czwartek, 26 grudnia 2024

Od Kala — „If I can learn to do it... you can learn to do it too”

— Nie wierzę ci.
Kal nawet nie unosi głowy, żeby uraczyć Eli zmęczonym spojrzeniem człowieka, który ma dość życia. Zamiast tego skupia się na swoich paznokciach i pędzelku z lakierem, którym próbuje namalować małe, srebrne śnieżynki. Nic oryginalnego, zwykłe hybrydy, nawet nie przedłużone. Po prostu chciał coś zmienić, jakoś wpasować się w ten cały zimowy nastrój, choć z całego serca nienawidzi tej pory roku.
Nie wierzę ci.
Tym razem, zamiast ciszy, Eli w odpowiedzi otrzymuje zmęczone, teatralne westchnienie.
— Podaj mi lampę — beznamiętnie mruczy Kal, machnąwszy dłonią w stronę urządzenia.
Cisza. Pełna napięcia. Czy ona naprawdę musiała się aż tak uprzeć i uczepić tego tematu? W tym momencie jedynym, czym się zajmuje, jest wiercenie dziury w brzuchu Kala.
Chłopak patrzy na Eli, która gapi się na niego bardzo intensywnie i bardzo podejrzliwie.
— Przecież cię nie okłamuję! — warczy. Sam przysuwa do siebie lampę i szykuje się na nieprzyjemne uczucie wywołane światłem UV. — Nigdy w życiu nie miałem na sobie łyżew.
— Ale…
— Nie, nie wyglądam jak łyżwiarz figurowy — cedzi Kal i wpatruje się w swoje paznokcie tak, jakby chciał je unicestwić laserem strzelającym z oczu. — Jeśli cię to uszczęśliwi, nie umiem jeździć na nartach ani na snowboardzie, ani biegać na nartach, na sankach też nigdy nie byłem. — Ostentacyjnie wylicza wszystko na palcach. — Są jeszcze jakieś sporty zimowe?
— Nie odpuszczę ci tych łyżew — stwierdza Eli z podejrzanym uśmieszkiem i Kal wie, że dziewczyna zaciągnie go na najbliższe lodowisko, nawet jeśli przez całą drogę będzie wrzeszczał, że go porywają.
*

Obdarza niebieskie łyżwy spojrzeniem, jakim równie dobrze mógłby potraktować gołębie odchody na swoich spodniach. Wypożyczony sprzęt wygląda co najmniej okropnie, cały porysowany i niewygodny (co wie nawet bez próby założenia go). Bogowie wiedzą, ile ludzi już dostało od niego odcisków i przeklęła cały świat, próbując zacisnąć go odpowiednio mocno na swoich nogach.
— Już zapłaciłam — rzuca Eli, podchodząc do Kala, jakimś cudem utrzymując równowagę na ostrzach swoich łyżew. Dla chłopaka wygląda to całkiem bardzo imponująco, bo jedyne, co jest w stanie sobie wyobrazić, to siebie przewracającego się jeszcze przed poprawnym wstaniem z ławeczki. Przecież to niemożliwe, żeby ludzie normalnie w tym chodzili…! — Daj, zapnę ci je.
Kal wyraża swoją niechęć niewerbalnie, szamocząc się z tymi idiotycznymi butami na nożach, które okazują się być bardzo oporne, gdy chce się je założyć. Przysięga, że prawie złamał sobie paznokieć, walcząc z niebieskim plastikiem.
— Mów, jak będzie za mocno — instruuje go Eli, pochylając się nad jego butami.
— Zrobię to sam — upiera się i wyprzedza dłonie dziewczyny. To wygląda na proste. Jak zabawka dla dzieci.
— Tylko pamiętaj, żeby mocno zacisnąć — wzdycha Eli — bo cię obetrą.
— Aha.
Jeżeli odetnie sobie dopływ krwi do stóp, to zwali winę na Eli.
Dziewczyna stoi nad nim, gdy on uparcie torturuje swoje łyżwy i równocześnie próbuje się nie uszkodzić. Gdy (chyba) kończy, patrzy spod byka na Eli.
— Co teraz?
— Teraz nauczę cię jeździć.
— Powodzenia.
Dziewczyna przewraca oczami i wyciąga do niego dłoń, żeby pomóc mu wstać. Kal nie do końca ufa temu, że da radę utrzymać równowagę (łyżwy naprawdę nie wyglądają na coś, czemu warto zaufać), więc niechętnie przyjmuje pomoc, a potem, dla pewności, opiera się na ramieniu Eli.
— To naprawdę nie jest dobry pomysł.
Eli tylko się uśmiecha i Kala powoli zaczyna to irytować. To wszystko już go irytuje, cały ten idiotyczny sport, bo kto był na tyle głupi, żeby stwierdzić, że przyczepi sobie noże do butów i będzie na nich jeździć po lodzie? Kal nie jest w stanie sobie wyobrazić, żeby ten człowiek był zdrowy psychicznie, bo gdy tylko stawia pierwszy krok na lodzie, kompletnie traci poczucie stabilności. Zaciska na bandzie skostniałe od mrozu palce i postanawia się już nigdy nie poruszyć.
— Oddam ci pieniądze i oboje o tym zapomnimy, okej? — woła do Eli, która w tym czasie zdążyła już zrobić prawie całe okrążenie wokół lodowiska. Podjeżdża do niego z promiennym uśmiechem.
— Nie-e.
Ma ochotę ją zamordować. Łyżwą.
— Patrz, musisz… musisz iść tak, jakbyś udawał pingwina…
— Ty chyba sobie ze mnie żartujesz — prycha. — Pingwina?
— Tak, dokładanie. — Eli udaje, że nie słyszała tonu, jakim Kal wypowiedział te słowa. — No, patrz, najpierw odpychasz się jedną nogą… i potem drugą… i tak na zmianę. — Przejeżdża kilka metrów w bardzo wolnym tempie, a Kal nadal stoi w miejscu, kurczowo ściskając bandę. — Rozumiesz?
— Nie.
— Chociaż spróbuj, to nie takie straszne. — Eli znowu do niego podjeżdża i wyciąga przed siebie obydwie dłonie. — Będę jechała przed tobą, będziesz miał się czego trzymać.
— Nie wydajesz się być najstabilniejsza.
— Kal, zaufaj mi. Potrafię jeździć.
Nie powinien był się na to godzić, nie powinien był się znaleźć w tym miejscu. Powinien był odmówić, powiedzieć stanowcze „nie” i nie dać się zaciągnąć na lodowisko z nieistniejącymi umiejętnościami jazdy na łyżwach.
Ale jest już za późno na powrót.
Z żalem puszcza bandę i łapie Eli za dłonie, może trochę za mocno. Nie czuje się pewnie, nie czuje się stabilnie i wydaje mu się, że czułby się tak samo niebezpiecznie również bez trzymania dziewczyny, ale nie jest w stanie zmusić się do wypuszczenia jej palców. Przez chwilę po prostu tak stoją, wpatrując się w siebie, zanim Eli nie rusza, ciągnąc za sobą Kala.
— Nie, nie, weź… poczekaj chwilę!
— Po prostu się odepchnij, tak jak pokazywałam! — śmieje się dziewczyna i Kal nienawidzi jej za tę radość.
Czuje się jak najgłupszy i najbardziej niezgrabny pingwin na świecie, gdy gapi się pod nogi, jakby to miało mu pomóc. W połowie rzeczywiście się odpycha, w połowie daje się ciągnąć Eli i cały czas ma ogromną ochotę przeskoczyć przez bandę i utopić się w śniegu.
— Dobrze ci idzie.
— Nieprawda.
— Nie, serio. Za chwilę będziesz jeździł sa-
— Nie.
Eli teatralnie wzdycha, powoli okrążają lodowisko.
— No dawaj, teraz sam.
— Chcesz mnie zabić? — Kal unosi zarumienioną od mrozu twarz i patrzy na Eli spod zmarszczonych brwi. — Mi już wystarczy. Zimno mi w ręce. — Puszcza dłonie dziewczyny, żeby zademonstrować jej swoje zaczerwienione palce.
— Żaden problem! — Eli przez chwilę grzebie w kieszeniach swojej kurtki, aż wygrzebuje z jednej z nich pudroworóżowe rękawiczki. — Proszę.
Zakładając je na dłonie, Kal czuje, jak jego nadzieja na zakończenie jego cierpienia powoli się ulatnia. Czas na wielki powrót niezgrabnego pingwina (umierającego ze wstydu).

*

— Przyznaj, że wcale nie było tak źle!
— Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale lód jest naprawdę twardy — kąśliwie rzuca Kal. Na jego spodniach wciąż tkwią drobinki startego lodu, bo najpierw przestał liczyć, ile razy się wywrócił, a potem przestał też próbować doprowadzić się do porządku, jako że bardzo dobrze wiedział, że za kilka minut czeka go powtórka z historii. Wychodzi z wypożyczalni cały obolały, dziękując bogom za wygodę swoich butów i za to, że o wiele łatwiej jest się utrzymać w pionie na betonowym chodniku, niż na lodzie.
— Podobało ci się — stwierdza Eli ze zbyt dużą, jak dla Kala, pewnością.
— Nie.
— Nie wiem, kogo próbujesz okłamać.
Kal wbija dłonie w kieszenie i odwraca głowę, udając, że widzi coś bardzo ciekawego po drugiej stronie ulicy.
— Siebie — mruczy w kołnierz płaszcza. Nie wie, czy bardziej chce, żeby Eli go usłyszała, czy nie, ale nawet jeśli zrozumiała, co powiedział, to postanowiła tego nie skomentować.

────
[1152 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Chaita — „To i tak tylko wymówka”

Z uśmiechem przyklejonym do twarzy odpowiedział na pewnie już setne tego dnia wesołych świąt, żegnając wychodzącego ze sklepu klienta. Na tym etapie nawet nie mówił tych słów świadomie i nie był pewny, czy są prawdziwe. Jeszcze jakieś pięćdziesiąt życzeń temu go to bawiło, teraz obawiał się, że za kolejne pięćdziesiąt oszaleje.
Przesadzał, oczywiście. Święta co roku wyglądały tak samo i nie mógł winić ludzi za to, że chcą być mili. I z całą pewnością nie liczył, ile razy już to słyszał. Niestety, w tak nudnym życiu jak to, które prowadził, wyolbrzymianie bywało jedyną rozrywką. Szczególnie w miejscu pracy, szczególnie jeśli nie chciał zwariować.
Zajął się zakupami kolejnego klienta. Czasami zastanawiał się, jak ci ludzie robiący zakupy na ostatnią chwilę – to jest, chwilę przed zamknięciem sklepu – spędzają święta. Czy przez pracę nie mieli czasu zająć się tym wcześniej, czy w szale świątecznych przygotowań zapomnieli o tym jednym, kluczowym składniku, a przy półkach przypomnieli sobie o kilku innych? Większość, oczywiście, tak planowała dzień – jako ostatni czas wielkich przygotowań poprzedzający Boże Narodzenie. Niektórzy przyjeżdżali do rodziny i nie chcieli przywozić wszystkiego z daleka. Inni spędzali święta sami, i to jedno pakowane hermetycznie danie było wszystkim, czego potrzebowali.
Do tych ostatnich uśmiechał się szczerze, pocieszająco, próbując unikać bólu i smutku w oczach niektórych. Zastanawiał się, czy jego ojciec też spędzał święta z odgrzewanym w mikrofali indykiem, przed telewizorem, i szybko dochodził do wniosku, że na pewno nie. I że w sumie, to nie powinno go to obchodzić. Pewnie rezerwował stolik w jakiejś restauracji i świetnie się bawił.
Nawet kiedy jeszcze mieszkał z nim pod jednym dachem, nie spędzali świąt razem. Ostatni wspólny posiłek odbył się za życia dziewczyn i Chait nawet nie chciał świętować bez nich. Ojciec z kolei nie chciał świętować z nim – nie potrafił nawet patrzeć w stronę Chaita bez grymasu na twarzy. Nie było sensu, żeby obaj się męczyli
– Wesołych świąt – powiedział znowu, mechanicznie, jeszcze zanim klient otworzył usta.
Starszy mężczyzna roześmiał się śmiechem, przez który Chait też musiał szczerze się uśmiechnąć.
– Wesołych świąt – odpowiedział, biorąc torbę z zakupami. – Mam nadzieję, że nie siedzisz tu cały dzień, unikając sprzątania, co?
Chait speszył się i nerwowo potarł kark dłonią.
– Nie, nie. – Wcale nie skłamał. – Mam nadzieję, że pan również spędzi jutrzejszy dzień z rodziną.
Staruszek pokiwał głową, w końcu kierując się do wyjścia. Chait odetchnął, dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi. Mężczyzna nie wyglądał, jakby mu uwierzył. Starsi ludzie mieli jakiś radar, który zawsze działał.
Nie miał kolacji, do której musiałby się szykować, nie planował też jakichś wyjątkowych porządków w wynajętym mieszkaniu. W tym roku nikt ze znajomych nie organizował żadnej imprezy, a nie był na tyle żałosny, żeby wbić się komuś na rodzinne Boże Narodzenie. Dostał jedno zaproszenie, ale nie wydawało mu się to odpowiednie.
Zawsze żył w przekonaniu, że święta spędza się z bliskimi, nie przypadkowymi idiotami.
Rozejrzał się po sklepie i z pewną ulgą zauważył, że po staruszku nikt już nie wszedł do środka.
– Chyba zamkniemy bez problemu – zwrócił się do siedzącej na zapleczu dziewczyny, zajętej pisaniem czegoś w zeszycie. Kazała mu krzyczeć, gdyby potrzebował pomocy, ale podejrzewał, że musiałby użyć megafonu, by zwrócić jej uwagę. Nie przeszkadzało mu to, nie byli wielką siecią z tysiącem klientów.
Chait nawet nie pracował w tym sklepie na stałe, tylko na okres świąteczny, z polecenia. Szukał chwilowej pracy, jak co roku. Chociaż powtarzał, że robi to ze względów finansowych, to nie potrafił przekonać o tym nawet samego siebie. Chyba po prostu potrzebował zajęcia.
Dziewczyna podniosła na niego wzrok, spojrzała po sklepie i skinęła głową.
– Pomóż mi z podłogami, i możesz lecieć. Ogarnę resztę, zanim przyjedzie po mnie narzeczony.
Przechylił głowę. Wydawało mu się, że jest niewiele starsza od niego, ale kim był, żeby to oceniać.
– Pewnie.
Poczekał, aż zegar wybije godzinę zamknięcia i podszedł po rzeczy. Na zapleczu leżały też jego kurtka, plecak i gitara, o której zdążył zapomnieć.
Dlaczego właściwie wziął ze sobą gitarę?
Rano, kiedy w pośpiechu opuszczał mieszkanie, musiał mieć jakiś związany z tym pomysł. Teraz nie potrafił sobie przypomnieć, jaki i mógł tylko krytykować przeszłego siebie, że wybrał gitarę zamiast termosu z kawą.
Zastanawiał się przez chwilę, czy przekręcić zamek w drzwiach, ale w końcu tylko zajął się sprzątaniem. Dziewczyna też ruszyła się z miejsca, podchodząc do kasy już bez zeszytu w dłoniach.
Nie rozmawiali o świętach. Nie pytał, jak ona je spędza, ona też nie wydawała się zainteresowana jego sposobami. To była całkiem miła odmiana, bo nawet nie miałby co jej odpowiedzieć.
Przez cały dzień jedyne, czego był pewny, to że nie chce jeszcze wracać do pustego mieszkania.
– Potrzebujesz podwózki z tą gitarą?
Przerwał zamiatanie podłogi, żeby znowu na nią spojrzeć, i uśmiechnął się najbardziej szczerze, jak potrafił. Najwyraźniej święta to czas życzliwości.
– Nie, dzięki.
Wymienili więcej słów niż przez całą zmianę, ale nie powiedziała już nic więcej. Wrócił ze szczotką na zaplecze i sięgnął po kurtkę, oglądając się na dziewczynę.
– Na pewno nie potrzebujesz pomocy? – zapytał, marszcząc brwi, już z kurtką w połowie na plecach i plecakiem w dłoni.
Mruknęła coś pod nosem.
– Spoko, ogarnę. Leć sprzątać przed świętami, już nabrałeś praktyki ze szczotką.
Parsknął śmiechem.
– Dzięki.
Złapał jeszcze gitarę i ruszył do wyjścia.
Nie życzyli sobie wesołych świąt. Pasowało mu to.
Po ulicy kręcili się ludzie, w oknach paliły światła. Przeszedł go dreszcz, kiedy wyszedł na zimne powietrze, i nagle poczuł się niewyobrażalnie przybity.
Nie, zdecydowanie nie zamierzał wracać do domu. Choćby miał usiąść z gitarą pod mostem, nie zamierzał dzisiaj oglądać świątecznej telewizji.

────
[900 słów: Chait otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Terry'ego — „You're my best friend!”

„Ale wrócisz na święta?”
Słowa Jenny męczyły go od dawna, zawsze znajdowały się z tyłu jego głowy i przypominały mu o sobie każdego wieczoru, zmywając mu sen z powiek. Nigdy jej nie odpowiedział, nieważne, ile razy pytała, ile wiadomości napisała i ile listów napisała, gdy przestał być aktywny na messengerze. Musi jej przyznać, że jest szczególnie i nieznośnie uparta. Przez ten cały czas wmawiał sobie, że to wcale nie było ghostowanie. Jedyną podstawą do negowania rzeczywistości było to, że czasem odpisywał, wymigując się milionem obozowych zajęć, brakiem czasu i wszystkim, co tylko mu przyszło do głowy, i szerokim łukiem omijał pytania o spotkania i starał się, żeby wyglądało to w miarę naturalnie.
Terry nie potrafił zlokalizować powodu swojej niechęci do odwiedzenia jej, a raczej nie chciał jej lokalizować i uświadamiać sobie, że po prostu nie lubi Jenny i nic na to nie poradzi. Gdy był w obozie, znajomość z dziewczyną (lub w jej mniemaniu: przyjaźń) wydawała się być problemem, który zostawił daleko za sobą, wręcz w innym świecie i po jakimś czasie jego irracjonalne przywiązanie do niej zacznie zanikać, a ona o nim zapomni. Terry prowadził długie rozmowy z sufitem, próbując przekonać samego siebie, że to, co robił, jest dobre, że nie powinien żałować żadnej ze swoich decyzji, a już na pewno nie powinien czuć wyrzutów sumienia.
Jego plan zerwania kontaktu z Jenny miał w sobie dużo dziur. Właściwie to dwie, ogromne dziury. Udawał, że nie dostrzega żadnej z nich, chociaż łatwo jest się domyślić, że doskonale zdawał sobie sprawę z ich istnienia.
Determinacja Jenny do niewypuszczenia Terry’ego ze swoich dłoni była czymś, z czym bardzo łatwo można było przegrać. Dziewczyna nie odpuszczała łatwo, o ile można było powiedzieć, że odpuszczała w ogóle. Ignorowała wysyłane przez Terry’ego znaki, choć on był pewien, że nie dało się ich przeoczyć, dobijała się do niego zawsze, gdy choć przez chwilę nie odpisywał, a jedyną radą, jaką dostał od swojego taty, było powiedzenie jej prosto w twarz, żeby się od niego odczepiła. Jednak Terry nigdy nie pozwolił, żeby te słowa opuściły jego usta. Był zbyt miły, za bardzo nie chciał zranić Jenny i za bardzo się do niej przywiązał. Do tego stopnia, że na zakończenie tego wszystkiego nie wystarczało mu sił, bo w jego głowie na stałe zamieszkało pytanie: „A co jeśli będę tego żałował?”.
Tkwił więc w relacji, w której nie chciał już dłużej tkwić. Z bardzo prostego powodu. Miał dość krycia Jenny, gdy ta postanawiała oddać się wątpliwej przyjemności zdecydowanego nadużycia alkoholu lub gdy chichocząc, dmuchała mu w twarz dymem papierosowym. Albo jeszcze gorzej, musiał odprowadzać naćpaną dziewczynę pod drzwi jej mieszkania, patrzeć w oczy jej matce i recytować scenariusz pełen dziwnych zbiegów okoliczności, który ułożyła dla niego Jenny. Terry był dla niej alibi, kimś, kto zawsze stawał w jej obronie, tłumaczył ją i zawsze znajdował się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby w porę siłą wyciągnąć ją z klubu i zaciągnąć do domu. Wszystko to sprowadzało się do kłamstw, tak wielu kłamstw, że Terry przestał już to wszystko liczyć i po prostu miał nadzieję, że Jenny przemyślała to na tyle dobrze, żeby nic się nie wydało.
To zdecydowanie za dużo dla zwykłego dwunastolatka, który nie wiedział, w co się pakuje, gdy pierwszy raz wymienił uścisk dłoni z dziewczyną o połamanych paznokciach i skołtunionych włosach.
*

Zbyt głośny śmiech wbija się w głowę Terry’ego, z jego uszu zsunęły się słuchawki. Przez chwilę świat wokół niego wiruje, mocny uścisk na klatce piersiowej wysysa z niego całe powietrze. Pole widzenia zasłaniają mu zniszczone, rozjaśnione włosy, w policzek wbijają się oprawki krzywych okularów.
— Niespodzianka — wydusza z siebie, gdy uśmiechnięta Jenny nareszcie go puszcza i pozwala mu samodzielnie stanąć na chodniku.

────
[607 słów: Terry otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

środa, 25 grudnia 2024

Od Violet CD Sony — ,,Gitara siema"

POPRZEDNIE OPOWIADANIE

LATO

Violet machnęła ręką, wydając z siebie nieśmiały chichot.
— To? Oh, wcale nie takie tajemnicze i zakazane! Założę się, że każdy półboski dzieciak ma swoje sposoby na śmiertelne sprawy. — Machnęła ręką, a potem wcisnęła zaskoczonym Sony fiolkę do rąk. — To naturalny energetyk według przepisu mojej matki. Używamy go z Rosie regularnie.
— Ale… nie zamienię się w żabę, tak? — Apollątko przełknęło ślinę, przerzucając specyfik między palcami, jakby je parzyło. Nie dziwota, ponieważ miało do czynienia z czystą, niepozorną magią, która dla niewtajemniczonych rzeczywiście była jedną, wielką niewiadomą. Oczywiście, największe podejrzenia mogła wzbudzić barwa cieczy, przypominająca kwas, który w nieodpowiednich rękach zamieni Obóz Herosów w… a kto wie co. Innymi słowy, nie ufaj wiedźmom.
— Nie, słonko. — Violet pokiwała głową. — Poprawia pamięć i koncentrację, żebyś mogło nauczyć się na biolkę w niecałe dziesięć minut. Ewentualnie zwiększa metabolizm na jakiś czas.
— Pewnie nie przyszłaś, żeby wcisnąć ten — Sony szukało odpowiedniego słowa na to, co trzymało w ręce. — specyfik za darmo, prawda?
Policzki Violet zrobiły się purpurowe. Wzięła głęboki wdech, zaś powietrze wypuściła tak, że lada moment zamieniłaby się nienadmuchany balon. Czemu rozmowa o tym była dla niej nienaturalna i niezręczna? Jak trudno powiedzieć tak proste zdanie, jak ,,chcę się nauczyć grać na gitarze dla jednej dziewczyny”. Przez moment przeszła jej myśl, że może nie warto się tak wygłupiać, choć skoro już tu jest, u progu domu dzieci Apolla, to dokończy, co zaczęła. Znajdzie punkt zaczepienia, a potem już pójdzie z górki. Prawda?
— Słuchaj, eee… — Podrapała się po głowie. — Chciałabym poznać kilka chwytów na gitarze… której nie mam, ale zdobędę później… Chodzi o zaimponowanie komuś. W każdym razie, jak mnie nauczysz, to wyważę więcej eliksiru dla ciebie. Jedna prosta piosenka, nic więcej.
— A to? — Wskazało na buteleczkę z zielonkawą cieczą.
— Potraktuj jako zaliczkę. Tylko proszę o dyskrecję. Nie chcę, żeby cały obóz wiedział, że mamy takie napoje. To jak będzie? 

 Sony? 
──── 
[304 słowa: Violet otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Wandy CD Kuźmy — „Twin? Where have you been?”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

– Znaczy, przepraszam, Kuźma. Źle usłyszałam. – Próbowała wybrnąć z tej sytuacji, przeskakując z nogi na nogę.
– Przyzwyczaiłam się. – Młodsza dziewczyna schowała dłonie do bluzy.
Jedyne co przez te parę sekund było słychać to rżenie koni ze stajni.
– Szukam centurionki piątej kohorty – próbowała wytłumaczyć, po co w ogóle tu przyszła. – Wiesz, gdzie jest? vKuźma delikatnie uniosła jedną brew, jakby się nad czymś zastanawiała.
– To… naprawdę ważne. Bo wiesz, tak jakby to powiedzieć, mamy… no… ten… hehe… – Na piegowatej twarzy nastolatki pojawił się niezdarny uśmieszek.
– Musiała coś pilnie załatwić – odpowiedziała od razu.
– O. To… dziękuję… – odrzekła, trochę przygaszonym głosem.
Wanda nie chciała zaczepiać dziewczyny, skoro najwidoczniej nie była chętna do rozmów. Usiadła na ławce przy stajni, oczekując powrotu Philip. Gdyby nie to, że mijały sekundy, minuty i nic.
– A jeśli mogę spytać… pamiętasz, na jak długo jest nieobecna? – ponownie spytała Kuźmę, która wynosiła wiadro ze stajni.
– Możliwe, że na cały dzień – odpowiedziała zmęczonym głosem. Odłożyła wiadro, poprawiając swoje przypinki na torbie. –
– Może ci pomogę? – Córka Aresa zaproponowała. – Widzę, że masz coś do roboty.
Początkowo wydawało się jej, że ponownie miażdży ją wzrokiem, ale najwidoczniej dziewczyna z obozu jupiter po prostu ma takie spojrzenie.
– Jeśli chcesz. Muszę napoić konie, ale również nakarmić, wyczyścić…
Nawet nie zdążyła wymienić pozostałych podpunktów swojej ‘’listy’’.
– O! Słuchaj. – Podeszła ponownie do Polki, podnosząc drugie wiadro. – Co nieco znam się na pegazach, uwierz mi. Razem zrobimy to szybciej! – wzięła i drugie, nalewając do niego wody.
Praca szła jak po maśle. W międzyczasie Wanda zdążyła się dowiedzieć, że Kuźma również należy do niezbyt cieszącą się dobrą sławą kohorty piątej i w sumie to tyle, bo to raczej córka Aresa ciągnęła ją za język.
– Więc jeszcze jesteś nieuznana? – zapytała, wsypując pegazowi siano do paśnika.
– Ta – parsknęła pod nosem.
– A… czułaś coś? Lub przez przypadek rzuciłaś jakiś czar? Albo widzisz, jak patrzą na ciebie inni? Ja od zawsze uważałam, że podstawianie haka lub topienie głowy w toalecie komuś, kogo nie lubisz to norma. Szkoda, że moi szkolni psycholodzy tak nie uważali – roześmiała się pod nosem. Z biegiem czasu zaczęło ją to bawić.
– Nie, nie i… nie wiem. Próbuję do kogoś zagadać, ale nie wychodzi mi. – Mimo iż była to smutna wypowiedź, nie mówiła łamiącym się głosem ani popłakiwała. Jakby to była norma.
– No widzisz, ale patrz. Ja do ciebie zagadałam, a teraz pomagam użerać się ze skrzydlatymi końmi! Ej Juan, zostaw włosy Kuźmy! – Podbiegła do znanego jej konia, by pomóc jej nowej koleżance. 

 Kuźma?
 ──── 
 [400 słów: Wanda otrzymuje 4 PunktyDoświadczenia]

Od Kuźmy — ,,Do czego wracasz i czego pragniesz?"

Ulice rozświetlają nie tylko wysokie latarnie, ale też tysiące kolorowych światełek, które migają wręcz oślepiającym światłem. Kuźma mruży oczy, jej oddech szybko zamienia się w parę, a drobne płatki śniegu osiadły nawet na jej rzęsach. Cienka warstwa śniegu tłumi jej kroki i turkot kółek toczącej się za nią walizki, która jak na swoją wielkość jest niespodziewanie lekka. Dziewczynka prawie nie rozpoznaje domów swoich sąsiadów, obwieszonych ozdobami, na które musieli wydać fortunę. Między nimi dostrzega swoje własne mieszkanie, pogrążone w smutnej ciemności, tak samo, jak przez cały rok. Świąteczna atmosfera nie dociera do niego od lat, czarna dziura w środku obficie udekorowanej ulicy. Budynek wygląda na opuszczony, w żadnym oknie nie pali się światło, a furtka smętnie kiwa się na zawiasach, jak gdyby ktoś opuścił dom w pośpiechu i zapomniał jej zamknąć. Kuźma zatrzaskuje ją za sobą z głośnym szczękiem metalu uderzającego o metal. Skostniałymi palcami wydobywa z kieszeni pęk kluczy, choć bardziej trafnym określeniem byłby ,,pęk breloczków”. Brzęczą donośnie, gdy próbuje otworzyć drzwi, ale nie może trafić w dziurkę.
Jej buty zostawiają za sobą mokre ślady szybko topniejącego śniegu, a potem lądują w wytworzonej przez siebie kałuży brudnej wody. Kuźma ostrożnie omija mokre plamy na podłodze i wygrzebuje z szafy niewielką, sztuczną choinkę razem z różowym pudełkiem z ozdobami. Dobrze pamięta, jak powstawały. Kiedyś, lata temu, razem z mamą siedziały na pokrytej skrawkami papieru podłodze, z uśmiechem wycinając łańcuchy z nietoperzy i składając pająki origami, żeby potem zawiesić je na choince zamiast bombek. W tamtym czasie Kuźma jeszcze nie umiała poprawnie trzymać nożyczek, więc wszystkie jej wytwory skończyły krzywe i nie do końca przypominające to, czym miały być. Do dzisiaj nie kupiły nowych ozdób, może z sentymentu, może z lenistwa. Nigdy też nie wpadły na pomysł, żeby zrobić nowe, ładniejsze.
Z każdymi kolejnymi świętami Gaudencja wydaje się coraz bardziej nie lubić ich choinki. Kiedyś ubierały ją we dwie, teraz robi to tylko Kuźma, a jej mama nawet nie patrzy na drzewko. Choinka zawsze stoi w kącie salonu tak samo smętnie, zapomniana, owinięte lampkami, których nikt nie podłączył do prądu.
Tak właściwie, nigdy nie obchodziły prawdziwych świąt. Wigilia zawsze była zwykłym obiadem, prezenty nigdy nie były czymś pewnym, a już na pewno nie dwa lata z rzędu. Jedynym świątecznym akcentem w ich domu były dekoracje, które i tak bardziej przypominały Halloween niż Boże Narodzenie. Tak było, dopóki Gaudencja nie zakazała Kuźmie dekorowania domu. Dziewczynka nadal nie wie, dlaczego, ale wciąż uważa, że skoro wraca do domu na święta, choinka jest elementem, którego nie można odpuścić.
Oplata drzewko nietoperzami i pajęczynami, gdy w drzwiach głośno szczęka zamek i Gaudencja wpycha się przez framugę razem z torbą z zakupami. Kobieta otwiera szerzej oczy, dostrzegając Kuźmę w pogrążonym w półmroku salonie. Mocnym uderzeniem zapala światło i mamrocze coś o czajeniu się w ciemnościach tylko po to, żeby przyprawić ją o zawał serca.
Kuźma wyciąga z pudełka ostatniego pająka z krzywym uśmiechem narysowanym korektorem. Zamiast zacisnąć na nim palce i zmiąć ciemny papier, wiesza go obok jednej z pajęczyn. Z kuchni dobiega hałas nerwowego wrzucania jedzenia do lodówki, byleby zrobić to jak najszybciej i móc zamknąć się w sypialni.
Niewielka paczuszka zawinięta w srebrny papier, schowana między ubraniami Kuźmy, poczeka jeszcze rok. Następne święta będą lepsze. 

 ──── 
[531 słów: Kuźma otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 23 grudnia 2024

Od Atlasa do Arisu — „Jak sprzątnąć kogoś w 3 sekundy”

Naleśniki na śniadanie były ostatnią przyjemną rzeczą, która spotkała Atlasa tego dnia.
Na ogół wymykał się szybko. Wystarczyło, żeby ktoś rozpoczął na stołówce walkę na jedzenie (tak, siedemnastolatkowie w zbrojach to robili i tak, dziwnym trafem często byli to potomkowie Marsa) albo żeby ten jeden dzieciak z Piątej Kohorty wygrzmocił się na skórce po bananie. Wystarczyłoby, gdyby jedna centurionka Czwórki poszła skorzystać z latryny. Był dzieckiem Merkurego i naprawdę niewiele brakowało mu do pełni szczęścia, ale najwyraźniej skończyło się ono na podaniu mu wyjątkowo ciepłych naleśników, podczas gdy osoba obok dostała zimne.
Pocieszał się więc, że wymknie się po dobieraniu obowiązków. Nagle okaże się, że zapomniał miecza z baraku. Albo że strasznie, ale to strasznie boli go brzuch. W zasadzie miał wiele pomysłów — kiedy jesteś typem uciekiniera, musisz być kreatywny — ale ostatnie, czego się spodziewał, to tego, że Cherry Amoret odciągnie go na bok i przytrzyma za ramię jak małe, niespokojne dziecko z problemami ze skupieniem.
— Atlas — zaczęła, podobnym głosem, jak mówili do niegrzecznych dzieci ludzie z opieki społecznej, ale w jej zmarszczonych brwiach i iskierkach w oczach kryła się taka wściekłość skierowana prosto na niego, że cieszył się, że półbogowie nie posługują się dubeltówką. — Chcą cię wywalić z Obozu Jupiter.
— Och.
Było to najmądrzejsze stwierdzenie, na jakie było go stać.
Jego wzrok musiał wyglądać fatalnie, bo Cherry od razu złagodniała. I nagle zalała go fala uczuć, sprzecznych ze sobą i strasznie wymieszanych, tak, że Atlas nie wiedział, gdzie jest początek jednego a gdzie koniec drugiego. Najpierw poczuł ulgę: bo to znaczy, że nie będzie się musiał użerać z obowiązkami. Nie będzie musiał codziennie wstawać, przychodzić na stołówkę, uciekać, bo tylko na to go stać i spotykać potem spojrzenia innych legionistów, że jak zawsze gówno zrobił. Potem zdał sobie sprawę, że znowu wyląduje na bruku, a życie na bruku wiązało się z całą masą zupełnie nowych i innych obowiązków. Pomyślał o tych wszystkich przypadkowych ludziach z Obozu Jupiter, którzy czasem wyciągali do niego rękę, a on ich odtrącał jak ostatni kretyn. Dotknęły go wyrzuty sumienia i żałość nad swoim własnym losem, bo te trzy lata temu mógł się nie zachowywać jak idiota i nawiązać przyjaźnie, nie opierdalać się i trenować, bo to przecież wcale nie tak, że tego nie lubił. Po prostu nie potrafił się przemóc.
Tak samo, jak nie potrafił się przemóc do tego, żeby odpowiedzieć Cherry coś innego niż zwykłe „och”.
Cherry wywróciła oczami, westchnęła i założyła ręce na piersi w teatralny sposób.
— Posłuchaj. Jakkolwiek leniwy byś nie był, nadal jesteś członkiem Czwórki. Gadałam już z Vergilem. Jeśli… jeśli tylko będziesz skłonny do współpracy, to mam plan.
— Tak. Tak, jasne — wymamrotał i został w odpowiedzi poklepany po ramieniu, zanim Cherry nie odeszła do koła fortuny.
Przez chwilę przestał myśleć o ucieczce. Człapał, z rękami w kieszeniach bluzy, obserwował obłoczki pary wydobywające się z jego ust. Buty chlupotały w błocie pozostałym po roztopionym śniegu. Myślał o trywialnych rzeczach, bo nie miał zamiaru zastanawiać się nad tym, że pewnie i tak nawet staranie się mu nie wyjdzie.

Myśl o ucieczce wróciła bardzo szybko. Nagle propozycja mieszkania na ulicy wydała się atrakcyjniejsza niż mycie podłóg w latrynach.
Niezaprzeczalnie nie było to czyszczenie szczurów w akwedukcie — tym się pocieszał. Czasami myślał, że całe to jego uciekanie ze służby zaczęło się od tego. Żeby nie było, nieczęsto jako swój obowiązek w pierwszym dniu w Obozie Jupiter dostaje się chodzenie po kolana w brudnej wodzie i wyławianie z niej martwych szczurów. Stało się to jednak w przypadku Atlasa i uważał to za swój trzynasty powód.
Ale, bogowie mu świadkiem, w męskich toaletach działy się różne rzeczy. A Atlas miał sprzątać ich konsekwencje.
— Normalnie myciem latryn zajmuje się jedna osoba, ale akurat tobie nie ufam na tyle — rzuciła Cherry. Kilku legionistów prychnęło śmiechem. — Dlatego tym razem poniańczy cię Arisu.
Prawie się zdenerwował. Trzymał na języku ripostę, za którą zaraz zostanie utopiony w kiblu albo wychłostany na oczach widowni — nie miał pojęcia, co Rzymianie robili z dezerterami, bo zawsze spieprzał, zanim miał się tego dowiedzieć — ale jego wzrok instynktownie powędrował w kierunku, gdzie spojrzała Cherry i zajęło mu kilka dobrych sekund, żeby zorientować się, że patrzyli właśnie na wspomnianą Arisu.
Chciał parsknąć śmiechem. Zwrócił uwagę na parę rzeczy na raz. Lustrował dziewczynę wzrokiem, podczas gdy Cherry wróciła dalej do swojej paplaniny, a sama Arisu udawała, że chłopak jest powietrzem. Lampił się niezbyt grzecznie, uśmiechając pod nosem, bo Arisu nie wyglądała nawet na metr pięćdziesiąt wzrostu i przy nim przypominała raczej śmiesznego karzełka. Nie umiał określić jej wieku, bo coś w jej postawie mówiło mu, że ma dwanaście lat, coś w jej aurze, że mogą być z tego samego rocznika, a coś w jej mimice odzwierciedlało, że widziała rzeczy, które doświadczeniem można porównać tylko do osoby starszej.
Miała przy sobie gastrafetes. Czy kiedykolwiek wcześniej zwrócił na nią uwagę na treningach? Musiała być z innego baraku, bo chociaż kojarzył ją z wyglądu, to był pewien, że nie wymienili nigdy wcześniej żadnego dialogu. A może wymienili, sam nie wiedział. Nie był zbyt popularny wśród kolegów z kohorty, a wszystkie twarze mu się mieszały.
Na swój sposób była urocza. Może nawet mogliby się dogadać, gdyby Atlas znowu nie zamierzał czegoś zniszczyć.
Stałby dalej, jak kołek, z kompletnie głupią miną analizując dziewczynę, jak gdyby była to jego pierwsza interakcja z przedstawicielem tego gatunku w jego życiu, ale ludzie zaczęli się rozchodzić do swoich obowiązków i Cherry podeszła tylko do ich dwójki.
— Klucze do składziku z miotłami — napomknęła. Już, już miała podać Atlasowi do ręki klucze, kiedy nagle cofnęła palce.
No tak.
— Jakby był niegrzeczny, masz moje pełne pozwolenie, żeby walnąć go mopem. — Klucze trafiły w dłoń Arisu.
Najwyraźniej rozmawiały o tym już wcześniej. Ilu osób wymagał plan odwiedzenia go od ucieczki, do cholery?
Kiedy Arisu uraczyła go wreszcie szybkim, ukradkowym spojrzeniem, Atlas prędko zrozumiał, dlaczego niegdyś palono kobiety o zielonych oczach.
Miał do czynienia z wiedźmą. I właśnie szli do składziku na miotły.

***

Kontynuacja horroru zaczęła się w momencie, w którym Atlas i Arisu przeszli obok ów latryn, które mieli sprzątać. Zapach wydobywający się z toalet nie tylko potwierdzał, że ludzie nie umieli po sobie sprzątać, ale też stawiał przed nim teorię, że legioniści prawdopodobnie chowali tutaj trupy. Gdzieś między jego butami przebiegł szczur i Atlas głęboko w sobie schował próbujący się wydobyć z jego gardła pisk.
I to była właśnie ta chwila, kiedy w jego mózgu zaświeciła się czerwona lampka. Czemu on w ogóle daje im się wykorzystywać? Czemu ma czyścić za kogoś cholerne toalety? Czemu w ogóle przez sekundę pomyślał, że to może być jego dom, że chciałby umrzeć, zabity przez jakiegoś potwora, a reszta legionistów zapewniłaby mu godny pochówek?
Nie był jednym z nich, czy tego chcieli, czy nie.
Arisu nie wyglądała na szczególnie rozmowną. Nie mógł odczytać jej twarzy. Coś w niej sugerowało, że nie podoba jej się czyszczenie latryn prawie tak samo, jak jemu; a może po prostu chodziło o jego towarzystwo. Cokolwiek to nie było, nie przedstawiła się jako osoba, która lubi pozytywne rozładowanie napięcia. A on nigdy nie był typem, który robi coś, czego inni by chcieli.
— To ten, Atlas jestem, pewnie już wiesz. Atlas Walker, no. Arisu…?
— Hayashi. — Otworzyła drzwi od składziku, nie zwracając na niego zbędnej uwagi.
— Ahaaa. — Świetnie mu szło.
Arisu zignorowała i jego, i szczura, który przepełzł jej obok stopy, po czym wkroczyła do ciemnego składziku i wyciągnęła z niego wiadro.
— Pójdę po wodę — mruknęła. — Ty w tym czasie wyciągnij mopa.
Czerwona lampka w mózgu Atlasa zaczęła szaleć.
— To ja pójdę po wodę — podjął szybko, patrząc to na Arisu, to na trzymane przez nią klucze, to na drzwi od składziku. — Jestem dżentelmenem. Nie mogę pozwolić, żeby taka piękna kobieta męczyła się z tym cholernie ciężkim wiadrem. — Ukłonił się wpół i zaśmiał się niezręcznie.
Dotknął nerwu. Arisu najwyraźniej bardzo nie lubiła, kiedy ktoś jej nie doceniał. Ewentualnie przejrzała jego zamiary, sam nie wiedział. Ruchem, który wskazywał, że gdyby nie podjęła się dzierżenia kuszy, mogłaby być też całkiem dobrą szermierką, chwyciła kij od miotły i przyłożyła Atlasowi w plecy, tym samym zmuszając do wyprostowania się i popychając go w stronę składziku.
Bolało. A wszystko wskazywało na to, że użyła tylko połowy siły.
— Nie ma opcji — syknęła.
— Nieprawda. Zawsze są jakieś opcje. — Pomasował się po krzyżu. Adrenalina szumiała mu w uszach. Czerwona lampka szalała tak bardzo, że doznała awarii i się wyłączyła. Na jego usta wpełzł firmowy uśmiech dziecka Merkurego. — Na przykład patrz na to.
Trzy sekundy. Zgrabnym ruchem wytrącił jej klucze z ręki, złapał je w powietrzu i wykorzystując chwilę, podłożył jej nogę, popychając w stronę mioteł i zwinnie zamykając drzwi od zewnętrznej strony.
— Bajerancki trik, nie? — zawołał do niej przez drzwi. — Miłego dnia, Arisu Hayashi!


Dzisiaj Asx będzie musiałx odłożyć dubeltówkę. Jutro? Kto wie.
────
[1424 słowa: Atlas otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Od Cherry CD Vex — „Słuchawki i herbatka”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Gdyby Cherry zniżyła się do niezbyt wysokiego poziomu Vex, włączyłaby minutnik. Zamiast tego zajęła się myciem wymiocin na podłodze sfatygowanym mopem i zerkaniem co chwilę na wiszący na ścianie zegar z brokatowym jednorożcem, którego róg wskazywał godzinę.
Liczyła. Minuta po minucie. Przemknęło jej przez myśl, jakie to ironiczne jest powiesić w ambulatorium cokolwiek z jednorożcem, jeśli w pomieszczeniu obok proszek z ich rogów przerabia się na półboskie leki. Kolejna minuta. Pomyślała o tym, że zegar wskazuje błędną godzinę już od roku, ale nikomu nie chce się go z powrotem nastawiać. Tak cholernie ją to drażniło, że myślała o tym codziennie, ale za punkt honoru obrała sobie, że to nie ona będzie osobą, która przestawi zegar. Nawet jeśli tylko ona w ogóle zwraca uwagę na ten zegar. Albo jeśli tylko ona zauważyła, że nie chodzi tak, jak powinien.
Kolejna minuta. A potem kolejna. Cherry dwa razy wymieniła wodę i postanowiła umyć przy okazji resztę podłogi. Minęło przynajmniej piętnaście, zanim fioletowe stworzenie na łóżku nie przestało wydawać z siebie jęków i pluć śliną wymieszaną z wymiocinami do metalowego baseniku.
— Okej, wow — mruknęło. — To faktycznie zadziałało.
Vex odrzuciło z siebie cienką kołdrę, zostawiając na niej zabrudzenia po martensach. Położyło miskę na stoliczku, prawie wychlapując zawartość. Chwyciło plecak, upchało w niej butlę tlenową i zasunęło zamek tak szybko, że Cherry była pewna, że przecięło sobie palec.
A potem próbowało wstać. Tak po prostu. Spuściło z łóżka nogi i te ubłocone, cholernie brudne buty dotknęły posadzki, którą przed chwilą umyła Cherry. Nawet wyobrażenie sobie momentu wsadzania kija od miotły w dupę Vex nie dało jej wystarczającego upustu dla emocji, które poczuła.
— A ty gdzie? — mruknęła w końcu, gdy policzyła w głowie do pięciu, a perspektywa spędzenia dożywocia w więzieniu wydała się mniej atrakcyjna niż miotła w dupie.
— Już mi lepiej. Spadam stąd.
Tup, tup, tup. Perfidnie przeszło obok kubła z brudną wodą, nawiązało z nim kontakt wzrokowy i zostawiło po sobie kolejne kilka śladów buciorów.
— To, że brzuch cię już nie boli, nie znaczy, że zaraz znowu nie zaczniesz wymiotować.
— Wyrzygałom już całą zawartość żołądka. Powodzenia z tym syfem, tak w ogóle.
Vex trzasnęło za sobą drzwiami, a Cherry ostatkami siły woli powstrzymała się, żeby nie utopić swojej własnej głowy w wiadrze z brudną wodą.
Do baraku wróciła zdecydowanie później, niż skończyła się jej zmiana. Gdyby jeszcze miała pojęcie, o której porzuciła mycie podłogi po raz drugi, dezynfekowanie sprzętu i układanie z powrotem leków w akompaniamencie swojego załamania nerwowego i agresywnego wymiatania mopem — w ciągu kilku godzin zegar z jednorożcem nadal się nie naprawił. Spędzając tam kolejną godzinę, zapewne zaczęłaby halucynować i fikuśny jednorożec skończyłby przebity na wylot strzałą.
W baraku padła na łóżko. Nie miała siły nawet się przykryć czy przebrać w piżamę, o umyciu zębów nie mówiąc. Rzuciła się na pościel, uprzednio zdejmując buty, bo miała dwa razy więcej szacunku do siebie i innych legionistów niż miało Vex.
Myśli Cherry rozkosznie odpłynęły po kilku minutach do krainy Morfeusza. Nie trwało to długo, bo chwilę później została ponownie wybudzona, kiedy ktoś w pokoju obok wrzasnął, informując cały Obóz Jupiter:
— FUJ! VEX SIĘ NA MNIE ZERZYGAŁO!

***

ZIMA

Przez kolejne kilka miesięcy Cherry nie miała zbytnio czasu niańczyć Vex.
Pamiętny dzień zarzyganego łóżka zakończył się niewyspaniem wszystkich. Vex znowu wróciło do ambulatorium, ale tym razem trud użerania się z dzieckiem Marsa przejęła Elianne, bogom niech będą dzięki. Cherry o trzeciej w nocy urządziła wielkie sprzątanie baraku i następnego dnia, popijając kawę, rozporządziła wszystkim najtrudniejsze obowiązki obozowe, na jakie tylko udało jej się wpaść.
Od tego czasu Cherry i Vex wpadali na siebie tylko okazjonalnie. Może to ona była zbyt zajęta wszystkimi innymi sprawami, a może to Vex jej unikało, tego nie wiedziała — tylko raz zauważyła wymierzony w jej stronę środkowy palec, ale zdroworozsądkowo postanowiła go zignorować — w każdym razie w Obozie Jupiter po raz pierwszy tego miesiąca spadł śnieg, a ona zdążyła zapomnieć o słuchawkach. Dalsze ich posiadanie wydało jej się przecież absurdalne. Wystarczająco nastraszyła dzieciaka, żeby wiedziało, że to głupi pomysł, prawda? …Prawda?
Nieprawda. Cherry zawsze przyłapywała się na przecenianiu potrzeb statystycznego emo nastolatka w kwestii słuchania My Chemical Romance.
Słuchawki znalazła pewnego dnia smętnie porzucone w szatni przy łaźniach. Skłębiony, przerwany w dwóch miejscach kabel spoczywał w połowie pod ławką, jakby wypadł komuś z kieszeni podczas szybkiego przebierania się.
Nie była pewna, skąd wie, że to są słuchawki Vex. Widziała je tylko przez jakąś minutę kilka miesięcy temu. Miała jednak ze sobą przeczucie, tego typu, kiedy wiesz, że zaraz spadnie deszcz albo że ekspedientka w Walmarcie jest ukrytą najadą. Przeczucie to kazało jej podnieść słuchawki i wsunąć je sobie do kieszeni spodni, bo jak bardzo Cherry starała się tego wyzbyć, gdzieś w głębi serca nadal nękała ją nastoletnia złośliwość, podświadomie zakazująca jej zwykłego spalenia słuchawek czy cokolwiek półbogowie robią, żeby pozbyć się sprzętu elektronicznego. Zresztą, kto inny z Obozu Jupiter byłby w stanie w tak pruderyjny sposób paradować wszędzie ze słuchawkami, nie bojąc się, że zaraz nie zauważy ich wredna, różowa centurionka Czwartej Kohorty?
Mała złośliwość nie była taka zła. I tak miała zamiar oddać te słuchawki Vergilowi. Albo lepiej, zmusić samego właściciela słuchawek do oddania ich.
Założyła na siebie czystą obozową koszulkę, kiedy usłyszała skrzypienie drzwi. Fioletowe włosy za framugą ujrzała wcześniej, niż posiadacz fioletowych włosów ujrzał ją — dało Cherry to tyle przewagi, że mogła zauważyć, jak Vex skanuje pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś, zanim wzrokiem znalazło tylko Cherry.
— O. Cherry — bąknęło niezbyt optymistycznie, jak mamrocze się pod nosem do gówna na bucie.
— Vex — zaświergotała — szukasz kogoś? Czegoś?
Wymienili się spojrzeniami jak dwóch kowbojów na prerii.
— Kurtki — potwierdziło w końcu. — Ale chyba jej tu nie ma. To, ten. Nara.
Sekunda wahania wystarczyła Cherry, żeby stwierdzić, że powtórzenie herbaty byłoby z jej strony już po prostu nudne.
Pstryknęła palcami, zanim Vex domknęło za sobą drzwi. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło, wróciła do pakowania swoich rzeczy, dopóki gdzieś w oddali nie rozległo się bardzo głośne:
— Zejdź mi z drogi, leszczu, bo zmoknę na tym deszczu! Zaraz, co? Chujów sto! KURWA MAĆ, CHCE MI SIĘ SPAĆ.
Bycie dzieckiem Apollina nie musiało sprowadzać jej mocy do użyteczności w ambulatorium. Mogło dotyczyć też bezużyteczności. Bezużytecznej mocy rzucania rymowanych klątw.


liczę na kreatywność w kwestii rymów
────
[1010 słów: Cherry otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Gabriela CD Kuźmy — ,,Punk's not dead"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Obserwował, jak dzieciak pożera burgera, sam był niezbyt pewny czy jest przerażony, czy raczej zachwycony. Znał wielu ludzi i zwierzęta, którzy byli jak czarna dziura na jedzenie (wliczając siebie samego), jednak to już było coś. Skłaniał się ku przerażeniu. Wziął łyka swojego napoju bogów, ponownie wzrok skupiając na scenie. Nie chcąc myśleć nawet o tym, że on sam zapewne zostałby staranowany. Co dopiero Kuźma, chyba nieświadoma zagrożenia, jakie na nią czeka. Cóż, może próbować swoją zajebistą grą aktorską przekonać ich, żeby puścili ich bliżej sceny, ale zbytnio charyzmatyczny to Gabriel nie był. Niby był synem boga teatru czy coś, ale nie widział tego ani trochę. Znał wielu ludzi, którzy by chętnie zrobili nieźle show, byle ich przepuszczono, ale sam do nich nie należał. Odwrócił wzrok znowu do dziewczynki, nieco marszcząc brwi, wiedząc, że nieuniknione jest bliżej z każdą chwilą.
– Już? Pojadłaś? – spytał, tym razem wypijając wszystko, co miał w kubku za jednym razem. Nie chciał mieć tego na koszulce. Nie czekając na odpowiedź (albo już została powiedziana, po prostu nie usłyszał, nie był pewien), wstał, ruchem ręki rozkazał Kuźmie zrobić to samo i wyruszył w drogę. Jak bardzo tego nie chciał, woli jednak zapobiec siniakom czy ogólnie nieprzyjemnym wspomnieniom. Myślał. Myślał, co zrobić, żeby nie skończyła jako miazga. Mógłby przyczepić ludzi do podłoża winoroślami. Chyba nie dałby rady. Mógłby wywołać w kimś szaleństwo, żeby odciągnąć uwagę. Chyba zwróciłoby uwagę za bardzo, a do tego niebezpieczne, chociaż.. ah, w dupę, co mu szkodzi. Biedaka zaraz wyleczy. Musiał chwilę rozejrzeć się za dobrą ofiarą, może ktoś, kto i tak wygląda, jakby zaraz miał zacząć wspinać się po innych ludziach.. – Dobra, poczekaj chwilę. Załatwię ci przejście – polecił.
Patrzył uważnie na każdego. Zielonowłosa nastolatka, która chyba była równie zdeterminowana, co w tej chwili Gabriel, aby znaleźć się przy scenie. Mężczyzna, z już posiwiałą brodą, zakolami i piwnym brzuchem, który wyglądał, jakby miał się zaraz rozkleić. Kolejny mężczyzna, z nijakim wyrazem twarzy i nijakim wyglądem. Kobieta, która stała obok niego i trzymała go za ramię. Nastolatek z irokezem, który przewyższał każdego dookoła niego, ze wzorkiem panterki, ale w kolorach czerni i czerwieni. Mężczyzna, który wyglądał na niewiele starszego od ambasadora Bachusa, z kubkiem pełnym piwa w ręce i wkurwionym wyrazem twarzy. Idealny. Nie minęło kilka sekund, zanim zaczął krzyczeć i zachowywać się jak szalona małpa. Ludzie dookoła spanikowali, uciekli na drugą stronę wydarzenia. Kuźma wyglądała, jakby również taki był jej plan, ale powstrzymał ją. Szalony mężczyzna gonił za tłumem, robiąc dość puste przejście do sceny, pomijając pojedynczych ludzi. Zwróciło to uwagę muzyków, którzy przestali grać i wezwali ochronę. Posłał heroskę do sceny. Sam podążał za biedakiem, którego na chwilkę przeklął.
Zgubił ze wzroku dzieciaka, a chociaż do tej pory ofiar jeszcze nie było, to chyba powinien już go wyleczyć. Zrobił to. Mężczyzna zdezorientowany się rozejrzał dookoła, a ochroniarze chwycili go pod ramionami.
– Pan z nami – dodał jeden, wynosząc go na zewnątrz. Gabriel westchnął, a koncert znowu ruszył.
– Przepraszamy za lekką wpadkę, jednak teraz wracamy! – oznajmił wokalista, jednak mimo tego, nie zaczął śpiewać. – Oh, cześć jak ci na imię? Ku..zma? Jak to się pisze? O, dobrze – powiedział, dając Polakowi poczucie ulgi. Wrócił pod bar, a dość długą chwilę później wyłoniła się z tłumu tylko trochę poobijana Kuźma z podpisaną koszulką w ręce.
– Mam! – Triumfalnie uniosła koszulkę do góry, ciesząc się z sukcesu, po czym ruszyła do wyjścia z całego wydarzenia. Nie dziwił się, że po tym chciała sobie pójść. Poszedł za nią, nie pozwoli przecież jej iść.. bogowie wiedzą ile do obozu czy do domu. Gdyby miał dwanaście lat i został poobijany przez pijanych ludzi, to też by chciał sobie pójść. Mimo wszystkiego ulżyło mu, że zdołała względnie łatwo zdobyć ten autograf. Nie był szczególnie dumny, że tak używa tego, czego nauczył się w obozie, ale przynajmniej wie, że jeszcze potrafi tego używać. Zrobił niezły teatrzyk.
Teraz najgorsza część. Odstawić dziecko tam, skąd przyszło. Byłoby łatwiej, jakby wiedział, gdzie to było. A do tego, jak mają się tam dostać. Zamówiłby taksówkę, ale w jego portfelu świeciło pustkami. Sam nie miał ochoty na problemy z taksówkarzami. Pozostał powrót pieszo, jak bardzo był z tego niezadowolony. 

 Kuźma? 
──── 
[679 słów: Gabriel otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Erico — „Slipping through my fingers all the time"

18 LAT TEMU

Jej jasne loki wiały na ciepłym wietrze. Promiennie uśmiechała się do każdego z przechodniów, którzy ją witali. Zielona długa sukienka podskakiwała wraz z krokami.
– Cześć Marzia! – Piekarz przywitał kobietę w drzwiach. – Wyglądasz cudnie, zresztą jak zawsze. – Mrugnął do niej, podając zamówienie, które złożyła wczoraj wieczorem.
Wzięła zapakowane pieczywo do rąk, zaciągając się jego świeżością. Podeszła do lady, zerkając co jeszcze Francesso ma. Jak zawsze, do koloru do wyboru. Nigdy jej nie zawiódł.
– Wezmę jeszcze to. – Wskazała na tartę.
Sprzedawca wziął słodycz, którą podał kobiecie. Podał cenę zakupów. W tym czasie odpalił radio. Francesso w rytmie muzyki zaczął tuptać nogą, co rozśmieszyło kobietę.
– Powinniśmy się kiedyś gdzieś spotkać, gdzieś indziej niż piekarnia – zaproponował.
– Jak będę miała czas wolny, na pewno się odezwę – odpowiedziała, wychodząc z budynku. – Do zobaczenia!
Wyjęła listę rzeczy do zrobienia. Cicho zaczęła czytać, co jeszcze musi kupić. Owoce już były, po pieczywo właśnie przyszła, teraz kolejny przystanek, warzywa.

 
Nie zaczął się jeszcze sezon na turystów, a już było głośno i ruchliwie. Choć nigdy Marzi nie przeszkadzali. Sprzedawcy na straganie wzajemnie się przekrzykiwali, że to u niego mają kupić owoce morza, nie u tego z naprzeciwka. Dzieci ciągnęły rodziców za torby, że chcą wracać, bo im się nudzi. Co jakiś czas bezdomny kot próbował ukraść przysmak. Przez jednego nawet kobieta się prawie wywaliła, ale złapał ją ktoś. Spojrzała do góry i ujrzała go. Michał anioł go drucikiem sam haratał. Sięgające do ramion blond włosy, które na słońcu przybierały złocisty odcień. Buzia lekko się jej sama otworzyła, zastanawiając się co odpowiedzieć.
– Pani bardziej powinna na siebie uważać – czarujący nieznajomy odrzekł melodyjnym głosem. – Daj mi chwilkę, zaraz to pozbieram.
Chciała mu pomóc, w porozwalanych zakupach wokół, ale nie mogła się nawet ruszyć. Było w nim coś niezwykłego coś… czego nigdy nie miał nikt. Jakaś aura, pełna słońca i ciepła. Jakby nie był zwykłym człowiekiem, a boskim bytem, zesłanym na ziemię.
Nie miała męża, narzeczonego, chłopaka, nawet byłego. Nie przejmowała się tym. Całe życie twierdziła, że sam przyjdzie. Aż przyszedł. Objawił się jej.
– Skąd jesteś? – zapytała, gdy podał jej kilka toreb, ponieważ resztę sam wziął. – Nie kojarzę cię.
– Na pewno nie stąd – odpowiedział, uśmiechając się swoimi idealnie białymi zębami. – Gdzie mieszkasz? Pomogę ci je odnieść.
– Sama sobie poradzę, naprawdę dziękuje.
Mężczyzna prychnął.
– Kultura ode mnie tego wymaga, żeby ci pomóc.
Zacisnęła usta, zastanawiając się nad odpowiedzią. Nie potrzebowała nikogo. Żyła sama i było jej dobrze. Każdy dzień uważała za wyjątkowy i spędzała go tak, jak zawsze chciała. Przyciągało ją do niego, nawet sama nie wiedziała dlaczego.
– Dobra. To niedaleko. Warzywa kupię potem, chodź za mną.

 
– Ładne miejsce – odrzekł, rozglądając się wokół. – Więc jak dobrze rozumiem, pracujesz sama z małego domowego biznesu?
– Dokładnie tak. Pieniędzy mi nie brak, a jestem szczęśliwa.
Oparła się dłońmi o murek z piaskowych kamieni. Widok był prosto na zatoczkę i sycylijskie morze. – Nie chciałabym w życiu stąd wyjechać.
Ustał koło niej. Zerknął na kobietę ponownie.
– Na jak długo tu jesteś? – zapytała, nie odwracając wzroku od błękitnego morza.
– Całe wakacje, ale może zostanę, na dłużej. – Wzruszył ramionami. – Miło mi było cię poznać.
Na miłe słowa ponownie na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– Jak będę potrzebował pomocy, wiem gdzie się zgłosić.
Roześmiała się.
– Jak ci na imię? 

 ***
 
Nie mogła przestać myśleć o nowym od momentu, kiedy ona wróciła do pracy, a on gdzieś poszedł. Mimo iż znali się krótko, czuła, że chce poznać go bliżej. Zresztą, mężczyzną również był nią zainteresowany. Wiedziała to. Czy on rzucił na nią czar?
Na zegarku wybiła dwunasta. Słońce grzało coraz bardziej, będąc w swoim zenicie. To był czas przerwy, kiedy mogła wszystko ogarnąć, aż skończy się sjesta, a słońce opadnie. Z narzutą na głowie, żeby nie dostać udaru, wyszła z domu, podlewając swoje roślinki, które hodowała.
– O Marzia! Szukałem cię!
Głos wyrwał ją z roboty. Odwróciła się, sprawdzić kto to.
– Co ty tu robisz? Jest gorąco i…
– Potrzebuje pomocy.
Podeszła do furtki, by wysłuchać problemu jej nowego znajomego. Odstawiła konewkę w paprotki na bok, zakładając ręce na biodra.
– Wiesz gdzie mogę ku–
– O tej godzinie nic nie kupisz – przerwała mu. – Sklepy zaraz się zamykają. Ponownie się otworzą koło piętnastej lub szesnastej.
– No to mam mały kłopot, bo potrzebuję—
– Czego?
– Czegokolwiek do zjedzenia.
– Chodź do mnie.

 
– I zapamiętaj. Rób zapasy wcześniej – pouczyła go, stawiając na stole cannoli. – Tylko nie jedz za dużo. To ma być dla klientów, gdy potem przyjdą.
Usiadła naprzeciwko gościa, również się częstując.
– I mam kolejną małą prośbę – gdy zaczął mówić, Marzia podniosła głowę. – Czy znasz jakieś fajne miejsca w okolicy lub nawet i tutaj, które można zobaczyć? Póki nie wiem, na ile tu jestem, to mogłabyś mi pokazać. Mieszkasz tu całe życie, prawda? Nie przyjechałem tu, żeby siedzieć cały czas w domu.
– Tak i nie ma problemu – zgodziła się.
Serce zaczęło jej szybciej bić. Miała okazję przypatrzeć się mężczyźnie, którego wczoraj poznała. Grecki nos, brązowe włosy, atletyczna sylwetka, jak u greckiego boga. Nawet imię miał z mitologii. Rodzice doskonale wiedzieli, jak ich syn będzie wyglądał, gdy dorośnie.
– To kiedy byś miała czas? Dzisiaj?
– Dziś nie. Jutro z rana. Zrobiłam dziś większe zakupy.
Wyciągnął rękę w jej stronę, sięgając do jej policzka.
– Jesteś brudna. O tutaj, nie ruszaj się.
Nie mogła się powstrzymać. Prychnęła śmiechem.
– Masz łaskotki na policzkach? To urocze. 

 ***
 
Mijały godziny, dnie, tygodnie. Minęły dwa miesiące od ich pierwszego spotkania. Zaczął się sierpień. Spotykali się, prawie że codziennie. Spacery po centrum miasta, szybko zamieniły się w romantyczne spacery po plaży. Marzia jak kocha, to całą sobą. I na zawsze. Nie wierzy w drugą miłość. Wierzy w pierwszą i jedyną.
Uspokajający szum fal odbijał się od skał. Morska bryza ochładzała, wręcz gorący wieczór.
– Apollo? – Popatrzyła mu w oczy. – Za miesiąc wyjeżdżasz?
Jedynie się uśmiechnął.
– Jeszcze kiedyś się spotkamy. Obiecuję.
Barki jej opadły. Przełknęła nerwowo ślinę.
– Nie odchodź. Proszę. Zmieniłeś moje życie na lepsze. Lubiłam, jak żyłam wcześniej, ale teraz je kocham. Mam ciebie, moją bratnią duszę. Kocham cię i będę cię kochać do końca życia. Nie widzę swojej przeszłości z nikim innym niż tobą. Co masz tam takiego w Nowym Jorku? Sam opowiadałeś, że nie masz zbyt wiele. Razem nam jest dobrze. Niczego innego nie brakuje, gdy jesteśmy razem. Nadałeś mojemu życiu światło, bo ty nim jesteś. Jak twój mitologiczny imiennik.
Zamiast odpowiedzieć, pocałował kobietę. Objął jej policzki, patrząc głęboko w oczy.
– Zostanę na dłużej. – Uśmiechnął się, gładząc prawy policzek Marzi. – Specjalnie dla ciebie. A teraz chodź. Nie będziemy tu tak siedzieć, prawda?
– Racja.
Wziął ją na ręce, na tak zwaną ‘’pannę młodą’’. Położyła głowę na jego torsie, przymykając oczy. Wiedziała, gdzie ją zabiera. Do ich ulubionego miejsca. Z dala od ludzi, na niezbyt popularną część plaży, gdzie będą tylko razem. Ona i sam bóg, który ją pokochał, znaczy, nie wiadomo czy bóg, ale czy zwykły śmiertelnik byłby w stanie zamieszać jej tak w głowie?

TERAZ

– Hej mamo! – Erico zadzwonił do swojej mamy. Jak codziennie. – Właśnie idę do Ano, znowu siedzi w tym szpitalu – zaśmiało się. – A jak u ciebie?
– Jak zawsze – odwzajemniła uśmiech swojego dziecka.
– Niedawno widziałem znowu tatę – zaczął mówić. Doskonale pamiętał, że to wrażliwy temat Marzi. – Pamiętasz jak…
– Tak i jak? Pamięta?
– Nie. Nic nie pamięta. Ani jednej waszej wspólnej chwili. Twierdził, że było to tak dawno, że…
– Rozumiem, rozumiem. – Kobieta zza ekranu telefonu ślepo zaczęła patrzeć przed siebie.
– Wiem, że to dla ciebie przykre. Kochałaś go naprawdę. I nikogo sobie innego nie znalazłaś, a może powinnaś? Wiesz skoro…
– Nie, naprawdę nie potrzebuje – szybko skończyła mówić. – Mam was, gdyby nie on, nie byłoby cię i Ano, moje dwa największe skarby w życiu. Jesteście najcudowniejsi.
– Odwiedzisz nas jeszcze kiedyś?
– Postaram się. Teraz muszę już znikać. Zaraz kończy się sjesta, ludzie przyjdą.
Odłożyła telefon, siadając przy krześle, koło okna. Widok na tę plażę, po której razem chodzili, gdzie wyznała mu prawdę, co czuje, co myśli, a on jej obiecał, że zostanie. Został, na parę miesięcy. Potem uciekł bez śladu. Sama w ciąży, dobrze, że pomagała jej siostra i przyjaciółka. Najgorszy okres w jej życiu. Położyła głowę na parapecie, zamykając oczy. Była jak pies. Nawet jak ktoś ją doszczętnie zrani, ona nadal kocha. Nie znajdzie nikogo innego, bo to Apollo jest jej miłością. Nieodwzajemnioną, ale miłością. Wie, że do niej nie wróci, ale nie umie przestać. Jej serce jest złamane. Na milion małych kawałków. Co noc się jej śni, a potem się budzi, bez niego. Sama, pozostawiona, z rozdartym sercem.
A morał z tej historii jest taki, że każdy ukochany Apollina, nie doczeka się swojego ,,długo i szczęśliwie’’. 

 ──── 
[1386 słów: Erico otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 22 grudnia 2024

Od Blanche CD Wintera — „Królewna Śnieżka i Zła Królowa”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ, 2 LATA TEMU

Ze wszystkich uczuć, jakie opanować by ją mogły w niewielkiej kuchni w obcym domu, Blanche najmniej spodziewała się nostalgii i tęsknoty. Orlon nie był szczególnie podobny do jej ojca, jednak coś w jego osobie na chwilę wyciągnęło na powierzchnię małą dziewczynkę, którą zakopała głęboko w sobie prawie dwie dekady temu. Choć papierosy, które palił pan Miller, były zapewne zdecydowanie tańsze niż te, w których lubował się Jean-Claude, gdy wciągnęła w nozdrza ich dym, przez chwilę poczuła błogi spokój. Wmawiała sobie jednak, że to efekt melisy, którą ostatecznie podał jej starszy mężczyzna. 
A potem usłyszała jego propozycję i spokój prysł. Miałaby trenować ten chodzący magnes na kłopoty? Znała tego dzieciaka przez zaledwie dwie, może trzy godziny, a on w tym czasie zdążył wpakować miecz w nozdrze drakony i wylądować pupskiem w krzaku łopianu. Non, ce n'est pas possible. 
Jednak gdy spróbowała dojść do głosu i zaprotestować, jej słowa zostały ucięte przez kolejną wartką strużkę słów. Nie była pewna, czy w tej rodzinie to dziadek, czy wnuk był większą gadułą. 
Wtedy do kuchni wkroczył Winter, a Blanche nawet trochę zrobiło się go szkoda, gdy zobaczyła jego spuszczoną głowę i rękę pokrytą plasterkami z Kubusiem Puchatkiem. Nie była pewna, ile heros miał lat, ale był przecież tylko dzieciakiem… 
— Pomyślałem, że może się madam przebierze. Przepraszam za marynarkę. Znaczy, to nie moja wina, ale i tak przepraszam. 
Jednak już nie było jej go szkoda. Patrząc na stan tego mieszkania, całej jego rodziny nie byłoby nawet stać na tę marynarkę, a on… 
Stop. Wdech i wydech, Blanche. Wdech i wydech. 
Uśmiechnęła się, nieco krzywo, i wzięła od niego ubrania. Po szybkich oględzinach stwierdziła, że miała właśnie w rękach coś, czego normalnie nigdy nie założyłaby poza własnym domowym zaciszem, nie miała teraz jednak zbyt dużego wyboru. 
— Dziękuję — mruknęła i wstała. — Przepraszam, pójdę doprowadzić się do ładu — rzuciła w stronę Orlona z przepraszającym uśmiechem i wyszła z kuchni. 
Nie zorientowała się nawet, że nie spytała, gdzie jest łazienka. Stanęła pośrodku korytarza, próbując wydedukować, które drzwi do niej prowadzą. Duma nie pozwalała jej wrócić do kuchni, by o to zapytać, a nie chciała wpakować się do niczyjej sypialni. 
— To te drzwi naprzeciwko — usłyszała nagle za sobą, ale gdy się odwróciła, zobaczyła jedynie, jak rozczochrane białe włosy znikają za drzwiami. 
 
Dopiero w łazience była w stanie ocenić cały wpływ tej wątpliwie przyjemnej przygody na swoją aparycję. Skrzywiła się, widząc nieład, jaki opanował jej włosy, wcześniej związane w idealny, ciasny kok, i rozmazany makijaż. Nie widziała się w takim opłakanym stanie od czasów swojego pobytu w Obozie Herosów. Marynarkę i buty z połamanymi obcasami zmuszona była spisać na straty, koszulę i spódnicę być może dało się jeszcze jakoś uratować. 
Założyła białą koszulkę i czarne legginsy, które podał jej Winter, starając się nie myśleć o tym, że właśnie ma na sobie ubrania innej kobiety. Pachniały ładnie, proszkiem do prania, jednak sama świadomość tego, że dotykały one skóry kogoś, kogo nie znała, prawie przyprawiały ją o swędzącą wysypkę. 
Zanim wyszła z łazienki, zmyła jeszcze makijaż (miała nadzieję, że matka Wintera nie obrazi się za podebranie jej kilku wacików i płynu do demakijażu) i rozpuściła włosy. Nie zamierzała ruszać cudzej szczotki, więc jedynie przeczesała białe kosmyki palcami. 
W drodze do kuchni słyszała strzępy rozmowy Orlona i Wintera, jednak nie zamierzała się jej przysłuchiwać. Odchrząknęła, gdy znajdowała się jeszcze przed progiem pomieszczenia, informując ich o swojej obecności. Głosy zamilkły, a cisza, która zapanowała, okazała się wystarczająco niezręczna, by szybko pociągnąć ją za język. 
— Panie Miller, przemyślałam pańską propozycję — zaczęła ostrożnie, wręcz dyplomatycznie. Odmowa majaczyła już na czubku jej języka, gdy popełniła błąd spojrzenia prosto w jego pomarszczoną twarz. — Zgadzam się — mruknęła ostatecznie z cichym westchnieniem. — Nie chcę… Nie potrzebuję nic w zamian — dodała i zerknęła na Wintera. Nie była pewna, czy dziadek zdradził mu choć część ich wspólnej rozmowy. — Wiesz, jak korzystać z iryfonów? 
Nie wiedział. Spędziła kolejne pół godziny na wyjaśnianiu mu raz po raz niuansów porozumiewania się za pomocą tęczy. Nie zamierzała pozwolić mu używać telefonu do komunikacji, żaden półboski nastolatek nie potrzebował dodatkowego wabika na potwory. 
Do pracy już tego dnia nie wróciła. Od tego wszystkiego dostała migreny. 
 
~*~

WIOSNA

Czas mija szybko, gdy poza pracą na stanowisku zarządczym zajmuje się trenowaniem nieletniego półboga. Jak się okazało, największe postępy poczynili w zimie — fakt, że pierwszej zimy ich współpracy Winter opanował nareszcie większość podstawowych ataków i pozycji obronnych, zadośćuczynił Blanche prawie odmrożony nos. 
Ubiegłej wiosny poznała Ziona McQueena, który dzięki zapoznaniu z Winterem zdołał się przekonać, jak to jest być lodową rzeźbą. Gdyby nie to, ile czasu spędziła później na suszeniu tapicerki samochodu, kanapy i wszystkich koców, jakie posiadała w domu, być może nawet zaśmiałaby się, wspominając to teraz. 
Nawet nie obejrzała się, nim minął rok ich wyboistej współpracy. Spotykali się co najmniej raz na dwa tygodnie, zawsze na kilka godzin. Gdzieś po drodze przestała jedynie wydawać mu polecenia, a zaczęła uważnie słuchać jego paplaniny i, ku własnemu zdziwieniu, opowiadać o sobie. 
Dowiedziała się, że Winter lubi gotować, choć bywa, że jego popisy kulinarne kończą się przypadkowymi składnikami odnajdywanymi w zakamarkach kuchni jeszcze tydzień po danym posiłku. Że kurtki to jego ulubiona część garderoby. Że jego największą pasją jest hokej na lodzie. (Gdy zabrała go na lodowisko, wmawiała sobie, że to jedynie część treningu, ale gromki śmiech, który wydarł się z jej piersi, gdy wywróciła się na środku tafli lodu, mówił co innego. Zaskoczona mina nastolatka tuż przed tym, jak dołączył do niej swoim śmiechem, również). 
Opowiedziała mu trochę o latach spędzonych w Obozie Herosów. O wczesnym dzieciństwie spędzonym w murach paryskiego kasyna. Gdy ją o to poprosił, nauczyła go kilku słów i zwrotów po francusku. 
I wtedy Winter nagle przestał się do niej odzywać. Ominął jeden trening. Potem drugi. Nie odpowiadał na jej próby połączenia się z nim za pomocą iryfonu. Gdy dzwoniła na numer domowy rodziny Millerów, albo nikt nie odbierał, albo pomimo odebrania odpowiadała jej głucha cisza. 
Może była przewrażliwiona, ale po tym, co wydarzyło się z Grace, nie zamierzała ryzykować. Gdy po raz kolejny nie udało jej się nawiązać żadnego kontaktu, wsiadła w samochód i kilkanaście minut później zapukała do drzwi. A potem odczekała kilka minut, nerwowo przestąpiła z nogi na nogę i zapukała znowu. 
Już zaczęła rozważać włamanie lub ewentualnie kontakt z odpowiednimi służbami, kiedy zamek zachrobotał, a drzwi się w końcu uchyliły. Miała już przygotowaną przemowę, a nawet dwie, w zależności od tego, czy za drzwiami ujrzy Wintera, czy Orlona. Spędziła wystarczająco dużo czasu na próbach skontaktowania się z nastolatkiem, by być gotową udzielić mu za to niezłej reprymendy. Jego dziadka oszczędziłaby bardziej, miał już wszak swoje lata, ale prawdopodobnie poczyniłaby mu wyrzut czy dwa ze względu na to, że to wszystko to była jego propozycja, a nawet nie upilnował wnuka, żeby wywiązywał się ze swojej strony umowy. Ale za drzwiami nie stał ani Winter, ani Orlon. 
Blanche zamrugała, ze zdziwieniem wpatrując się w nieznaną sobie sylwetkę. Wystarczyła chwila, by przegonić pierwszą myśl, że być może dobijała się do niewłaściwych drzwi — gdy tylko ujrzała te uderzająco niebieskie oczy, w których pomimo nietypowej sytuacji lśniły figlarne iskierki, wiedziała, że oto ma przed sobą Keen Miller. 
Keen Miller była zaś… piękna. Myśl ta nie była na miejscu i Blanche od razu się za nią wewnętrznie skarciła. Burza czarnych włosów — dlaczego w jej przypadku to zawsze były ciemne włosy? — stanowiła jednak tak silny kontrast do białej czupryny Wintera, że Blanche prawie uśmiechnęła się na myśl o tym, jak muszą wyglądać ich wspólne zdjęcia. Być może ich rodzinna fotografia sprawdzała się w roli obrazka kontrastowego pokazywanego niemowlętom. 
Dopiero potem przyszła myśl, że nigdy wcześniej nie widziała trzeciej członkini rodziny Millerów, nawet na zdjęciach. Nawet gdy kilkukrotnie w przeciągu ostatniego roku zjawiała się na ich progu, by odebrać czy odwieźć Wintera, kobiety nigdy nie było w domu. Blanche nie miała zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli chodzi o posiadanie matki czy bycie matką, ale to chyba nie było dobrym znakiem. 
— Dzień dobry — wydusiła z siebie wreszcie, przywołując na usta uprzejmy uśmiech. — Nazywam się Blanche Lemieux, na prośbę pani ojca trenuję czasami z pani synem, tak jak on jestem półbogiem — wyjaśniła, zdając sobie sprawę z tego, że nawet nie wiedziała, czy Keen jest świadoma umowy, jaką zawarł z nią Orlon. — Czy Winter jest w domu? Chciałabym z nim porozmawiać, od jakiegoś czasu nie mam z nim żadnego kontaktu… 
 
Keen? Winter?
────
[1364 słowa: Blanche otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

piątek, 13 grudnia 2024

Zmiana pory roku — zima

Zima
zmiana pory roku
[odgłosy wstawania ze zmarłych]
[wyobraźcie sobie mnie w stroju Draculi budzącego się z grobu]
[tak się czuję za każdym razem, kiedy muszę się obudzić w środę i iść na zajęcia o 7:45]
Tylko cztery dni opóźnienia ze zmianą pory roku! Asx postanowiło dać mi wolne. (Już nie). (Szczerze mówiąc, boję się zasnąć dzisiaj w nocy, bo mam wrażenie, że planuje mnie zabić).
Ogłoszenia parafialne:
★ wątki można kontynuować w czasie przeszłym z zaznaczeniem na początku opowiadania, kiedy odbywa się jego akcja. Spis obecnie trwających wątków i ich pór roku znajdziecie pod tym linkiem.
★ resztę wątków prosimy timeskipować do zimy III albo odwiedzę was z AK47. Nie, żebyście cokolwiek pisali. Dobra, to będziemy szczęśliwi, jeśli napiszecie cokolwiek. Co nie zmienia faktu, że jeśli nie będzie się to działo zimą, i tak zrobię z was bałwana.

Następna zmiana roku jest zaplanowana na 14 stycznia nowego roku, to jest pięknego kolejnego na Smellsach. Przygotujcie swoje postanowienia noworoczne. (Ma na nich być punkt „będę pisać więcej opowiadań”. Widzicie ten AK47? No właśnie).
(PS. Drugi punkt to „obejrzę The Dragon Prince”. ASX NIE NIE RUSZAJ TEGO KARABINU NIE—... [pisk i audycja przerwana]).

BLOGOWE WIEŚCI

Pretor Rzymu, tak jak Święty Mikołaj, musi odbierać codziennie setki listów — tyle że nie są to prośby o prezenty, a skargi na zamknięcie labiryntu Dedala.
Nastroje w Obozie Jupiter są raczej pochmurne. Spadł śnieg i legioniści zostają odsyłani do odśnieżania przejścia do labiryntu, podczas gdy ich znajomi i przyjaciele z Obozu Herosów po drugiej stronie nadal czekają na ostateczne rozwiązanie kwestii Sfinksa.
Wygląda na to, że Obóz Jupiter będzie musiał sam wziąć sprawy w swoje ręce. Czy to poprzez powołanie przez Senat ochotników na zabicie Sfinksa, czy na obalenie Vergila Halstona (pomysłodawcą jednego z tych pomysłów jest ambasador Marsa, Izan King, nikt nie może się domyślić którego), tego dowiemy się do końca zimy.

x

wtorek, 10 grudnia 2024

Podsumowanie smellstobera 2024

Event się już dawno skończył, ale to właśnie dzisiaj mogę zaprosić was do przeczytania podsumowania. Powspominajmy sobie czasy, kiedy jeszcze byliśmy aktywnym blogiem i administracja codziennie musiała wstawiać milion postów...

LICZBY

Tak jak rok temu — zacznę od nudnych cyferek. Tym razem nie będą one jednak tak nieciekawe.
Nie muszę też mówić, że pobiliśmy rekord z zeszłego roku, prawda? W poprzedniorocznej edycji uczestnicy napisali 78 drabbli, a w tej pojawiło się ich aż 487! To około 6 razy więcej.

Żaden temat nie został też przez was pominięty — każdego dnia pojawiały się drabble! Jesteśmy wam bardzo wdzięczni za zaangażowanie w coś tak oryginalnego, jak smellstober!

Waszym ulubionym tematem okazał „CUKIEREK”, do którego napisaliście aż 24 drabbli!
Ostatni temat — „AMBROZJA” w przeciwieństwie do poprzedniej edycji, cieszył się dużą popularnością. Nie były to już drabble na sto słów, a opowiadania, których stworzyliście 15!

NAGRODY

Event bez nagród nie miałby sensu, dlatego teraz przejdziemy sobie właśnie do tego, na co czekaliście.
Najwięcej drabbli napisał Viktor — dokładnie 120!! Szczerze, dalej jestem w szoku, że jedna osoba była w stanie napisać aż tyle mini-opowiadań…
Dla osoby, która stworzyła najwięcej prac podczas eventu przewidujemy super nagrodę w postaci podwojenia Punktów Doświadczenia za każde napisane drabble. Viktor w takim wypadku otrzymuje aż 600 PD do dowolnego rozdzielania między swoimi postaciami. Gratulacje!
Znalazło się kilka osób, które event wykonały w całości: asx, zirco, julek, tomek, jajko, cielak, nunu oraz (oczywiście) viktor! I to właśnie do tych osób ląduje tajemnicza nagroda, którą jest... narysowane chibi postaci, którą wymienione osoby napisały najwięcej drabbli! Większość prac powinniście otrzymać w wiadomości prywatnej, ale jak wiadomo, administracja smellsów nie jest idealna, więc różnie z tym było.
Gratuluje wszystkim!!!

NAGRODA PUBLICZNOŚCI

Tak jak rok temu przeprowadziliśmy głosowanie, ale ze względu na to, że poszaleliście z ilością drabbli, to musieliśmy zrobić kilka głosowań.
Gratuluję każdemu, kto doszedł do finału! Każda praca była świetna i zasługiwała na uznanie.

Jeśli natomiast chodzi o jednego, jedynego zwycięzcę całego evenu, to okazał się nim Jajko z drabble KAL NARCYZ CZ. 1.
Nagrodą jest 50 Punktów Doświadczenia, do rozdzielenia pomiędzy postaciami, wyróżnienie na stronie oraz w kolumnie bocznej na blogu. Gratulacje!

Oprócz tego udało nam się wyłonić zwycięską „AMBROZJĘ”. Z małymi problemami, ale ostatnie głosowanie wygrał Alex z opowiadaniem od CHERRY — „AMBROZJA”.

ZAPRASZAM ZA ROK NA KOLEJNĄ EDYCJĘ

sobota, 7 grudnia 2024

Od Terry'ego — „Do widzenia na dzień dobry”

Ulice powoli zapełniają się uczniami w praktycznie identycznych strojach — czarnych spodniach lub spódnicach i białych koszulach. Terry kluczy między nimi, starając się na nikogo nie wpaść, a najlepiej to w ogóle nikogo nie dotknąć. Na uszach ma swoje nieodłączne niebieskie słuchawki, bo choć dzisiaj wygląda wyjątkowo mało niebiesko, nie mógł sobie pozwolić na odpuszczenie sobie swoich ulubionych akcesoriów. Szybko poprawia, a raczej luzuje swój niebieski krawat, bo już powoli czuję jego nieprzyjemny, duszący ucisk na swojej szyi. Wygrzebuje z kieszeni telefon, szybko przegląda zadziwiająco małą liczbę powiadomień, drżącym palcem nie trafiając dokładnie tam, gdzie chciał. Jenny jak zwykle z nim pogrywa, a na jego prośbę o spotkanie odpowiada niezwykle kreatywnym “Catch me if you can, mister Holmes”. Terry na szybko odpisuje jej zestawem liter, które miały ułożyć się w niechętną zgodę na zabawę w berka, ale trochę przesadził z literówkami. Nie, żeby się tym bardzo przejmował, bądź co bądź Jenny jest niezła w odczytywaniu jego wiadomości. Praktyka czyni mistrza.
Przepycha się przez tłum, wypatrując choćby nikłego mignięcia jasnych, rozjaśnianych włosów, które odbijają światło w niemal magiczny sposób. Zawsze wyglądają trochę jakby były czymś w rodzaju lustra dla promieni słonecznych, ale to może tylko efekt przemęczenia ich wszelkiego rodzaju specyfikami, dzięki którym Jenny utrzymywała swój platynowy blond już od kilku lat.
— Brr — mruczy dziewczyna, gdy Terry łapie ją obydwoma dłońmi za palce. — Jest lato, no bez przesady. Zainwestuj w rękawiczki.
Chłopiec nie odpowiada, ściskając swoimi lodowatymi palcami ciepłą dłoń dziewczyny. Przez chwilę idą razem przed siebie, Terry wygląda jak małe dziecko, które próbuje nie zgubić w tłumie swojej mamy i kurczowo ściska jej rękę. Jenny co chwilę zerka na jego zaciętą i nieco smutną minę, nic szczególnie nowego, ale zawsze trochę niepokojącego. Powstrzymuje się od przewrócenia oczami, bo wie, że nawet jeśli zapyta go, co jest grane, on i tak jej nie odpowie. Prawdopodobnie to miejsce jest dla niego zbyt głośne i zbyt chaotyczne, żeby wydać z siebie dźwięk głośniejszy niż szept. Jenny przyspiesza kroku, dobrze wie, gdzie Terry będzie wolał się znaleźć.
 
— No, gadaj — mówi dziewczyna, rozkładając się na trawie pod starym dębem. Terry siada obok niej skulony, z dłońmi wciśniętymi między uda. — Co cię męczy?
Chłopiec posyła jej smętne spojrzenie, przez chwilę siedzą tak w milczeniu, zanim Terry wreszcie decyduje się, że lepszego momentu nigdy nie będzie. Nie może wiecznie unikać pożegnania, nieważne jak bardzo by tego pragnął.
— Wyjeżdżam — mruczy pod nosem.
— Na wakacje? — pyta Jenny beztroskim tonem, nieświadoma, jak wiele wymagało od Terry’ego wypowiedzenie tego jednego, z pozoru nic nieznaczącego słowa.
Chwila ciszy, podczas której ona wyrywa z ziemi pojedyncze źdźbła trawy, a on obserwuje ją z dezaprobatą w oczach, ale jak zwykle nic nie mówi.
— Na dłużej.
— Co to znaczy, “na dłużej”? — prycha Jenny, odgarniając splątaną grzywkę z oczu, żeby lepiej widzieć przyjaciela. Brwi ma zmarszczone w irytacji, która pojawia się wręcz znikąd i natychmiast ją ogarnia, prawie tak, jakby Terry naprawdę powiedział coś złego. Dobrze wie, że chłopiec nie stara się zgrywać tajemniczego, ale w takich momentach jego niechęć do tłumaczenia, co ma na myśli sprawia, że gotuje jej się krew w żyłach. — Nie potrafisz powiedzieć tego jakoś jaśniej?
— Ja… raczej nie wrócę do domu na nowy rok szkolny — tłumaczy, patrząc wszędzie, byle nie na Jenny. — To taki… całoroczny obóz. Nie musi być całoroczny. Ale wiesz, że nie lubię przeprowadzek.
Dziewczyna patrzy na niego z niedowierzeniem, prawie tak, jak gdyby żadne z jego słów do niej nie trafiło. Albo tak, jakby Terry co najmniej zabił ważną dla niej osobę. Coś pomiędzy szokiem a zdezorientowaniem powoli pojawia się na jej twarzy, mina, której Terry decyduje się nie lubić, choć widzi ją po raz pierwszy. Jenny lekko przechyla głowę, teraz wyrywa źdźbła trawy znacznie gwałtowniej, garściami, rzucając je gdzieś na bok razem z niewielkimi grudkami ziemi.
— To po co tam w ogóle jedziesz? — pyta zirytowanym tonem. Terry nie rozumie, czemu tak się wścieka, przecież on nie robi nic złego. Chciał się tylko pożegnać, ale jak zwykle, jak zawsze, robi coś źle, robi coś nie tak, psuje nawet najprostszą rzecz. — Skoro nie chcesz, to po co się męczyć? Po co się przeprowadzać, skoro tak tego nie lubisz? Kto niby cię zmusza?
— Tata uważa, że tak będzie dla mnie lepiej — mówi niepewnie, bo nie może powiedzieć Jenny prawdy, która jest jeszcze mniej logiczna niż to, co teraz mówi. Ona z pewnością nie uwierzy w całą tę gadkę o bogach greckich i innych tego typu sprawach, które męczą Terry’ego już przeszło od miesiąca, od kiedy tata powiedział mu, że będzie musiał wyjechać.
— Rodzice zawsze robią to, co dla nas najlepsze. — Głos Jenny ocieka sarkazmem, a to jedyny sarkazm, jaki Terry potrafi wyczuwać. Tylko dlatego, że spędza z nią tyle czasu. — Nigdy nie możesz się zbuntować? Sprzeciwić? Powiedzieć, że nie chcesz? To takie trudne? Chłopaku, walcz o swoje, a nie… a nie zachowuj się jak potulny szczeniaczek, który tylko czeka, żeby nim pomiatać!
— To nie wyjdzie — mruczy Terry, kręcąc głową. — Nie tym razem.
— Mówisz to za każdym razem — warczy Jenny, jej paznokcie wbijają się w miękką ziemię. — Nigdy nie wychodzi. Zero nadziei. Zero… czegokolwiek — mamrocze i wstaje, patrzy na skulonego chłopca z góry. — Jedź, jeśli to dla ciebie takie dobre, proszę bardzo, zachowuj się, jakbyś nie miał wyboru, chociaż to oczywiste, że go masz, dalej, proszę, okłamuj samego siebie! Jedź, zostaw tutaj wszystko, tak jakby to było niczym! Jakbym ja była niczym. Dawaj, z pewnością dobrze ci to zrobi — gorzko syczy, wypluwając słowa z pogardą. Jej głos i spojrzenie są pełne złości, gwałtownie macha rękoma w obfitej gestykulacji. Terry odwraca głowę, gapi się na wyrwaną przez Jenny trawę zza zasłony łez. Nie chciał, żeby to się tak skończyło, nie tak to sobie wyobrażał, nie taki był jego zamiar…
Nie patrzy, jak dziewczyna odchodzi.
Może tak będzie lepiej.
Milan podnosi niebieską walizkę, wsuwa ją do bagażnika samochodu. Terry stoi z boku, wzdryga się lekko, gdy bagażnik zamyka się z głośnym hukiem. Bawi się swoimi własnymi palcami, z opuszczoną głową wpatruje się w swoje dłonie i w chodnik pod nimi. Przez chwilę stoi tak, kompletnie ignorując to, że wszystko jest już gotowe do drogi. Sam nie wie, na co czeka. Albo na co ma nadzieję.
Powoli drepcze do samochodu, zatrzaskuje drzwi jak najciszej. Ostatni raz patrzy w stronę swojego mieszkania, które od teraz stanie się jego starym mieszkaniem. Nie przetrwałby przeprowadzania się z jednego miejsca do drugiego co kilka miesięcy, więc musiał zdecydować się na tę gorszą opcję. Nie jest pewien, czy w większym stopniu tego żałuje, czy może kiedyś sobie za to podziękuje.
— Gotowy? — Kolega jego taty, Ry, jeśli Terry dobrze pamięta, odwraca się przez ramię, żeby spojrzeć na chłopca. Ten kiwa głową, patrząc mniej więcej w kierunku kierowcy. Ry odpowiada lekkim skinieniem głowy.
Przez chwilę jadą w ciszy, dopóki mężczyzna nie włącza radia.
Telefon Terry’ego wibruje w jego kieszeni i choć najpierw ma zamiar to zignorować, to… istnieje tylko jedna osoba, która by do niego pisała.
— Możemy zajechać do parku? — pyta Terry, przechylając się do przodu, niemal wciskając głowę między dwa przednie siedzenia.
— Kończysz załatwianie spraw?
Chłopiec potakuje w ciszy.

— Skoro już musisz jechać — wzdycha i wyciąga coś ze swojej torby. — Nazywa się Stefan. — Jenny rzuca… czymś do Terry’ego. Chłopiec przygląda się trochę dziwacznemu niebieskiemu zwierzątku, które wygląda równocześnie jak dinozaur i żółw, połączone w amatorską robótkę na szydełku. — Odwiedź mnie kiedyś.
Chyba ma zamiar odchodzić, ale zanim udaje jej się odwrócić, przykleja się do niej ten głupi dzieciak, którego nie mogła od siebie odgonić przez te wszystkie lata. Albo to on nie mógł jej od siebie odgonić. Ze słabym uśmiechem trochę niezręcznie poklepuje go po plecach.
— No, już. Tak naprawdę nie jestem zła.

───
[1252 słowa: Terry otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]