— Nie wierzę ci.
Kal nawet nie unosi głowy, żeby uraczyć Eli zmęczonym spojrzeniem człowieka, który ma dość życia. Zamiast tego skupia się na swoich paznokciach i pędzelku z lakierem, którym próbuje namalować małe, srebrne śnieżynki. Nic oryginalnego, zwykłe hybrydy, nawet nie przedłużone. Po prostu chciał coś zmienić, jakoś wpasować się w ten cały zimowy nastrój, choć z całego serca nienawidzi tej pory roku.
— Nie wierzę ci.
Tym razem, zamiast ciszy, Eli w odpowiedzi otrzymuje zmęczone, teatralne westchnienie.
— Podaj mi lampę — beznamiętnie mruczy Kal, machnąwszy dłonią w stronę urządzenia.
Cisza. Pełna napięcia. Czy ona naprawdę musiała się aż tak uprzeć i uczepić tego tematu? W tym momencie jedynym, czym się zajmuje, jest wiercenie dziury w brzuchu Kala.
Chłopak patrzy na Eli, która gapi się na niego bardzo intensywnie i bardzo podejrzliwie.
— Przecież cię nie okłamuję! — warczy. Sam przysuwa do siebie lampę i szykuje się na nieprzyjemne uczucie wywołane światłem UV. — Nigdy w życiu nie miałem na sobie łyżew.
— Ale…
— Nie, nie wyglądam jak łyżwiarz figurowy — cedzi Kal i wpatruje się w swoje paznokcie tak, jakby chciał je unicestwić laserem strzelającym z oczu. — Jeśli cię to uszczęśliwi, nie umiem jeździć na nartach ani na snowboardzie, ani biegać na nartach, na sankach też nigdy nie byłem. — Ostentacyjnie wylicza wszystko na palcach. — Są jeszcze jakieś sporty zimowe?
— Nie odpuszczę ci tych łyżew — stwierdza Eli z podejrzanym uśmieszkiem i Kal wie, że dziewczyna zaciągnie go na najbliższe lodowisko, nawet jeśli przez całą drogę będzie wrzeszczał, że go porywają.
Obdarza niebieskie łyżwy spojrzeniem, jakim równie dobrze mógłby potraktować gołębie odchody na swoich spodniach. Wypożyczony sprzęt wygląda co najmniej okropnie, cały porysowany i niewygodny (co wie nawet bez próby założenia go). Bogowie wiedzą, ile ludzi już dostało od niego odcisków i przeklęła cały świat, próbując zacisnąć go odpowiednio mocno na swoich nogach.
— Już zapłaciłam — rzuca Eli, podchodząc do Kala, jakimś cudem utrzymując równowagę na ostrzach swoich łyżew. Dla chłopaka wygląda to całkiem bardzo imponująco, bo jedyne, co jest w stanie sobie wyobrazić, to siebie przewracającego się jeszcze przed poprawnym wstaniem z ławeczki. Przecież to niemożliwe, żeby ludzie normalnie w tym chodzili…! — Daj, zapnę ci je.
Kal wyraża swoją niechęć niewerbalnie, szamocząc się z tymi idiotycznymi butami na nożach, które okazują się być bardzo oporne, gdy chce się je założyć. Przysięga, że prawie złamał sobie paznokieć, walcząc z niebieskim plastikiem.
— Mów, jak będzie za mocno — instruuje go Eli, pochylając się nad jego butami.
— Zrobię to sam — upiera się i wyprzedza dłonie dziewczyny. To wygląda na proste. Jak zabawka dla dzieci.
— Tylko pamiętaj, żeby mocno zacisnąć — wzdycha Eli — bo cię obetrą.
— Aha.
Jeżeli odetnie sobie dopływ krwi do stóp, to zwali winę na Eli.
Dziewczyna stoi nad nim, gdy on uparcie torturuje swoje łyżwy i równocześnie próbuje się nie uszkodzić. Gdy (chyba) kończy, patrzy spod byka na Eli.
— Co teraz?
— Teraz nauczę cię jeździć.
— Powodzenia.
Dziewczyna przewraca oczami i wyciąga do niego dłoń, żeby pomóc mu wstać. Kal nie do końca ufa temu, że da radę utrzymać równowagę (łyżwy naprawdę nie wyglądają na coś, czemu warto zaufać), więc niechętnie przyjmuje pomoc, a potem, dla pewności, opiera się na ramieniu Eli.
— To naprawdę nie jest dobry pomysł.
Eli tylko się uśmiecha i Kala powoli zaczyna to irytować. To wszystko już go irytuje, cały ten idiotyczny sport, bo kto był na tyle głupi, żeby stwierdzić, że przyczepi sobie noże do butów i będzie na nich jeździć po lodzie? Kal nie jest w stanie sobie wyobrazić, żeby ten człowiek był zdrowy psychicznie, bo gdy tylko stawia pierwszy krok na lodzie, kompletnie traci poczucie stabilności. Zaciska na bandzie skostniałe od mrozu palce i postanawia się już nigdy nie poruszyć.
— Oddam ci pieniądze i oboje o tym zapomnimy, okej? — woła do Eli, która w tym czasie zdążyła już zrobić prawie całe okrążenie wokół lodowiska. Podjeżdża do niego z promiennym uśmiechem.
— Nie-e.
Ma ochotę ją zamordować. Łyżwą.
— Patrz, musisz… musisz iść tak, jakbyś udawał pingwina…
— Ty chyba sobie ze mnie żartujesz — prycha. — Pingwina?
— Tak, dokładanie. — Eli udaje, że nie słyszała tonu, jakim Kal wypowiedział te słowa. — No, patrz, najpierw odpychasz się jedną nogą… i potem drugą… i tak na zmianę. — Przejeżdża kilka metrów w bardzo wolnym tempie, a Kal nadal stoi w miejscu, kurczowo ściskając bandę. — Rozumiesz?
— Nie.
— Chociaż spróbuj, to nie takie straszne. — Eli znowu do niego podjeżdża i wyciąga przed siebie obydwie dłonie. — Będę jechała przed tobą, będziesz miał się czego trzymać.
— Nie wydajesz się być najstabilniejsza.
— Kal, zaufaj mi. Potrafię jeździć.
Nie powinien był się na to godzić, nie powinien był się znaleźć w tym miejscu. Powinien był odmówić, powiedzieć stanowcze „nie” i nie dać się zaciągnąć na lodowisko z nieistniejącymi umiejętnościami jazdy na łyżwach.
Ale jest już za późno na powrót.
Z żalem puszcza bandę i łapie Eli za dłonie, może trochę za mocno. Nie czuje się pewnie, nie czuje się stabilnie i wydaje mu się, że czułby się tak samo niebezpiecznie również bez trzymania dziewczyny, ale nie jest w stanie zmusić się do wypuszczenia jej palców. Przez chwilę po prostu tak stoją, wpatrując się w siebie, zanim Eli nie rusza, ciągnąc za sobą Kala.
— Nie, nie, weź… poczekaj chwilę!
— Po prostu się odepchnij, tak jak pokazywałam! — śmieje się dziewczyna i Kal nienawidzi jej za tę radość.
Czuje się jak najgłupszy i najbardziej niezgrabny pingwin na świecie, gdy gapi się pod nogi, jakby to miało mu pomóc. W połowie rzeczywiście się odpycha, w połowie daje się ciągnąć Eli i cały czas ma ogromną ochotę przeskoczyć przez bandę i utopić się w śniegu.
— Dobrze ci idzie.
— Nieprawda.
— Nie, serio. Za chwilę będziesz jeździł sa-
— Nie.
Eli teatralnie wzdycha, powoli okrążają lodowisko.
— No dawaj, teraz sam.
— Chcesz mnie zabić? — Kal unosi zarumienioną od mrozu twarz i patrzy na Eli spod zmarszczonych brwi. — Mi już wystarczy. Zimno mi w ręce. — Puszcza dłonie dziewczyny, żeby zademonstrować jej swoje zaczerwienione palce.
— Żaden problem! — Eli przez chwilę grzebie w kieszeniach swojej kurtki, aż wygrzebuje z jednej z nich pudroworóżowe rękawiczki. — Proszę.
Zakładając je na dłonie, Kal czuje, jak jego nadzieja na zakończenie jego cierpienia powoli się ulatnia. Czas na wielki powrót niezgrabnego pingwina (umierającego ze wstydu).
— Przyznaj, że wcale nie było tak źle!
— Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale lód jest naprawdę twardy — kąśliwie rzuca Kal. Na jego spodniach wciąż tkwią drobinki startego lodu, bo najpierw przestał liczyć, ile razy się wywrócił, a potem przestał też próbować doprowadzić się do porządku, jako że bardzo dobrze wiedział, że za kilka minut czeka go powtórka z historii. Wychodzi z wypożyczalni cały obolały, dziękując bogom za wygodę swoich butów i za to, że o wiele łatwiej jest się utrzymać w pionie na betonowym chodniku, niż na lodzie.
— Podobało ci się — stwierdza Eli ze zbyt dużą, jak dla Kala, pewnością.
— Nie.
— Nie wiem, kogo próbujesz okłamać.
Kal wbija dłonie w kieszenie i odwraca głowę, udając, że widzi coś bardzo ciekawego po drugiej stronie ulicy.
— Siebie — mruczy w kołnierz płaszcza. Nie wie, czy bardziej chce, żeby Eli go usłyszała, czy nie, ale nawet jeśli zrozumiała, co powiedział, to postanowiła tego nie skomentować.
[1152 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]