czwartek, 28 grudnia 2023

Od Blanche — zlecenie #5 — część 9

Poprzednie opowiadanie

LATO, ROK TEMU

TW: śmierć, zwłoki, krew, wzmianki o duszeniu, rasizmie oraz igłach

Drzwi gwałtownie uchyliły się, gdy za nie szarpnęła. Jednak nie to sprawiło, że zachwiała się i musiała przytrzymać framugi, by nie upaść. Drewno zostało przez kogoś bądź coś rozpłatane, a rząd wystających z niego wielkich drzazg wbił jej się boleśnie w dłoń. Nie czuła jednak bólu, nie widziała tych kilku kropli krwi, które spadły na podłogę. I tak nie miały one żadnego znaczenia w porównaniu z kałużą czerwieni rozlaną zaledwie kilka kroków od niej, kałuży czerwieni, w której leżała Grace. 
Blanche wiedziała, że nie jest już w stanie jej pomóc, czuła to gdzieś pod skórą. Pomimo tego znalazła w sobie jednak dość siły, by oderwać się od futryny (razem z tymi cholernymi drzazgami) i podejść do dziewczynki na drżących nogach. Grace wyglądała jak porcelanowa lalka, czekająca, aż ktoś podniesie ją z zimnej posadzki, czule pogładzi po włosach i odłoży na honorowe miejsce na półce, wśród ozdobnej zastawy i figurek słoni z uniesionymi trąbami. A może raczej wyglądałaby tak, gdyby nie szereg głębokich ran przecinających jej ciało i krew, która posklejała jej ciemne loki i ubrudziła jasną bluzkę. 
Palce kobiety same powędrowały na bok szyi dziewczynki. Odczekała chwilę, łudząc się, że cokolwiek wyczuje. Nie czuła jednak nic poza lepkością krwi i suchym szlochem, który wstrząsnął jej własnym ciałem. 
Była w zbyt dużym szoku, by płakać. Być może wciąż działały na nią resztki adrenaliny, którą czuła, gdy próbowała dotrzeć tu na czas. 
W panice próbowała przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o pierwszej pomocy. Czy powinna w ogóle próbować jej udzielić? Grace zmarła zapewne niedawno, ale była to śmierć straszna, przy której straciła mnóstwo krwi. 
Drżącą ręką schowała przypinkę, w którą znowu zmienił się jej miecz, do torebki, i wyjęła z niej telefon. Skoro sama nie wiedziała, co zrobić, musiała zaczerpnąć opinii eksperta. Co oznaczało, że miała dosłownie minutę, przez którą czekała na połączenie z dyspozytorem numeru alarmowego, by wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę. 
— Halo — zaczęła, a jej głos dziwnie zachrypiał. Do tej pory nie zauważyła tego, jak bardzo ściśnięte było jej gardło. — Znalazłam ciało. Dziewczynka, nieco ponad dziesięć lat. Prawdopodobnie zaatakowało ją jakieś dzikie zwierzę albo kilka dzikich zwierząt… ma wiele głębokich ran, a wokół niej jest tak dużo krwi… — zamilkła. 
Dopiero teraz, kiedy mówiła o tym wszystkim na głos, dotarła do niej cała sytuacja, w której się znalazła, i jej ostateczność. Grace nie żyła. A ona, osoba, na którą dziewczynka liczyła, nie dała rady jej pomóc. Zawiodła ją. 
Dopiero teraz popłynęły łzy. 
— Gdzie się pani znajduje? Dobrze rozumiem, że do zdarzenia doszło na zewnątrz? — odpowiedział męski głos. 
— Nie, nie na zewnątrz. Jestem w jej mieszkaniu, Forest Houses, budynek 12., mieszkanie 59. Przedpokój jest w ruinie… 
— Zna pani tę dziewczynkę? 
— Tak, znam ją, ale od niedawna. Brała, wraz ze swoim ojcem, udział w badaniu statystycznym, które prowadzę. Została wytypowana do dodatkowego wywiadu, który właśnie chciałam przeprowadzić, ale… — urwała, by stłumić szloch. Żeby jej opowieść była wiarygodna, musiała zapewne być przejęta, ale nie aż tak, jak była w rzeczywistości. 
— Proszę nie dotykać niczego wokół siebie. Najbliższy patrol policji wraz z karetką pogotowia jest już w drodze. Wspominała pani coś o ojcu dziewczynki. Czy mogłaby pani podać jego imię i nazwisko oraz numer telefonu? Jeden z funkcjonariuszy skontaktuje się z nim. Na miejscu pojawi się również psycholog, który będzie do dyspozycji zarówno ojca, jak i pani, jeśli będzie pani tego potrzebować. 
— Ja… Podeszłam do niej i sprawdziłam, czy ma puls. Poza tym nic nie dotykałam — wyjaśniła, po czym podała dyspozytorowi dane kontaktowe Patricka Pullsona. 
Potem pozostało jej już tylko czekanie. To, co według zegarka w telefonie wynosiło zaledwie siedem minut, kobiecie zdawało się trwać całe godziny. Jej wzrok gdzieś w trakcie tych okropnych kilku minut sam powędrował ku szeroko otworzonym, zamglonym oczom dziewczynki. Ręka sama jej drgnęła ku stygnącemu ciału, wiedziona nagłą chęcią zamknięcia powiek dziecka. Może wtedy udałoby jej się wmówić samej sobie, że Grace tylko odpoczywała po walce, że zaraz wstanie i zapyta Blanche o to, czy znalazła jakieś odpowiedzi. 
Córka Tyche westchnęła i położyła dłonie na własnych kolanach. Obiecała dyspozytorowi, że nie będzie niczego dotykać. Nie mogła nic zrobić. Była zbyt wolna. Zawiodła Grace. Doprowadziła do jej śmierci. Zabiła Grace. 
Drgnęła, gdy drzwi za nią nagle otworzyły się szerzej. Przez chwilę szarpała się z torebką, chcąc wyciągnąć z niej przypinkę. Nie udało jej się to jednak, na szczęście, a przy niej po chwili zjawił się funkcjonariusz policji. Gdzieś obok przeszli również lekarz i ratownik medyczny, którzy pochylili się nad Grace.  
(Nie było ani śladu wspomnianego przez dyspozytora psychologa. Najwyraźniej uznano, że bliscy zamordowanego dziecka nie zasługiwali na jego uwagę). 
Każda komórka w ciele panny Lemieux krzyczała, że powinna coś zrobić, kazać im odejść i zostawić dziewczynkę w spokoju. Czy nie widzą, że umarła? Czy nie widzą, że ona, ta, która miała jej pomóc, ją zawiodła? Miała ochotę krzyczeć, szarpać się i płakać. Zamiast tego wbiła puste spojrzenie w czapkę policjanta, starając się zrozumieć, czego on od niej chce. 
Nie miała żadnego prawa do żałoby po Grace. Znała ją zaledwie od kilku tygodni. Spotkała ją raz, kilka razy rozmawiały telefonicznie, wymieniły kilkanaście esemesów. I tyle. Nie była jej rodziną, nie była przyjaciółką rodziny. Była dla niej nikim, przypadkową nieznajomą, która pośrednio doprowadziła do jej śmierci, bo była zbyt głupia, by w porę połączyć fakty. 
 
Policjant zadawał zbyt wiele pytań. Odpowiadała mu najkrócej, jak potrafiła. Tu półsłówko, tam zaledwie dwa słowa, gdzieś może jakieś zdanie pojedyncze. Minimum, które pozwalało jej nie zagubić się za bardzo w oficjalnej wersji zdarzeń. 
Choć Blanche unikała tego widoku, wiedziała, że ciało zostało już spakowane do worka jak jakiś przedmiot, a kolejne przedmioty wokoło oznaczone jako dowody. Czyżby policjanci, których nagle namnożyło się w przedpokoju, sądzili, że zbrodni winny był jednak człowiek, a nie zwierzę? 
I tak wiedzieli tyle, co nic. Wysłaliby ją do szpitala psychiatrycznego, gdyby powiedziała im prawdę. 
Gdzieś w środku kolejnego zadanego jej pytania drzwi znowu się otworzyły. Policjant urwał w pół słowa i posłał pełne współczucia spojrzenie mężczyźnie, który właśnie przekroczył próg domu, swojego własnego domu. 
Blanche wbiła paznokcie w nieuszkodzoną przez drzazgi dłoń, próbując powstrzymać się od płaczu, gdy Patrick Pullson padł na kolana prosto w jedną ze znaczących posadzkę plam krwi. Szloch, który opuścił jego usta w tym momencie, zdawał się należeć do rannego, wręcz umierającego, zwierzęcia, a nie do człowieka. 
— Nie… — wydusił z siebie po chwili. — To niemożliwe! To nie jest moja córeczka… To musi być jakieś nieporozumienie! — Zerwał się na równe nogi i złapał za kołnierz najbliższego sobie policjanta. — To jakiś głupi żart, prawda? Kto jest za to odpowiedzialny? Kto… — Urwał. 
Rozbiegany wzrok mężczyzny spoczął na Blanche. Zanim ta zdołała cokolwiek zrobić, w dwóch długich krokach znalazł się koło niej i celował oskarżycielski palec prosto w jej twarz, prawie dźgając ją w nos. 
— To ty… Wiedziałem, że nie można ci ufać. Wiedziałem, że przyniesiesz nam tylko nieszczęście. To przez ciebie nie żyje moja mała córeczka! — wrzeszczał, a jego ślina pryskała na twarz kobiety. 
Córka Tyche stała jak wmurowana. Łzy znowu cisnęły się jej do oczu. Gardło zatkała gula. Ojciec Grace miał rację. To przez nią zginęła jego córka. Była potworem w takim samym stopniu, w jakim było nim to, co bezpośrednio zgładziło dziewczynkę. 
— O czym pan mówi? Dlaczego sądzi pan, że to wina panny Lemieux? — wtrącił się policjant, który wcześniej zbierał zeznania kobiety. 
— Przepraszam. Próbowałam pomóc. Chciałam ją chronić, tak jak pan, naprawdę chciałam… Ale byłam zbyt wolna… — wydusiła z siebie w końcu Blanche, patrząc w oczy zrozpaczonemu ojcu, licząc na to, że zauważy i zrozumie to, że dzieliła z nim ból. 
Patrick przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał pchnąć ją do ściany, zacisnąć palce na jej gardle i trzymać tak, aż przestanie się rzucać i charczeć, zwiotczeje i, gdy tylko puści ją, pełen odrazy, opadnie na podłogę, gdzieś wśród cudzej krwi. A ona wiedziała, że, poza instynktem, który sam nakazywałby jej walczyć, nie opierałaby mu się zbyt mocno. Zasłużyła na to. 
Mężczyzna jednak zrobił coś zupełnie innego. Owszem, wyciągnął ku niej dłonie, ale zamiast przylgnąć nimi go jej krtani, rozpaczliwie pochwycił poły jej marynarki i, znów padając na kolana, zaniósł się donośnym płaczem. 
— Wiedziałem, że coś jej zrobią — wychrypiał po jakimś czasie. — Kręcili się przy niej od dawna. Naprawdę próbowałem ją chronić. I wierzę, że pani też, chociaż nie wiem, czy powinienem pani ufać. Ale ona pani ufa… — Urwał, na chwilę przenosząc wzrok na czarny wór. — Ufała. A moja mała Grace znała się na ludziach jak nikt. 
— Przepraszam bardzo, kim są ci „oni”? — wtrącił się policjant, który zdawał się dowodzić tą sprawą. 
— Kosmici! — wykrzyknął pan Pullson, znowu wstając (prawie przewracając przy tym Blanche, o którą nagle się wsparł całym ciężarem swojego ciała). — To oni zabili moją córeczkę! Tylko oni byliby w stanie zrobić tu taki bałagan! 
Funkcjonariusz najwyraźniej uznał to za spowodowane szokiem bredzenie. Skinął głową ku stojącemu na uboczu medykowi, który nagle znalazł się tuż za Pullsonem i jednym, wprawnym ruchem wbił mu igłę w szyję. Już po chwili wysoki mężczyzna padł mu prosto w ramiona. 
— Czy to w ogóle legalne? — mruknęła po chwili milczenia Blanche, zszokowana obrotem spraw. 
— Proszę się tym nie przejmować. Pośpi przez najbliższe kilka godzin, a potem będzie jak młody bóg — wyszczerzył się dowódca. 
— Młody bóg? Właśnie stracił córkę! Ma prawo do emocji tym spowodowanych, nawet jeśli wiąże się to z opowieściami o kosmitach! — zauważyła panna Lemieux. 
— Niech się paniusia cieszy, że skończył tylko tak. Ludzie jego pokroju często kończą gorzej — zasugerował mężczyzna, a ton jego głosu zdradzał, że nie miał tu na myśli fantazji o kosmitach, a inną, widoczną na pierwszy rzut oka, cechę. 
Krew zawrzała w żyłach córki Tyche, ale powstrzymała się od prowadzenia dalszej dyskusji z rasistą. Zapamiętała tylko nazwisko zapisane na plakietce przy mundurze. Już następnego dnia skarga na niego powinna znaleźć się odpowiednio wysoko w szeregach policji. 
Wiedziała też, że będzie musiała zadzwonić do pana Pullsona za kilka godzin, by sprawdzić, czy nie zostały mu podane kolejne środki i czy po prostu czegoś nie potrzebował. Nie zamierzała zostawić go samego w tej sytuacji. 
— Czy jestem jeszcze do czegoś potrzebna? — spytała jedynie innego policjanta, wyglądającego na bardziej kompetentnego, chcąc móc już uciec z tego miejsca. 
— Musi udać się pani z nami na komendę w celu złożenia oficjalnych zeznań. Możliwe również, że w przyszłości zgłosimy się do pani w celu zadania jeszcze kilku pytań. 
— Czy to oznacza, że sądzicie, że nie zrobiło tego zwierzę, a człowiek? — spytała ostrożnie.
— Jesteśmy w trakcie zbierania śladów. Nie mogę na ten moment powiedzieć pani nic więcej. 
Skinęła głową, bo i ona nie miała mu do powiedzenia nic więcej. 
 
Do domu wyruszyła jakieś dwie godziny później, spod starego, obskurnego budynku miejscowej komendy policji. Nie robiono jej tam problemów. Najwyraźniej nie załapała się (jeszcze?) do ich listy podejrzanych. 
Nie pamiętała, jak dotarła z powrotem do Obozu. Prawdopodobnie trafiła tam na grzbiecie tego samego pegaza, który zabrał ją do domu Grace, ale… Nie była pewna. Gdy przemierzała Obóz, zapadał już zmierzch. Obozowicze zgromadzili się wokół ogniska, śpiewając pieśni. 
Ktoś próbował ją zatrzymać, ale zignorowała nawoływanie. Odeszła stamtąd najszybciej, jak była w stanie i wsiadła do samochodu. 
Jechała powoli, bojąc się, że wskutek chwili nieuwagi wjedzie samochodem w drzewo, pieszego czy inny pojazd. Kierowcy wyprzedzających ją samochodów trąbili na nią i pokazywali w jej kierunku pewne sugestywne gesty, ale ona miała to gdzieś. Była zmęczona. Lewa dłoń piekła jak cholera. Była zrozpaczona, wściekła na siebie i… i odczuwała jeszcze mnóstwo innych emocji i uczuć, których sama nie potrafiła nazwać. 
Telefon zadzwonił, gdy była już pod domem. Głos, który usłyszała po odebraniu, brzmiał jeszcze gorzej, niż się spodziewała. 
— Pani mi wierzy, że to zrobili kosmici, prawda? 
Pierwsze pytanie zadane przez mężczyznę wybiło ją z rytmu. Może jeszcze nie doszedł w pełni do siebie po działaniu podejrzanej substancji, którą wmusili w jego organizm policjanci? 
— Wydaje mi się, że to inne stworzenie, równie trudne do pojęcia przez innych ludzi, jak kosmici — wyjaśniła, podchodząc do drzwi wejściowych swojego domu. 
— W takim razie jak nazwałaby pani to, co zabiło moją Grace? — spytał Patrick, a coś w jej sercu ukłuło przez to, z jaką czułością wspominał swoją córkę. 
— Potworem, panie Pullson. Nazwałabym to coś po prostu potworem. 
Miała nadzieję, że kiedyś uda jej się spotkać tego potwora, potwora, który zabił najcudowniejszą dziewczynkę na świecie. Miała również nadzieję, że będzie wtedy w stanie wbić mu swój xiphos prosto w serce, aż po samą rękojeść, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobi w swoim życiu.

ZLECENIE ZAKOŃCZONE

◇──◆──◇──◆ 
[2029 słów: Blanche otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia, +10 za zlecenie]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz