(What I wouldn't sacrifice)
Słońce nieśmiało zaglądało przez zakurzone okno, rzucając blade promienie na stół, który widział lepsze czasy i gorsze wieczory. W powietrzu unosił się zapach kawy - mocnej, parzonej z nabożną wręcz starannością. Był wtorek. Ten nijaki, rozlazły typ wtorku, który wślizguje się w życie pomiędzy poniedziałkowym zmęczeniem a środową nadzieją na weekend.
W kuchni było cicho.
Isha siedziała bokiem do stołu, z nogą podciągniętą pod brodę, w rozciągniętym t-shircie z nadrukiem, który dawno stracił kolor. Na blacie obok niej leżał talerz z jajecznicą oraz miska z niedojedzonymi płatkami, które robili sobie wieczorem. Nareszcie oboje mieli wolne, także zgadali się na nocowanie u Elio, który uparł się, że tym razem ma to być u niego bo, jak twierdził, Pedro go przeraża.
Cisza była wręcz święta, do momentu aż nie otworzył swojej jadaczki
— Tej, ty byłaś w poly związku, nie? Jak się żeście rozstali? — mruknął Elio, przeżuwając swojego bajgla z łososiem, rukolą i kremowym serkiem typu Philadelphia. Bułka chrupała przy każdym ruchu szczęki, a zapach wędzonej ryby mieszał się z aromatem świeżo zmielonej kawy z dripera, którego dostał od Ishy na urodziny. Na stole, przy którym siedzieli łuszczyła się farba - pamiątka po poprzednich lokatorach i zbyt wielu rozmowach, które miały być tylko o pogodzie.
Isha westchnęła ciężko, marszcząc nos. Znała odpowiedź na to pytanie. Aż za dobrze. Cofnęła się myślami do wieczoru, gdy dostała nożem prosto w serducho.
— Chujowo — skwitowała sucho, próbując nie brzmieć na taką, którą by to pytanie ruszyło. — Szczególnie, gdy jedna osoba twierdzi, że nadal cię kocha, a i tak dostajesz kopa w dupę. Takiego eleganckiego, z buta w serce. A potem jeszcze mówi ci, że „to dla twojego dobra”.
Syn Hefajstosa oparł swoją brodę o dłoń, jakby nagle świat stanął w miejscu. Spojrzał na nią z mieszanką fascynacji i ostrożności. Był jednym z tych ludzi, którzy zadawali trudne pytania, nie zawsze rozumiejąc, że odpowiedzi czasem ciągną za sobą resztki boli serca.
— Chcę posłuchać tej historii — powiedział cicho, a jego głos zmiękł w końcówce, jakby wiedział, że stąpa po kruchym lodzie.
Spojrzała na niego spode łba, fuknęła, a potem westchnęła ponownie, tym razem głębiej, jakby chciała zepchnąć z piersi ciężar, który od miesięcy nosiła.
— Oczywiście, że chcesz — wymamrotała, pocierając skronie palcami ubrudzonymi od tuszu do rzęs, który wcześniej rozmazała dłonią.
Isha czuła się tak, jakby ktoś wbił jej nóż, może nawet sztylet w brzuch - nie dosłownie acz było to znajome, mdlące uderzenie prosto w żołądek. Takie, które sprawia, że nie jesteś w stanie utrzymać się na nogach; ten typ bólu, który wkrada się, gdy ktoś mówi “Musimy porozmawiać” a później znika na dni, zostawiając cię samą z myślami, które tworzą najgorsze scenariusze.
Półbogini nie była głupia, wiedziała, że coś jest nie tak. Nie w sensie “wstałam lewą nogą z łóżka i mam chujowy dzień”. Coś gorszego, głębszego. Coś, co sprawiało, że cała drżała a na ciele pojawiała się gęsia skórka od słów, które kołatały się w jej głowie a jeszcze nie miała okazji usłyszeć. Charlotte była inna, Marie również. Z pozoru nie rzucało się to w oczu acz Isha wiedziała, ba! Czuła, że coś jest na rzeczy. Charlie nie była sobą a córka wenus miała wrażenie, jakby ktoś machał jej czerwoną flagą przed twarzą, jakby była bykiem, którego próbuje się rozjuszyć. Nie dało się tego ignorować.
Z początku zaczęło się niewinnie - cisza, irytująca ale do zniesienia, choć grzęzła momentami niczym ość w gardle. Isha starała się być cierpliwa, dawać przestrzeń, rozumieć. Wiedziała, że jej osobowość może być… dosyć trudna do zniesienia, że może to być trudne. Dlatego też nadal pokazywała swoją miłość i wsparcie, choć nie żebrała już o pocałunki, chwilę czułości czy zwyczajnie - wchodzenia z nią w interakcje. Charlotte mówiła, że musi opiekować się babcią po pracy, jasne, to było oczywiste! Isha wielokrotnie proponowała pomoc choć otrzymywała odmowę. Tylko, że… z biegiem czasu zaczęła zauważać dziwne nawyki. Małe, wygodne kłamstwa. Ciche "jestem zmęczona" tu, mimochodem rzucone "muszę wcześnie wyjść do pracy" tam, które bolały choć zapewniała samą siebie, że wszystko jest okej.
Z tego wszystkiego najmocniej uderzyło ją zdystansowanie. Charlotte przestała zostawać w łóżku, gdy tylko wybudziła się ze snu, unikając tym samym ich porannych czułości. Przestała bawić się delikatnie kręconymi, ciemnymi włosami Ishy w ten czuły acz leniwy sposób, który Isha dobrze znała i który zawsze przynosił jej ukojenie. Nie było też żartów, figlarnych uśmiechów, zalotnych tekstów czy lekkiego dotyku. Zniknęło też drażnienie, które zawsze kończyło się zostawieniem rozzłoszczonej Ishy samej sobie.
Charlotte nie powiedziała, że się oddala. Nie musiała. Jej brak obecności i cisza, choć subtelna tak jednak dotkliwa… te rzeczy mówiły same za siebie.
Co jednak było w tym najgorsze?
Była taka tylko i wyłącznie wobec Ishy.
Marie nadal była zasypywana ciepłem oraz uwagą. Choć ona również została dotknięta brakiem czułości w łóżku, tak jednak otrzymywała rekompensatę. Wiedziała to doskonale i kurwa, starała się, Marie naprawdę się starała wypełnić pustkę, zastąpić uczucia, które Isha przestała otrzymywać od Charlie. Półbogini doceniała ten gest choć to nie było to samo. Marie nie była Charlotte.
W całym tym bałaganie niedopowiedzianych słów oraz pełnego napięcia, to właśnie Marie próbowała być klejem, który trzymał ten związek w całości. Starała się łatać szczeliny, które powstawały po każdej chłodnej interakcji pozostałej dwójki. Robiła wszystko, by spędzały czasem razem, zasypywała je czułymi uśmiechami i delikatnymi gestami. I… cholera jasna, Isha naprawdę ślepo wierzyła, że to wystarczy by naprawić ich związek, że zwykłe staranie się, okazywanie miłości to wszystko uratuje.
Jak na złość, kolejne rzeczy zaczęły się jebać. Kolejne niedopowiedziane słowa, powściągliwość w uczuciach…
Nie wiedziała, co gorsze - to, że Marie przestała opierać dłonie na jej ramionach, kiedy się całowały. To, że przytulając ją, nie obejmowała jej już w talii kładąc głowę na ramieniu czy ten brak napięcia, brak tęsknoty. Jej spojrzenie przestało odbijać to spokojne, oddane uczucie, które kiedyś było obietnicą. Chociaż najbardziej raniło ją to unikanie dotyku. Jakby Isha nagle stała się krucha albo nie do dotknięcia.
Pierwszym gwoździem do trumny okazała się sypialnia. Choć tu chodziło raczej o brak tego, co w tej sypialni się działo.
I tu nie chodziło stricte o sam seks, bogowie, Isha miała to w dupie. Gdyby któraś z nich, jak dorosły człowiek przyszła i powiedziała: "Nie chcę już tej formy bliskości" - zrozumiałaby, bez zbędnych pytań czy dziwnych spojrzeń. Wiedziała, że związki, a tym bardziej ludzie, się zmieniają. Potrzeby się przesuwają a to, że były razem, nie dawało jej automatycznej zgody. To nie brak seksu ją zniszczył. To była cisza, która zajęła jego miejsce. Gdy jesteś przyzwyczajona do czułości trzy, cztery razy w tygodniu, a potem nagle wszystko znika... bez rozmów, bez wyjaśnień... tylko pustka a każdą próbę czułości kończy wykrzywiony, niezadowolony grymas - wtedy właśnie wkracza trwoga.
Przez cały miesiąc Charlotte nie kładła się do ich łóżka. Spała na kanapie, jakby nic się nie stało a to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Bez pocałunku na dobranoc. Bez wyszeptanego "śpijcie dobrze".
I co najgorsze - ani jednego "kocham cię, skarbie". Nawet, jeśli te słowa uciekały z ust Ishy pierwsze.
To był moment, w którym zrozumiała, że coś było naprawdę, nieodwracalnie nie tak. Nie była naiwna. Wiedziała, kiedy ją unikano a Charlotte przestała to nawet ukrywać. Wychodziła wcześnie do pracy. Ciągle rzucała tłumaczeniami "zaraz, muszę oddzwonić", gdy Isha próbowała z nią porozmawiać. Zaczęła nawet nosić słuchawki w uszach nieprzerwanie, przez całe dnie gdy wiedziała, że zostają w domu we dwie, bez Marie. Oczy wlepiała w ekran telefonu lub laptopa. Zajęta wszystkim, tylko nie nią; jakby była paprochem, którego istnienia się nie zauważa.
Napięta żyłka pękła pewnego wieczoru, po kolejnym milczącym obiedzie, z przerwanym w połowie posiłkiem, bo Charlotte znowu musiała "gdzieś zadzwonić" po raz trzeci z rzędu i szczerze mówiąc? Isha miała kurwa dość.
Stanęła przed drzwiami łazienki ze skrzyżowanymi ramionami obserwując, przez matowe, przeszklone drzwi widać cień. Nie krzyczała. Nie płakała. Po prostu przestała udawać. Westchnęła ciężko, pukając lekko.
— Możemy porozmawiać? — zapytała cicho, głosem zmęczonym, jakby była na nogach przez kilka dni. — Proszę.
Zapadła chwila ciszy a głosy po drugiej stronie drzwi ucichły i to było jeszcze gorsze. To znaczyło, że Charlotte ją słyszała. Ale gdy drzwi się otworzyły, dostała tylko ręcznikiem w twarz, krótkie spojrzenie i wymruczane: „Nie teraz.”
I to było wszystko. Bez kontaktu wzrokowego. Bez próby. Tylko echo "nie teraz", jakby nie prosiła się o rozmowę od jebanych tygodni. Isha po prostu zamarła w miejscu, nie mogąc uwierzyć, że coś takiego miało właśnie miejsce.
Wtedy jej część zrozumiała. To był koniec. Nie nagły, dramatyczny, z krzykiem czy płaczem. Cichy. Powolny. Bez walki. Charlotte już odeszła dawno temu. A Isha była tylko ostatnią osobą, która to zauważyła. I choć odrzuciła tą myśl od siebie hen daleko, tak jednak nie mogła o niej w pełni zapomnieć.
Nie wiedząc co zrobić ze sobą, z ręcznikiem ściśniętym w dłoniach, doczłapała się do kuchni, siadając przy blacie. Marie zerknęła na nią znad laptopa, w którego stukała długimi palcami, pewnie pisząc kolejne sprawozdanie do pracy. Zachowywała się tak, jakby nic się nie działo. Jakby ich związek właśnie się nie wykoleił.
— Ona już nawet na mnie nie patrzy — wymamrotała Isha.
Marie nie oderwała wzroku od ekranu.
— Dużo teraz przeżywa. Wiesz, jej babcia jest chora.
— Wszyscy coś przeżywamy — odpowiedziała, zbyt zmęczona, by ukrywać frustrację. Może zabrzmiała zbyt oschle, zbyt pretensjonalnie, nie miała jednak siły by próbować zmienić ton na milszy.
— Isha… — Marie zamknęła laptopa powoli, z ociąganiem, jakby gest ten ważył tonę. — Myślisz, że niczego nie zauważyłam? Że nie widzę, jak coraz mniej się starasz ją zrozumieć? Chcesz tylko, żeby udawała, że wszystko jest po staremu?
Córka Wenus zmarszczyła brwi.
— Co to, kurwa, znaczy?
— To znaczy — Marie wstała, jej głos zadrżał ledwie zauważalnie — Że może Charlotte już nie daje rady, a twoje ciągłe pretensje jej nie pomagają. Ciągle naciskasz. Ciągle coś chcesz. A jak nie dostajesz tego, co sobie wyobraziłaś, to się zamykasz.
Prychnęła, po prostu bezczelnie prychnęła jej w twarz, czując w piersi piekący żar.
— To ja się zamykam? To ona śpi na kanapie od miesiąca ignorując nas obie!
— Bo nie wie, jak z tobą rozmawiać! — Głos Marie podniósł się niespodziewanie, ostry i bolesny jak trzask. — Bo jesteś tak zajęta własnym bólem, że nie pytasz, co ona czuje! Po prostu zakładasz, że już jej nie zależy!
Zapadła cisza, ta niewygodna, dzwoniąca w uszach. Marie opuściła wzrok, unikając spojrzenia Ishy bo wiedziała, aż za dobrze, że to co mówiła nie było prawdą.
— Pytałam — głos półbogini zadrżał. — Dobrze wiesz, że się starałam. Tylko że ona nigdy nie odpowiadała.
Isha nie czekała na dalsze tłumaczenia, nie miała na nie siły. Po prostu… wyszła z kuchni i zamknęła drzwi - nie trzaskając, po prostu… kończąc rozmowę. Tak jak kończyły się wszystkie ostatnio. Niedopowiedziane. Niedokończone. Tłumaczyła sobie, że musi ochłonąć, że nie chce użyć słów, które mogą zranić.
Ściany mieszkania wydawały się cieńsze niż kiedykolwiek. Jakby same miały już dość trzymania w sobie tego napięcia, tego kurzu emocjonalnego, który zaczął zbierać się w kątach i dusił, zanim ktokolwiek się zorientował. Usiadła na skraju łóżka z ciężkim westchnieniem. Jej łóżka. Ich łóżka - choć teraz wydawało się raczej pomnikiem, pamiątką, czegoś, co już dawno umarło. Patrzyła na stos nie poskładanych ubrań obok siebie, na kubek z zeszłego tygodnia, w połowie zapełnionym wodą, który nadal stał na stoliku nocnym. Kolejny dowód, że nikt tu naprawdę nie był obecny od dawna.
Emocje sięgnęły zenitu, gdy usłyszała spokojne kroki Charlotte mijające drzwi sypialni bez zatrzymania, coś w niej pękło. Nie mogła tego tak teraz zostawić, to się robiło już nudne i wlekło się zbyt długo.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi od sypialni.
Charlie siedziała w salonie, udając, że przegląda coś na tablecie, owinięta kocem jak zbroją, znowu odcinała się od wszystkich dookoła.
— Porozmawiaj ze mną — zażądała Isha, stając w progu. — Teraz.
Charlotte nie odpowiedziała, wywróciła jedynie oczami, jakby właśnie koło niej pojawiła się upierdliwa mucha.
— Jestem zmęczona.
— Gówno prawda — syknęła Isha. — Od miesiąca cię nie ma, tylko że nie raczyłaś mi o tym powiedzieć.
Znowu cisza.
— Zrobiłam wszystko, co mogłam — głos Ishy drżał. — Myślisz, że nie zauważyłam? Że nie czułam, jak się oddalasz? Starałam się. Walczyłam. Poświęcałam się.
Charlotte westchnęła zirytowana, wciąż nie podnosząc wzroku. Jej palce stukały w ekran, gdy odpisywała na wiadomośc.
— Daj mi święty spokój, Isha
— Dać ci święty spokój? — Isha podeszła krok bliżej. — Dałam ci przestrzeń. Pozwoliłam ci mnie odtrącać. Nie pytałam, czemu śpisz na kanapie. Nie marudziłam, że przestałaś mnie dotykać, patrzeć jakbyś mnie w ogóle znała. Myślałam: „Potrzebuje czasu. Wróci.” Wiesz, jak bardzo starałam się nie błagać?
W progu pojawiła się Marie, jej usta były lekko uchylone jakby słuchała już od dawna, jakby nie chciała przerywać, ale nie mogła też odejść a przed nią właśnie rozgrywała się krwawa jatka. Isha zwróciła się do niej gwałtownie.
— A ty?
Marie zamrugała.
— Co?
— Miałaś wspierać nas obie. A cały czas stoisz po jej stronie. Czuję się jak wariatka. Jakby wszystko było moją winą, bo nie potrafię udawać, że nic się nie dzieje.
— Nie staję po żadnej stronie…
— Kłamiesz! — głos Ishy pękł. — Cały czas tłumaczysz ją i próbujesz zamieść temat pod dywan widząc, jak ja próbuję to naprawić. Sama.
Marie wyglądała na naprawdę zranioną, jednak nic nie odpowiedziała. Po prostu spuściła wzrok na panele.
— Pisałam jej notatki — kontynuowała, pozwalając by ten długo skrywany żal nareszcie wypłynął na powierzchnię. — Zostawiałam jej ulubione przekąski. Gotowałam, chociaż sama nic nie jadłam. Odwoływałam plany, żeby być w domu, gdyby chciała pogadać. Nawet kupiłam tę pieprzoną książkę o komunikacji, którą obie lubiłyście — głos jej się załamał, słowa wysypywały się z niej jak potłuczone szkło. — I wciąż czekałam na znak, że to coś znaczy. Charlotte w końcu podniosła wzrok. Jej twarz była blada. Nieczytelna.
— Znaczyło — wyszeptała.
Isha patrzyła na nią.
— To czemu mnie zostawiłaś, będąc cały czas obok?
Brak odpowiedzi. Znowu, brak tej cholernej odpowiedzi. Tylko ta sama, dusząca cisza, która dzwoniła w uszach niczym dzwony kościoła.
Charlie wstała. Tablet zsunął się jej z kolan i z głuchym stukiem wpadł w poduszkę kanapy. Nie odezwała się od razu. Po prostu patrzyła na Ishę tym samym obojętnym spojrzeniem, które nosiła jak pancerz od tygodni.
Marie wstrzymała oddech, jakby dobrze wiedziała, co się zaraz wydarzy. A Isha? Isha poczuła, jak przyspiesza jej puls. W nielogiczny sposób nadal miała nadzieję.
— Isha… — głos Charlotte był tak spokojny, że aż bolał. — Chcesz prawdy?
W odpowiedzi była jedynie w stanie kiwnąć głową; żadne słowa nie potrafiły przejść jej przez gardło.
— Nie — odpowiedziała Charlotte. — Nie chcesz.
Zebrała się w sobie, wyduszając ciche “Chcę”. Charlotte podeszła bliżej. Powoli, ostrożnie, jakby stąpała po cienkim lodzie. Albo kogoś ciągnęła na pękającą taflę.
— Chcesz, żebym powiedziała, że to tylko kwestia czasu. Że się boję. Że jestem przemęczona. Że nadal cię kocham i wszystko będzie dobrze.
Isha skrzyżowała ramiona na piersi, jakby to mogło ją poskładać.
— Więc powiedz to.
Charlotte spojrzała jej prosto w oczy. Bez tej samej czułości, którą dobrze znała, bez ciepła i litości
— Już cię nie kocham.
Krótkie zdanie sprawiło, że Isha niemal usiadła, poczuła się tak, jakby ktoś wbił jej nóż w brzuch a następnie go przekręcił i powtórzył ten czyn. Kilkukrotnie. Marie drgnęła, podchodząc do nich bliżej choć widać było, jak uginają się pod nią kolana. Włoszka zaś… stała tylko, mrugając - jakby mózg nie nadążał za ciągiem wydarzeń.
Charlie mówiła dalej nie zważając już na konsekwencje rozlanego mleka.
— Czekałam, aż to wróci. Ciepło. Pragnienie. Ten błysk, gdy wchodziłaś do pokoju. Dałam sobie czas. Próbowałam. Zostałam.
— Nie próbowałaś — wycharczała Isha. — Odchodziłaś każdej nocy, wybierając kanapę. Nie mówiłaś nawet „dobranoc”. Patrzyłaś, jak wszystko się rozpada i nic nie mówiłaś.
Charlotte skrzywiła się. Wiedziała, że to jej partnerka mówi prawdę.
— Masz rację. Odeszłam. Ale nie dziś. Miesiące temu. Po prostu nie miałam odwagi ci o tym powiedzieć.
Zapanowała cisza. Taka, która zalewa człowieka jak fala.
— Zasługujesz na kogoś, kto będzie cię pragnął tak, jak ty chcesz. A ja już nie jestem tą osobą.
Isha cofnęła się o krok.
— Czemu mi wcześniej nie powiedziałaś?
— Bo nie chciałam cię zranić.
Z jej ust uciekł cichy śmiech.
— Za późno.
Oczami pełnymi łez spojrzała na Marie, która nerwowo pocierała dłonie.
— A ty? — jej głos był ledwo szeptem. — Ty wiedziałaś?
Brunetka zamarła.
— Wiedziałaś, że już mnie nie kocha. I nie powiedziałaś nic.
Marie spuściła wzrok.
— Nie wiedziałam, jak…
— Więc nic nie powiedziałaś? — głos Ishy się załamał. — Patrzyłaś, jak piszę do niej listy. Jak czekam nocami. Jak się łudzę. I pozwoliłaś mi na to?
— Nie chciałam cię skrzywdzić. Myślałam, że to tylko faza. Że wróci.
— Ale nie wróciła — wyszeptała. — A ty to wiedziałaś.
— Uwierz mi… próbowałam, jednak to nie było takie łatwe! Naprawdę się starałam, chciałam dla nas jak najlepiej ale… — szeptała, łapiąc się za głowę. Palce zacisnęła na swoich włosach, szarpiąc je delikatnie. Jej monolog przerwały słowa wypowiedziane cicho, acz stanowczo
— Kochasz nas jeszcze?
Milczała z gulą w gardle, która utrudniała oddychanie.
— Kochasz mnie jeszcze? — Isha powtórzyła pytanie, tym razem zadając je bardziej precyzyjnie.
— Nie wiem.
— Ty… — szepnęła, jakby właśnie została zmuszona do przełknięcia wiadra gwoździ. — Ty nie wiesz?
Marie wzięła drżący oddech, a jej oczy zaszkliły się od łez.
— Isha, próbuję to wszystko zrozumieć, naprawdę. Ale ostatnio wszystko jest takie… rozmazane. Nadal mi na tobie zależy. Naprawdę. Ale miłość? Ja…
— Nie — przerwała jej Isha, głosem cichym, ale ostrym jak brzytwa. – Nie próbuj tego ubrać w ładne słowa. Nie próbuj tego łagodzić.
Wzdrygnęła się.
– Dałam wam wszystko, co miałam – powiedziała Isha, patrząc na nią tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. – Robiłam wszystko, co w mojej mocy. Stawałam na głowie, żeby to wszystko utrzymać. A ty przez cały ten czas zastanawiałaś się, czy wciąż warto mnie kochać?
— Charlotte powiedziała, że za jakiś czas… niedługo, chce z tobą zerwać a ja muszę zdecydować czy zostać z nią czy z tobą. J-ja nie… nie wiedziałam co mam zrobić.
Usta Ishy wykrzywiły się - ból, zdrada, gniew, wszystko wymieszane w jednym napiętym grymasie. O wszystkim, kurwa, wiedziała.
— Czyli wiedziałaś — parsknęła, próbując utrzymać resztki godności. — Wiesz co? Ułatwię ci decyzję. Jeszcze dzisiaj zniknę wam z oczu.
Marie wyglądała, jakby miała się zaraz złożyć w sobie. Oplotła ramionami własne ciało, jakby próbowała się poskładać, a jej wzrok utkwił w podłodze. Nie powiedziała jednak nic, gdy Isha pakowała swoje rzeczy, przecierając załzawione oczy. Po prostu stała i patrzyła. A Charlotte? Wyszła na balkon zapalić, proponując wcześniej, że zawiezie Ishę do jej mamy.
Oczywiście, że półbogini odmówiła.
Słowa “Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwe” były ostatnimi, jakie wypowiedziała w ich kierunku. Choć żywiła urazę a jej serce znowu rozpadło się na milion kawałków, to nie potrafiła życzyć im źle. Nie, kiedy nadal tak bardzo je kochała.
— Więc no… Tak to wyglądało u mnie — mruknęła. Od tamtego zerwania minęło sporo czasu i choć już przerobiła to u pani terapeutki, tak jednak nadal nie wracała myślami zbyt chętnie do tamtego wydarzenia. — Chujowe kazać osobie, z którą się jest wybierać, z kim chce zostać. Jednak co to za związek bez miłości, nie?
Elio odłożył resztki bajgla na blat.
— Ja pierdole, Isha, czy ty nie masz chociaż jednej ex, z którą zerwanie nie było jebaną kolejką górską?
Półbogini prychnęła w odpowiedzi, choć musiała się porządnie nad tym zastanowić bo, szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętała.
────
[3110 słów: Isha otrzymuje 31 Punktów Doświadczenia]