sobota, 27 stycznia 2024

Od Claude'a — „Od świtu do zmierzchu”

TW: przemoc domowa, krew, próba morderstwa

Głośniej, głośniej, no, tak to rozumiem, dudni tak, że same bębenki chyba poddały się już z sygnalizowaniem bólu. Mimo że leciał już kolejny kawałek z kasetki, na której z trudem gnieździły się spiracone piosenki od The Smiths, to i tak miałem wrażenie, że nigdy nie zdołają w pełni zagłuszyć całego zgiełku, który dochodził zza zamkniętych drzwi. Sądząc po hałaśliwości głosów szumiących w oddali, zgadywałem, że akurat ta kłótnia zaczęła wychodzić poza skalę normalności, zahaczając o strefę, która oznacza awanturę przynoszącą zniszczenia wielkości stanu Tennessee. Tym razem, zamiast stawać w obronie jednej z sióstr, bo nawet nie wiedziałem, której była to kolej na oberwanie pasem od matki, zrobiłem użytek z jeszcze działającego, lecz ledwie trzymającego się w ryzach zamka w drzwiach. Pomimo tego, że doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak samolubnie się zachowuję, to nie miałem ochoty na zdobycie kolejnej blizny w ramach spędzania czasu z ukochaną rodzicielką. W tamtym momencie nie widziałem już sensu w przeciwstawianiu się temu, co na mnie czyha — wiedziałem, że to, co ma się stać i tak mnie dopadnie, więc starałem się więcej losu nie kusić. Wtedy też przeszła mi przez głowę myśl, że może nawet to była wina siory, że tym razem to ona podłożyła własną rękę, mimo że dobrze wiedziała, że ogień ją poparzy. I chociaż teraz wiem, że w życiu nie powinienem nawet tak pomyśleć, to w dawnym czasie nie udawało mi się sprawnie rozróżnić winowajcy od ofiary.
Dość wyraźnie pamiętam zapach, który powoli dochodził do moich nozdrzy. Nie był on wcale przyjemny, lecz drapiący, możliwe nawet, że sprawiający ból. Po chwili dotarło do mnie, że nie tylko ta informacja stała się nowością. Z pośpiechem złapałem za słuchawki, by przekonać się, czy moje przypuszczenia miały poparcie w rzeczywistości. Wnet powitała mnie głucha cisza, której, muszę szczerze przyznać, wcale nie byłem największym fanem. Po ciele przeszedł dreszcz zaniepokojenia, który wzmógł się, kiedy do moich uszu doszedł głośny huk. Już wtedy byłem zerwany na równe nogi, by chwiejnym krokiem dostać się pod ścianę, a następnie niestabilnymi rękami pozbyć się przeszkadzającego mi w otwarciu drzwi klucza. Postanowiłem, że najrozsądniej będzie spojrzeć do drugiego pokoju przez niewielką szparę, powstałą po ich rozchyleniu. Tak więc zrobiłem; jednym ramieniem delikatnie opierałem się o framugę, drugim natomiast przytrzymywałem klamkę, żeby przypadkiem nie otworzyć drzwi na oścież. Wnet moje oczy dostrzegły leżącą na podłodze Carrie, której ciało wyglądało, jakby opuściły je resztki życia. Tuż nad nią klęczała matka, natomiast na jej twarzy malowało się szaleńcze spojrzenie, nieco pomieszane ze zdruzgotaniem. Nie jestem w stanie przyznać tego przed samym sobą, bo nie wierzyłem, że była ona zdolna do pokazania innych emocji, niż gniew, czy nienawiść, dlatego też jej zachowanie wkurwiło mnie o wiele bardziej, niż typowe udawanie niewiniątka.
Ona ma niby czelność płakać nad tym, co jej zrobiła?!
— Co do kurwy?... — wydusiłem, powoli wychodząc z mojego pokoju. Już wtedy wiedziałem, że nie jestem w stanie zapanować nad własnym zachowaniem. Jasne było też dla mnie, że powinienem jak najszybciej się stamtąd wycofać, zamiast walczyć, by dowiedzieć się, co wydarzyło się kilka minut temu, jednak wściekłość zapanowała nade mną całkowicie. Każdy fragment mojego ciała drżał, nie dając mi ani chwili spokoju. Lgnąłem do przodu, coraz mocniej zaciskając zęby, podczas gdy moje ciemne oczy wciąż i wciąż wpatrywały się w scenerię rozgrywającą się przede mną.
— N-nie wiem, co się stało… ona tak nagle upadła i… — wytrajkotała, jakby już wcześniej przygotowała sobie mowę do przedstawienia innym. Muszę przyznać, była niebywale zdolna w ukrywaniu tego, co nam robiła; naturalnie nigdy by się do niczego nie przyznała, chyba że wiedziałaby, że robi to przed kimś, kto śmiertelnie się jej boi. Mimo tego, przed sąsiadkami, które przychodziły nas odwiedzać, nauczycielkami, które skarżyły się na apatyczne zachowania bliźniaczek oraz lekarzami, którzy nigdy nie byli w stanie stwierdzić, dlaczego jestem tak podatny na siniaki mimo braku anemii, zawsze potrafiła odegrać doskonałe przedstawienie. Przecież nikt nie oskarżyłby samotnej matki czwórki dzieci o przemoc, prawda? Nikt by się nawet nie ważył, przecież byłoby to skrajnie amoralne, kobieta stara się i wykarmia piękne maleństwa, a w zamian dostaje tragiczne oskarżenia? Doprawdy, nie do pomyślenia.
— Odsuń się od niej… odsuń się od niej, słyszysz?! — wrzasnąłem, dając upust moim emocjom. W tym samym momencie spod rękawa wysunąłem wcześniej przygotowany scyzoryk, który trzymałem w gotowości w razie właśnie takiego obrotu spraw.
I wtedy pokazała swoje prawdziwe oblicze; w mgnieniu oka z jej twarzy zniknęła wszelka rozpacz i zmartwienie nad stanem córki, a na jej miejsce wstąpiło gniewne spojrzenie i niezwykle mocno zmarszczone brwi, których połączenie wbijało się wprost w moje ślepia. W piersi brakło mi tchu od nerwów, jednak całe ciało wciąż było wprawione w reakcję walki lub ucieczki. Szczerze mówiąc, nie byłem pewien w tamtej sekundzie, które z nich wybierze, gdy dojdzie do konfrontacji, tak więc wszelkie obawy stale przelatywały mi przez zatłoczoną myślami głowę.
— W jaki sposób zwracasz się do własnej matki? — wycedziła, stając na równe nogi. — Gdzie twój szacunek? Pamiętasz w ogóle, z kim rozmawiasz?!
Słysząc jej krzyk, lekko drgnąłem, jednak nie tylko z przerażenia, a podekscytowania. Byłem ciekaw, w jaki sposób rozegra się ta sytuacja, w końcu czekałem na nią tyle miesięcy, marzyłem, by móc zrobić jej taką samą krzywdę, jak ona nam, ale nie byłem pewien, czy jestem w stanie tego dokonać.
Po kilku sekundach wpatrywania się w jej twarz, coś finalnie we mnie pękło, jakbym podświadomie przełamał się, by ruszyć naprzód. Rozpędziłem się, zmierzając prosto na nią, wciąż zaciskając w pięści drewniany scyzoryk, jakby był to specjalnie wykuty dla mnie miecz do zgładzenia największego wroga. Z moich ust wydobył się głośny ryk, sygnalizujący zdecydowanie do stanięcia do walki. Kobieta zrozumiała wtedy, że nie dam sobie odpuścić, tak więc podobnie jak ja, rzuciła się na przód, łapiąc mnie za przedramiona. W ten sposób unieruchomiła mnie na krótką chwilę, jednak dość szybko przypomniałem sobie, że do czegoś posiadam kończyny dolne. Wykorzystałem je więc do zgotowania jej mocnego kopniaka w brzuch, co wywołało inną reakcję, niż się spodziewałem. Nie tylko nie puściła moich rąk, lecz też nie było po niej widać ani krzty bólu. Zacisnąłem wtedy zęby z frustracji, próbując przekopać się przez wszystkie możliwe opcje dalszego ataku. Ona w tym czasie starała się zepchnąć mnie na ziemię, żebym stracił panowanie nad sytuacją. Za nic nie mogłem na to pozwolić, ponieważ oznaczałoby to mój koniec, a co gorsza, nieosiągnięcie upragnionego celu.
— Myślisz, że zdołasz cokolwiek zrobić? — prychnęła, uśmiechając się perfidnie. — Spójrz na siebie, jesteś żałosny!
Nie doceniłem jej. Nie doceniłem tego, jak świetna była we wchodzeniu mi do głowy. Mój wzrok stał się pusty, prawie jakbym sam miał zostać bez życia, a ona zdążyła to wykorzystać. Wytrąciła scyzoryk z mojej ręki, a dźwięk metalu obijającego się o podłogę wrył mi się w pamięć. W tym też momencie powaliła mnie na ziemię, pchając mnie na zimną ścianę. Wciąż wpatrywałem się martwo w pustą przestrzeń, a krawędzie mebli stawały się coraz bardziej rozmazane. Mimo że podświadomie bardzo tego pragnąłem, nie mogłem zebrać sił, by spojrzeć w jej oczy. Wiedziałem, że skulę się w sobie wtedy jeszcze bardziej, tak jak zawsze — w końcu nie jestem wyjątkowy, nie potrafię osiągnąć tego, czego pragnę. A ona wykorzystywała moją słabość za każdym razem, pokazując mi, jak słaby byłem.
— Gdybym tylko się wtedy wycofała… nie musiałabym na ciebie patrzeć. Żałuję, tak bardzo żałuję! Nawet nie wiesz, jak bardzo nie mogę znieść tego, że oddychamy tym samym powietrzem… — Podeszła do mnie bliżej, schylając się na tyle, by dosięgnąć do mojego ucha.
— Jesteś niczym, rozumiesz? I lepiej się z tym pogódź — wyszeptała, jednak ja czułem się, jakby splunęła mi prosto w twarz. Miałem wtedy tylko dwa wybory; zgodzić się z jej słowami, tym samym zatoczyć cykl powtarzalności, ten sam, którego stacje wciąż mogę wyrecytować w pamięci. Nie rób nic, bo i tak ci się nie uda. I tym razem byłem gotów podążyć za tą mantrą, którą wpajała mi jak najęta, odkąd tylko potrafiłem otworzyć usta i wypowiedzieć pełne zdanie. Jednak tym razem coś się we mnie przemogło, dokładnie tak, jakby ta część, którą głęboko w sobie skrywałem przez ten cały czas, poczuła się na tyle godnie, żeby w końcu wyjść i pokazać się światu. Jakbym był w transie, złapałem na nóż. Nie czułem się już wtedy jak człowiek, tylko jak zwierzę widzące ofiarę. A gdy drapieżnik wyczuwa okazję, nie czeka, a uderza.
I wtedy poddałem się instynktowi, który jakby sam z siebie zmusił mnie do działa. Moje ręka, ta sama, którą uczyłem się pisać i którą zawsze witałem gości, stała się brudną, bo splamiły ją krwiste ślady. Nie czułem wtedy nic poza silną wolą wsadzenia go głębiej i głębiej, lecz nie mogłem. Czułem wtedy jej opór, a jednak dalej spinałem każdy mięsień, którym mogłem ruszać. Podniosłem się z ziemi, by uklęknąć nad nią, a ona z całych sił wciąż opierała się moim działaniom. Krzyczała, żebym zabierał od niej ręce, a ja nie słuchałem; każdy skręt scyzoryka, który był wewnątrz jej ciała, przynosił mi niesamowitą satysfakcję, euforię, której nie jestem w stanie opisać. Ten stan nie trwał jednak za długo — po pewnej chwili w pełni dotarło do mnie, co tak właściwie wyprawiam. Próbuję ją… nie, nie chcę jej zamordować… Przeraźliwy uśmiech zniknął z mojej twarzy, a zamiast niego pojawił się rozpaczliwy wytrzeszcz oczu, który pozwolił mi na dokładną analizę sytuacji. Podniosłem przed twarz trzęsące się dłonie, a w jednej z nich wciąż trzymałem drewniany, tak bardzo bliski mi scyzoryk, którym jeszcze niedawno dźgałem własną rodzicielkę. Próbowałem uspokoić szybki oddech, jednak bałem się, że za chwilę dostanę niezwykle silnego ataku. Zacisnąłem pięści, żeby nie musieć patrzeć na splugawione ręce, chociaż nie były one jeszcze należącymi do mordercy. Mój wzrok przeniósł się na skuloną z bólu kobietę, która z ciężkim tchem dalej zdawała się walczyć o przetrwanie. Wykorzystując tę okazję, podniosłem się na równe, wciąż dygoczące nogi, opierając się jednym ramieniem o zimną ścianę. Ten ruch sprawił, że pozostawiłem kolejne ślady ciemnej krwi na błękitnej tapecie, jednak najważniejsze było dla mnie to, czy faktycznie zrobiłem coś, czego nie będę w stanie wybaczyć sobie nigdy w życiu.
— W-wyjdź… wyjdź i nigdy tu nie wracaj, rozumiesz?! — zawyła rozpaczliwie, podnosząc się do siadu. — Sama mogłam cię zabić, gdy jeszcze miałam szansę. Wynoś się stąd!
Jej jęki i ostry wzrok, który wbiła w moją przerażoną twarz, były ostatnią rzeczą, którą pamiętam z tego dnia. Wiem tylko, że jeszcze raz, podobnie jak w innych stresowych sytuacjach, zmuszony byłem polegać na samodzielnej pracy mojego ciała, ponieważ to ono nieświadomie wyniosło mnie z tamtego domu, którego nawet wygląd zdążyłem już wymazać z pamięci.

***

I biegłem, biegłem co sił w nogach
pędem przewyższając wszelkie istoty
zostawiając za sobą ten żal i rozpacz
rozpaczliwie pragnąc ludzkiej prostoty.


***
[1723 słowa: Claude otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz