszulę, bo tej już nigdy nie znajdzie). Poczuła, jak jej plecy zalały się potem, gdy szybko otworzyła drzwi od szatni i ruszyła do wyjścia. Wyszła z restauracji, której wielki, neonowy napis ,,Kennkitchen” na zmianę świecił się i gasił, nawet w nocy, i już wiele razy przeżył usterki, przez co teraz jeden z napisów — drugie ,,k” się nie zapalał.

 
Gdy już sprawdzała, kiedy pojawi się upragniony, wieczorny środek transportu, ktoś zaszedł ją od tyłu, o czym zorientowała się dopiero, gdy owa osoba stanęła obok. Bez wzruszenia odwróciła do niej głowę, uraczając ją brakiem uśmiechu i zmęczonym wzrokiem, na które Kaya odpowiedziała pełnym uśmiechem i żywym spojrzeniem.
Orianę opuściła jakakolwiek życiowa siła, o ile w ogóle jakąkolwiek w sobie miała.
— W którą stronę idziesz?
No tak.

Kaya?
 ──── 
[926 słów: Oriana otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Edgara CD Silasa — ,,Sleeping With Strangers,"

TW: NSFW!!!!

Poprzednie opowiadanie

środa, 30 lipca 2025

Andrew Alius umiera

zdjecieAndrew AliusON/JEGO — 17 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN, WŁOCH — 177 PD — 4 PU — 90 PZPostać NPC



Andrew miał tylko załatwić parę spraw. Miał to kluczowe słowo, bo podczas powrotu chciał zaprzyjaźnić się z gryfem, który... cóż, najwidoczniej nie był zbyt przyjacielski. Zwłoki syna Hekate znaleziono w labiryncie i pozostawiły po sobie smutek oraz niesmak.

Od Violet do Lairy — „Take a sip from my secret potion i will make you fall in love"

LATO

W głowie Violet na ułamek sekundy pojawił się fragment wspomnienia, kiedy po raz pierwszy zilustrowała wzrokiem Lairę. Przywołane wtedy uczucia niechęci i zirytowania zdawały się być tak odległe i tak absurdalnie wybrzmiewające, aż trudno uwierzyć, że przez miesiąc znajomości tak wiele się zmieniło między obiema dziewczynami.
A gdyby czarodziejka była osobą, która monitoruje swoje relacje międzyludzkie z obsesją na punkcie dat, tamtejszy dzień zapisałaby, jako przejście do kolejnego etapu znajomości z Lairą. Ta melancholijna rozmowa, która zrodziła się ze spontaniczności i komfortu; te spojrzenia zawieszone na sobie dłużej, które nie potrzebowały żadnych słów; te ręce splecione ze sobą w spontanicznym geście; to drżenie, które jej towarzyszyło przy nowym rodzaju kontaktu cielesnego. Nie robiły tak wcześniej i choć uczucie to było dziwaczne i nie do opisania ludzkimi słowami, to jednocześnie było ono swego rodzaju przyjemne. A może było za wcześnie, aby nazwać to, co dzieje się w głowie Violet? W każdym razie, nie miała zamiaru się przejmować takimi rzeczami. Jeszcze nie teraz.
Półboginie zastygły w bezruchu, wciąż stykając się palcami. Nie wadziło im milczenie, ani nagłe zerwanie się łódki spowodowane napływem ciut większej fali.
Nic innego się nie liczyło.

JESIEŃ

“Szalona figa” - głosił napis na prostokątnym opakowaniu, którego estetyka podpadała bardziej w śliwkowe, zamiast głoszonej w opisie figi. Szalonej figi. Violet otworzyła górną część kartonu, aby wyciągnąć z niego czarną butelkę z podobną etykietą, co wzór na opakowaniu oraz jednorazowe, przezroczyste rękawiczki.
— Powinno być okej — mruknęła czarodziejka do siebie, po czym odłożyła wszystko, co trzymała w ręce na stół.
Violet właśnie przeżywała okres “ulepszania” swojego wyglądu. Ostatnio zaczęła malować sobie paznokcie, a teraz przyszedł czas na spontaniczne kupno ciemniejszej farby, aby jednak ujednolicić odcień swoich włosów, gdyż farbowana grzywka stała się nudna, może nawet ciut dziecinna. Pomysł był bardzo losowy, choć w tej chwili wydawał jej się dobry.
Właściwie, nigdy tego nie robiła. Kiedy po raz pierwszy zdecydowała się na nałożenie farby, i to jedynie na jej nieszczęsną grzywkę, było to robione w asyście jej dawnej przyjaciółki, dlatego wpatrywała się w plastikową buteleczkę z fioletowym (przepraszam, szalono-figowym) pigmentem w środku z istnym przerażeniem.
W pewnym momencie, do świątyni Hekate wróciła Rosalie, zaś za nią niósł się emocjonalny huragan, przejawiający się gwałtownym trzaśnięciem drzwi oraz szybkim krokiem w kierunku swojego posłania, zaś jej twarz wyglądała jakby lada moment miała wybuchnąć płaczem. Rzuciła się gwałtownie na łóżko i faktycznie wydobył się z niej ciężki szloch, gdy tylko jej głowa zatopiła się w poduszce. Ciało młodszej z sióstr strasznie drżało, a piskliwy krzyk rozpaczliwie rozniósł się po mieszkaniu, mimo usilnego tłumienia przez uciskanie miękkiej pościeli do głowy.
Violet nie zastanawiała się ani sekundy. Usiadła tuż obok różowowłosej i położyła rękę na jej ramieniu.
— Rosie…? — Violet również poczuła uścisk w gardle, choć nie wiedziała, co takiego musiało się wydarzyć, że rodzeństwo było aż tak roztrzęsione.
Nie odpowiedziała. Właściwie, nie była w stanie odpowiedzieć. Najpierw musiała uspokoić oddech, a dopiero potem znaleźć siły, aby spojrzeć siostrze w oczy. A co dopiero opowiedzieć jej o wszystkim…
— A-Andrew… — Rosalie ledwo wydukała, próbując złożyć choć jedno, sensowne zdanie, acz z jej ust wyszło jedynie imię ich brata.
— Co z nim? — Serce Violet zaczęło bić mocniej, kiedy myśli zaczęły składać się w różne, negatywne scenariusze, które miała nadzieję, że się nie sprawdzą.
Rosalie potrzebowała kilku minut, aby podnieść się i opowiedzieć złe wieści, jakie niosła. Kiedy to zrobiła, wpoiła swój pusty, zmęczony wzrok. Czerwony i mokry od łez, pozbawiony ducha. Dłonie dziewcząt splotły się, obie roztrzęsione w emocjach.
— Andrew — Wnuczka Afrodyty powtórzyła to imię, lecz tym razem wyraźniej. Znów zamilkła, szukając w sobie choć cienia odwagi, aby mówić dalej.
— Andrew miał tylko wybrać się coś wynegocjować w Nowym Rzymie, jeśli dobrze pamiętam. Jeśli martwisz się, że zaginął to niepotrzebnie. Poradzi sobie — Właściwie, Violet rzuciła losowym wytłumaczeniem, tylko po to, aby przekonać je obie do tego, że chłopakowi nic się nie stało.
— Nie, nie poradził sobie — wymamrotała Rosie. — Violet, jego ciało znaleziono w labiryncie.
Violet zastygła w bezruchu, nawet serce przestało jej bić na ułamek sekundy. Słowa młodszej siostry zabrzmiały echem, powtarzając się jak durna mantra.
— Wziął ze sobą jednego z chłopaków od Hefajstosa. W drodze powrotnej, jeszcze przed wejściem do labiryntu natknęli się na gryfa. Szli jakąś dziwną trasą, ale nie zrozumiałam, kiedy Mihal próbował mi wytłumaczyć. Oboje wiedzieli, że nie mają szans we dwójkę, ale wiesz, jaki jest Andrew… jaki był Andrew. Ponoć chciał odwrócić uwagę gryfa, aby ten chłopak mógł uciec, ale nic z niego nie zostało.
— Kurw… — przeklęła Violet, czując w gardle ucisk, jakby ktoś zaplątał rozgrzane łańcuchy na jej szyi. Sama chciała krzyczeć i miała ochotę zalać całe Long Island łzami, jednak po pierwsze, musiała być silna dla siostry, a po drugie wciąż nie dopuszczała do myśli to, co właśnie usłyszała.
— Nawet nie ma czego pochować…
— Rosie… — Violet objęła ją i przytuliła do siebie. Obie czarodziejki wbiły wzrok w kąt, który niegdyś zamieszkiwał Andrew. Kąt, w którym tego dnia się obudził i nigdy nie wróci.
Chciała krzyknąć na tą myśl, jednak czuła się, jakby jej klatkę piersiową przygniótł kamień. Nie potrafiła…
Nie potrafiła uwierzyć.
Ich kochany, nadopiekuńczy brat już nie wróci. 

 ***
 
Obie córki Hekate przeżywały żałobę na swój sposób. Rosalie skuliła się w sobie, wędrując myślami wszędzie indziej, tylko nie w ich rzeczywistości, gdzie dowiedziała się o brutalnej śmierci brata. Milczała nawet wtedy, kiedy odwiedził je Chejron, aby wyrazić kondolencje i poinformować, że na dzisiejszej kolacji zostanie oddany hołd Andrew. Violet zaś próbowała zająć się czymkolwiek innym, niż patrzeniem na rzeczy zmarłego. Postanowiła, że tak czy siak nałoży tą cholerną farbę na włosy, jednak nie potrafiła opanować stresu. Pędzel co chwila upadał na podłogę, nie chcąc się przylepić do drżącej dłoni, jakby już półbogini nie miała trudnego zadania. Przez godzinę nałożyła zaledwie część farby, a dobre trzy czwarte włosów pozostały suche, co dało komiczny efekt. Nie myślała o tym, lecz rozmyślała o bracie i o tym, jak w ogóle mogło dojść do czegoś takiego. Nie potrafiła zrozumieć, że już go nie ma.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Violet nie miała ochoty na kolejne odwiedziny, a tym bardziej wysłuchiwanie kondolencji i tak dalej, i tak dalej. Chciała udawać, że ich nie ma, jednak osoba po drugiej stronie sama postanowiła się wprosić.
Oczywiście, było to w stylu Lairy. Ruda wpadła do nich, jak z armaty. Widocznie przerażona, jednak szybko zilustrowała włosy Violet i otworzyła szeroko usta.
— Myślałam, że twój kolor włosów jest naturalny…
Violet uniosła brew zdziwiona, ale nic nie powiedziała. Właściwie, to co miała powiedzieć? Uświadomić Lairę, że fiolety zdecydowanie nie występują naturalnie na ludzkich włosach?
— W każdym razie — Nagle córka Hefajstosa uświadomiła sobie, po co tu przyszła. — Ja… Słyszałam o wszystkim. Przykro mi z powodu waszego brata i gdybyście czegoś potrzebowały — Jej wzrok właśnie utkwił na Violet. — to dajcie znać, a zrobię co będę mogła.

WĄTEK ZAMKNIĘTY PRZEZ MG 17.09.2025 (POSTAĆ PRZESZŁA DO NPC)
────
[1111 słów: Violet otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Elianne CD Doriana — „Sherlock Holmes ale inaczej"

Poprzednie opowiadanie

Szpiegowanie zdecydowanie nie było specjalną umiejętnością Eli.
Lubiła mówić, szybko się nudziła i nie umiała się skradać ani ukrywać. Za to była świetna w zagadywaniu kogoś do tego stopnia, że sam już nie wiedział, co się dzieje. No i starała się rzetelnie wykonywać swoje obowiązki, a tym razem należało do nich szpiegostwo.
Jedząc śniadanie, uważnie przyglądała się wciąż nieco zaspanym obozowiczom. Szczególnie tym z drugiej kohorty, zastanawiając się, który z nich mógł przemycić potwora do obozu. Totalna głupota. Obowiązków i tak było dużo, a teraz jeszcze musieli bawić się w śledztwo ( co było przyjemnym oderwaniem od rutyny, więc w duchu nie narzekała ), świetnie! Popijając herbatę, mrużyła oczy, ponownie skanując wzrokiem otoczenie.
Kiedy jako jedna z ostatnich osób wstawała od stołu, jej rękę trącił mokry nos Terminatora. Uniosła głowę i zobaczyła Doriana, który stał niedaleko, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i wyraźnym zniecierpliwieniem wymalowanym na twarzy. Ruszyła w jego stronę za ciężko truchtającym psem.
— I co? Dowiedziałeś się czegoś? — zapytała od razu, jednocześnie wyciągając rękę do Terminatora.
Był ogromny i trochę straszny, ale miała nadzieję, że da się pogłaskać. Dał.
— Nie. Jesteś pewna, że to nie jest tylko durna plotka i marnujemy czas?
Dorian wyglądał na poirytowanego tym, że w ogóle musi tutaj stać. Ale Elianne też nigdy nie dawała łatwo za wygraną.
— Jestem pewna. Próbowałam trochę popytać, czy ktoś czegoś nie widział, ale trudno to zrobić dyskretnie. Ale jestem pewna, że coś jest nie tak — upierała się przy swoim. — Po prostu… Trzeba poczekać. W końcu się czegoś dowiemy.
Brak śladów ją frustrował, to jasne. Ale która sprawa znajdowała swoje rozwiązanie już drugiego dnia? Pewnie żadna, więc trzeba było działać dalej.
— No dobra, uznajmy, że tak, ale nie mogę pilnować wejścia non stop. Poza tym wątpię, że ktoś wprowadzi do baraku potwora na smyczy — powiedział chłopak, co było całkiem mądrym przytykiem.
— Czyli musimy wymyślić coś innego, więc…
— Przeszukanie rzeczy?
Eli spiorunowała go wzrokiem.
— Nie. To jest krok ostateczny. Jeszcze raz spróbuję popytać znajomych. Ktoś coś musi wiedzieć — powiedziała, w zamyśleniu głaszcząc Terminatora po głowie. — Możesz pokręcić się dzisiaj wśród swojej kohorty i tylko trochę popodsłuchiwać? Może akurat coś usłyszysz — poprosiła.
Dorian kiwnął głową.
— Skoro nie da się inaczej.
— Dzięki. Złapię cię gdzieś później, dobra?
I już zniknęła za rogiem budynku.
 
Ciężko było pytać o przemyconego potwora tak, żeby nie pytać wprost. Od rana próbowała lawirować między obozowiczami tak, żeby żeby nikt nie nabrał podejrzeń. Przecież nie chciała spłoszyć winowajcy tym, że ktoś o niego wypytuje, bo wtedy cały plan legnie w gruzach. Lepiej będzie, jeśli sprawca całego zamieszania będzie spokojny i niezbyt czujny. Najciekawszego faktu dowiedziała się o dziwo nie od obozowych plotkar, tylko od przypadkowego legionisty, którego imię szybko wyleciało jej z pamięci.
Doriana złapała gdzieś przed kolacją, przerywając mu trening ( znowu ). Była podekscytowana i nie chciała czekać. Po prostu miała nadzieję, że nie oberwie oszczepem.
— Dorian? To znowu ja, wybacz, ale mam coś ważnego, chodź — powiedziała, powstrzymując się od pociągnięcia go na bok.
Odeszli tylko kawałek, na tyle, żeby nikt nie mógł ich podsłuchać.
— Rozmawiałam z jakimś chłopakiem, chyba z trzeciej kohorty — zaczęła, zagłuszając jego westchnienie. — Powiedział, że był wczoraj w waszym baraku, żeby odwiedzić kolegę, czy coś takiego, nie pamiętam, i słyszał jakieś piski. Trzymacie tam jakieś zwierzęta oprócz tego bydlaka? — zapytała, zerkając na Terminatora.
— Nic o tym nie wiadomo, ale to by się zgadzało. Zoe zarzekała się, że pod jej łóżkiem był wielki, puszysty szczur — powiedział, marszcząc brwi. — Nie do końca wiem, czy jej wierzyć.
— A po co wymyślać takie bajki? I te piski! Na pewno złapaliśmy trop.
Teraz w oczach Elianne już naprawdę błyszczała ekscytacja. Nie wiedziała, czy takie reakcje powinna u niej budzić wieść o potworze, ale nie umiała się powstrzymać. Po pierwsze, w końcu działo się coś ciekawego, a po drugie, jej kiepski wywiad jednak okazał się całkiem skuteczny. Uważała, że to powód do dumy.
— Szczur? Puszysty szczur? — zapytał Dorian z powątpiewaniem.
Drapał Terminatora za uszami, a pies wygniótł całkiem sporą połać trawy, szurając po niej ogonem.
— No dobra, nie brzmi to zbyt poważnie, ale masz inny pomysł? To i tak jest dobra wskazówka. Teraz przynajmniej mniej więcej wiemy czego szukać — stwierdziła z uśmiechem.
— Jutro przejdę się z Terminatorem po baraku, kiedy będzie pusty. Może coś znajdzie — powiedział Dorian, myślami będąc już z powrotem przy swojej broni.
— Dobra. Daj mi znać, jeśli coś wywęszy.
Coraz bardziej podobało jej się to śledztwo.

Dorian?
────
[717 słów: Elianne otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Artema CD Edgara — „High to death"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Zdążył prawie zapomnieć. Prawie to kluczowe słowo, bo wszystko przepadło z dniem i godziną, kiedy Edgar znowu postawił swoją nogę w nowojorskim barze. Tym, w którym pracował Artem i tym samym, gdzie ktoś (a raczej coś) zamordowało nastolatka.
Teraz zamieszany w sprawę Artem nie mógł sobie ot tak zniknąć. Nie w momencie, kiedy Edgar został odsunięty od sprawy i zagrażał tym samym nie tylko sobie, ale także byłemu przyjacielowi. Nie chciał być na nowo osądzany za coś, czego nie zrobił, a wiedział, że zwykła (ludzka) policja nie dojdzie do mordercy, którym jest najprawdopodobniej mityczny potwór. Jak w jakichś bajkach o superbohaterach, w których cywile oglądają walki powietrzne między dwoma szalonymi typami z supermocami.
Artem siedział przed otwartym laptopem i włączoną wyszukiwarką. Chciał wkraść się do danych policyjnych, ale jeszcze nie wiedział, od której strony powinien się za to zabrać; bo nawet jeśli potrafił obsłużyć różne skomplikowane programy, to policja nie powinna nakładać słabych zabezpieczeń na swoje akta.
Westchnął i odjechał od stolika na obrotowym krześle. Na biurku leżał telefon, który od godziny milczał, a kontaktował się wcześniej z Edgarem. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej, ale najwyraźniej zawieszony policjant uznał sprawę na razie za zamknięta. Albo nie mógł uwierzyć, że sprawcą rzeczywiście może być potwór.
 
Koło trzeciej w nocy dotąd cicho, spoczywający na biurku, telefon zawibrował. Artem zerknął zmęczony na wyświetlacz i podniósł urządzenie natychmiast, kiedy zobaczył, że to wiadomość od Edgara. Spędził jakieś trzy godziny nad policyjną bazą danych i nie mógł przełamać zabezpieczeń.
Edgar poprosił, żeby wyszedł z domu. Tak po prostu. Bez wyjaśnień ani bez niepotrzebnego rozpisywania się. Chociaż brzmiało to, jak rozkaz (albo błaganie, o tej godzinie Artem już nie potrafił stwierdzić), Artem wstał i wyszedł, zabierając jedynie kluczki do motocykla i czapkę z daszkiem.
— No i? — zapytał wprost, kiedy zauważył stojącego pod latarnią Edgara. Pomarańczowe światło oświetlało nieśmiało jego nijaką posturę.
— Włamywałeś się kiedyś gdzieś?
— Może — odpowiedział. — Mógłbyś mi powiedzieć, co planujesz.
Podszedł bliżej, prosto w światło samotnej latarni, przy której stał nieruchomo Edgar. W tych okolicach mało kto wychodził na dwór nocą, więc ich rozmowa poniekąd dalej działała na zasadzie prywatnej pogawędki, której nikt nie podsłucha.
— Potrzebuję aktów w tej sprawie. — Podciągnął niesfornie opadające rękawy białej koszuli. — Akta są w biurze. W moim biurze.
— Nie masz kluczy?
— To jest właśnie główny problem. — Uśmiechnął się głupio. — Potrzebuję cię.
— Tak, domyśliłem się po tym, jak kazałeś mi wyjść z domu o trzeciej w nocy — prychnął. — Chcesz się włamać do swojego biura, tak? To lepiej się pospieszmy, bo zaraz zrobi się jasno i będziesz mógł co najwyżej wykraść wodę ze sklepu obok.
Poszedł po motocykl, nawet nie patrząc, czy Edgar za nim podąża. Wystarczało mu nieznośne wrażenie, że ktoś patrzy głodnym wzrokiem na jego plecy, jakby planował właśnie morderstwo. A może właśnie tak było? Może Edgar planował morderstwo Artema, ale też i swoje, skoro żachnął się na pomysł wkradnięcia do policyjnego biura?
Stanęli przed niewielkim szarym budynkiem. Jego budowla nie wskazywała ani na komisariat, ani na policyjne biuro. Artem w życiu nie spodziewałby się, że coś, co przypomina wyglądem trzypiętrowy sklep spożywczy, służy tutejszej policji za biuro.
Edgar poklepał się po kieszeniach, jakby raz jeszcze sprawdzał, czy na pewno nie ma kluczy, po czym uśmiechnął się do Artema.
— Jak zamierzasz wejść, Artem?
Głupie pytanie już zapachniało Artemowi wolą Edgara do konkurowania w nawet błahej sprawie. Szczególnie w takiej, w której mógł wygrać z palcem w dupie, bo przecież nie byli sobie równi. Człowiek przeciwko czemuś, co odziedziczyło nadnaturalne zdolności po ojcu, którego nawet nie widać gołym okiem.
— Chcesz użyć tych swoich głupich umiejętności, co? Chyba mnie nie doceniasz, debilu. — Uśmiechnął się prowokująco.
— Zawsze ciebie doceniałem.
— Nigdy nie w momentach, kiedy w grę wchodziło twoje pochodzenie. — Przewrócił oczami. — Podaj mi piętro i numer pokoju.
— Trzecie piętro, pokój 25.
— Tyle masz sekund.
— Hm?
— Żeby tam wejść, panie półbogu.
Artem nie czekał, aż Edgar załapie, co do niego powiedział. Pobiegł na tyły budynku, gdzie ustawione zostały duże śmietniki i zaczął się na nie wdrapywać. Wejście na trzecie piętro stanowiło wyzwanie, ale nie było czymś nieosiągalnym. Szczególnie że po boku zostawiono zardzewiałą, przeciwpożarową drabinę.
Metal zaskrzypiał ostrzegawczo pod ciężarem mężczyzny, kiedy ten postawił pierwszą nogę na najniższym szczeblu. Nie wyglądało to ani bezpiecznie, ani stabilnie, ale w grę wchodził ta głupia chęć wygrania z kimś, kto nie był nawet człowiekiem.
Wspiął się na ostatnie piętro i przy pomocy kamienia, którego wcześniej zabrał spod śmietnika, wybił okno prowadzące na wąski korytarz.
Ostrożnie przeszedł z trzeszczącej drabiny na parapet okna i unikając ostrych krawędzi po stłuczonym szkle, wpadł do środka.
— Kurwa — westchnął, widząc cień Edgara na tym samym korytarzu. — Kiedyś z tobą wygram.
Policjant wyszedł zza rogu i uśmiechem wskazał na pierwsze drzwi po lewej. Dwadzieścia pięć.
— Edgar, powiedz mi, do czego ja ci byłem potrzebny? — zapytał, idąc za byłym przyjacielem, który otworzył wskazane wcześniej drzwi przy pomocy czegoś, co przypominało wsuwkę do włosów. — Poradziłbyś sobie sam.
— Potrzebowałem ochrony.
— Ochrony? Myślisz, że bym ciebie chronił przed twoimi głupimi kolegami? — Wszedł do niewielkiego pomieszczenia. Pokój przyozdobiony został… praktycznie niczym. Na ścianie wisiał jeden smutny dyplom, a w kącie stała wysuszona roślina. — Wkurwiasz mnie nawet w środku nocy.
Edgar udawał, że nie słucha. Podszedł do biurka, które nosiło ślady wtargnięcia i zaczął szukać dokumentów, należących do niego; bo kiedy został włączony do tej sprawy, to większością zajmował się on i wszystkie świstki oraz papierki sporządził własnoręcznie. Czuł się okradziony i denerwował się z każdą kolejną sekundą, kiedy nie mógł znaleźć oznaczonej specjalnym numerem teczki.
— Mógłbyś użyć tego komputera? — zapytał, wskazawszy na wygaszony monitor. — Potrzebuję coś sprawdzić.
— Przecież jesteś taki samodzielny, dasz sobie radę — zażartował, stojąc oparty o parapet. — Wkradłeś się do budynku, to do własnego sprzętu też się wkradniesz.
— Nie mam, kurwa, czasu na to, dobra? — Podniósł się zirytowany znad sterty dokumentów. Wściekły wzrok Edgara teraz lustrował całą posturę Artema. — Możesz tu podejść? — Poprawił okulary, które zaczęły zsuwać mu się z nosa.
— Widzisz, nie jesteś tak samodzielny, jak myślisz, że jesteś.
Edgar westchnął, ale zdławił w sobie niemiły komentarz. Zrobił Artemowi miejsce przy komputerze i patrzył, jak wpisuje coś, czego nie rozumiał i zapewne nigdy nie zrozumie.
Palce mężczyzny latały po klawiaturze, a Edgar wertował kolejne stosy dokumentów, kartka po kartce, jakby wierzył, że gdzieś tutaj znajdzie to, po co przyszedł; ale z każdą kolejną minutą utwierdzał się w przekonaniu, że wszystko, co jego, zostało zabrane w dniem, kiedy posmakował gorzkiego smaku porażki.
— Ktoś zresetował ci komputer.
— Co ty pierdolisz? Odsuń się. — Wparował na Artema, wyrywając spod jego dłoni myszkę i zaczął klikać coś jak oszalały po ekranie.
— Kurwa, oddaj to. — Próbował zabrać, co swoje, ale Edgar zaczął coraz bardziej naciskać swoim ciałem na niego, sprawiając, że został w potrzasku między biurkiem a nachylonym nad nim byłym przyjacielem.
Edgar zmarszczył się na twarzy, ale nie przestawał klikać wszystko, co trafiło mu pod kursor.
— Zawsze się ktoś wpierdoli. — Uderzył myszką o biurko. Głuchy huk objął ramionami niewielki pokój. — Potrzebuję tych dokumentów.
— A ja potrzebuję, żebyś się odsunął. — Odepchnął od siebie szczupłego i zmarnowanego policjanta. Chociaż na twarzy wyglądał jak dziecko, które zaraz głośnym płaczem ogłuszy pół nowego Jorku, to w środku dusił w sobie palącą złość.
— Co mam teraz zrobić? — zapytał ni to siebie, ni siedzącego obok Artema.
— Nie wiem, to był twój pomysł, może coś wymyśl?
Edgara najwyraźniej to tylko podburzyło, bo podniósł zdenerwowany rękę i uderzył nią o biurko. Kolejny huk niepotrzebnie zaczynał ożywiać pusty budynek.
— Wiesz co? Gówno mi pomagasz.
— To twój cyrk, debilu. — Podniósł się z obrotowego krzesła. Odepchnął od siebie rzecz, a kolejny huk, tym razem spowodowany przez głupie krzesło, uderzające o szafę, niedługo zawiadomi okolicznych ludzi o włamywaczach.
Edgar poruszony do granic możliwości zrzucił z biurka stos kartek, które rozleciały się po całym pomieszczeniu w jednym podmuchu wiatru. Artem zmarszczył brwi niezadowolony z nagłej, emocjonalnej reakcji śledczego, ale zanim zdążył coś powiedzieć, to usłyszał głośne nawoływania obcego mężczyzny.
— Halo?! Jest tu kto?!
Ciężkimi krokami zaczynał wchodzić po schodach coraz wyżej, a ostre światło latarki ochroniarza zaczynało wkradać się do biura Edgara. Pozostawienie drzwi otwartych na oścież nie było najmądrzejszym zagraniem.
— Widzisz? — Machnął ręka, tak, żeby Edgar spojrzał na ogarniający ich bałagan. — Ochroniarza macie?
— Nie wiem.
— Jak to, kurwa, nie wiesz?
— Nie wiem! — wrzasnął, a kroki ochroniarza momentalnie przyspieszyły. Coraz głośniejszy stukot butów świadczył, że mężczyzna znajduje się coraz bliżej.
— Zamknij pysk — syknął.
Złapał Edgara za skrawek białej koszuli i wciągnął do pustej szafy na ubrania, której policjanci używali do przetrzymywania odzieży wierzchniej oraz mundurów. W ostatnim momencie mebel rzucił się Rosjaninowi w oczy i bardzo dobrze, bo w najgorszym wypadku posądzeni zostaliby o włamanie.
— Mógłbyś mnie puścić? — szepnął.
— Nie mam miejsca — prychnął, sprawdzając, czy okulary dalej siedzą mu na nosie. — I nic nie widzę.
— No, jesteś prawie jak niewidomy.
Poczuł bolesne uderzenie w odsłoniętą kostkę. Edgar wciąż nosił twarde buty i Artem z trudem powstrzymał jęk.
— Wypchnie cię z tej szafy zaraz i będziesz się tłumaczyć przed ochroniarzem. Chcesz tego, panie władzo?

ej gdzie jestes? w szafie kurwa a gdzie?
────
[1461 słów: Artem otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 29 lipca 2025

Od Terry'ego CD Violet — „Nostradamusie zlituj się”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Czuje się źle. Z wielu powodów, które bombardują jego umysł. Zajął jej czas, kompletnie niepotrzebnie, nic i tak się nie zmieni. Nie tylko to, bo jeszcze okazała się na tyle miła, że zniosła jego głupie humorki, po czym jeszcze dała mu prezent, na który on w żadnym razie nie zasługuje i… po prostu dawno nikt nie był dla niego tak miły.
Nawet gdy przyklejał się do poszczególnych osób w obozie, nieszczególnie będąc rozmownym, tylko po prostu chodząc dookoła jak bezpański pies oczekujący jakiegoś smacznego kąska, to i tak nikt nie traktował go jak… jak chociaż kolegę. Nie był niczyją ulubioną osobą, każdy miał lepszych znajomych, zawsze był tylko na doczepkę. A gdy w końcu ktoś zwrócił na niego uwagę, to oczywiście musiała to być nieodpowiednia osoba.
Chłodny kryształ swoją obecnością parzy jego skórę, jego dotyk z jakiegoś powodu jest zdecydowanie zbyt… zbyt wyczuwalny, jak gdyby wcale tam nie pasował, bo rzeczywiście nie pasował. Powstrzymując chęć natychmiastowego oddania go Violet (jest dla niego zdecydowanie zbyt miła, żeby odmówił prezentu), kiwa głową. Posłucha jej, czemu miałby jej nie posłuchać? Gdy już się zbierze w sobie, gdy już rzeczywiście porozmawia z Jenny, gdy wreszcie przed nią stanie i powie to, co mówi każdy wykładowca podczas zajęć o tytule: „Powiedz nie”, które wszyscy uznają za nieprzydatne i nudne. Może gdyby wtedy słuchał uważnie…
Przynajmniej wyjechał do obozu. Na stałe. Nie musiał, mógł mieszkać w domu, ale wtedy pomyślał, że to może być pierwszy krok. Ograniczenie kontaktu. Coś, co by mogło pomóc. Odcięcie wiążących go z nią sznurów przywiązania, które sam mozolnie splatał przez lata. Tyle że… nie potrafił jej ignorować przez cały rok. Wracał do domu, a gdy wracał do domu, czekała na niego przed drzwiami, łapała go za dłoń i zanim się obejrzał, to zatykał uszy i zamykał oczy, żeby nie słyszeć bełkotliwych krzyków, żeby nie widzieć nieznajomych ludzi, towarzystwa nieodpowiedniego dla dziecka.
Pstryk, wraca do rzeczywistości. Miga podziękowania, bo naprawdę, naprawdę jest wdzięczny, chciałby to lepiej wyrazić, ale nigdy nie potrafi. Lekko się uśmiecha, jak zawsze wymuszenie, usta mu trochę drżą. Violet chyba rozumie, bo też się uśmiecha, ale znacznie bardziej naturalnie. Terry trochę jej zazdrości. Tej dziwnej łatwości w uśmiechu.
— Trzymaj się, młody — mówi Violet, gdy już stoją w drzwiach. Lekko go przytula na pożegnanie, a zanim on wpada na to, co zrobić z rękoma, uścisk się kończy. — Daj potem znać, jak ci poszło.
Miga, że tak, że obiecuje. Ma nadzieję, że Violet rozumie, albo przynajmniej domyśla się, co ma na myśli. Znowu dziękuje, bo jakoś tak wypada.
I ucieka.
Szybkim krokiem, żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim domku. W połowie drogi dopada go ogromne zmęczenie, dłonie trzęsą mu się jeszcze bardziej niż zazwyczaj, niepokój zalegający w piersi boleśnie przypomina mu o swojej obecności. Na samą myśl o próbie rozmowy, powiedzenia tylu słów i przymusem uporania się z nieuchronną kłótnią.
Chciałby, żeby kryształ na jego szyi okazał się magicznym przedmiotem z bajki, magiczny dar, dzięki któremu poradziłby sobie ze wszystkim ot tak, nawet teraz.
Szkoda, że to tak nie działa.
Może kiedyś Violet doczeka się ich ponownej rozmowy.


Koniec wątku Terry'ego i Violet.
────
[508 słów: Terry otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Niketasa CD Violet — „Ten RedBull naprawdę dodaje skrzydeł”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

O, jaka ulga, a on już myślał, że Violetka wrzuciła ich nigdy nie spisany kontrakt do niszczarki na dokumenty (chyba powinien się zacząć zabezpieczać tymi świstkami papieru), on stracił źródło zarobku, a ona – najlepszego sprzedawcę, jakiego sobie mogła wymarzyć. I to jeszcze z własnej woli! Nie ma takich obaw szczególnie często, problem w tym, że Violet ciągle coś nie pasuje, cały czas kręci nosem na dosłownie wszystko, co Niketas zrobi, a on nie może normalnie odbębniać roboty po swojemu. Porażka, pracować z kimś takim. Jeszcze żeby go tak z białego rana o zawał przyprawiać? Co najmniej niemiłe, powiedziałby. Nie zaczyna się rozmów od „Nie mam dla ciebie dobrych wieści”. Od razu cała atmosfera zepsuta, a Niketas już myślał, że będzie musiał chwilę pokręcić, chwilę pobełkotać, wyłożyć na stół jedną z kreatywnych wymówek, które wymyślił i inne takie, żeby ostatecznie Violet stwierdziła, że w rachunkach pewnie jej się coś przewidziało i tak naprawdę wszystko się jak najbardziej zgadza. W końcu dlaczego miałaby nie pozwolić Niketasowi kupić sobie paru fiolek ich produktu?
Ale nieważne co by nastąpiło po tych słowach, chytry uśmieszek na twarzy Niketasa ledwie zadrżał i komuś mogłoby się wydawać, że się przewidział i mina ani na moment chłopakowi nie zbladła.
— Spoko-loko — chichocze Niketas, bo w końcu nic takiego się nie stało, co nie? — Ja mam możliwości, ty się już o to nie martw. Koszty produkcji to nie moja sprawa, rób sobie z tym co chcesz, bylebyśmy na końcu nie wyszli na minusie, kropka. To w takim razie co, podnosimy cenę? — pyta nie tyle co z nadzieją, a z całkowitą pewnością, że to tak właściwie tylko pytanie retoryczne.
— Raczej… chyba trzeba — mówi Violet i na szczęście przygotowała już odpowiedź, bo inaczej Niketas pewnie by się zapędził zdecydowanie za daleko, zaprezentował jej jakieś dziwne funkcje kwadratowe i udowodnił, że dwadzieścia dolarów za fiolkę to najbardziej uczciwa cena ze wszystkich uczciwych cen. — Tak… na fiolkę, myślę że wystarczy podnieść o jakieś pięćdziesiąt centów, może o dolara, ale to i tak później. Stopniowo. Skoro kosztują teraz trzy dolce, to trochę dziwnie byłoby tłumaczyć dzieciakom, czemu nagle kosztuje cztery…
Niketas żarliwie kiwa głową, jakby wcale nie sprzedał paru fiolek za zdecydowanie zbyt wysoką cenę. Nie oszukuje ludzi, nie gra na czarno, on po prostu wie, kto jest w stanie dać za taki eliksirek trochę więcej… a jak zaczną się problemy, to weźmie to na klatę, jak zawsze. Doświadczenie z iFajstosami jednak coś mu dało, temu nie można zaprzeczyć. (Hefajstosiątka na szczęście znacznie mniej wpychają mu się swoimi brudnymi łapkami w zasady moralne i etyczne jego firmy, nie to, co Violet, która najwyraźniej bardzo nie chce zrozumieć, że żeby zarobić, to każdy musi czasem trochę pokręcić).
— Trzy pięćdziesiąt, jasna sprawa — nieco zbyt łatwo zgadza się Niketas, ale kto by się kłócił o zbyt łatwą zgodę?
Zagląda Violet przez ramię, podczas gdy ona kończy pisanie etykiet. Marszczy brwi, ledwo rozróżniając litery (półboska moc dysleksji połączona z okularami przeciwsłonecznymi noszonymi w zamkniętym pomieszczeniu tworzy zadziwiające efekty). Jedyne, co jest w stanie z tego wynieść, to fakt, że za nic w świecie nie wygląda to jak „Boski Full”. Dla pewności nawet unosi okulary, ale nie, mimo że litery wciąż płatają mu figle przed nosem, to „B” nigdy nie przypomina „S” tak bardzo, chyba że to wcale nie „B”, tylko rzeczywiście „S”…
— Co mówisz?
Violet rysuje serduszko na ostatniej nalepce.
— Że dziwne to „B” piszesz — prycha Niketas. — Co to ma być? Myślałem, że ustaliliśmy w końcu nazwę. Już sprzedawałem to jako „Boski Full”, marketing mi, kurczę blaszka, psujesz.
— Niczego takiego ze mną nie skonsultowałeś — upiera się Violet. — To mój produkt. Moje zasady.
— Jesteśmy partnerami! No weź!
Violet stanowczo kręci głową. Niketas bardzo szybko prześwietla swoje możliwości, ale zmuszenie Ulfa do zdrapywania wszystkich etykiet i robienia nowych brzmi jak jeszcze większa syzyfowa praca, niż jakby sam tym się zajął (a on się tym nie zajmie, zarobiony jest). Okulary przeciwsłoneczne ponownie opadają na jego nos, gdy okazuje się, że wściekłe spojrzenie rzucane Violet niewiele daje.
— Niech będzie, ale „Strawberry Punch” nie jest ani trochę chwytliwe. Kto normalny w ogóle lubi truskawki? Psiakrew, masakra z tym wszystkim — mamrocze, zgarniając ich magiczny energetyk ze stołu. — Wszystkie slogany trzeba zmieniać, motyla noga.
Jest coś satysfakcjonującego w obserwowaniu miotającego się we własnych słowach Niketasa. Raczej każdemu zadrżą kąciki ust, gdy zobaczy zdenerwowanego chłopca wypalającego „motyla noga”, gdy coś mu nie wyjdzie.
Niketas przygryza wnętrze policzka, zarzucając ciężką torbę na ramię. Szklane fiolki stukają w środku, zderzając się ze sobą i z jakiegoś powodu ten dźwięk sprawia, że chłopiec czuje nagłą potrzebę roztrzaskania pierwszej rzeczy, która nawinie mu się pod palce. Nie bierze głębokiego oddechu, nie prycha pod nosem, tylko po prostu poprawia zjeżdżające z nosa okulary, a gdy jego dłoń opada, ponownie się uśmiecha. Nic się nie stało, wszystko cacy, on to już załatwi i ogarnie. Jakim byłby szefem, gdyby nie panował nad emocjami i nie potrafił wszystkiego naprawić?
— No, miodzio. To trzymaj za mnie kciuki, cukiereczku — rzuca na odchodne. Profilaktycznie nie odwraca się, żeby jeszcze spojrzeć na Violet po raz ostatni, bo nawet on szybko zdaje sobie sprawę, że palnął głupotę.
Zajmie się tym bałaganem. Inne składniki, nieważne jakie, nie będzie ich na etykietach. Jeszcze nie są aż tak skrupulatni i poważni, te całe nalepki to i tak idiotyczny pomysł Violet. On by to zostawił bez tego, teraz gdy Chejron go przyłapie na szmuglowaniu tymi buteleczkami, trudniej będzie się wymigać, że to zwykły soczek jabłkowy. Chyba powinien był jej to wypomnieć, ale gdy zobaczył tę jej idiotyczną nazwę, to od razu o wszystkim zapomniał.
Z rozmachem otwiera drzwi do jedenastki, kieruje się do swojego ekskluzywnego kącika grupowego. Odziedziczonego po Arnarze. Niketas naprawdę woli się nie zastanawiać nad tym, ile razy znalazł się w nim ten koleś od wilczych gaci i ile razy mogli grać tutaj w rozbierane bingo. Torbę z… „Boskim Strawberry Fullowym Punchem” wciska pod łóżko obok kartonowych pudeł z niezidentyfikowaną zawartością, które sprząta tylko wtedy, gdy nie potrafią odnaleźć źródła dziwnych zapachów czasem wypełniających cały domek. Nie zawsze to wina jego łóżka. Tylko czasem.
— Jak poszło? — zagaduje Ulf (Niketas z całego serca nienawidzi jego subtelnych przypomnień o swojej działce, podczas gdy mógłby po prostu jasno powiedzieć: „Dawaj kasę” i po sprawie).
— Wyszliśmy na minus, bełkotała coś o zamiennikach, drogich składnikach, takie buty — streszcza Niketas. — Ale mam kolejny towar. Pobiegamy trochę i puf!
— „Puf” co?
— Właściwie to nie wiem. Coś na pewno.
— Ten biznes to ci się na pewno opłaca?
— Mówiłem coś o niekwestionowaniu zdania swojego przełożonego — prycha Niketas, który nie ma zamiaru się nad tym teraz zastanawiać. Trzeba od czegoś zacząć, potem sprzedaż będzie coraz lepsza. Popyt wzrośnie, bo w końcu energetyki można sobie kupować codziennie, nie to, co półboskie telefony. Na co im nowe modele, skoro już i tak większość herosowej społeczności jakieś tam te iFajstosy ma, nie będą ich ciągle kupować na nowo. „Boski Full” ma potencjał na stałe, dobre źródło zarobku, które szybko się nie skończy… Chyba że ktoś zacznie mieć do nich problemy o nieścisłości marketingowe, dziwne wahania cenowe (chociaż Niketas już z tym skończył, przysięga na bogów!) i jakieś domniemane przekręty. Oby nie. Hermesiakom z jakiegoś powodu trudno jest się wytłumaczyć przed Chejronem.


WĄTEK ZAMKNIĘTY PRZEZ MG 17.09.2025 (POSTAĆ PRZESZŁA DO NPC)?
────
[1177 słów: Niketas otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]