wtorek, 30 stycznia 2024

Od Havu CD Judasa — „Ciało Chrystusa”

Poprzednie opowiadanie

Jeśli to naprawdę jest ksiądz, to Havu tym bardziej nie planuje stąd odchodzić. Nienawidził kościoła ani tej śmiesznej władzy, a widok mężczyzn z koloratkami przyprawiał go o mdłości. Ten facet dodatkowo wyglądał na takiego, który rzuciłby się w ogień, gdyby ktoś przypadkowo podpalił tę budowlę.
Spojrzał na Noaha, który próbował po cichu się wycofać. Czemu wybrał się z kimś, kogo spłoszy byle pierdnięcie? Przecież nie ma opcji, że ten pobłogosławiony chłystek wezwie na nich policję.
— I co, zadzwoniłeś już? — Wyszczerzył się, chcąc podburzyć nieznajomego. — My mamy całą noc, rozumiesz, całą noc. Nigdzie nam się nie spieszy i tobie chyba też nie, bo nie widzę, żebyś gdziekolwiek dzwonił.
Havu był bezczelny. Od zawsze taki był. Gdyby mógł, to pokłóciłby się z samym Bogiem, ale tego nie zrobi, bo jego stary jest trochę przerażający. W końcu to Bóg śmierci.
— Nie mam zamiaru się z wami bawić. Możecie opuścić to miejsce? Jestem zajęty.
— Nie ma takiej opcji — warknął, krzyżując ręce na piersi. — Przecież to opuszczony budynek i nie ma możliwości, że ktoś trzyma tutaj coś wartościowego. Dlaczego więc nie pozwolisz nam pooglądać, co jest w środku?
Mężczyzna zaczął tracić cierpliwość. Wyglądał, jakby zaczynał się gotować i miał sam wzniecić ogień w budynku. Havu to jednak bawiło, bo jeszcze nie miał możliwości ujrzeć wściekłego księdza.
— Tak się składa, że trzyma się tutaj wartościowe rzeczy. Dla przykładu: księgi oraz modlitewniki. Co jakiś czas ktoś tutaj przychodzi, aby sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu.
Rudowłosy prychnął. Co za bzdury.
— Żartujesz sobie? Przecież każdy głupi może to ukraść.
— No jak widać, nie każdy ma takie zamiary, co ty.
Chudy wypłosz zaczął odpowiadać mu tym samym tonem. I wtedy też Havu wpadł na genialny pomysł, jak się stąd wydostać, żeby nie wyjść na chłopów, którzy ulegli oświeconemu debilowi.
— Super, chętnie sobie zobaczę, co się tutaj trzyma. — I wyminął starszego od niego mężczyznę, by wtargnąć do pomieszczenia za ołtarzem. Jak dobrze przypuszczał, to właśnie tutaj stała piękna wystawka ze starych jak świat ksiąg. Szybko dorwał pierwszą lepszą i z nią wybiegł, śmiejąc się pod nosem.
Wystraszony przyjaciel rudowłosego chciał zabrać mu książkę i ją oddać, ale Havu, przez bycie ponadprzeciętnego wzrostu, podniósł zdobyć tak wysoko, jak tylko potrafił. Nikt teraz mu tego nie zabierze.
— Pożyczam sobie i chętnie poczytam! Miłego modlenia się, księciuniu — parsknął i pociągnął za sobą Noaha, który potykawszy się o własne nogi, próbował zachować resztkę samoświadomości. Był jednak w takim szoku, że podążał za roześmianym Havu prosto do wyjścia.
Na powrót nie zamawiali już żadnej taksówki, tylko biegli przed siebie, by pod jakimś oszczanym murem obejrzeć zdobycz. A raczej Havu ją chciał obejrzeć, bo przyjaciel dalej nie wiedział, co się stało, ani gdzie jest.
— Tu jest napisane… — Strzepnął kurz z okładki, próbując znaleźć tytuł. — Egzorcyzmy… jakieś.
— Zabrałeś książkę do egzorcyzmów?
— Ale jaja — parsknął śmiechem. — Ciekawe, co wymyślili. — Otworzył delikatnie skradzioną księgę i przewertował kilka stron. Na wielu nie było nic napisane albo strony były powyrywane.
— Havu… myślisz, że… duchy istnieją? — zapytał słabym głosem Noah.
— W tym świecie istnieją gorsze rzeczy niż jakieś tam duchy. — Przewrócił oczami.
Zwykli śmiertelnicy nie zdają sobie sprawy, że w biały dzień znaleźć ich może jakiś zmutowany potwór, który stwierdzi, iż to idealny moment na morderstwo. Nie są też przyzwyczajeni do ciągłej obserwacji otoczenia i walki, kiedy przyjdzie na to potrzeba; a jedyne co ich interesuje to duchy i zmarli, jakby to właśnie oni byli największymi wrogami w tym świecie.
Havu, dodatkowo jako syn Morsa, ze śmiercią był doskonale zaznajomiony i każdemu powie prosto w twarz, że to nie zmarła babcia jest twoim wrogiem. Swoją drogą Noah nawet nie doświadczył śmierci w rodzinie, o czym rudowłosy od dawna wiedział.
— Dobra, wiesz, że nie lubię horrorów ani rozmów o duchach…
— A kto miałby cię nawiedzać? Ta książka nawet nie jest prawdą.
— Skoro tak mówisz.
— Dobra, słuchaj, opowiem ci historię. Dawno, dawno temu był sobie taki debil o imieniu Noah. Noah wierzył w bajki i egzorcyzmy i bał się, że nawiedzi go jego zmarła babcia, która dalej życie. Koniec.
Blondynka wydawało to bawić, bo zaśmiał się na cały głos. Havu jednak nie żartował. Noah to naprawdę debil, który uwierzy w byle pierdnięcie oraz byle pierdnięcia się wystraszy. Dobrze, że ten chłopak nie wie, z kim tak naprawdę się zadaje. I że osoba, którą uważa za przyjaciela, trzyma w domu martwe ciała myszy do preparacji oraz ma niezwykłe umiejętności, pozwalające na zaglądanie ludziom do łba i wyciąganie z nich informacji o zmarłej babci w osiemdziesiątym siódmym.
— Idziemy stąd. Przejrzę sobie tę książkę dokładniej i równo o trzeciej w nocy napiszę, czego się dowiedziałem. Obiecaj, że nie posrasz się w gacie, okej? — Poklepał blondynka po pleckach i pchnął delikatnie do przodu.
To zdecydowanie będzie interesująca noc, bo nie ma niczego ciekawszego, niż czytanie chrześcijańskiej książki o egzorcyzmach.

Judas?
◇──◆──◇──◆
[781 słów: Havu otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

sobota, 27 stycznia 2024

Od Domino — „Finalna ucieczka”

„...Wiem już, do kogo to wyślę, będzie zabawnie. [*cichy chichot, potem odchrząknięcie*] Dziennik młodego detektywa, wpis numer ostatni.
Zacznę może od tego, że tak, pomyliłem mój kubek termiczny z kubkiem Vincenta i skapnąłem się dopiero przed chwilą, po wypiciu na raz połowy zakrętki kawy, która chyba właśnie zaczyna działać.
Potwierdzam! Ma bardzo dużo energii, muszę iść… biec?... truchtem, żeby nadążyć! [*cichy chichot*]
To był Brick… który jest kozą. Znaczy nie całkowicie kozą, bo kozy nie gadają. Jest tak w połowie kozą, w sensie ma kozie nóżki. I takie śmieszne małe rogi na głowie.
Satyr, Domi. Satyr, nie pół-koza.
Oj dobra tam, człowiek-koza jesteś i tyle. No ale wracając… pani Gibbons podobno też jest albo była takim człowiekiem-kozą, jeśli wierzyć Brickowi. Wiem, to brzmi bardzo głupio. Ale to nie koniec głupich rzeczy, o nie! Panie i panowie, czy kto tam tego będzie słuchał poza państwem Maxwell, usiądźcie sobie i trzymajcie się kapeluszy, bo przyszedł czas na WIELKIE opowiadanie pod tytułem… dwóch głupich to podwójne szczęście! [*głośny śmiech*] Przepraszam… przepraszam. Po prostu mnie to rozbawiło. No więc zaczynamy opowiadanie.
Daj, ja zacznę, ty sobie poopowiadasz od psa, bo już widzę ten twój chaos. [*chwila ciszy*] A więc cofamy się w czasie do dzisiejszego ranka. Ja i Domi poszliśmy na terapię, bo podobno Gibbons poszła na zwolnienie, co jest kompletną bzdurą, ale mniejsza… i podobno pani Maxwell znalazła dla Domiego nową terapeutkę, a na pierwszą sesję nie chciał iść sam, więc zaprosił mnie jako, powiedzmy, wsparcie emocjonalne, bo jesteśmy przyjaciółmi. No i poszliśmy i usiedliśmy w takiej jakby poczekalni, żeby czekać, aż nas ktoś zawoła czy coś, bo Domi podobno miał ustaloną jakąś godzinę. Ja się nie znam, nie wiem, jak to działa, ale to mało ważne. No i siedzieliśmy tam pół godziny i nikt nie wyszedł, nie zawołał go ani ni…
To były straszneeee nudy. Brick w którymś momencie wziął sobie kilka krzeseł, ustawił w rządku i zaczął sobie chodzić między nimi slalomem.
Tak, a ty przez pół godziny siedziałeś i kręciłeś młynka kciukami. Ale nieważne. No więc nie było nic, żadnego znaku. Znudziło mi się już czekanie, bo mogliśmy równie dobrze być wtedy gdzieś w parku czy coś, więc zmusiłem tego tu głąba, żeby poszedł do środka i się zapytał, czy można wejść, ale zanim nacisnął na klamkę, w środku coś jakby wybuchło i nagle drzwi dosłownie wyleciały z zawiasów i walnęły o ścianę naprzeciwko.
Dobra, teraz ja! [*chwila ciszy*] Drzwi przeleciały mi dosłownie przed nosem i brakowało dosłownie chyba tylko centymetra, żeby walnęły mi w twarz i odkręciły głowę. Zajrzałem do środka i okazało się, że nic tam nie wybuchło, tylko… uwaga, uwaga, trzymajcie się teraz siedzeń… przez ścianę wpadł tam wielki, bardzo wielki psiur. Ale nie byle jaki psiur, o nie! Psiur z DWIEMA GŁOWAMI i wścieklizną!
Ortros, tak dla ścisłości. Chyba słychać, jaki chaos Domi ma teraz w głowie, więc będę trochę mu pomagał.
Dobra, cicho. Więc wielki psiur z aż dwiema głowami. I wścieklizną. I wielką chęcią, żeby nas zjeść. A raczej, żeby MNIE zjeść.
I znowu, tak dla ścisłości… Domi to wiadomo, ale ja nadal nie wiem, skąd Ortros się tam wziął, ale cóż… może jego pan puścił go na moment, żeby sobie coś upolował. Ale aż mnie ciarki przechodzą na samą myśl.
Cicho! Co ja miałem… a, tak. A teraz epickie wymra… wymarm… wy-ma-new-rowanie wielkiego psiura!
Tylko nie takie epickie i nie wymanewrowanie.
Gadasz głupoty.
Nie, właśnie ty teraz gadasz głupoty. Te twoje opowiadanie po dwóch nieprzespanych nocach i jednej kawie to nie był dobry pomysł, mówiłem.
Dobra, nie przerywaj… a więc nie epickie i nie wymanewor… wymaneworw… wy ma new ro wa nie. To jak to nazwać?
Tchórzowska ucieczka może?
Ja bym tego tak na pewno nie nazwał, ale niech ci będzie. Więc tchórzowska ucieczka. Mam wrażenie, czy nagle jesteś na mnie zły?
Nie zły. Zmęczony trochę.
Dobra… no więc jeszcze raz. Ucieczka. Jako że jesteśmy głupi, a głupi mają szczęście, to szczęśliwie uciekliśmy psiurowi w korytarzu i potem przez dobre dziesięć minut uciekaliśmy przed nim w mieście, dopóki mnie nie złapała kolka. Dziesięć minut to dużo jak na taki sprint, a biegłem szybko, bo potrafiłem zrównać się z moim człowiekiem-kozą, a on szybko zasuwał na tych koślawych nóżkach.
Ej, ale bez takich!
Przecież żartuję!
No ja mam nadzieję. [*chwila ciszy*] O, ZOBACZ! Tam niedaleko jest już Obóz, więc się streszczaj.
To teraz tak w skrócie, bo zaraz wejdziemy do Obozu, a tam nie będę mógł wziąć dyktafonu. Więc psiura zgubiliśmy w okolicach szkoły, a jak już byliśmy pewni, że nic nas nie zje, poszliśmy do mnie do domu, ale tylko na chwilę. Byłem i nadal jestem pewny, że nie na pewno nie będę ryzykować śmiercią, więc wziąłem sobie mój ucieczkowy plecak z tym kubkiem z kawą, dyktafonem, dwiema kasetami i odrobiną żarła. Annabelle próbowała mnie zatrzymać, ale nie udało jej się. Potem poszliśmy ukraść samochód… tak, możecie mnie aresztować za to, bo to ja wybiłem szybę i ZMUSIŁEM SIŁĄ Bricka, żeby prowadził, bo podobno mieliśmy jechać daleko, więc pojechaliśmy. Oczywiście kozy, nawet jeśli nie całkowite, nie potrafią prowadzić, więc chyba tylko cudem nie zginęliśmy w wypadku, ale powiedziałem Brickowi, że zostawiamy auto i dalej idziemy na piechotę, więc samochód Vincenta będzie stał i czekał gdzieś w połowie drogi między New Haven a Nowym Jorkiem. I tu znowu wracamy do dziwności, proszę państwa! Wiem, że mi nikt nie uwierzy, bo i tak już to wszystko brzmi tak, jakbym brał narkotyki czy coś, ale i tak opowiem. Otóż proszę państwa… [*głośne westchnienie*] jestem termosem.
[*donośny śmiech*]
Z czego się tak śmiejesz?
Nie termosem, czubku, tylko herosem! [*kontynuacja śmiechu*]
Nieważne! [*śmiech, potem chwila ciszy*] Dobra, jeszcze raz… więc, drodzy państwo, zapewne policję też witam, bo jak państwo Maxwell tego posłuchają, to zgłoszą porwanie… jestem HEROSEM. Czyli dzieckiem człowieka i boga, znaczy bogini… konkretnie jakiejś greckiej, tylko nie wiadomo której. I podobno jest więcej takich jak ja w Obozie, do którego ja i Brick zaraz dotrzemy, a z którego nie zamierzam odchodzić, dopóki mnie nie wyrzucą, także widzimy się zapewne nigdy!
Ale wiesz, że po osiemnastce już nie możesz tam być?
Aha. No trudno. Ale dobra, myślisz, że powinienem to wysłać do kogoś oprócz Maxwellów?
Może zrób kopię i wyślij do tych rodzin, co lubisz.
Dobry pomysł. A więc adios seniores i senioritas! Mam nadzieję, że pana Maxwella ktoś kopnie w dupę w moim imieniu!”.


◇──◆──◇──◆
[1055 słów: Domino otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Domino Wilde

A TRUE FRIEND STABS YOU IN THE FRONT

zdjecieDomino WildeON/JEGO — 13 LAT — PÓŁBÓG — BRYTYJCZYK — 0 PD — 3 PU — 100 PZnonamerecords

SYN IRIS

Od Heather CD Avery — „Omijamy domek Dionizosa”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Spokojnym krokiem obserwowała wszystkie domki, niezbyt zwracając uwagę na Avery. W końcu raczej potrafi zająć się same sobą. Nie przyłożyła dużej wagi chwilowemu zatrzymaniu się dziecka Ateny, w końcu, jeśli to byłoby coś ważnego, to by jej o tym powiedziało. Sama nie zauważyła nic alarmującego w większości domków, pewnie każdy poszedł do Dionizosa. Może faktycznie powinna tam pójść… Nagle usłyszała mamrotanie obok niej, szybko odwróciła się i uniosła brew.
– Nie narzekaj. To pewnie nic takiego. – wzięła głęboki wdech i zmrużyła oczy, na początku chcąc zignorować stwierdzenie przyjaciela, ale faktycznie, Avery nie wyglądało zbyt dobrze. Wzięła głęboki wdech, jakby zastanawiając się co zrobić. – Chcesz iść do domku Apolla? – spytała, mimo tego, że odpowiedź już znała. Chwyciła białowłose za ramię, po czym powolnym krokiem ruszyła w stronę złotego budynku. Och, cóż to Avery sobie zrobiło, nie można no zostawić na chociaż chwilę. A wydawało się, że potomkowie Ateny są mądrzy. Może to ten niesławny wyjątek, którego inteligencja pojawia się nie wtedy, kiedy trzeba? – Zjadłoś coś nieświeżego? – zaczęła dopytywać się o to, co mogło spowodować obecny stan herosa, w końcu wcale nie musi być to coś, co wymaga interwencji „profesjonalistów”. – A może masz nietolerancję laktozy i zjadłoś lub wypiłoś coś, co dobrze na ciebie nie działa? – zatrzymała się przed celem ich podróży, nie będzie im zawracać głowy, jeśli to coś, co wystarczy popić wodą czy coś w tym stylu. – Jeśli wiesz, co ci jest, to powiedz. – oparła się o domek, dając Avery chwilę do namysłu. Niech myśli, czasem to nie zaszkodzi, a teraz, nawet się przyda. Nie jest takie głupie, aby jeść byle znalezione kwiatki, więc to chyba nic poważnego, chyba że ktoś no otruł, ale po co? Może przez to, że jest głupie jak but i ktoś uważa, że takie dziecko Ateny tylko psuje jej reputację? Hm, zdecydowanie nie, wtedy ten też ktoś byłby głupi. Za morderstwo jest się wyrzuconym z obozu, nie wspominając o tym, co robi ludzka policja z takimi ludźmi. Czy za próbę morderstwa Chejron i Pan D. wyciągają jakieś konsekwencje, czy to codzienne zdarzenia, skoro wszędzie biegają dzieci z mieczami? Uch, może będzie się nad tym zastanawiać później. Najpierw, trzeba pomóc Avery!


WĄTEK ZAMKNIĘTY PRZEZ MG 29.04.23. (BRAK AKTYWNOŚCI).

Od Claude'a — „Od świtu do zmierzchu”

TW: przemoc domowa, krew, próba morderstwa

Głośniej, głośniej, no, tak to rozumiem, dudni tak, że same bębenki chyba poddały się już z sygnalizowaniem bólu. Mimo że leciał już kolejny kawałek z kasetki, na której z trudem gnieździły się spiracone piosenki od The Smiths, to i tak miałem wrażenie, że nigdy nie zdołają w pełni zagłuszyć całego zgiełku, który dochodził zza zamkniętych drzwi. Sądząc po hałaśliwości głosów szumiących w oddali, zgadywałem, że akurat ta kłótnia zaczęła wychodzić poza skalę normalności, zahaczając o strefę, która oznacza awanturę przynoszącą zniszczenia wielkości stanu Tennessee. Tym razem, zamiast stawać w obronie jednej z sióstr, bo nawet nie wiedziałem, której była to kolej na oberwanie pasem od matki, zrobiłem użytek z jeszcze działającego, lecz ledwie trzymającego się w ryzach zamka w drzwiach. Pomimo tego, że doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak samolubnie się zachowuję, to nie miałem ochoty na zdobycie kolejnej blizny w ramach spędzania czasu z ukochaną rodzicielką. W tamtym momencie nie widziałem już sensu w przeciwstawianiu się temu, co na mnie czyha — wiedziałem, że to, co ma się stać i tak mnie dopadnie, więc starałem się więcej losu nie kusić. Wtedy też przeszła mi przez głowę myśl, że może nawet to była wina siory, że tym razem to ona podłożyła własną rękę, mimo że dobrze wiedziała, że ogień ją poparzy. I chociaż teraz wiem, że w życiu nie powinienem nawet tak pomyśleć, to w dawnym czasie nie udawało mi się sprawnie rozróżnić winowajcy od ofiary.
Dość wyraźnie pamiętam zapach, który powoli dochodził do moich nozdrzy. Nie był on wcale przyjemny, lecz drapiący, możliwe nawet, że sprawiający ból. Po chwili dotarło do mnie, że nie tylko ta informacja stała się nowością. Z pośpiechem złapałem za słuchawki, by przekonać się, czy moje przypuszczenia miały poparcie w rzeczywistości. Wnet powitała mnie głucha cisza, której, muszę szczerze przyznać, wcale nie byłem największym fanem. Po ciele przeszedł dreszcz zaniepokojenia, który wzmógł się, kiedy do moich uszu doszedł głośny huk. Już wtedy byłem zerwany na równe nogi, by chwiejnym krokiem dostać się pod ścianę, a następnie niestabilnymi rękami pozbyć się przeszkadzającego mi w otwarciu drzwi klucza. Postanowiłem, że najrozsądniej będzie spojrzeć do drugiego pokoju przez niewielką szparę, powstałą po ich rozchyleniu. Tak więc zrobiłem; jednym ramieniem delikatnie opierałem się o framugę, drugim natomiast przytrzymywałem klamkę, żeby przypadkiem nie otworzyć drzwi na oścież. Wnet moje oczy dostrzegły leżącą na podłodze Carrie, której ciało wyglądało, jakby opuściły je resztki życia. Tuż nad nią klęczała matka, natomiast na jej twarzy malowało się szaleńcze spojrzenie, nieco pomieszane ze zdruzgotaniem. Nie jestem w stanie przyznać tego przed samym sobą, bo nie wierzyłem, że była ona zdolna do pokazania innych emocji, niż gniew, czy nienawiść, dlatego też jej zachowanie wkurwiło mnie o wiele bardziej, niż typowe udawanie niewiniątka.
Ona ma niby czelność płakać nad tym, co jej zrobiła?!
— Co do kurwy?... — wydusiłem, powoli wychodząc z mojego pokoju. Już wtedy wiedziałem, że nie jestem w stanie zapanować nad własnym zachowaniem. Jasne było też dla mnie, że powinienem jak najszybciej się stamtąd wycofać, zamiast walczyć, by dowiedzieć się, co wydarzyło się kilka minut temu, jednak wściekłość zapanowała nade mną całkowicie. Każdy fragment mojego ciała drżał, nie dając mi ani chwili spokoju. Lgnąłem do przodu, coraz mocniej zaciskając zęby, podczas gdy moje ciemne oczy wciąż i wciąż wpatrywały się w scenerię rozgrywającą się przede mną.
— N-nie wiem, co się stało… ona tak nagle upadła i… — wytrajkotała, jakby już wcześniej przygotowała sobie mowę do przedstawienia innym. Muszę przyznać, była niebywale zdolna w ukrywaniu tego, co nam robiła; naturalnie nigdy by się do niczego nie przyznała, chyba że wiedziałaby, że robi to przed kimś, kto śmiertelnie się jej boi. Mimo tego, przed sąsiadkami, które przychodziły nas odwiedzać, nauczycielkami, które skarżyły się na apatyczne zachowania bliźniaczek oraz lekarzami, którzy nigdy nie byli w stanie stwierdzić, dlaczego jestem tak podatny na siniaki mimo braku anemii, zawsze potrafiła odegrać doskonałe przedstawienie. Przecież nikt nie oskarżyłby samotnej matki czwórki dzieci o przemoc, prawda? Nikt by się nawet nie ważył, przecież byłoby to skrajnie amoralne, kobieta stara się i wykarmia piękne maleństwa, a w zamian dostaje tragiczne oskarżenia? Doprawdy, nie do pomyślenia.
— Odsuń się od niej… odsuń się od niej, słyszysz?! — wrzasnąłem, dając upust moim emocjom. W tym samym momencie spod rękawa wysunąłem wcześniej przygotowany scyzoryk, który trzymałem w gotowości w razie właśnie takiego obrotu spraw.
I wtedy pokazała swoje prawdziwe oblicze; w mgnieniu oka z jej twarzy zniknęła wszelka rozpacz i zmartwienie nad stanem córki, a na jej miejsce wstąpiło gniewne spojrzenie i niezwykle mocno zmarszczone brwi, których połączenie wbijało się wprost w moje ślepia. W piersi brakło mi tchu od nerwów, jednak całe ciało wciąż było wprawione w reakcję walki lub ucieczki. Szczerze mówiąc, nie byłem pewien w tamtej sekundzie, które z nich wybierze, gdy dojdzie do konfrontacji, tak więc wszelkie obawy stale przelatywały mi przez zatłoczoną myślami głowę.
— W jaki sposób zwracasz się do własnej matki? — wycedziła, stając na równe nogi. — Gdzie twój szacunek? Pamiętasz w ogóle, z kim rozmawiasz?!
Słysząc jej krzyk, lekko drgnąłem, jednak nie tylko z przerażenia, a podekscytowania. Byłem ciekaw, w jaki sposób rozegra się ta sytuacja, w końcu czekałem na nią tyle miesięcy, marzyłem, by móc zrobić jej taką samą krzywdę, jak ona nam, ale nie byłem pewien, czy jestem w stanie tego dokonać.
Po kilku sekundach wpatrywania się w jej twarz, coś finalnie we mnie pękło, jakbym podświadomie przełamał się, by ruszyć naprzód. Rozpędziłem się, zmierzając prosto na nią, wciąż zaciskając w pięści drewniany scyzoryk, jakby był to specjalnie wykuty dla mnie miecz do zgładzenia największego wroga. Z moich ust wydobył się głośny ryk, sygnalizujący zdecydowanie do stanięcia do walki. Kobieta zrozumiała wtedy, że nie dam sobie odpuścić, tak więc podobnie jak ja, rzuciła się na przód, łapiąc mnie za przedramiona. W ten sposób unieruchomiła mnie na krótką chwilę, jednak dość szybko przypomniałem sobie, że do czegoś posiadam kończyny dolne. Wykorzystałem je więc do zgotowania jej mocnego kopniaka w brzuch, co wywołało inną reakcję, niż się spodziewałem. Nie tylko nie puściła moich rąk, lecz też nie było po niej widać ani krzty bólu. Zacisnąłem wtedy zęby z frustracji, próbując przekopać się przez wszystkie możliwe opcje dalszego ataku. Ona w tym czasie starała się zepchnąć mnie na ziemię, żebym stracił panowanie nad sytuacją. Za nic nie mogłem na to pozwolić, ponieważ oznaczałoby to mój koniec, a co gorsza, nieosiągnięcie upragnionego celu.
— Myślisz, że zdołasz cokolwiek zrobić? — prychnęła, uśmiechając się perfidnie. — Spójrz na siebie, jesteś żałosny!
Nie doceniłem jej. Nie doceniłem tego, jak świetna była we wchodzeniu mi do głowy. Mój wzrok stał się pusty, prawie jakbym sam miał zostać bez życia, a ona zdążyła to wykorzystać. Wytrąciła scyzoryk z mojej ręki, a dźwięk metalu obijającego się o podłogę wrył mi się w pamięć. W tym też momencie powaliła mnie na ziemię, pchając mnie na zimną ścianę. Wciąż wpatrywałem się martwo w pustą przestrzeń, a krawędzie mebli stawały się coraz bardziej rozmazane. Mimo że podświadomie bardzo tego pragnąłem, nie mogłem zebrać sił, by spojrzeć w jej oczy. Wiedziałem, że skulę się w sobie wtedy jeszcze bardziej, tak jak zawsze — w końcu nie jestem wyjątkowy, nie potrafię osiągnąć tego, czego pragnę. A ona wykorzystywała moją słabość za każdym razem, pokazując mi, jak słaby byłem.
— Gdybym tylko się wtedy wycofała… nie musiałabym na ciebie patrzeć. Żałuję, tak bardzo żałuję! Nawet nie wiesz, jak bardzo nie mogę znieść tego, że oddychamy tym samym powietrzem… — Podeszła do mnie bliżej, schylając się na tyle, by dosięgnąć do mojego ucha.
— Jesteś niczym, rozumiesz? I lepiej się z tym pogódź — wyszeptała, jednak ja czułem się, jakby splunęła mi prosto w twarz. Miałem wtedy tylko dwa wybory; zgodzić się z jej słowami, tym samym zatoczyć cykl powtarzalności, ten sam, którego stacje wciąż mogę wyrecytować w pamięci. Nie rób nic, bo i tak ci się nie uda. I tym razem byłem gotów podążyć za tą mantrą, którą wpajała mi jak najęta, odkąd tylko potrafiłem otworzyć usta i wypowiedzieć pełne zdanie. Jednak tym razem coś się we mnie przemogło, dokładnie tak, jakby ta część, którą głęboko w sobie skrywałem przez ten cały czas, poczuła się na tyle godnie, żeby w końcu wyjść i pokazać się światu. Jakbym był w transie, złapałem na nóż. Nie czułem się już wtedy jak człowiek, tylko jak zwierzę widzące ofiarę. A gdy drapieżnik wyczuwa okazję, nie czeka, a uderza.
I wtedy poddałem się instynktowi, który jakby sam z siebie zmusił mnie do działa. Moje ręka, ta sama, którą uczyłem się pisać i którą zawsze witałem gości, stała się brudną, bo splamiły ją krwiste ślady. Nie czułem wtedy nic poza silną wolą wsadzenia go głębiej i głębiej, lecz nie mogłem. Czułem wtedy jej opór, a jednak dalej spinałem każdy mięsień, którym mogłem ruszać. Podniosłem się z ziemi, by uklęknąć nad nią, a ona z całych sił wciąż opierała się moim działaniom. Krzyczała, żebym zabierał od niej ręce, a ja nie słuchałem; każdy skręt scyzoryka, który był wewnątrz jej ciała, przynosił mi niesamowitą satysfakcję, euforię, której nie jestem w stanie opisać. Ten stan nie trwał jednak za długo — po pewnej chwili w pełni dotarło do mnie, co tak właściwie wyprawiam. Próbuję ją… nie, nie chcę jej zamordować… Przeraźliwy uśmiech zniknął z mojej twarzy, a zamiast niego pojawił się rozpaczliwy wytrzeszcz oczu, który pozwolił mi na dokładną analizę sytuacji. Podniosłem przed twarz trzęsące się dłonie, a w jednej z nich wciąż trzymałem drewniany, tak bardzo bliski mi scyzoryk, którym jeszcze niedawno dźgałem własną rodzicielkę. Próbowałem uspokoić szybki oddech, jednak bałem się, że za chwilę dostanę niezwykle silnego ataku. Zacisnąłem pięści, żeby nie musieć patrzeć na splugawione ręce, chociaż nie były one jeszcze należącymi do mordercy. Mój wzrok przeniósł się na skuloną z bólu kobietę, która z ciężkim tchem dalej zdawała się walczyć o przetrwanie. Wykorzystując tę okazję, podniosłem się na równe, wciąż dygoczące nogi, opierając się jednym ramieniem o zimną ścianę. Ten ruch sprawił, że pozostawiłem kolejne ślady ciemnej krwi na błękitnej tapecie, jednak najważniejsze było dla mnie to, czy faktycznie zrobiłem coś, czego nie będę w stanie wybaczyć sobie nigdy w życiu.
— W-wyjdź… wyjdź i nigdy tu nie wracaj, rozumiesz?! — zawyła rozpaczliwie, podnosząc się do siadu. — Sama mogłam cię zabić, gdy jeszcze miałam szansę. Wynoś się stąd!
Jej jęki i ostry wzrok, który wbiła w moją przerażoną twarz, były ostatnią rzeczą, którą pamiętam z tego dnia. Wiem tylko, że jeszcze raz, podobnie jak w innych stresowych sytuacjach, zmuszony byłem polegać na samodzielnej pracy mojego ciała, ponieważ to ono nieświadomie wyniosło mnie z tamtego domu, którego nawet wygląd zdążyłem już wymazać z pamięci.

***

I biegłem, biegłem co sił w nogach
pędem przewyższając wszelkie istoty
zostawiając za sobą ten żal i rozpacz
rozpaczliwie pragnąc ludzkiej prostoty.


***
[1723 słowa: Claude otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Claude McCallister

JUST BECAUSE WE WERE BORN HERE, DOESN’T MEAN THAT WE END UP HERE.

zdjecieClaude McCallisterON/JEGO — 16 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 10 PD — 2 PU — 100 PZtommy6995

SYN LAURENCEGO BACHUSA

niedziela, 21 stycznia 2024

Od Abasola — „Spięta sytuacja”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Gdyby Abasol opowiedział o dzisiejszym dniu jednemu ze swoich przyjaciół, byłby w stanie przewidzieć jak ci, odpowiedzieli na jego wywód, bardziej konkretnie, byłby w stanie przewidzieć trzy najbardziej prawdopodobne reakcje. Pierwszą byłaby: „Stary, mówiłeś, że nic nie bierzesz” lub „Stary, też chciałbym mieć takie zajebiste sny”, drugą byłoby: „co ? „Weź to, spisz, bo to świetny materiał na książkę”, a trzecią reakcją byłoby zapewne „ale żeś miał dzień, co za dzień, u mnie po staremu”. Choć tylko jedna z tych wypowiedzi zakładała, że odbiorca uwierzy, Abasol w żaden sposób nie chciałby by, aby ta przygoda dzisiejszego dnia została przez niego wymyślona, czy przyśniona, kasyno, wielkie wygrane, walka ze szkieletem na noże, ucieczka przez okno. Typowe kino akcji można by rzec, ale odczucia są całkowicie inne w momencie, gdy jest się głównym bohaterem, lub jest się zamieszanym w te zdarzenia. Przed chwilą chłopak o czarnych włosach uciekł z domu, przykuty do swojego kościanego przyjaciela, który zaciągnął go do metra, by spróbować zdjąć kajdanki. Plan był jak najbardziej odpowiedni, gorzej było z wykonaniem, bo Kostek powiedział Abasolowi, by ten usiadł, Kostek zaczął zdejmować garnitur, ale szkielet po chwili napotkał problem, w postaci spięcia jego ręki, z ręką Abasola przy pomocy kajdanek. Całe szczęście jednak Kostek był szkieletem, ludzi było niewielu, więc gdy wokół nie było gapiów, Kostek odłączył na chwilę swoją kończynę, po czym przyłączył ją z powrotem, następnie użył swojego garnituru, by zamaskować swoje próby przegryzienia łańcuszka, ale wyglądało to… dość niepokojąco i dwuznacznie z perspektywy przeciętnego człowieka. Mgła, która ukrywała prawdziwą formę Kostka, sprawiała, że wyglądał jak szczupły mężczyzna w średnim wieku, a szkielet wyginał się w sposób taki, że wyglądało to tak jakby… lepiej to pomińmy…
— Kostek… — zaczął szeptem Abasol, widząc, krzywe spojrzenia paru ludzi — wiesz stary, ja naprawdę szanuje, że chcesz przegryźć łańcuszek w kajdankach zębami, bardzo to fajne i tak dalej, ale obawiam się… że ściągamy uwagę, za dużo uwagi.
Szkielet przestał gryźć łańcuszek, ale nie dlatego że przejął się słowami Abasola.
— Słoneczne krowy pieczone... rzeczywiście jest mocny… nie przegryzę. Co mówiłeś Abasol? Uwagę ściągamy? Nie rozumiem, o co ci chodzi.
Czarnowłosy chłopak zakręcił palcem w powietrzu, szkielet rozejrzał się, nadal nie rozumiał, o co, chodzi chłopakowi, ale racje musiał mu przyznać, ludzie zaczęli się na nich dziwnie gapić. Kostek nie zamierzał tego ignorować i siedzieć dalej, poderwał się w górę i zakrywając garniturem, ich dłonie spięte kajdankami, poszedł z chłopakiem do wyjścia z metra. Zapadał już wieczór.
Abasol i Kostek tak szli, przez chwilę starając się, nie ściągać żadnej uwagi, szli w milczeniu, aż w końcu postanowili obgadać dalszą część planu, chłopak znał Kostka ledwie od godziny, ale już zdążył złapać z nim kontakt.
— Dobra, więc masz jeszcze jakiś pomysł? — zapytał się czarnowłosy chłopak — na policję z tym nie pójdziemy, a o żaden słupek łańcuszka też nie rozerwiemy bez robienia cyrku.
— Yhm — odezwał się Kostek — jedyne co mi na razie przychodzi na myśl to jakaś piła albo ostrze, ale ja nic takiego przy sobie nie mam… kurczę, mogłem się lepiej przygotować, nie doceniłem cię.
— Nie doceniłeś? To oznacza, że dobrze się fechtowałem? — zapytał rozpromieniony Abasol.
— Nie, byłeś okropny, o ile do kart masz rękę, to do noża nie masz, nie jeden zniewieściały syn Afrodyty potrafiłby lepiej walczyć! — stwierdził szkielet, jakby z wyrzutem.
Chłopak o czarnych włosach spojrzał na towarzysza lekko rozczarowanym wzrokiem, ale odrzucił od siebie tę myśl, teraz musieli skupić na uwolnieniu się, ale Abasola nieustannie dręczyła jedna myśl.
— Kostek, muszę cię o coś zapytać — zaczął chłopak — dlaczego po prostu nie odłączysz ręki i jej potem nie złożysz?
— Dlaczego? Gdybyś nie zauważył panie as wywiadu, środek ręki jest z wielu małych elementów, cały dzień by mi zajęło, by to złożyć.
Chłopak poczuł się spełniony tą odpowiedzią, więc szli dalej, zastanawiając się nad rozwiązaniem problemu.


◇──◆──◇──◆
[618 słów: Abasol otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Od Judasa CD Havu — „Ciało Chrystusa”

Poprzednie opowiadanie

— Kurwa mać, nienawidzę tego miasta.
Gdyby Judas miał powiedzieć, czego najbardziej nienawidzi, po wyliczeniu dziesiątków osób z imienia i nazwiska, jedzeniu śniadań, zapachu cynamonu i ślubach, byłyby to szczury.
Zaczynał diagnozować u siebie germofobię, bo na myśl o wszystkich zabrudzeniach, zarazkach i epidemii dżumy zbierało mu się na omdlenia i wymioty, a także kompulsywne mycie rąk dwukrotnie według sześciostopniowych schematów wywieszonych w co niektórych łazienkach. Zarazków też nienawidził.
Dostał zlecenie od duchownych najpierw dotyczące przeprowadzenia egzorcyzmu, a potem opuszczonego kościoła, w którym niby ten egzorcyzm miał się odbyć — zaczynał myśleć, że kogoś tam zamknęli bez żadnego nadzoru, ale okazało się, że jednak coś po prostu tam straszy (w co nie wierzył, oczywiście). Na końcu stwierdzili, że ma tylko zobaczyć, czy to miejsce się trzyma, czy nie ma zniszczeń ani oznak włamań, poświęcić i… posprzątać, bo dawno nikt tam nawet nie przeleciał miotłą, co wydawało się jeszcze bardziej durne, bo na cholerę miał tam sprzątać?
Dodali tylko, że to z tego powodu, iż miejsce to jest dość symboliczne i sentymentalne.
Dziwne, żeby miejsce ważne aż do rangi tych dwóch poważnych słów zaczynających się na „s” było tak po prostu pozostawione na pastwę bezdomnych i kradzieży, ale może po prostu nie rozumiał postanowień oraz decyzji swoich pobratymców z działu Konserwacji A Raczej Rozpierdalania Budynków Prawieżeśredniowiecznych.
Postanowił przejść się w nocy, nie chcąc, by mu ktokolwiek przeszkadzał nawet w drodze do kościoła, podczas której spalił trzy (ostatnie) papierosy. Na następny dzień miał zaplanowane i tak zbyt wiele rzeczy, by dopełnić go też sprzątaniem durnej bazyliki, a było to też jedno z jego niemożliwych do zrozumienia dziwactw, czyli chodzenie do kościoła nocami. Nawet do opuszczonych. Może wstydził się spojrzeć w twarz Boga przy świetle dziennym.
Wszedł do kościoła przez niczym niezabezpieczone wrota, co wywołało u niego westchnięcie i pokręcenie głową z zażenowania. Spodziewał się kaplicy rodem z horrorów, ale zamiast tego, ujrzał dość ładne, jedynie cholernie zakurzone miejsce z rozdartymi ścianami, wybitym witrażem i widocznie pustym miejscem po jednym ze świętych obrazów, bo coś wisiało w tym miejscu tak długo, że na ścianie odbiło się prostokątnym, ciemnym śladem.
Najwyraźniej (i na całe szczęście) tylko na zewnątrz znajdowały się brudne szczury, smród i porozrzucane śmieci. Oświetlił wnętrze lampami i świecami, które znalazł przy ołtarzu, bo naturalna elektryczność już dawno przestała się tu zapędzać. Jedynie jakimś cudem wielki, stary zegar nadal działał, choć wskazując złą godzinę.
Pozbierał porozrzucane, stare księgi wokół ołtarzu, złożył szarawy obrus na pół, który raczej nadawał się do wyprania i zebrał wysuszone aż, zwiędłe róże, które ktoś tam zostawił. Nienawidził róż, zwłaszcza czerwonych.
Nie miał ochoty na ścieranie kurzu ze wszystkich ław, bo pewnie robiłby to do samego rana, a po dniu wróciłyby do pierwotnego stanu. Na dodatek, cyrkulacja powietrza w budynku nie robiła wrażenia i w zakątkach było widać pleśń, z którą już nic nie da się zrobić. Było też strasznie zimno i żałował, że miał na sobie tylko płaszcz. Może powinien odnotować, żeby założyli tu jakiś monitoring, ewentualnie zabezpieczyli bardziej wejście, albo zamontowali ogrzewanie. I zabrali obrazy, bo wyglądają, jakby były naprawdę dużo warte, a jak nie, to on sam zrobi z nich dobry użytek.
Zostawił na jakiś czas brunatne ławki oraz ołtarzowe świece, by zbadać poboczne pomieszczenia. W zakrystii odnalazł białe szaty, jeszcze więcej obrazów, choć o mniejszych wymiarach, różne naczynia i kolejne Pisma Święte, modlitewniki, a także różańce. Tutaj meble były jeszcze bardziej zakurzone niż w głównym pomieszczeniu.
Wziął do ręki jedną z ksiąg, którą potrącił z komody, przez co upadła na brudną podłogę, po czym długo przyglądał się okładce i tytułowi.
Aż nagle usłyszał dźwięk i parę sekund zajęło mu zorientowanie się, że były to ludzkie kroki. Ktoś tu wszedł. Na moment podniosło się mu ciśnienie, serce stanęło w miejscu, a on przełknął ślinę, nieruchomiejąc. No kurwa jebana mać, chyba sobie żartujecie.
Judas przytulił do swojej pachy trzymany przedmiot, wyprostował się powoli i nasłuchiwał. Skrzypnięcie, kolejne, głośniejsze kroki, rozmowa dwóch osób o niewyraźnych słowach.
Jaka jest szansa, że zginie, gdy tam wyjdzie, bo okaże się, że to włamywacze o morderczych zapędach? Nie, oczywiście, że jest zerowa. Jest w kościele. Opuszczonym, ale kościele. Świętym miejscu. Opuszczonym, ale świętym. Tylko Boga mógł się obawiać.
Ostrożnie ruszył w stronę odgłosów, których winowajców szybko odnalazł. Wyglądali jak dwójka idiotów. Od razu poczuł ulgę.
— Co wy tu robicie? — spytał głośno, a ci podskoczyli w miejscu przez echo odbite od wysokich ścian kościoła.
Nie odpowiedzieli od razu. Jeden z nich chciał to zrobić, lecz zamiast tego, wyjąkał coś pod nosem i odwrócił niepewnie wzrok. Jego kolega nie wyglądał na chętnego do pomocy.
— Wezwę policję, jeśli mi zaraz nie powiecie.
Po tej długiej chwili ciszy facet o rudych, płomiennych włosach zaśmiał się. Ten śmiech brzmiał, jakby wstrzymywany był od co najmniej stuleci. Judas przysiągłby, że jeszcze nigdy nic go aż tak nie zirytowało, jak odgłos tego śmiechu.
— Po co od razu policję? — odpowiedział pewny siebie, ale ksiądz i tak wyczuł nikłą nerwowość w jego tonie. — Przecież… przecież nic się nie stało. My tylko… chcieliśmy sobie pospacerować. Nikomu nie robimy krzywdy ani nic.
— Spacer po opuszczonym kościele w nocy to niezbyt dobra wymówka.
Włamywacz traktował go jak głupiego, co jeszcze bardziej mu się nie spodobało. Mógł być wieloma przymiotnikami, ale na pewno nie zaliczało się do nich słowo głupi.
Niższy mężczyzna wyglądał, jakby chciał uciec z miejsca zdarzenia, znacznie mniej odważny od swojego pyskatego towarzysza.
— No, skoro nie chcecie mi odpowiedzieć, to będziecie się tłumaczyć komuś innemu.
— Bo? — Uśmiechnął się rudowłosy.— Czy wchodzenie do niestrzeżonych, opuszczonych miejsc jest karalne?
W głębi duszy wątpił, czy w ogóle wiedział, czy to miejsce jest strzeżone, czy nie. Tak właściwie sam nie miał do końca pojęcia.
— Niszczenie cudzego mienia jest na przykład karalne — powiedział Judas, częściowo ignorując jego pytanie.
— Widzisz tu coś zniszczonego?
— Zawsze mogę powiedzieć, że zepsuliście drzwi wejściowe. Mogę powiedzieć bardzo wiele rzeczy i mi uwierzą.
— Ja mogę zawsze powiedzieć, że to ty się tu włamałeś. — Wzruszył ramionami z wyniosłością.
— Tak się składa, że ja mogę tu być, a ty nie.
Gdyby po prostu uciekli, nie miałby jak ich zatrzymać, ale oni tu stali jak idioci, w tym jeden z nich się z nim wykłócał, nie mając nawet żadnej przewagi. Bo to Judas miał rację i ostatecznie do niego należało ostatnie słowo.
— Masz napisane jakieś szczegółowe upoważnienie od najwyższych władz? A może jesteś księdzem i calusieńki ten obskurny kościół jest twój? — parsknął.
— Może, i co teraz?
Wpatrywali się w siebie niezręcznie, bo zabrakło im słów, których mogliby użyć, by nawzajem pograć sobie jeszcze na nerwach. Judas od początku nie miał zamiaru dzwonić na policję — chciał ich tylko postraszyć — bo to byłby upierdliwy problem też dla niego samego, przez co nie wiedział teraz, jak wyjść z tej sytuacji.
Mógł po prostu dać im odejść. Ale ten rudowłosy, bezczelny bachor go zdenerwował.

Havu?
◇──◆──◇──◆
[1113 słów: Judas otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Havu do Judasa — „Ciało Chrystusa”

Położył się na kanapie i znudzonym wzrokiem błądził po białym suficie. Próbował zająć czymś myśli, bo uczucie nudy nie dawało mu spokoju od dobrych trzech godzin. Mógłby gdzieś wyjść, ale napisał już do pięciu osób i każda z nich okazywała się zajęta. Został więc sam w swoim mieszkaniu, które zaczynało go dusić. Chociaż nigdy rudowłosemu nie przeszkadzało, że nie jest zbyt spore, to na tę chwilę czuł się jak w klatce.
Zamknął oczy, myśląc, że może uda mu się zasnąć. To znacząco rozwiązałoby większość problemów. Jest ci źle? Idź spać. Nie chce ci się nic? Idź spać. Nudzi ci się? Idź spać. Po co komukolwiek psycholog bądź psychiatra skoro wystarczy paść w objęcia morfeusza.
Ze stadium umierania (tak to nazwał) wybudziły go wibracje telefonu. Poderwał się jak poparzony i spojrzał na wyświetlacz, który pokazywał “debil123”. Ach, tak, jego dobry przyjaciel. Od razu odebrał i wypalił z dużą energią:
— Co tam?!
— Nie krzycz — odpowiedział mu zaspany głos po drugiej stronie słuchawki. — Pamiętasz, jak ci opowiadałem, że chciałbym kiedyś pójść na urbex?
— Hmm, może? — Podrapał się po głowie, próbując sobie przypomnieć cokolwiek takiego. — A co?
— Ktoś mi powiedział, że w okolicach jest fajna kaplica. Trochę stara. Nigdy jej nie remontowali, bo uznali ją za zabytek.
— I co dalej?
— Co powiesz na to, żeby dzisiaj się tam przejść? Dzwonię teraz, bo musimy się przygotować. Potrzebujemy plecaków z wyprawką i teraz słuchaj, ale kurwa słuchaj, bo pewnie już nie słuchasz — burknął przyjaciel. — Weź latarkę, coś, czym możesz zakryć twarz, rękawiczki i najlepiej ubierz się w jakieś, no, tak zwane, gówno, którego nie szkoda ci zniszczyć. Będziemy wchodzić jakimś tylnym wejściem albo oknem, ale o to się nie martw, bo ja wszystko, co potrzebne do takiej akcji, mam.
— Trzymasz w domu, nie wiem, łom? — zaśmiał się.
— Akurat pożyczyłem, więc trzymam.
— Dobra, słuchaj, możemy iść. Tylko wyślij mi wiadomość, gdzie się spotkamy. Na razie. — Rozłączył się i zaraz podskoczył z podekscytowania. Biedni sąsiedzi musieli usłyszeć potężny huk, bo skoki Havu nie należą do cichych.
Podszedł do szafy, z której wyrzucił około trzech czwartych ubrań w poszukiwaniu czarnych dresów. Z zakątka wykopał nawet kominiarkę. Jej istnienie nie jest nikomu znane, ale na ten wypad przyda się aż za bardzo.
W końcu wyciągnął plecak, do którego zapakował dwie latarki — małą i trochę większą, zapasową parę rękawiczek i scyzoryk. Tak dla samoobrony, gdyby zaatakował ich tam jakiś… nie wiem, duch święty. Oczekiwać teraz mógł tylko na sygnał od przyjaciela.
Minęło około półtora godziny. Przyszedł sms z adresem. Na ustach mężczyzny od razu zagościł szeroki uśmiech.
Zabrał wszystko, co miał przygotowane i opuścił mieszkanie z takim podekscytowaniem, jakby miał zaraz wybuchnąć. Tykająca bomba.
Z przyjacielem spotkali się pod sklepem monopolowym, gdzie kupują ulubione piwo. Takie, tam… znajomości sklepowe.
— Masz wszystko? — zapytał niższy blondynek. — I nawet nie mów, że nie.
— Oczywiście. — Uśmiechnął się w odpowiedzi do przyjaciela i poklepał go po ramieniu. — Jak się tam dostaniemy?
— Taksówką.
— Taksówką będziemy jechać ubrani jak kryminaliści?
— No, a czemu nie? — bąknął urażony i odblokował ekran telefonu, żeby zapewne sprawdzić, gdzie jest ich podwózka.
Kiedy podjechała do nich taksówka, obydwoje upchnęli się na tylnych siedzeniach, ubrani na czarno a Havu dodatkowo w kominiarce, którą ściągnął w pojeździe. Uśmiechali się głupkowato do kierowcy, który średnio co trzydzieści sekund zerkał na lusterko, aby ich obserwować.
— Dziękujemy bardzo! — Noah zamknął drzwi i pomachał do taksówkarza, który odjechał z piskiem opon, zapewne wystraszony, że trafił na niedoszłych morderców bądź włamywaczy.
— Miły gość. Szybko odjechał, żeby nie robić nam problemów.
— Prawda? — Blondyn uśmiechnął się, spoglądając na miejsce, w którym zostały ślady opon. — Dobra, chodź za mną, na tyłach budynku podobno jest wejście, którego nigdy nikt nie zamyka. Jak będzie zamknięte, to wiesz… mam ze sobą łom.
Havu skinął tylko głową i poszedł za przyjacielem, który był oczywiście bardziej przygotowany do niego. Wejście, którym mieli dostać się do środka, rzeczywiście nie posiadało żadnej kłódki ani nawet nie było zamykane na zamek. Wystarczyło… pchnąć delikatnie drzwi, które z głośnym skrzypnięciem zaprosiło ich do środka. Havu wyczuł też bardzo nieprzyjemny zapach zgnilizny. Nawet jak był zaznajomiony z zapachem śmierci, który uznawał za ładny, to ten zapach był czymś innym. Nie pachniało trupem. Pachniało zepsutym jedzeniem albo odchodami zwierząt.
Noah wszedł pierwszy do środka i latarką oświetlał sobie pomieszczenia. Praktycznie każde wydawało się opuszczone.
— Ej, co jak tutaj straszy? — zażartował Havu, ale jego przyjaciel od razu cały się najeżył. Wierzył w duchy i demony.
— Nie mów tak, debilu — odbąknął, niczym obrażone dziecko i szedł dalej, depcząc po szkle z rozbitych szyb.
W pomieszczeniu było bardzo chłodno, chociaż na zewnątrz temperatura odczuwalna była znacznie wyższa. Prawie tak, jakby naprawdę tutaj straszyło.
Havu skrzywił się na tę myśl i przyspieszył kroku. Tuż przed nimi były spore, mosiężne drzwi, które zaciekawiły ich obydwóch. Rudowłosy właśnie chciał chwycić za klamkę, kiedy za wspomnianymi drzwiami rozległ się przerażający stukot.
Stuk, stuk, stuk.
Zamarli. Havu spojrzał na przyjaciela, który drżącą rękę próbował nacisnąć klamkę.
Stuk, stuk.
— Wiesz, co, ty to zrób. — Noah się odsunął, a rozbawiony strachem przyjaciela Havu, dobrał się do drzwi i otworzył z bardzo, ale to bardzo głośnym skrzypnięciem, ciężkie drzwi.
Przed nimi okazało się ogromne pomieszczenie z zadbanymi ławkami oraz… ołtarz. Wszystko było czyste, dobrze oświetlone oraz nie sprawiało wrażenia ,,niewyremontowanego”.
— Noah, to chyba normalny kościół jest… czy tam kaplica.
— Dostałem informację, że to opuszczony budynek.
— Stary, ale widzisz ten ołtarz? — Wskazał na ładnie przyozdobione święte obrazy. — Nie ma opcji, że to opuszczony budynek.
Rudowłosy chciał podejść bliżej, aby obejrzeć dokładniej każdy obraz, kiedy ponownie rozległo się stukanie. I dodatkowo ktoś do nich przemówił.

Judas?
◇──◆──◇──◆
[908 słów: Havu otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Judas Cohen

IN THE MOST BIBLICAL SENSE, I AM BEYOND REPENTANCE.

zdjecieJudas CohenON/JEGO — 36 LAT — PÓŁBÓG — LITWIN — 20 PD — 0 PU — 100 PZjuljusz

SYN FORMIDO

niedziela, 7 stycznia 2024

Od Theodore'a — „Obóz”

Theodore zajmował fotel pasażera, kiedy samochód mknął po ulicy, mijając migające za oknem drzewa. Tej nocy bał się zasnąć. Bał się, że jego głowa znowu zacznie wyrabiać dziwne rzeczy, których nie powinna być w stanie zrobić. Opierał czoło o chłodne szkło szyby, licząc na to, że to pomoże mu na bolesne pulsowanie w skroniach. Od samego początku podróży nie odezwał się do matki nawet słowem, ale miał wrażenie, że naciskające na niego napięcie zaraz go zgniecie.
— Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś? Tyle razy pytałem — powiedział w końcu, patrząc na nią z wyrzutem. Od dziecka zbywała wszystkie jego pytania o ojca.
— Bałam się, Theo. Sama do końca nie wiem, kim on jest. Powiedział mi jedynie, że jest kimś w miarę ważnym — wyjaśniła, na chwilę odrywając dłoń od kierownicy i przecierając twarz. — Kiedy dowiedział się, że jestem w ciąży, szybko zniknął. Powiedział, że kiedy podrośniesz mam cię zawieźć… Tam. Po prostu pokazał mi miejsce na mapie. Patrzyłam na nią tak wiele razy, że mogę jechać z zamkniętymi oczami — dodała z bladym uśmiechem.
Nastolatek wciąż uparcie wpatrywał się w obraz za szybą. To wszystko nie miało dla niego ani grama sensu.
— Lepiej tego nie próbuj — wymamrotał, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. — Mogłaś powiedzieć mi wcześniej, wiesz? — zapytał, z westchnieniem przymykając oczy.
Ta niehamowana przy matce złość, strach i brak snu powoli go wykańczały. Cichy szum silnika mógłby go uśpić, gdyby nie był tak zawzięty, by zachować przytomność. Czuł się po prostu oszukany, i to przez własną matkę.
— Długo miałam nadzieję, że się mylił. Że to po prostu był jakiś wariat — wyjaśniła cicho Marie, wbijając wzrok w kierownicę. — Ale kiedy przyszedłeś do mnie wczoraj… Po prostu nie mogłeś wiedzieć wcześniej. A on ostrzegał, że pojawią się dziwne umiejętności, których nie będziemy w stanie racjonalnie wytłumaczyć. Nie wiem, dlaczego po prostu nie został, żeby ci to wyjaśnić — mówiła dalej, niemal wbijając starannie spiłowane paznokcie w kierownicę.
— Może po prostu był debilem — mruknął brunet, odgarniając swoje włosy z czoła.
— Nie mów tak — zbeształa go natychmiast matka. — Po pierwsze to nadal twój ojciec, po drugie… Oni chyba tego nie lubią — dodała niepewnie, nie wiedząc, czy powinna to mówić.
Theodore odpowiedział jej na to jedynie milczeniem. Musiał się uspokoić, jeśli to wszystko było prawdą, a nie głupim żartem. Choć jeśli miał być szczery, ciężko mu było w to wszystko uwierzyć. Jego ojciec nie był człowiekiem, ale też do końca nie było wiadomo, czym dokładnie. Przekazał mu jakieś dziwne moce, które miał pielęgnować w obozie znajdującym się dwie godziny drogi od jego domu. Od zawsze wiedział, że jest dziwny, ale nie aż tak!
— Zaraz będziemy na miejscu — poinformowała go Marie, usilnie starając się spokojnie prowadzić samochód. Również dla niej było to okrutnie stresujące. — Prawdopodobnie ja nie będę widzieć… Tego miejsca — dodała po chwili.
— Jak to nie będziesz widzieć? — zapytał zdezorientowany nastolatek, marszcząc brwi.
— Jakieś zabezpieczenia, tak mówił twój ojciec. Po prostu mam cię odstawić w tym miejscu, a wtedy oni wyjaśnią ci resztę — powiedziała, wpatrując się w drogę. Miała nadzieję, że naprawdę poznała ją dobrze na mapie i się nie zgubi.
— Kim są „oni”? — Chłopak wyglądał na coraz bardziej skonfundowanego.
— Nie wiem — odpowiedziała kobieta szeptem, kręcąc głową.
To wszystko nie brzmiało ani trochę realnie. A jednak Marie w końcu zatrzymała się na trawiastym poboczu. Theodore położył dłoń na klamce drzwi z mocno bijącym sercem; nadal miał nadzieję, że to wszystko głupi żart. Miał problem z przełknięciem śliny, kiedy wyszedł na zewnątrz.
— Między wzgórzami — podpowiedziała kobieta, kiedy odnalazła odpowiednie miejsce, chociaż sama widziała tam jedynie pustą przestrzeń; trawę i wiatr hulający między drzewami.
Nastolatek miał wrażenie, że jego serce stanęło, gdy w końcu odwrócił się w odpowiednim kierunku. Rozciągający się przed nim widok sprawiał wrażenie obozu letniego dla dzieci nadopiekuńczych rodziców, ze zbyt dużą ilością zabezpieczeń.
— Naprawdę tego nie widzisz? — zapytał szeptem, z niedowierzaniem spoglądając na matkę.
Ta pokręciła głową. Miała łzy w oczach; syn nie potrafiłby oszukać jej do tego stopnia. Widziała iskierki strachu i podekscytowania w jego zielonych oczach. W jej głowie brzmiała zapętlona tylko jedna myśl - „Miał rację”.


◇──◆──◇──◆
[661 słów: Theodore otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Theodore Hemnes

THEY SAY YOU SHOULDN’T TRY TO BE SOMEONE YOU’RE NOT, BUT WHAT ABOUT SOMEONE YOU ALMOST ARE?

zdjecieTheodore HemnesON/JEGO — 15 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 4 PD — 12 PU — 100 PZcielaak

SYN SOMNUSA

Od Heather (od Krasnala Ogrodowego) — zlecenie #17

Nawet nie byłem pewny, jak długo siedziałem pod ławką, wydawało się, że minęły już miesiące. Czułem kurz na swoich oczach, co jak można się domyślić, nie było przyjemne. Moja ceramiczna budowa nie pozwalała na mruganie, więc mogłem tylko narzekać na swój tragiczny los.
Zdążyłem zauważyć rutynę kilku mięsnych, wyższych, zwykle niebrodatych krasnali, ale też podsłuchać rozmowę kilku z nich. Zdaje się, że powinienem nazywać ich ludźmi czy herosami, choć niektórzy nazywani byli też legatariuszami bądź centurionami. Mimo tego wolałem zostać przy „ludzie”.
Pewnego dnia jednak pojawił się ktoś nowy, zobaczyłem jakiegoś niskiego człowieka o blond włosach, coś mi mówiło, że to właśnie ten człowiek uwolni mnie z mojego cierpienia zakurzonych oczu. Czułem, że jakieś robaki robią sobie na mnie mieszkanie.
Zauważyłem, że jeden z dobrze znanych mi ludzi powitał nowego, poprzez podanie ręki. Zaobserwowałem ten nietypowy tik już kilka razy, widocznie był to pewien rodzaj pozdrowienia. Nie słyszałem, co mówią, jednak ich ekspresja mówiła mi, że gdyby byli krasnalami ogrodowymi, ludzie nazwaliby ich „smętne krasnale ogrodowe”. Na szczęście, na mnie ust nie można było zobaczyć, zasłaniała je moja szara, gęsta broda. Oczy za to były dobrze widoczne i jak już podkreślałem, zakurzone.
Dwójka ludzi zaczęła się przemieszczać, widocznie Rodia, gdyż tak go nazywano, opisywał miejsca, na które sam miałem widok. Nie wiedziałem, co mówi, ale mogłem sobie wyobrazić. „Tu mieszkają ludzie o niskim statusie społecznym, a tu o wysokim. Nie mam pojęcia, co klasyfikuje ludzi, bo o wzrost na pewno nie chodzi”. Jakoś tak.
Długo nie zajęło, aby niższy człowiek dostał jakiegoś olśnienia, tak to nazywano, i podbiegł do mnie, klękając i wyciągając mnie z zacienionego piekła. Wyższy dobiegł nieco później, głównie dlatego, że nie był pewien, co się stało.
– Kurwa, kolejny krasnal? – zapytał ze śmiechem w głosie chłopak, patrząc na mnie. Miał naprawdę piękne niebieskie oczy. Mimo tego niższy człowiek szybkim ruchem ręki przetarł moje zakurzone powieki, otwierając mi oczy na światło i piękno tego świata. Nareszcie byłem w stanie zobaczyć drzewa, słońce, ptaki… Ach, gdybym tylko mógł, zapłakałbym, a słona łza spłynęłaby po mojej ceramicznej, wrażliwej brodzie. Niestety, nie jestem zdolny do płaczu, nieważne jak bardzo bym próbował. Chyba że rosa na mnie zostanie bądź będzie padać deszcz. Mimo tego, przez te miesiące nie czułem żadnego z tych zjawisk. Wydawało mi się, że pogoda zawsze pozostawała taka sama.
– UKRADLI MI KRASNALA! – krzyknął nagle ubrany na czarno człowiek, a wtedy nagle przypomniało mi się. Tak, pamiętałem! To była Heather, heroska. Widziałem ją, wydawała się o mnie kiedyś dbać tak jak o moich innych porcelanowych braci i siostry.
– Że co? – zapytał, unosząc brwi Rodia. Niemądry Rodia, mądra Heather. Skradziono mnie, ale kto to zrobił, och, kto? Kto byłby w stanie uczynić coś takiego? Szczególnie mi i miłosiernej Heather?
– No, zajebali mi krasnala! Przysięgam, miałam takiego w Obozie Herosów. Wiedziałam, że zaczyna być ich mniej! – zbulwersowała się, przecierając mnie jeszcze raz, widocznie zauważyła więcej kurzu. Mnie już kurz nie przeszkadzał, nie miałem go na oczach ani na brodzie, więc byłem zadowolony. Mimo tego Heather o mnie dbała. Heather jest miła.
– E, to wiesz, może chcesz pójść do rzeczy znalezionych, bo- – zaczął mówić, tak jak nazywano go, legatariusz, jednak przerwano mu.
– Tak, tak, wiem, nie mam matki, ale wątpię, że znajdę Nemezis w rzeczach znalezionych. Nie musisz szpanować tym, że masz obu rodziców. – machnęła ręką, jakby mając nadzieję, że Rodia się odczepi.
– Nie, chodzi mi o to, że ciągle znajdujemy jebane krasnale ogrodowe. Są w rzeczach znalezionych, możesz je stamtąd wziąć. – wytłumaczył legatariusz. – Najpierw radziłbym ci znaleźć kogokolwiek, kto podkłada i kradnie te krasnale. – zaradził herosce, która już snuła plany. Widziałem to po jej oczach, myślała co zrobić i byłem pewny, że wybierze mądrze. W końcu jest bardzo mądra.
– Dobra, macie tu dzieci Hefajstosa? W sensie Wulkana. – poprawiła się niska heroska.
– Mój dziadek to Wulkan. – wypuścił powietrze z płuc centurion, widocznie zdenerwowany. Czyżby już o tym nie wspominał? Och, Heather nie ma dobrej pamięci, ale mimo tego, jest mądra.
– To super, umiesz jakieś te… pułapki, kamery czy coś? – uniosła brwi, widocznie miała już plan. A ten plan musiał wyjść, jej plany zawsze wychodziły. Dobrze to wiedziałem, plany mądrych ludzi zawsze są mądre.
– Teoretycznie. Możemy iść do mojej mamy, będzie wiedzieć więcej. – zaproponował Heather.
– Nie, wystarczy mi. Weź mi zmontuj kilka jakichś takich małych kamer i pułapki takie… wiesz, jak z „Kevin sam w domu”, ale bardziej zaawansowane. – rozkazała rówieśnikowi, sama zaczynając coś notować. Och, znałem ten notatnik! Można było tam znaleźć wszystko, przepisy na jedzenie, notatki z lekcji, ale też wiersze z punktu widzenia rzeczy, takich jak buty czy korona króla. Nie dziwiłem się, że Heather pisała takie rzeczy, w końcu Heather umie wszystko.
Nastała noc, a ja musiałem spać w sianie, razem z moją wybawicielką, ale jej to nie przeszkadzało, bo wiedziała, że jej plan za niedługo wejdzie w życie i znajdziemy winowajcę. Znajdziemy tego, kto mnie ukradł!
Obudziłem się o świcie, kiedy to heroska o dwóch kolorach oczu zabrała mnie na poranny bieg dookoła obozu. Była to pierwsza okazja w całym moim kruchym życiu, aby poczuć wiatr w brodzie i zobaczyć jak to jest biegać. Sam nie byłem do tego zdolny. W jej szybkim spacerze przerwało jej pojawienie się prawie śpiącego centuriona, który podał jej kamery.
– Masz, pułapki muszę zamontować sam. – ziewnął, przynajmniej zakrywając usta. Może jednak zna trochę kultury, Heather nie ucierpi na rozmowie z nim. Jedynie kiwnęła zadowolona w odpowiedzi i dała mu znak ręką, aby szedł za nią. Tak zaczęła się nasza podróż przez labirynt. Nie było łatwo, ale oboje wydawali się mieć drogę wrytą w pamięć. To świadczyło o tym, że nie są tacy głupi, jacy mogliby się wydawać. Szybko znaleźliśmy się w obozie, gdzie trafiliśmy na niskiego mężczyznę z trzema moimi braciami pod pachą. Wszyscy, oprócz mnie, wydali z siebie coś między krzykiem a westchnieniem.
– ZŁODZIEJ KRASNALI! – krzyknęła Heather, a Rodia chciał już ratować moich ceramicznych braci, kiedy to winowajca rzucił nimi o ziemię i uciekł. Mimo to Rodia był bardzo szybki i dogonił go, w końcu powalając na ziemię. Heather podbiegła ze mną do niego, gdzie dopiero mu się przyjrzeli.
– Kurwa, ała… – mruknął obolały człowiek, który wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. Mnie też chciało się płakać, zabił moich braci i za to należy mu się zemsta! Gdybym mógł ją zrobić. Niestety moja budowa utrudnia jakikolwiek ruch. – Nie jestem złodziejem, to moje krasnale. Ja tu byłem pierwszy, zapomniałem ich wziąć. – próbował się wytłumaczyć, ale ja w ogóle go nie pamiętałem. Nie mogłem kiedyś należeć do niego, bo nie wiedziałem kto to. Zauważył, że oboje nie są przekonani, więc kontynuował. – No, jestem synem Nemezis, ja tu mieszkałem… – z jego oczu zaczęły lecieć łzy, a ja mogłem się tylko śmiać. W myślach. Niech cierpi, zasłużył na to. Oczywiście, nie obeszło się bez porządnego pobicia go od dwójki herosów, jednak w końcu wyszedł cało, a ja zostałem odłożony na półkę tam, gdzie powinienem być. Obok Heather.
Minęło kilka dni, a obok mnie pojawili się moi bracia i siostry, którzy również zostali skradzeni przez zdrajcę Nemezis. Teraz obserwuję codziennie Heather i innych herosów, Heather upewnia się, że widzę dużo świata. Nawet czasem zostawia mnie przed drzwiami innych domków, a kiedy ktoś mnie znajdzie, odnoszą mnie do wybawicielki. To nasza zabawa, którą oboje bardzo lubimy. Zauważyłem też, że heroska lubi pisać o mnie opowiadania. Kilka razy mi je czytała i jestem dość zadowolony z tego, jak mnie przedstawiono.


◇──◆──◇──◆
[1209 słów: Heather (a raczej jej krasnal ogrodowy) otrzymują 12 PD+30]

Od Raphaëla CD Rodiona — „Pokojowy podarek”

Poprzednie opowiadanie

Gdy tylko chłopak zauważył, że w jego dzisiejszym planie działania pozostała pusta dziura, chętnie poszedł do swojego domku. W nim złapał za swoje narzędzia oraz jeden z kawałków drewna, jakie posiadał i zaczął szukać dla siebie cichego miejsca do pracy, gdzie nikt nie będzie mu przeszkadzał, ani on nie będzie przeszkadzał innym w szczególności bałaganem, które struganie w drewnie potrafiło po sobie pozostawiać. Wesoło uśmiechnął się sam do siebie, gdy tylko zauważył drzewo, które wydawało się do niego niemalże uśmiechać, aby ten się na nim oparł i zaczął pracować za znalezioną miejscówką, pod którą usiadł, niezbyt zwracając uwagę na to, że siada na gołej ziemi. Rozejrzał się dookoła i zauważył kilka mrówek chodzących niedaleko niego. Uważnie skupił się na tym, co te mrówki robiły, jak wyglądały, a następnie spojrzał na swoje drewno i zaczął skrobać nożem rzeźbiarskim, aby powoli zaczął przeistaczać kawałek drewna w mrówkę. Z transu tworzenia drewnianej mrówki wyciągnął go głos jakiegoś chłopaka. Od razu obrócił się w jego kierunku i odłożył nożyk na jego miejsce, zanim wstał, trzymając figurkę, gdzie tylko zrobiona była główka z antenami i pierwsza para nóżek. Widząc, jak ten jak podaje w jego kierunku rękę, lekko się uśmiechnął i również ją podał, próbując zrobić dobry uścisk dłoni, krótko się przedstawił — Raphaël — a następnie chwilę odczekał, nadal machając ręką góra dół, zanim postanowił ją zabrać. Przyjrzał się chłopakowi, lekko lustrując go wzrokiem z góry do dołu. Największą uwagę zwrócił na jego włosy, które z jakiegoś powodu o kimś mu przypominały, ale nie będąc w stanie sobie przypomnieć, o kim myślał, postanowił lekko odrzucić tę myśl na później i lekko popatrzył na niego, gdy zauważył, że ten podał mu wcześniej, a raczej próbował mu podać jakiś koszyk, lekko zdziwiony schował mrówkę w jedną ze swoich kieszeni i, mimo że drewno nie mieściło się całe w kieszeni, Raphaël zaufał swoim ubraniom i wystawił dłonie do przodu gotowy przejąć koszyk w swoje łapki, lecz aby być pewnym, zapytał:
— Czy to dla mnie? Nie wiedziałem, że dziś rozdajemy sobie prezenty.


Rodion?
◇──◆──◇──◆
[332 słowa: Raphaël otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Rodiona do Raphaëla — „Pokojowy podarek”

Za niedługo miał odwiedzić Obóz Herosów, żeby wziąć udział w spotkaniu z grupowymi, choć sam nie do końca wiedział czemu. Postanowił, że lepiej będzie przyjechać z jakimś podarkiem, w postaci kuli śnieżnej z San Francisco, jakiejś koszulki z Obozu Jupiter, a do tego — jedzenia. To wszystko, oczywiście, w wiklinowym koszyczku.
Kule i koszulki nie były niczym trudnym do znalezienia, więc szybko zakupił po kilka sztuk. W planach miał podarowanie ich jakimś obozowiczom, którzy wyglądali, jakby przydały im się upominki bądź jeśli ich rozpozna, to grupowi. Kupił też składniki do ciast, zup bądź innych dań. W obozie zrobił kilka rodzajów zup, a także ciastka. Zupy zapakował do kartonowych, grubych pojemników, stworzonych specjalnie do zup, a do tego dodał drewniane łyżki. Ciastka za to, po dwa do jednego aksamitnego woreczka.
Uważnie wszystko poodkładał do małych, wiklinowych koszyczków i wyruszył w podróż do sąsiedniego obozu. Wybrał krótszą drogę, którą był labirynt. Chodzenie po nim było trudne, patrząc na to, że nosił kilka koszyków naraz. Mimo tego, szybko znalazł się na terenie obozu bogów greckich. Nie był pewien do kogo podejść, ale jednak w jego oczy rzucił się niższy od niego, siedzący chłopak, który skrobał coś w drewnie. Jak bardzo bolało go to, że krzywdzi niewinne drzewo, to postanowił do niego podejść, po czym podał jeden z koszy, na którym pojemnik z zupą był podpisany „jarzyny”, oczywiście po rosyjsku, co w skrócie znaczyło, że otrzymał zupę jarzynową, a oprócz tego kulę z miniaturą pobliskiego miasta Obozu Jupiter, z którego również była koszulka, która owijała kulę. Zaraz obok zupy, był pomarańczowy worek z ciastkami.
Привет. – przywitał się, lekko się kłaniając, choć zapomniał, że szansa, że trafi na kogoś, kto rozumie rosyjski, jest dość niska. Mimo tego zapewne dużo osób zrozumiałoby przywitanie, ale kontynuować lepiej po angielsku. – Jestem Rodia, centurion trzeciej kohorty Obozu Jupiter, legatariusz Ceres i Wulkana. – przedstawił się i odłożył koszyki na ziemię, aby podać rękę nowo poznanemu obozowiczowi. Wyglądał na podobnego wieku jak on, choć to chyba przez zarost. Mimo tego, według herosa wydawał się o wiele za niski, ale trudno by nie myśleć tak o prawie każdym, kiedy ma się prawie dwa metry wzrostu.


Raphaël?
◇──◆──◇──◆
[352 słów: Rodion otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Raphaël Moule-Leroy

błagam nie każcie mi dawać tego cytatu też tutaj

zdjecieRaphaël Moule-LeroyON/JEGO — 15 LAT — PÓŁBÓG — FRANCUZ — 0 PD — 0 PU — 100 PZsamik_tv

SYN PLUTOSA

Rodion Fedorov

MOŻE JESTEM NIKCZEMNIKIEM, ALE NIE SOCJALISTĄ!

zdjecieRodion FedorovON/JEGO — 17 LAT — LEGATARIUSZ — ROSJANIN — 0 PD — 100 PZpolishscara

POTOMEK CERES I WULKANA

środa, 3 stycznia 2024

Podsumowanie grudnia

To podsumowanie mnie prawie zabiło!!! Zapraszam, doceńcie moją pracę. 

CYFERKI

Ostatni miesiąc 2023 roku mógł być odrobinę lepszy, ale wciąż udało nam się dobić 19 opowiadań! Jest to bardzo ładna liczba, ale myślę, że stać nas na więcej. Życzę każdemu dużo motywacji do pisania. 
 Pojawiła się też jedna nowa postać (hehe, ciekawe czyja) — DORIAN WALSH, syn Invidii, który marzy o tym, by objąć stanowisko centauriona.

FABUŁA

Avery nie miało chwili spokoju, kiedy w Nowym Jorku zostało napadnięte przez oszczanego menela. Na szczęście szybko trafił się ktoś, kto potrafił udzielić pomocy. To był początek wątku między Avery a Ver, ale ciekawi mnie, jak może rozwinąć się relacja pomiędzy tą dwójką. 
 Dziecię Ateny nie zaznało również spokoju w Sylwestra, kiedy zostało zaciągnięte przez grupowego domku dwunastego na noworoczną popijawę. Lucien chcąc być uprzejmy, nalewał kolejne kieliszki szampana, które Avery chętnie wypijało. I można się domyślić, jak to się skończyło. 
 Heather natomiast nieczego jeszcze nieświadoma, chciała ominąć domek dzieciaków Dionizosa za wszelką cenę. Nie wiedziała jednak, że jej przyjaciele Avery, zdążyło już wpaść na imprezkę. 
 A swoją drogą, to skąd Heather miała tyle gnomów, że zdołała zepsuć konkurs na ozdoby? 
Następnie krótki oneshocik od Kazue, opowiadający o powrocie do domu młodej heroski. Na dodatek zabrała ze sobą, trochę nielegalnie, kota. Gdy wróciła do Obozu spotkała chimerę, którą… jak mi się wydawało, chciała tylko pogłaskać. Heroska natomiast odrąbała zwierzęciu nogę, tylko po to, by skosztować jeno mięsa. Tragedia. 
 W innym opowiadaniu robiła nawet za nauczycielkę gry na gitarzę. Jaka uzdolniona. 
 W opowiadaniu od Dave’a można dowiedzieć się, dlaczego nie należy denerwować dzieci Hermesa. Jedno zło słowo, jeden zły ruch, a już zaplanują, że chcą cię okraść. 
 Tira natomiast padłaby na zawał, gdyby spotkała Hermesiaka. Jednak trafiła jeszcze gorzej — na dzieciaka Aresa. Młoda, jak podkreśliła wielokrotnie, dama, nie mogła wytrzymać. Przecież uważa na zajęciach. Po co jej ćwiczenia z walki z jakimś obrzydliwym Aresiakiem? 
 Abasol mam nadzieję, że się podzielisz tymi pieniędzmi wygranymi w kasynie. Swoją drogą, bardzo ciekawi mnie ten szkielet, chowający się pod łóżkiem. 
 Wanda zachowuje się jak typowa matka przed wigilią, czyli wszczyna totalny terror. Przynajmniej się najadła. I obraziła Niemca. 
 Przykro mi z powodu Blanche, która zobaczyła dziecko, leżące we własnej krwi. Nie wiem, co można dodać do tego skrótu, ale trzydziestokilkuletnia kobieta ma w sobie niebywale wiele emocji. 
 Biedny Zion, prawie umarł w mieszkaniu z nudów, aż nie odwiedził go Winter. Z zupą. Kto nie lubi zupy? Pomińmy w ogólę powód, dla którego Zion siedział w domu. To trochę… W każdym razie, mężczyzna był na tyle miły (a chyba nie powinien, po tym wypadku, który go uziemił w miejscu), że pomógł Winterowi z matematyką. Kolejny cudowny nauczyciel. 
Gabriel to kolejna postać na tym blogu, która zorganizowała sylwestrową imprezę, która skończyła się tak, jak każda impreza z alkoholem. 
 Mamy też takiego Doriana, który oddałby całe życie za to, by być najlepszym i zdobywać uznanie od wszystkich. Najsilniejszy, nawet, jeśli chodzi ćwiczyć z kontuzjowaną nogą. 
 A na koniec została nam nasza grudniowa perełka, czyli Havu i Jezus Szlugus. Nie mówcie, że jest jakaś zabawniejsza osoba od niego. Największy odklejus tego bloga. .

KTOSIOWE OPOWIADANIA

NIE MA!!!!!!

W KONCU MAMY PODSUMOWANIE, JUHU <33

Od Violet — „Koszmary i po koszmarach”

Wiosenne promienie słońca uderzały w jej plecy przyjemnym ciepłem, celując z czystego od chmur nieba. Mieszało się ono z delikatnym powietrzem, otulającym skórę. Violet stała przez chwilę pośrodku niewielkiej polany w lesie, zamykając oczy i wdychając zapach kwitnących drzew i traw. Zdała sobie sprawę, że to, co tak bardzo kochała wiosnę, to ta niepowtarzalna świeżość, która unosiła się w powietrzu. Każdy oddech był pełen energii i optymizmu. Znowu poczuła się jak dziecko, gotowe do odkrywania świata na nowo.
Niestety, kiedy sny zaczynają się w podobnym miejscu, trudno dopuścić do siebie myśl, że to, co widzi i czuje, nie jest realne. Mimo iż prorocze sny nawiedzają ją praktycznie odkąd sięga pamięcią, to wciąż łapie się na tym, że przez pierwsze kilka sekund swych wizji wydaje jej się, że wciąż przebywa w swojej rzeczywistości.
Wzięła ostatni głębszy wdech i podniosła się z wysokiej trawy. Tuż po ocknięciu się, zawsze należało rozejrzeć się po otoczeniu, w którym się znalazło, szukać znaków szczególnych dla wizji — na przykład zwierząt, symboli, tekstów. Obserwować rozwój wydarzeń, aby tuż po wybudzeniu (lub ewentualnym wypiciu kawy) wyciągnąć wnioski i ułożyć proroctwo.
Violet przechadzała się slalomem wokół kwiatów — nie chciała ich zdeptać, skoro żyła w zgodzie z naturą. W międzyczasie poczuła na swojej dłoni delikatne muskanie. Gdy ją uniosła, aby na nią zerknąć, okazało się, że miała towarzyszkę w postaci biedronki. Uśmiechnęła się ciepło na jej widok, jednak pozwoliła uroczemu robaczkowi wgramolić się na najbliższy liść.
Młoda półbogini kroczyła dalej w kierunku powolnego strumienia, równie ostrożnie, jak tylko mogła. Ukucnęła nad wodą, choć jej obecność obudziła węża, który śmignął spod kamienia do drugiego, już bardziej od niej oddalonego. Violet uwierzyła, że wizja specjalnie wyróżniła w sobie spotkanie z biedronką i wężem, zaś potrzeba spojrzenia w odbicie wody była bardzo intuicyjna. Zresztą, skoro się jeszcze nie przebudziła, to znaczy, że lada chwila znajdzie jeszcze więcej symboli i wskazówek. Długo wpatrywała się w strumień, lecz zastała jedynie cichą wodę. A jednak…
Nagle otoczenie pociemniało, jakby ktoś zgasił światło. Do nozdrzy Violet dotarł zapach spalenizny. Odwróciła się pospiesznie, aby tuż za sobą zobaczyć ścianę płomieni pożerającą drzewa i uciekającą chmarę zwierząt. Wiedząc, że nie ma odpowiednich środków, aby ugasić pożar, sama zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Miała nadzieję, że lada moment znajdzie pomoc, choćby w mieście. Jednak droga dłużyła się niemiłosiernie, a dziewczynie brakowało sił w nogach. Wtedy potknęła się o wystający korzeń i runęła na twarz. Zbierała siły, aby jak najszybciej się podnieść, choć nieprzerwany bieg na tak długi dystans rozładował jej baterie. Nie potrafiła, po prostu nie teraz.
Jedyne, na co było ją stać to przewrót na plecy. Ostatnie, co pamięta to skrzek jakiegoś większego z ptactwa. Oddechy Violet były coraz płytsze, a ona odpływała — jednak zdążyła sobie uświadomić, że zbliżyła się do niej sowa.

Córka Hekate od dawna nie miała przeczucia, że jej wizja znaczy jakieś większe wydarzenie. Wciąż musiała uspokoić swój oddech, nawet wiedząc, że znalazła się wśród nowo poznanego rodzeństwa ze swojego domku. Salem jeszcze spało, natomiast łóżko grupowego — Andrew było już puste. Pewnie ruszył trenować czy coś w tym stylu. Violet powoli usiadła na brzegu swojego posłania, wpatrując się w pustą przestrzeń obok chrapiącego rodzeństwa. Cóż… jak to teraz było? Był las. Pewnie obrazował aktualny spokój jej duszy. Była biedronka — niosła ona pozytywny vibe i szczęście. Wąż utwierdził ją, że jej moce rozwijają się w dobrym kierunku, ale potem… cóż. A potem nastał pożar. Doszła do wniosku, że dobra passa kiedyś się skończy. Ale ta sowa? Miała nadzieje, że nie ma niczego wspólnego z Ateną, gdyż naprawdę nie chciałaby z nią zadzierać. Ewentualnie sowa symbolizuje nadejście czegoś wielkiego.
Dziewczyna uznała, że powinna się przejść po obozie. Właściwie to nawet powinna, gdyż nie poznała innych obozowiczów, niż dzieci Hekate.


Opowiadanie do ktosia, bierzcie i klepcie z tego wszyscy :3
◇──◆──◇──◆
[611 słów: Violet otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Violet Sanderson

I PUT A SPELL ON YOU…AND NOW YOU'RE MINE!

zdjecieViolet SandersonONA/JEJ — 16 LAT — PÓŁBOGINI — AMERYKANKA — 15 PD — 15 PU — 100 PZcynamonowawiedzma

CÓRKA HEKATE