— Że… co?
Ze wszystkich rzeczy, które Milio chciałby usłyszeć od tego dzieciaka, na pewno nie pomyślał o tym. Spodziewał się czegoś w stylu: „tęsknię za nim”, „tak mi przykro” albo „no cóż, chyba nic z tym już nie zrobimy”.
Domek dwunasty królował w przeciwstawianiu się Chejronowi. Problem w tym, że ów przeciwstawianie polegało na byciu młodym i kończyło się tam, gdzie powinni pilnować ich rodzice. Alkohol, narkotyki, ruchanie się po kątach, to wszystko dało się Chejronowi wytłumaczyć. Misję, z której mogli nie wrócić i o którą nikt ich nie prosił? Niekoniecznie.
Nie wiedzieli nawet, od czego zacząć. Umiejętności detektywistyczne Milio obowiązywały znalezienie słuchawek, które zgubił tydzień temu w domku dwunastym.
— To chyba… nie jest dobry pomysł.
Andrew posłał mu wyjątkowo wkurzone spojrzenie. Milio zamachał rękoma.
— Nie zrozum mnie źle. Bogowie, „to nie jest dobry pomysł” z moich ust brzmi naprawdę dziwnie. Chodzi mi o to, że nie wiemy, od czego zacząć. A Chejron, skoro ma o tym nie wiedzieć, nam w tym nie pomoże.
Zmierzwił włosy, nie zważając na reakcję Andrew. W głębi duszy wiedział, że decyzję podjął już od razu — teraz pozostawało jedynie znaleźć jakieś rozwiązanie. Sensowne, o ile mogło takie istnieć.
Tego dnia, kiedy pojawił się Ruben — sam — Laurency wrócił blady po spotkaniu grupowych. Nic nie mówił. W zasadzie to nikt nic nie mówił i nie mówili do tej pory; Chejron zamilkł, Laurency zamilkł, wszyscy inni grupowi zamilkli. Pozostał tylko sam Ruben, któremu inni kazali milczeć.
Zmarszczył brwi, czując, jak napływa do niego złość, którą jeszcze pół godziny temu stłumił ponownie Chejron. Instynktownie dotknął w kieszeni bliźniaczych otwieraczy do piwa przy kluczach, które jednym ruchem mogłyby się zamienić w szable ze stygijskiego żelaza.
— Chyba mam lepszy pomysł.
Godzinę później wchodzili już na arenę treningową. Jeśli dziecko Aresa miałoby być gdzieś poza domkiem piątym, to byłoby na arenie treningowej.
Milio i Andrew przecisnęli się między siedzeniami na trybunach. Kibice byli nieliczni, ale Milio był pewien, że prawie połowa z nich była dziećmi Aresa. Kilka metrów niżej przy chrzęście żelaza walczyło ze sobą dwóch obozowiczów, których Milio rozpoznał jako obozowicza domku piątego, Venezio, i Salem, dziecko Hekate, które jeszcze kilka dni temu najebało się na imprezie u Dionizosków i zostało znalezione obrzygane przez Chejrona.
— Używanie greckiego ognia w walce jest nie fair! — wrzasnął Venezio, zaciskając pięść na swojej dory.
— Ach tak? — prychnęło Salem, upuszczając nieodpalone bomby greckiego ognia u stóp. — W takim razie masz to!
Pstryknęło palcami. Posypała się garść srebrnych iskier, a zanim Venezio zdążył odskoczyć, jego dory zamieniło się w gęstą breję, która spłynęła mu po ręce prosto na grunt.
Venezio wydał z siebie dźwięk przypominający warknięcie.
— Hej! Oddawaj dory!
Milio i Andrew nie byli już świadkami próby morderstwa Salem. Wkroczyli w długie korytarze podziemi amfiteatru, gdzie czekali następni ochotnicy. Z zewnątrz stary amfiteatr — służący teraz w końcu za salę treningową — wydawał się piękny, wewnątrz zaś przypominał surowe więzienie. Ściany, dawniej ozdobione symbolami wielkich wojowników, teraz nosiły znamiona czasu. Z niektórych płaskorzeźb poodpadały głowy i Herakles, zamiast pozbawić Hydry Lernejskiej głowy, został sam z niej okradziony.
Przykucnięty przy zimnej ścianie jak na skazaniu siedział poszukiwany Ruben, który nerwowo obracał w palcach małą figurkę przypominającą dinozaura.
Podniósł głowę, kiedy usłyszał kroki.
— Hej młody. Powiedz ładnie pa i się zbieramy — syknął Milio, chwytając dzieciaka za kołnierz obozowej koszulki.
— Co, do cholery?! — wrzasnął w odpowiedzi. — Pojebało cię?!
— Milio, może… eee… delikatniej? — zagaił Andrew.
— Sam sobie trzymaj wrednego gówniarza od Aresa w takim razie — mruknął.
Ruben kopnął go w kostkę. Z wrażenia puścił jego kołnierz i, nim zdążył dobyć dwóch otwieraczy w kieszeni, Ruben już rozwinął swoją sarissę, przybierając pozycję do walki.
Andrew rozcapierzył palce, z których uchodziły srebrne ogniki, jak jeszcze chwilę te, które rozpuściły dory Venezio.
— Nie chcemy walczyć — powiedział. — Chcemy, żebyś nam pomógł.
Milio oparł łokcie o dwie szable.
— Pomóc?
— Kto zabił Lydiję Hansen i Aidena Aliusa? — wyparował Milio.
Pytanie zawisło w powietrzu. Od roku nikt nie zadał go tak otwarcie.
— Nie pamiętam — wydusił Ruben, zwieszając głowę pod napięciem wzroku Milio.
— Posłuchaj, nie wierzę w te chejronowe bajki, a mam przy sobie całkiem sprawnego syna Hekate. Może zrobić magiczne łubudubu. Umiesz telepatię, Andrew?
Andrew pokręcił w odpowiedzi głową, ale Milio starał się to zignorować.
— Nie pamiętam, do cholery! N i e p a m i ę t a m! — wrzasnął Ruben. Kostki zbielały mu od ściskania sarissy. — Dajcie mi spokój, do cholery. Jeszcze dwie minuty i Salem przegra z Venezio. Wtedy ja wchodzę na ring.
Na trybunach rozległy się krzyki. Venezio odpowiedział im radosnym okrzykiem, unosząc do góry — najwyraźniej odzyskaną, Milio nie pytał jak — dory.
— Trzydzieści sekund — poprawił się Ruben.
— O, to już? — powtórzył Milio. — To świetnie się składa, bo my też nie mamy czasu.
Wyciągnął rękę, żeby ponownie pochwycić Rubena za kołnierz, ale dzieciak zrobił unik, pociągając Milio za rękę i próbując kopnąć go gdzieś, gdzie bogowie nie zaglądają. Milio syknął, ruchem ręki odwracając Rubena do siebie tyłem i, pchnąwszy go za kark, przyszpilił go do ziemi.
Drugą ręką rozwinął jedną z szabli i Ruben zaczął się szamotać.
Za jego plecami dobiegły pojedyncze szepty. Zaraz potem Ruben przestał się wyrywać.
— Stary — jęknął Milio, rzucając Andrew spojrzenie zza ramienia — co żeś ty mu zrobił?
— U-uśpiłem — wymamrotał.
— I nie mogłeś tak od razu?
Jedną z zalet braku pieniędzy był fakt, że Milio nie miał co spakować do plecaka. Ruben został wepchnięty do szafy w domku Hekate: po pierwsze, Andrew był ich grupowym. Nikt nie miał prawa się spierać. Po drugie: takie rzeczy były u nich na porządku dziennym. Merideth, widząc wsuwanego przez ich dwójkę półżywego Rubena do środka, podniosła wzrok zza książki i mruknęła jedynie:
— O, kolejny?
Milio nie pytał.
Wrzucił więc do plecaka dwie obozowe koszulki, przeterminowanego batonika Żabora, puszkę pepsi, słuchawki i kamień z różowym, oczojebnym napisem dyslektyka: „HEy, TO TWÓJ kAMIEŃ?”, który dostał od Kanmi. Przez chwilę zastanowił się nad wzięciem ze sobą butelki żubrówki. Misja chyba nie była na słabą głowę.
Wychodząc z domku dwunastego, wybijała godzina osiemnasta. Domki Obozu Herosów były już niemal puste — wszyscy ruszyli zgodnie na stołówkę. Patrząc tęsknie w stronę domku Hekate, uznał, że Andrew jeszcze nie zdążył się spakować — i poszedł do domku jedenastego.
Kanmi bazgrała jeszcze coś w zeszycie, z jedną nogą w bucie, jakby szykowała się już do wyjścia, ale koniecznie musiała wydusić coś ze swojej weny.
— Hop, hop, księżniczko — zawołał, pukając do drzwi.
— Już idę — mruknęła.
— Nie, w zasadzie to nie idziesz.
Rzucił się na jej łóżko, jedną nogą odpychając drugiego, niezałożonego jeszcze buta Kanmi na drugą stronę ściany. Posłała mu nienawistne spojrzenie i stuknęła go długopisem w głowę.
— Chcesz, żebym umarła z głodu?
Mieli nie mówić Chejronowi. Andrew nie poruszył tematu, żeby nie mówić jeszcze komuś. A jednak w głębi serca czuł, że nie powinien — niefortunny przypadek byłby łatwiejszy do pogodzenia się, gdyby Kanmi nie wiedziała, że w każdej chwili może ją zostawić.
— Chcę, żebyś o czymś wiedziała.
— No, słucham.
Spoważniała na chwilę. Nie wyczuł w jej głosie ani krztyny złośliwości, choć mówienie poważnych rzeczy nie było ani trochę na porządku dziennym Milio.
— Idę na misję.
— Paige nie miała ostatnio żadnych przepowiedni. — Zapadła między nimi cisza. Kanmi cisnęła notatnik na łóżko i zaczęła drżącymi rękami wymachiwać długopisem. — Milio, żartujesz, prawda?
Powiedział jej tylko trzy słowa, a Kanmi zachowywała się, jakby cały świat się zawalił. Nie mógł mieć jej tego za złe. Każdy półbóg tak reagował. Pamiętał minę Laurencjusza, to, jak zbladł, kiedy wrócił z narady grupowych po powrocie Rubena do Obozu Herosów. Półbogowie kończyli czasem gorzej niż wychodzące koty. Marzyli o śmierci pod kołami czy nieszczęśliwym wypadku, bo na inną śmierć nie było ich stać. Zamiast tego zostawali żywcem rozszarpywani przez kery. Potem resztki ich ciał musieli chować ich przyjaciele. Ich rodzeństwo.
Żaden półbóg nie pomyślał nigdy o śmierci w domu spokojnej starości czy nawet przy swojej rodzinie — o ile potrafiliby zapewnić jej bezpieczeństwo. Mówienie o tym na głos wydawało się wręcz śmiesznie.
— Mówię poważnie! — syknął zirytowany.
Kanmi nie wiedziała, na jaką misję idzie. Nie wiedziała, ile dojście do prawdy o śmierci Lydiji dla niego znaczyło, bo nigdy jej o tym nie powiedział. Wzbierała w nim złość, że ktoś po raz kolejny próbuje mu coś zakazać, jakby wiedzieli lepiej od niego.
No i miała rację. Szansę na powrót Milio były podobne do tych na wyleczenie piętnastoletniego Luciena z alkoholizmu.
— Czy ty właściwie wiesz, co robisz? Milio, powiedz najpierw, gdzie chcesz iść na tę durną misję i po co.
Podniósł się do siadu, przeczesując włosy palcami.
Kanmi wyglądała źle. W zasadzie nigdy nie widział jej w podobnym stanie. Jakby zaraz miała coś stracić. Jakby ktoś miał jej coś odebrać.
— Jeśli nie wrócę do piątku, tego przyszłego piątku za tydzień, powiedz Chejronowi, że polecieliśmy w stronę San Francisco — powiedział, wyłamując palce. Jego ADHD kompletnie nie wiedziało co ze sobą zrobić w stresie. — Aha, i przeproś ładnie Rosannagh, Khai i Irène za kradzież pegazów. Widuję je najczęściej w stajni. Możesz dać im buziaka od Milio.
— Jesteś nierozsądny — warknęła Kanmi, ale głos jej drżał w wybuchowej mieszańce złości i smutku. — Czy ty siebie słyszysz, Milio? Po cholerę idziesz na misję, na którą nie musisz iść?
Ścisnął palcami nasadę nosa, próbując zachować resztki cierpliwości.
— Chciałem być wobec ciebie fair, jasne? Żebyś… żebyś nie zdziwiła się, że przez jakiś czas mnie nie będzie. Albo może już w ogóle nie. Ale już podjąłem decyzję. W zasadzie to i tak chciałem zrobić to od dawna.
— Nie zostawiaj mnie! — wydusiła z siebie stłumionym okrzykiem. Zanim zdążył cokolwiek odparować, zarumieniła się znacznie, przełknęła ślinę i ciągnęła dalej. — Słuchaj, Milio, możesz robić, co chcesz. Ale musisz mi obiecać, że będziesz bezpieczny. Bogowie, można być bezpiecznym na misji? Wiesz, o co mi chodzi.
Śledził każde jej drgnięcie uważnym wzrokiem i czekał, aż cała złość z niej ujdzie. Zasługiwała na cierpliwość, nawet jeśli nerwy buzowały mu w żyłach.
Przetarła twarz dłonią.
— Ja pierdolę, po prostu obiecaj mi, że wrócisz. I że się kurwa nie zabijesz.
Uśmiechnął się do niej pocieszająco, wyciągając nieśmiało w jej stronę mały palec.
Kanmi odwzajemniła gest.
— Przysięgam na Styks, Kanmi. Wrócę do ciebie.
Sam sobie nie wierzył. Ale przysięga na Styks miała większe znaczenie niż jego ufność do siebie.
— A będziesz mnie dalej kochać, jeśli wrócę bez nogi albo ręki? Albo bez obydwu nóg, albo rąk? Albo bez głowy?
Przysunęła jego głowę bliżej do siebie i przydzwoniła mu czołem o czoło za to, jakim był kretynem.
Obozowicze fałszowali. Ze wszystkich głosów najlepiej rozpoznał ten Laurencego — nawet jeśli był kilometr dalej, przytłumiony przez ściany stajni, rozwodzony nad ogniskiem i w akompaniamencie chóru z każdego domku.
Osiodławszy trzy pegazy, Andrew i Milio wspólnie wrzucili nadal śpiącego Rubena na juki. Pegaz — Milio odczytał jego imię na tabliczce jako „Paskuda” napisane starogreckim — zarżał głośno, kiedy półżywy Ruben oparł obślinioną ze snu twarz o jego grzywę.
— Paskuda — powtórzył Milio, poprawiając siodło swojego konia, Piranii. — Pasują do siebie.
Pirania uszczypał go w szyję.
— Ten twój też — prychnął Andrew, wchodząc na grzecznego siwka.
— Ha, ha, jestem Andrew i jestem śmieszny — prychnął. — Co zrobimy z Rubenem i Paskudą? Nie polecą sami.
Paskuda potrząsnął łbem i wtedy Milio zauważył złoty sznur przytwierdzony do jego siodła, które łączyło się z pegazem Andrew.
— Aha. Świąteczny zaprzęg — mruknął, wyprowadzając Piranię na zewnątrz i zamykając za nimi drzwi. Pegazy zatrzepotały skrzydłami w rytm letniego wiatru. — A jak Ruben się obudzi i nie będzie chciał sam lecieć?
— To już będzie za późno. — Andrew wzruszył ramionami.
Milio nabrał w płuca powietrza, jeszcze raz, na wszelki, sprawdzając zawartość plecaka.
Kamyk Kanmi był od teraz jego amuletem.
— W zasadzie, gdzie będziemy lecieć? Oprócz tego, że na San Francisco? — dopytał.
Andrew zamilkł na chwilę, spinając lejce. Potem rzucił pełne powątpienia spojrzenie Milio i siedzącemu za nim Rubenowi.
— Nie wiem, gdzie dokładnie, ale mam pierwszy trop. Tydzień przed tym, jak Ruben wrócił, rozmawiałem z Aidenem iryfonem. — Milio zakłuło w sercu. Lydija nie zadzwoniła. Nie zdążył się nawet z nią pożegnać, a przed wyruszeniem na misję wydawała się zgaszona, jakby już wtedy część jej umarła. — Podobno misja zrobiła się spokojniejsza. Właśnie czekali na obiad, Aiden został na chwilę pokoju, żeby ze mną porozmawiać.
— Pokoju?
— No właśnie. Zatrzymali się w karczmie, „Pod dzikiem”. I na pewno nie było to miejsce dla śmiertelników, bo słyszałem całe stado pijanych centaurów. A ja wszędzie poznam odgłosy pijanych centaurów. — Milio nie zadawał pytań. Po raz kolejny. Zaczynało wychodzić mu to na dobre. — Chyba od tego powinniśmy zacząć.
Westchnął. Przy Andrew coraz częściej zdarzało mu się wzdychać.
Pegazy poderwały się do lotu w wieczorne niebo.
Andrew?
◇──◆──◇──◆
2034 słowa: Milio otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia