niedziela, 31 grudnia 2023

Od Wintera CD Ziona — „017”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Dwa tygodnie temu wyglądało to mniej więcej tak: Blanche okazała się posiadać samochód. Zjawiła się, oczywiście, niezbyt zadowolona z obrotu spraw, ale najwyraźniej uznała zamrożenie przypadkowego mężczyzny za sytuację awaryjną na tyle, że bez zbędnego gadania pomogła Winterowi wtaszczyć go do swojego mieszkania. Pomysł z zadzwonieniem do Blanche okazał się strzałem w dziesiątkę — być może był to przypadek, a może aura dziecka Tyche, ale wraz z pojawieniem się zmęczonej życiem kobiety, zza chmur zaczęło wychylać się słońce i wkrótce tapicerka jej samochodu była mokra od topniejącego lodu.
Również Winter nieco uspokoił się na ten widok. Chociaż sam nigdy nie odczuwał zimna, nadal zdawał sobie sprawę z ryzyka hipotermii, ale wiedział, że teraz problem ten nie należał tylko do niego, miał w końcu przy sobie (na jej nieszczęście) Blanche. Lód zaczął szybciej topnieć wraz z jego uspokajaniem się, ale na to Winter nie zwrócił już uwagi. Był zbyt zajęty ściskaniem zaczerwienionych palców Ziona po tym, jak zobaczył ich niemrawe przebieranie, skupiony na tym, że leżąca obok niego bryła lodu jeszcze żyje.
Nie wezwali lekarza. Znaczy, nie od razu. Najpierw, już w mieszkaniu Blanche, po tym, jak jakimś cudem przemycili kilkudziesięciokilogramowy lodowy posąg przed jej sąsiadami, przykryli go potężną warstwą koców i podkręcili temperaturę do stopnia panującego w najgłębszych częściach Tartaru. Dopiero po długiej debacie, która polegała na rozważaniu jak wytłumaczyć śmiertelnikowi, dlaczego chowają w mieszkaniu nieznajomego mężczyznę na granicy hipotermii, Zion odmroził się na tyle, żeby szczękającymi zębami zaproponować im zadzwonienie do jego osobistego lekarza, który w swoim życiu widział już wiele dziwnych przypadków związanych ze swoim pacjentem.
No tak, Zion też był półbogiem. Nikt normalny nie przeżyłby tak długo pod postacią lodowego posągu.
Zadzwonili więc. Zion został odwieziony do domu, Winter musiał wytłumaczyć Blanche sytuację, a potem znowu rozeszli się w swoje strony na jakiś czas.
Przez te dwa tygodnie Winter nie mógł usiedzieć. Nie, żeby przejmował się goniącym go przez Nowy Jork pedofilem, ale może mężczyzna faktycznie chciał mu pomóc? Zresztą, to nie miało większego znaczenia. Wszystko i tak sprowadzało się do tego, że prawie kogoś zabił — albo może i zabił, tego sam nie wiedział.
Musiał więc to sprawdzić.
Kiedy niósł do Ziona termos z zupą (własnoręcznie robioną, pragnął zaznaczyć), prędko zorientował się, że w oknach jego mieszkania migoczą światła. Żył więc, świetnie. Winter miał jeszcze szansę się odwrócić i wziąć nogi za pas.
Szkoda, że już i tak odwiedziny przypłacił lekcją matematyki, z której i tak już był zagrożony, a po kolejnej nieobecności spodziewał się, że niedługo jego matka odbierze telefon od dyrektora, że został wywalony ze szkoły. Co tam, miał mało do stracenia. Gdyby poszedł na matematykę, zabiłaby go nauczycielka. Jeśli pójdzie do mieszkania obcego mężczyzny, być może zabije go Zion. A jak uda mu się od niego bezpiecznie wrócić, to zginie uduszony przez matkę.
Zapukał. Raz. Potem drugi. Nie otworzył mu, go co zirytowało, chociaż właściciel mieszkania miał do tego zasadniczo pełne prawo. Potem już po prostu zaczął trzaskać otwartą ręką w drzwi, aż Zion mu nie otworzył.
Wyglądał… no, nie za dobrze. Od razu zdał sobie sprawę, że nigdy nie miał okazji dobrze mu się przypatrzeć, prawdopodobnie zajęty ciągłym uciekaniem. Przydługie blond włosy miał starannie uczesane, chociaż okrutnie śmierdział papierosami i drzwi otworzył mu w dresach. Winter uznał, że przypomina człowieka za wszelką cenę próbującego zachować spokój, chociaż wokół niego panował zupełny chaos.
— Mam zupę — podniósł termos, żeby Zion, na zachętę, mógł go lepiej zobaczyć. — Pomyślałem, że może się przyda. Dobra. Rozgrzewająca. Sam robiłem.
W odpowiedzi Zion westchnął i oparł zrezygnowany czoło o framugę, a Winter bez zbędnych pytań wtarabanił mu się do domu.

Zion dołączył do niego w kuchni, kiedy Winter już się rozgościł i bezpardonowo przelewał zupę do miski. Przebrał spodnie, chociaż chłopak nie wiedział z jakiego powodu. Kiedy nalał już potrawki do jednej miski i kulturalnie odłożył termos na blat, Zion wyjął drugą miskę i wlał do niej resztkę zupy, zaraz podając ją Winterowi.
— Nie powinieneś być teraz w szkole? — zapytał, podejrzliwie dłubiąc łyżką w makaronie.
Winterowi prawie wyrwało się zapytanie: „a ty w pracy?”, ale prędko ugryzł się w język.
Wciągnął kluski z głośnym siorbaniem.
— Uciekłem z matematyki — odpowiedział z pełną buzią. — I tak jej nie umiem. No i zaraz mnie wywalą. Nie chcę tam wracać tylko po to, żeby znowu usłyszeć krzyki tej erynii. W sensie ona jest śmiertelniczką aż do bólu, zasięgnąłem rady u dwóch satyrów i jakiegoś cyklopa, ale wolę sobie to tłumaczyć tak, jakby chciała mnie zeżreć.
Zion wyciągnął się, żeby chwycić ze stołu chustkę, którą kulturalnie otarł sobie usta i wskazał na rzucony w kąt plecak Wintera.
— Masz ze sobą tę matematykę?
— Eee…
Bądź miły, bądź miły, powtarzał sobie w myślach, po czym sięgnął do plecaka i wyciągnął rozpadający się zeszyt w kratkę z bazgrołami, które potrafiłby przeczytać tylko drugi półbóg. Zion przyjął od niego zeszyt i przerzucał kartki, coraz mniej zainteresowany zupą, ku ujmie Wintera. W końcu wyciągnął długopis, przysunął się bliżej chłopaka i powoli, mówiąc jak do dziecka, zaczął mu tłumaczyć.
— Widzisz? I to, powinno się robić o, tak. Ale spokojnie, znam jeszcze na to prostszy sposób.
Winter spojrzał to na zeszyt, to na Ziona, poprawił się na krześle i odrzekł:
— Wiesz, że nie zrobiłem ani jednego zadania w tym zeszycie, nie? Nauczycielka matematyki w poprzedniej szkole robiła to tak, jak ty, ale Pani Erynia kazała mi zostać po lekcjach i dyktowała mi te zadania tak, jak je napisałem.
Zion zmarszczył brwi, nerwowo stukając długopisem o zeszyt.
— Więc to nie twoja wina. Ta nauczycielka po prostu chujowo uczy.
— To samo im mówiłem, ale nikt mnie nie słucha! — jęknął Winter. — Fajnie by było, gdyby nareszcie ktoś mądrzejszy wytłumaczył im wszystkim, że to nie ze mną jest problem.
Nie znał siły swoich słów, dopóki Zion nie ocenił schludności swojego ubrania ze wszystkich stron, nie przekreślił błędnie wykonanych zadań w zeszycie i nie zaproponował:
— Wiesz, może ja mógłbym z nią porozmawiać.
— Jesteś… yyy… synem boga matematyki?
Ku jego zaskoczeniu, Zion parsknął szczerym śmiechem.
— Blisko. Ateny. — Winter nagle poczuł się strasznie głupi. Jak mógł nie zauważyć tych blond włosów, stalowoszarych oczu i inteligencji, której jemu samemu zdecydowanie brakowało? — To co?
Przypomniało mu się przyjemnie ciepłe uczucie w sercu, kiedy Blanche odpowiedziała na jego „telefon alarmowy” — jakby nie był wreszcie sam. Jakby nareszcie był przy nim dorosły, na którym mógł polegać ze swoimi problemami, a on przytuli go i powie: „cokolwiek się nie stanie, zawsze będę z tobą”.
— Nie powinieneś nadal siedzieć w domu?
W srebrnych oczach Ziona zamigotał ten uparty błysk syna Ateny.
— Siedzę w domu już ponad dwa tygodnie i, szczerze mówiąc, nie uznaję bezczeszczenia matematyki. Zresztą, czy sam nie powiedziałeś, że już nie masz w tej szkole nic do stracenia?
Winter ukrył twarz w dłoniach, zrezygnowany, po czym ochoczo pokiwał głową i wrzucił zeszyt od matematyki do kosza.


Zion?
◇──◆──◇──◆
[1112 słów: Winter otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz