czwartek, 30 czerwca 2022

Od Milio CD Andrew — „Miasteczko Halloween”

Poprzednie opowiadanie

— Że… co?
Ze wszystkich rzeczy, które Milio chciałby usłyszeć od tego dzieciaka, na pewno nie pomyślał o tym. Spodziewał się czegoś w stylu: „tęsknię za nim”, „tak mi przykro” albo „no cóż, chyba nic z tym już nie zrobimy”.
Domek dwunasty królował w przeciwstawianiu się Chejronowi. Problem w tym, że ów przeciwstawianie polegało na byciu młodym i kończyło się tam, gdzie powinni pilnować ich rodzice. Alkohol, narkotyki, ruchanie się po kątach, to wszystko dało się Chejronowi wytłumaczyć. Misję, z której mogli nie wrócić i o którą nikt ich nie prosił? Niekoniecznie.
Nie wiedzieli nawet, od czego zacząć. Umiejętności detektywistyczne Milio obowiązywały znalezienie słuchawek, które zgubił tydzień temu w domku dwunastym.
— To chyba… nie jest dobry pomysł.
Andrew posłał mu wyjątkowo wkurzone spojrzenie. Milio zamachał rękoma.
— Nie zrozum mnie źle. Bogowie, „to nie jest dobry pomysł” z moich ust brzmi naprawdę dziwnie. Chodzi mi o to, że nie wiemy, od czego zacząć. A Chejron, skoro ma o tym nie wiedzieć, nam w tym nie pomoże.
Zmierzwił włosy, nie zważając na reakcję Andrew. W głębi duszy wiedział, że decyzję podjął już od razu — teraz pozostawało jedynie znaleźć jakieś rozwiązanie. Sensowne, o ile mogło takie istnieć.
Tego dnia, kiedy pojawił się Ruben — sam — Laurency wrócił blady po spotkaniu grupowych. Nic nie mówił. W zasadzie to nikt nic nie mówił i nie mówili do tej pory; Chejron zamilkł, Laurency zamilkł, wszyscy inni grupowi zamilkli. Pozostał tylko sam Ruben, któremu inni kazali milczeć.
Zmarszczył brwi, czując, jak napływa do niego złość, którą jeszcze pół godziny temu stłumił ponownie Chejron. Instynktownie dotknął w kieszeni bliźniaczych otwieraczy do piwa przy kluczach, które jednym ruchem mogłyby się zamienić w szable ze stygijskiego żelaza.
— Chyba mam lepszy pomysł.

Godzinę później wchodzili już na arenę treningową. Jeśli dziecko Aresa miałoby być gdzieś poza domkiem piątym, to byłoby na arenie treningowej.
Milio i Andrew przecisnęli się między siedzeniami na trybunach. Kibice byli nieliczni, ale Milio był pewien, że prawie połowa z nich była dziećmi Aresa. Kilka metrów niżej przy chrzęście żelaza walczyło ze sobą dwóch obozowiczów, których Milio rozpoznał jako obozowicza domku piątego, Venezio, i Salem, dziecko Hekate, które jeszcze kilka dni temu najebało się na imprezie u Dionizosków i zostało znalezione obrzygane przez Chejrona.
— Używanie greckiego ognia w walce jest nie fair! — wrzasnął Venezio, zaciskając pięść na swojej dory.
— Ach tak? — prychnęło Salem, upuszczając nieodpalone bomby greckiego ognia u stóp. — W takim razie masz to!
Pstryknęło palcami. Posypała się garść srebrnych iskier, a zanim Venezio zdążył odskoczyć, jego dory zamieniło się w gęstą breję, która spłynęła mu po ręce prosto na grunt.
Venezio wydał z siebie dźwięk przypominający warknięcie.
— Hej! Oddawaj dory!
Milio i Andrew nie byli już świadkami próby morderstwa Salem. Wkroczyli w długie korytarze podziemi amfiteatru, gdzie czekali następni ochotnicy. Z zewnątrz stary amfiteatr — służący teraz w końcu za salę treningową — wydawał się piękny, wewnątrz zaś przypominał surowe więzienie. Ściany, dawniej ozdobione symbolami wielkich wojowników, teraz nosiły znamiona czasu. Z niektórych płaskorzeźb poodpadały głowy i Herakles, zamiast pozbawić Hydry Lernejskiej głowy, został sam z niej okradziony.
Przykucnięty przy zimnej ścianie jak na skazaniu siedział poszukiwany Ruben, który nerwowo obracał w palcach małą figurkę przypominającą dinozaura.
Podniósł głowę, kiedy usłyszał kroki.
— Hej młody. Powiedz ładnie pa i się zbieramy — syknął Milio, chwytając dzieciaka za kołnierz obozowej koszulki.
— Co, do cholery?! — wrzasnął w odpowiedzi. — Pojebało cię?!
— Milio, może… eee… delikatniej? — zagaił Andrew.
— Sam sobie trzymaj wrednego gówniarza od Aresa w takim razie — mruknął.
Ruben kopnął go w kostkę. Z wrażenia puścił jego kołnierz i, nim zdążył dobyć dwóch otwieraczy w kieszeni, Ruben już rozwinął swoją sarissę, przybierając pozycję do walki.
Andrew rozcapierzył palce, z których uchodziły srebrne ogniki, jak jeszcze chwilę te, które rozpuściły dory Venezio.
— Nie chcemy walczyć — powiedział. — Chcemy, żebyś nam pomógł.
Milio oparł łokcie o dwie szable.
— Pomóc?
— Kto zabił Lydiję Hansen i Aidena Aliusa? — wyparował Milio.
Pytanie zawisło w powietrzu. Od roku nikt nie zadał go tak otwarcie.
— Nie pamiętam — wydusił Ruben, zwieszając głowę pod napięciem wzroku Milio.
— Posłuchaj, nie wierzę w te chejronowe bajki, a mam przy sobie całkiem sprawnego syna Hekate. Może zrobić magiczne łubudubu. Umiesz telepatię, Andrew?
Andrew pokręcił w odpowiedzi głową, ale Milio starał się to zignorować.
— Nie pamiętam, do cholery! N i e p a m i ę t a m! — wrzasnął Ruben. Kostki zbielały mu od ściskania sarissy. — Dajcie mi spokój, do cholery. Jeszcze dwie minuty i Salem przegra z Venezio. Wtedy ja wchodzę na ring.
Na trybunach rozległy się krzyki. Venezio odpowiedział im radosnym okrzykiem, unosząc do góry — najwyraźniej odzyskaną, Milio nie pytał jak — dory.
— Trzydzieści sekund — poprawił się Ruben.
— O, to już? — powtórzył Milio. — To świetnie się składa, bo my też nie mamy czasu.
Wyciągnął rękę, żeby ponownie pochwycić Rubena za kołnierz, ale dzieciak zrobił unik, pociągając Milio za rękę i próbując kopnąć go gdzieś, gdzie bogowie nie zaglądają. Milio syknął, ruchem ręki odwracając Rubena do siebie tyłem i, pchnąwszy go za kark, przyszpilił go do ziemi.
Drugą ręką rozwinął jedną z szabli i Ruben zaczął się szamotać.
Za jego plecami dobiegły pojedyncze szepty. Zaraz potem Ruben przestał się wyrywać.
— Stary — jęknął Milio, rzucając Andrew spojrzenie zza ramienia — co żeś ty mu zrobił?
— U-uśpiłem — wymamrotał.
— I nie mogłeś tak od razu?

Jedną z zalet braku pieniędzy był fakt, że Milio nie miał co spakować do plecaka. Ruben został wepchnięty do szafy w domku Hekate: po pierwsze, Andrew był ich grupowym. Nikt nie miał prawa się spierać. Po drugie: takie rzeczy były u nich na porządku dziennym. Merideth, widząc wsuwanego przez ich dwójkę półżywego Rubena do środka, podniosła wzrok zza książki i mruknęła jedynie:
— O, kolejny?
Milio nie pytał.
Wrzucił więc do plecaka dwie obozowe koszulki, przeterminowanego batonika Żabora, puszkę pepsi, słuchawki i kamień z różowym, oczojebnym napisem dyslektyka: „HEy, TO TWÓJ kAMIEŃ?”, który dostał od Kanmi. Przez chwilę zastanowił się nad wzięciem ze sobą butelki żubrówki. Misja chyba nie była na słabą głowę.
Wychodząc z domku dwunastego, wybijała godzina osiemnasta. Domki Obozu Herosów były już niemal puste — wszyscy ruszyli zgodnie na stołówkę. Patrząc tęsknie w stronę domku Hekate, uznał, że Andrew jeszcze nie zdążył się spakować — i poszedł do domku jedenastego.

Kanmi bazgrała jeszcze coś w zeszycie, z jedną nogą w bucie, jakby szykowała się już do wyjścia, ale koniecznie musiała wydusić coś ze swojej weny.
— Hop, hop, księżniczko — zawołał, pukając do drzwi.
— Już idę — mruknęła.
— Nie, w zasadzie to nie idziesz.
Rzucił się na jej łóżko, jedną nogą odpychając drugiego, niezałożonego jeszcze buta Kanmi na drugą stronę ściany. Posłała mu nienawistne spojrzenie i stuknęła go długopisem w głowę.
— Chcesz, żebym umarła z głodu?
Mieli nie mówić Chejronowi. Andrew nie poruszył tematu, żeby nie mówić jeszcze komuś. A jednak w głębi serca czuł, że nie powinien — niefortunny przypadek byłby łatwiejszy do pogodzenia się, gdyby Kanmi nie wiedziała, że w każdej chwili może ją zostawić.
— Chcę, żebyś o czymś wiedziała.
— No, słucham.
Spoważniała na chwilę. Nie wyczuł w jej głosie ani krztyny złośliwości, choć mówienie poważnych rzeczy nie było ani trochę na porządku dziennym Milio.
— Idę na misję.
— Paige nie miała ostatnio żadnych przepowiedni. — Zapadła między nimi cisza. Kanmi cisnęła notatnik na łóżko i zaczęła drżącymi rękami wymachiwać długopisem. — Milio, żartujesz, prawda?
Powiedział jej tylko trzy słowa, a Kanmi zachowywała się, jakby cały świat się zawalił. Nie mógł mieć jej tego za złe. Każdy półbóg tak reagował. Pamiętał minę Laurencjusza, to, jak zbladł, kiedy wrócił z narady grupowych po powrocie Rubena do Obozu Herosów. Półbogowie kończyli czasem gorzej niż wychodzące koty. Marzyli o śmierci pod kołami czy nieszczęśliwym wypadku, bo na inną śmierć nie było ich stać. Zamiast tego zostawali żywcem rozszarpywani przez kery. Potem resztki ich ciał musieli chować ich przyjaciele. Ich rodzeństwo.
Żaden półbóg nie pomyślał nigdy o śmierci w domu spokojnej starości czy nawet przy swojej rodzinie — o ile potrafiliby zapewnić jej bezpieczeństwo. Mówienie o tym na głos wydawało się wręcz śmiesznie.
— Mówię poważnie! — syknął zirytowany.
Kanmi nie wiedziała, na jaką misję idzie. Nie wiedziała, ile dojście do prawdy o śmierci Lydiji dla niego znaczyło, bo nigdy jej o tym nie powiedział. Wzbierała w nim złość, że ktoś po raz kolejny próbuje mu coś zakazać, jakby wiedzieli lepiej od niego.
No i miała rację. Szansę na powrót Milio były podobne do tych na wyleczenie piętnastoletniego Luciena z alkoholizmu.
— Czy ty właściwie wiesz, co robisz? Milio, powiedz najpierw, gdzie chcesz iść na tę durną misję i po co.
Podniósł się do siadu, przeczesując włosy palcami.
Kanmi wyglądała źle. W zasadzie nigdy nie widział jej w podobnym stanie. Jakby zaraz miała coś stracić. Jakby ktoś miał jej coś odebrać.
— Jeśli nie wrócę do piątku, tego przyszłego piątku za tydzień, powiedz Chejronowi, że polecieliśmy w stronę San Francisco — powiedział, wyłamując palce. Jego ADHD kompletnie nie wiedziało co ze sobą zrobić w stresie. — Aha, i przeproś ładnie Rosannagh, Khai i Irène za kradzież pegazów. Widuję je najczęściej w stajni. Możesz dać im buziaka od Milio.
— Jesteś nierozsądny — warknęła Kanmi, ale głos jej drżał w wybuchowej mieszańce złości i smutku. — Czy ty siebie słyszysz, Milio? Po cholerę idziesz na misję, na którą nie musisz iść?
Ścisnął palcami nasadę nosa, próbując zachować resztki cierpliwości.
— Chciałem być wobec ciebie fair, jasne? Żebyś… żebyś nie zdziwiła się, że przez jakiś czas mnie nie będzie. Albo może już w ogóle nie. Ale już podjąłem decyzję. W zasadzie to i tak chciałem zrobić to od dawna.
— Nie zostawiaj mnie! — wydusiła z siebie stłumionym okrzykiem. Zanim zdążył cokolwiek odparować, zarumieniła się znacznie, przełknęła ślinę i ciągnęła dalej. — Słuchaj, Milio, możesz robić, co chcesz. Ale musisz mi obiecać, że będziesz bezpieczny. Bogowie, można być bezpiecznym na misji? Wiesz, o co mi chodzi.
Śledził każde jej drgnięcie uważnym wzrokiem i czekał, aż cała złość z niej ujdzie. Zasługiwała na cierpliwość, nawet jeśli nerwy buzowały mu w żyłach.
Przetarła twarz dłonią.
— Ja pierdolę, po prostu obiecaj mi, że wrócisz. I że się kurwa nie zabijesz.
Uśmiechnął się do niej pocieszająco, wyciągając nieśmiało w jej stronę mały palec.
Kanmi odwzajemniła gest.
Przysięgam na Styks, Kanmi. Wrócę do ciebie.
Sam sobie nie wierzył. Ale przysięga na Styks miała większe znaczenie niż jego ufność do siebie.
— A będziesz mnie dalej kochać, jeśli wrócę bez nogi albo ręki? Albo bez obydwu nóg, albo rąk? Albo bez głowy?
Przysunęła jego głowę bliżej do siebie i przydzwoniła mu czołem o czoło za to, jakim był kretynem.

Obozowicze fałszowali. Ze wszystkich głosów najlepiej rozpoznał ten Laurencego — nawet jeśli był kilometr dalej, przytłumiony przez ściany stajni, rozwodzony nad ogniskiem i w akompaniamencie chóru z każdego domku.
Osiodławszy trzy pegazy, Andrew i Milio wspólnie wrzucili nadal śpiącego Rubena na juki. Pegaz — Milio odczytał jego imię na tabliczce jako „Paskuda” napisane starogreckim — zarżał głośno, kiedy półżywy Ruben oparł obślinioną ze snu twarz o jego grzywę.
Paskuda — powtórzył Milio, poprawiając siodło swojego konia, Piranii. — Pasują do siebie.
Pirania uszczypał go w szyję.
— Ten twój też — prychnął Andrew, wchodząc na grzecznego siwka.
— Ha, ha, jestem Andrew i jestem śmieszny — prychnął. — Co zrobimy z Rubenem i Paskudą? Nie polecą sami.
Paskuda potrząsnął łbem i wtedy Milio zauważył złoty sznur przytwierdzony do jego siodła, które łączyło się z pegazem Andrew.
— Aha. Świąteczny zaprzęg — mruknął, wyprowadzając Piranię na zewnątrz i zamykając za nimi drzwi. Pegazy zatrzepotały skrzydłami w rytm letniego wiatru. — A jak Ruben się obudzi i nie będzie chciał sam lecieć?
— To już będzie za późno. — Andrew wzruszył ramionami.
Milio nabrał w płuca powietrza, jeszcze raz, na wszelki, sprawdzając zawartość plecaka.
Kamyk Kanmi był od teraz jego amuletem.
— W zasadzie, gdzie będziemy lecieć? Oprócz tego, że na San Francisco? — dopytał.
Andrew zamilkł na chwilę, spinając lejce. Potem rzucił pełne powątpienia spojrzenie Milio i siedzącemu za nim Rubenowi.
— Nie wiem, gdzie dokładnie, ale mam pierwszy trop. Tydzień przed tym, jak Ruben wrócił, rozmawiałem z Aidenem iryfonem. — Milio zakłuło w sercu. Lydija nie zadzwoniła. Nie zdążył się nawet z nią pożegnać, a przed wyruszeniem na misję wydawała się zgaszona, jakby już wtedy część jej umarła. — Podobno misja zrobiła się spokojniejsza. Właśnie czekali na obiad, Aiden został na chwilę pokoju, żeby ze mną porozmawiać.
— Pokoju?
— No właśnie. Zatrzymali się w karczmie, „Pod dzikiem”. I na pewno nie było to miejsce dla śmiertelników, bo słyszałem całe stado pijanych centaurów. A ja wszędzie poznam odgłosy pijanych centaurów. — Milio nie zadawał pytań. Po raz kolejny. Zaczynało wychodzić mu to na dobre. — Chyba od tego powinniśmy zacząć.
Westchnął. Przy Andrew coraz częściej zdarzało mu się wzdychać.
Pegazy poderwały się do lotu w wieczorne niebo.

Andrew?
◇──◆──◇──◆
2034 słowa: Milio otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia

wtorek, 28 czerwca 2022

Od Aureliusza — „Mój kot zdziczał”

TW: transfobia

— Aaahh!! — wrzasnąłem, budząc się po dziewięciogodzinnej drzemce. Spojrzałem nerwowo na zegarek, na swojej szafce nocnej. — Dziewiąta piętnaście... zaspałem — wydukałem tylko, bo to wcale nie tak, że przed chwilą śnił mi się koszmar, w którym mój ojciec zamienił się w samego Kronosa (który jeszcze żywy „radował” się na widok swoich małych dzieci), który właśnie pożera mi siostrę ze smakiem! A moja macocha nie miała niczego przeciwko temu i chciała również złożyć i mnie w ofierze.

***

Odetchnąłem, wracając do domu rodzinnego z kotem na smyczy, co jak co, ale ten to dopiero potrafi szybko biegać... o mało nie wpadłem przez niego pod auto, a gdyby tego było mało, ten nicpoń wyrwał się ze smyczy i musiałem gonić go przez kolejne trzy osiedla... nienawidzę go, ale jednocześnie kocham.
— Już jesteś? Upiekłam ciastka — powiedziała postać, stojąc przy drzwiach od kuchni, ta „postać” była moją siostrą. — Długo cię nie było Reliusz... Eulalia ci uciekła? Nie dziwię się, zrobiłabym to samo, gdyby założyliby mi smycz i obudzili ze smacznej drzemki...
— Chcę ci przypomnieć — droga siostro —, że to ty kazałaś mi zabrać ją na spacer, bo sama zupełnie zapomniałaś o istnieniu kota, jesteś jak...
— Ojciec? — przerwała mi, uśmiechając się lekko, gryząc przy tym kawałek ciastka, które rozkruszyło się na jej fartuszek. — Słuszna uwaga, a teraz chodź, za nim niespodziewanie wszystkie ciasteczka znikną z tacy.
Przytaknąłem tylko głową i poszedłem za nią w głąb kuchni, wcześniej pozbawiając kota smyczy, który zamruczał zadowolony z takiego rozwoju zdarzeń. Wziąłem jedno ciastko do ręki i wgryzłem się w nie — poczułem eksplozję smaków — tu czekolada, borówka i jeszcze kilka innych owoców. Zrobiłem wielkie oczy, spoglądając na nią zdziwiony. — Jak?! — zapytałem, na tylko jednak uśmiechnęła się głupio i wzruszyła ramionami... potrzebuję przepisu na te ciastka, nie sądzę bym mógł w stanie „wyczarować” je sobie na kolacji w obozie.

— Stello! — krzyknęła moja macocha, widząc mnie z okruszkami w kącikach w ustach i z w połowie ugryzionym ciastkiem, które patrzyło na mnie, a ja na nie. — Aurelia powiedziała mi, że nie wyciągnęłaś prania, skarbie — dodała po chwili kobieta, poprawiając swoje białe długie do pasa włosy. — Ile razy mam Ci mówić, że jak coś się robi, to robi się to do końca?
— Przepraszam mamo... już idę — Westchnąłem cicho i wytarłem swoje usta o skrawek papieru, który urwałem, gdy tylko kobieta okrążyła mnie swoim wzrokiem. — Mówiłem ci już, byś mówiła mi „Aureliusz” — nie Stella — dopowiedziałem patrząc jej prosto w oczy.
— Tak, tak, Aureliuszu — powiedziała sarkastycznym głosem. — A właśnie... dzisiaj wracasz na obóz tak? Tak mówił twój ojciec, proszę cię więc, byś się pośpieszyła Aureliuszku — zaśmiała się po chwili drwiąco w moją stronę.
Skinąłem lekko głową, czując jak jej słowa i śmiech lekko mnie przytłaczają. — Czy moje imię naprawdę jest aż tak śmieszne? Może powinienem wrócić do Tobiasa? — pomyślałem i ruszyłem w stronę łazienki na piętrze. Poszedłem w górę po schodach, starając się nie rozdeptać przy tym Eulalii, która plątała mi się między nogami, wołając wręcz po atencję. Przechodząc przez korytarz, usłyszałem jak mój ojciec wydaje z siebie przekleństwo w swoim biurze, domyśliłem się już sam, że pewnie popełnił jakąś literówkę w zdaniu, albo usunął przypadkiem ważny e-mail...
Wyjąłem pranie i włożyłem je do miski na nie. Wywiesiłem ciuchy i poszedłem spędzić resztę czasu sam ze sobą, w swoich czterech ścianach.

***

— Osiemnasta dwadzieścia — powiedziałem sam do siebie i wyszedłem z pokoju ciągnąc za sobą walizkę. — Możemy jechać tato — uśmiechnąłem się do niego kącikiem ust i poszedłem za nim do samochodu.
Schowałem walizkę do bagażnika i wsiadłem do auta. Zapiąłem standardowo pas i przejrzałem się samemu w lusterku, podziwiając swoje włosy, które o dziwo chciały się ułożyć. Po kilku chwilach dopiero zauważyłem naszego kota, który siedział zadowolony na tylnym siedzeniu, machając ogonem. Przed tym, jak mój ojciec zdążył wyjechać z podwórka, wziąłem kota na ręce, przesuwając się między siedzeniami i ułożyłem go na swoich kolanach.
— Dobrze tam jest, na tym obozie Au-Aureliuszu? — zaczął mężczyzna siedzący obok mnie, na siedzeniu kierowcy. Co jak co — ale on był ostatnią osobą, od której spodziewałem się powiedzenia do mnie preferowanym imieniem.
— Jest dobrze — odpowiedziałem nadal w lekkim szoku.
— Masz tam wielu przyjaciół? A może, masz kogoś na oku? — zaśmiał się cicho, na co ja tylko zarumieniłem się mimowolnie.
— Nie, na razie nie mam nikogo na oku, a przyjaciele? Też ich wielu nie ma... to znaczy — wszystko to tylko znajomi — odparłem, głaszcząc kota za uchem. — Nie potrzebuje przyjaciół do szczęścia, póki będę piękny, świat należy do mnie — powiedziałem, na co starszy zaśmiał się cicho.
— Wiesz, nie wiem, czy nadal powinieneś jeździć na ten obóz, twoje umiejętności nie rozwijają się szybko, nie byłeś na żadnej misji, nie masz przyjaciół... czemu nie chcesz mieć normalnego nastol- — przerwałem mu. O czym on w ogóle mówił? Zwykłe nastoletnie życie, podczas gdy potwory chcą cię zabić? To chyba jakieś żarty!
— Nie tato, ja chcę tam nadal jeździć, jestem tam przynajmniej jakkolwiek bezpieczny... i zwykłe życie nastolatka? Jak ty to sobie wyobrażasz? Pewnie macocha ci coś nagadała, znowu.
Reszta jazdy była cicha, nikt się nie odezwał, jedynym dźwiękiem, które oboje słyszeliśmy, były nasze osobne myśli, radio i kot.

Po jakiejś godzinie byłem już na miejscu. Wyszedłem bez do widzenia, pozostawiając jednak kota i biorąc za to swoją walizkę. Wszedłem do obozu i poszedłem do domku numer dziesięć.

◇──◆──◇──◆
859 słów: Aureliusz otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia

Aureliusz Adarns Collins

I'm liquid smooth, come touch me, too I'm at my highest peak, I'm ripe About to fall, capture me Or at least take my picture Kuzurete yuku maeni

zdjecieAureliusz Adarns CollinsON/JEGO — 15 LAT — PÓŁBÓG — NIEMIEC — 40 PD — 6 PU — 100 PZ𝗔𝘂𝗿𝗲𝗹𝗶𝘂𝘀𝘇 ꏍ Infj,𓏲࣪#4649

Syn Afrodyty

Od Florence do Merideth — „Kłopot na czterech łapach”

Florence oparła łokieć o parapet, wyglądając przez okno na ulicę. Czuła, jak jej powieki leniwie opadają, kiedy śledziła wzrokiem sylwetki ludzi przemierzających ulice Nowego Jorku. Każdy się gdzieś śpieszył, pomimo ogromnego żaru i blasku słońca gładzącego twarze. Na szczęście znajdowały się również na tyle szczęśliwe osoby, by móc spokojnie odpocząć, z dala od gorąca.
Nawet jeśli jednak klimatyzacja potężnymi podmuchami wypełniała pomieszczenie, to jednak nie sprawiała, że życie stawało się jakkolwiek milsze. Podczas takich letnich dni aż chciało się po prostu położyć pod wiatrakiem i przestać na chwilę funkcjonować, jednak nie zawsze było to możliwe. Szczególnie jeśli nie posiadasz aktualnie żadnego wiatraka. A tak wyglądała sytuacja w domku numer 4, z którego w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął wiatrak, a nikt normalny nie chciałby się nim podzielić.
Westchnęła głęboko, odgarniając nieco włosy i wreszcie się wyprostowując. Do jej nosa dobiegał delikatny zapach kawy i mleka, a także przyjemny, ziołowy zapach herbaty. Przez okno wpadały promienie słońca, które oświetlały całą kawiarnię. O tej porze nie było tu jeszcze dużo klientów. Zaledwie parę osób siorbało po cichu swój napój. Została jedynie krótka chwila do godzin szczytu, ale Florence liczyła, że do tej pory będzie już gdzieś zupełnie indziej.
Rozejrzała się powoli po całym pomieszczeniu, dopiero na końcu kładąc spojrzenie na dziewczynie, która zmierzała pośpiesznie w jej kierunku. Na jej tacy balansowała zielona herbata z odbijającymi się od jej ścianek kostkami lodu i opadającą na dno miętą. Florence uśmiechnęła się delikatnie na ten widok.
— Proszę, oto twoje zamówienie — powiedziała kelnerka, odkładając napój na stolik. Lód głośno uderzył o szkło. Postawiła jeszcze na stoliku talerzyk z paroma ciastkami. — A to ciasteczka.
— Dziękuję — odparła Florence, nadal unosząc wargi w uśmiechu. Odprowadziła dziewczynę wzrokiem, a kiedy ta w końcu zniknęła w zapleczu, chwyciła ciastka i włożyła je do torebki, z której wystawały dwie główki jej szczurów — Alastora i Pero. Szybko je pochwyciły, zanurzyły się z powrotem w torebce i zaczęły je chrupać.
Florence w międzyczasie uniosła szklankę do ust. Prawie od razu zaczęła pić, czując już, jak pragnienie suszy jej gardło. Ten niebiański smak sprawił, że praktycznie roztopiła się w krześle. Przymrużyła oczy, delektując się tą chwilą. Przyjście tutaj było jednak bardzo dobrym wyborem.
Wtem, przerwała picie, dostrzegając kątem oka sylwetkę znajdującą się niebezpiecznie blisko okna. Instynktownie przekręciła się, widząc podejrzany kształt. Jakiś mężczyzna szedł szybkim krokiem, w jego rękach sporej wielkości paczka. Oczy wędrowały mu chaotycznie po każdym przechodniu. Jego ciało było masywne i krępe, jednak plecy zdawały się skurczone, jak gdyby chował się przed kimś.
Właściwie… nie powinno jej to dziwić. W końcu gdzie łatwiej się schować niż na stłoczonych ulicach wielkiej metropolii? Tutaj wszyscy są dziwni, więc koniec końców dziwność staje się tutejszą normalnością.
Postukała palcami w stolik, wpatrując się uważnie w osobę, która z każdą chwilą oddalała się od szyby kawiarni. Florence przejechała pośpiesznie dłonią po włosach, zatykając swoje rude kosmyki za uszy. Iść czy nie iść? Odstawiła szklankę, która z głośnym brzdękiem zderzyła się ze stolikiem. Rzuciła obok niej nieodliczone banknoty i pośpiesznie wstała. Najpewniej parę osób spojrzało się na nią, ale nie zwróciła na to uwagi.
Trzasnęła drzwiami. Dzwoneczek pożegnał ją, jeszcze zanim znalazła się w zupełnie innym świecie. Pełnym gwaru, ludzi i duszącego gorąca. A także z pewnością niepachnącego tak przyjemnie, jak herbata.
Pośpieszyła się w kierunku, w którym wcześniej kierował się mężczyzna. Westchnęła głęboko, zdając sobie sprawę z tego, że zdążył już dawno zniknąć w tłumie. Miała jednak szansę go dogonić — ulica ciągnęła się jeszcze długo, wypełniona kafejkami i stoiskami. Zaczęła przepychać się przez grupki ludzi. Uśmiechała się i przepraszała każdego, kogo popchnęła, choć jej oczy skupione były całkowicie na miejscu, do którego dążyła. Kątem oka dostrzegła klomby bratków, które zdawały się ciągnąć wzdłuż całej ulicy. Musnęła je delikatnie ręką, przymknęła oczy i kiedy ponownie je otworzyła, znajdowała się już o wiele dalej.
Tuż przed nią pojawił się wreszcie znowu ten podejrzany mężczyzna. Jak gdyby nigdy nic wtopiła się znowu w tłum i zaczęła za nim podążać spokojnym krokiem, tak, aby jej nie dostrzegł. Kiedy skręcił w kolejną uliczkę i kolejną, i kolejną, nadal za nim podążała, aż w końcu zatrzymała się za rogiem, kiedy tłum zrzedniał. Usłyszała jakieś szmeranie i trzaskanie śmieci, a następnie oddalające się kroki. Odetchnęła głęboko, wbiegając w uliczkę. Co mógł tu zostawić? Może odkryła jakiegoś nowojorskiego przestępcę? Dealera narkotyków? Potarła ręce, czując lekkie podekscytowanie, kiedy otwierała kosz na śmieci.
Jednak to, co zobaczyła, całkowicie wykraczało poza jej oczekiwania.
Spomiędzy worków spoglądała na nią para czarnych niczym paciorki oczu, mały nosek i nieco większe włochate ciałko. Piesek zaczął skomleć na jej widok i wdrapywać się, by znaleźć się jak najbliżej niej. Wyciągnęła do niego ręce, które zaczął oblizywać.
— Och — wykrztusiła z siebie, zupełnie nieprzygotowana na taki obrót spraw. — Cześć, maluszku. Jesteś taki uroczy, co, słodziaku?
Wzięła go na ręce, żeby dobrze mu się przyjrzeć i sprawdzić, czy nie jest przypadkiem ranny. Na szczęście nie dostrzegła żadnych ran, choć nie wyglądał jakby był w najlepszym stanie. Wykrzywiła się, zastanawiając się, jak ten facet mógł go tu tak po prostu zostawić. Szczeniak korzystał z okazji, że znajdował się na poziomie jej twarzy i zaczął ją wylizywać. Pero wspięła się z jej torebki na ramię, przyglądając się z dezaprobatą temu dziwnemu, włochatemu stworzeniu. Florence na nią zerknęła i westchnęła:
— Co my z nim zrobimy…? Musielibyśmy zadzwonić do schroniska, prawda?
Spojrzała prosto w oczy pieska, który również się w nią wpatrywał z wyczekiwaniem.
— Hmm, wyglądasz, jakbyś miał na imię Adonis. Tak, Adonis? Tak? — gruchała cały czas do pieska, pozwalając mu się wylizywać. Jego lekko klapnięte uszy i brązowe łatki dodawały mu jeszcze większego uroku. Jak ktoś mógł się w nim nie zakochać?
Przez dłuższą chwilę rozmyślała o tym, co by uczynić, aż w końcu stwierdziła, że jej pierwszym przystankiem będzie sklep zoologiczny. Parę stuknięć na telefonie i znalezienie najbliższego sklepu nie było żadnym problemem. Kupiła mu małe szelki, a także małą karmę i gryzak, które schowała w swojej pojemnej torbie.
I tak jakoś się złożyło, że po jakimś czasie, kiedy słońce już chowała się za horyzontem, znalazła się pod Obozem Herosów. Z psem pod pachą. Przygryzła wargę, zastanawiając się, czy na pewno był to dobry pomysł… i jakim cudem nadal nie zadzwoniła do tego schroniska? Co ona w ogóle tu z nim robiła? Spojrzała na Adonisa z powątpiewaniem, które od razu zniknęło, kiedy zobaczyła jego wielkie oczka.
Weźmie go tylko na jakiś czas do domku, a w tym czasie znajdzie mu dobry dom i wszystko się ułoży. Jedyne co musi zrobić to prześlizgnąć się niezauważona do środka, co nie powinno stanowić żadnego problemu z jej mocami.
Włożyła swojego nowego podopiecznego do torby, przyciskając jednocześnie palec do ust na znak, żeby zachował na chwilę ciszę. Rozejrzała się jeszcze ostatni raz dookoła, żeby upewnić się, że nikt jej nie widział i wtedy serce zabiło jej szybciej, a włosy stanęły dęba. Stała przed nią jakaś dziewczyna, która akurat MUSIAŁA przechodzić obok. Florence uśmiechnęła się, o wiele szerzej niż powinna, licząc, że tamta nic nie zauważyła. Jednak wszelkie jej nadzieje rozmyły się, kiedy z jej torby wyłoniły się pewien wilgotny nosek.

Merideth?
◇──◆──◇──◆
1157 słów: Florence otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia

poniedziałek, 27 czerwca 2022

Od Yves — „Cholerny, przeciekający dach”

A woda płynęła ciurkiem, całkiem szybko. Chyba. Przyspieszała, prawda? To grawitacja ciągnęła ją ze zdwojoną siłą w dół. To te maleńkie cząsteczki, te drobinki, te kropelki właśnie – właśnie one tak bardzo, same z siebie, ale też dla zasady – chciały się oddzielić od swojego źródła. I spaść. Dotknąć ziemi, poczuć ją pod sobą, okryć ją, pochłonąć… być może naznaczyć, bo ten konkretny fragment, właśnie t e n jeden jedyny, w tej chwili staje się jej. I tak jak kropla jest właścicielem ziemi, tak ziemia posiada tę kroplę. W pierwszym momencie złączenia stają się od siebie zależne, potrzebne sobie wzajemnie. Razem są i będą, póki nic ich nie rozłączy siłą… albo starą ścierką jak w tej chwili zrobiła to Yves.

Domek Hefajstosa ogólnie raczej słynął z pewnego zagracenia, miliona niezbyt przydatnych i tych wybitnie nieprzydatnych rzeczy, więc określone przez grupowego ‘dni sprzątania’ nigdy nie były przyjemne. No bo powiedzmy sobie szczerze – majsterkowicze uwielbiają kolekcjonować i tworzyć, a potomkowie greckiego boga kowali byli właśnie tym – grupą zapalonych śmieciozbieraczy. Choć to nie samo zbieranie było problemem. Od zawsze, kiedy tylko pojawiło się nowe mało przydatne zjawisko, zostawało przerobione na jeszcze mniej przydatne, bezwartościowe i… no dobrze, nie przesadzajmy. W końcu, kto nie chciałby własnej maszynki do syropu klonowego, która robiła na naleśnikach idealne serduszko? Nikt, by nie przegapił okazji, aby kupić taki przedmiot na pchlim targu. Tylko że dziewiątka nie była pchlim targiem, a obozowicze raczej nie jadali zbyt często średnio wysmażonych pancake'ów. Inne wynalazki zagracające średniawy domek składały się przede wszystkim z elementów, których Yves nigdy nie używała, więc kiedy przychodziły wakacje, próbowała je przecierać i wydobyć z nich dawno wygasły błysk. Świeżością owe przedmioty nie grzeszyły przede wszystkim dlatego, że – wstyd się przyznać – Yves raczej szyła, niż skręcała i wypalała. Faktycznie, kiedyś bardzo zależało jej na odkryciu odporności na ogień, panowaniu nad płomieniami i innymi takimi, wiecie, faktycznie istotnie magicznymi sprawami, ale po kolejnej próbie, która skończyła się wizytą w szpitalu wojskowych, po prostu odpuściła. IO trzymała się od ognia z dala, bo choć czarować i współpracować z nim nie umiała ani trochę, to leciała na płomienie jak muchy do lampy naftowej. Gorąc ją podpuszczał i przyciągał, a to zawsze się kończyło nie tak, jak powinno. Wynalazki zatem czekały na swoich nowych, potencjalnych właścicieli. Młodych herosów, którzy nie stracili jeszcze głębokiego zapału do życia. Dlatego, właśnie gdy nadchodziły wakacje, Yves starała się zrobić, co tylko mogła, aby zachęcić nowych – lub starych – okazyjnych mieszkańców do zaadoptowania tych cacek. Albo po prostu liczyła, że Hefajstos w końcu uzna jakiegoś potomka i pozwoli jej wyleczyć się z samotności. Wiecie, w czym jeszcze liczba gratów przeszkadzała? Była idealnym miejscem do rozwoju dla brudu. Ciasne zakamarki, przejścia, pokoje – strychy. Co tydzień nowy pająk, nowa pajęczyna, nowa warstwa narastającego kurzu, który mimo częstego wycierania na nowo kłębił się i piętrzył. Nikt nie garnął się do polerowania osmolonych stołów, które wydawałoby się – nie były myte od… niepamiętnych czasów. A teraz, kiedy Yves była jedyną mieszkanką dziewiątki, samotne były też jej porządkowe dni. I nawet nie takie brudne, bo w końcu nie wylewał się żaden nowy smar czy farba. Jedynie nitki, igły i skrawki materiałów. A! I woda, której nie chciało jej się pozbyć. Przeciekające deski w dachu powoli zaczynały ją irytować, bo mimo braku częstych ulew, zawsze zdarzały się wścibskie resztówki porannej rosy, które gęsto osadzały się między mchem i skraplały przez niewielkie otwory w deskach.

Kiedy do drzwi rozległo się natarczywe pukanie, była pewna, że to w końcu on. Nowy kompan wspólnej podróży, jej najlepszy przyjaciel. W końcu ani człowiek, ani półbóg nie uderza z taką siłą. - Już idę – radość w jej głosie była niemal namacalna. Zeszła z niewysokiej drabiny, którą podstawiła, by w końcu załatać dziurawy dach. Nie musiała tego robić, skoro była zajęta, prawda? Umówiona z przyjacielem.
Otworzyła drzwi. Momentalnie zbladła, a uśmiech uleciał z jej twarzy jak życie z legendarnego Leo Valdeza po bitwie z Gają. Cofnęła się, aby zatrzasnąć się w chłodnym, bezpiecznym, odosobnionym domku. Bez gości, smarkaczy i wkurzających, niedojrzałych herosków.
– Hej, ogólnie chciałem tylko powiedzieć – zająknął się – że przez przypadek spadło nam….
– Co? Zastanów się, czy na pewno chcesz coś mówić szczylu.
– No spadło nam, chłopaki mnie wysłali, bo – przełknął ślinę. Yves odliczała w myślach, starając się nie zabić przypadkowego, młodego półboga, którego widziała po raz pierwszy w życiu – starsi powiedzieli mi, że no, kazali mi w sumie powiedzieć, bo mówili, że jesteś…
– Do rzeczy – jej cierpliwość dobiegła końca, czuła jak gotuje jej się krew w żyłach – co takiego zrobiłeś?
– Balon z wodą utknął mi na dachu – i w momencie, kiedy usłyszała cichy strzał, wiedziała już, dlaczego zaraz pozbawi życia smarkacza spod drzwi. Woda z hukiem chlusnęła prosto na jej misternie ułożone i zaczesane w koczek włosy. Definitywnie musi załatać dach. Ale najpierw spuści komuś łomot.
– Z którego jesteś domku, smarku? Prowadź mnie albo wylądujesz w żarolubnym naczyniu razem z węglem – szarpnęła młodego za ramię i obserwowała, jak grupka samców zbliża się do niej.

Halo, hej, jakiś wątek tak lub nie?
◇──◆──◇──◆
813 słów: Yves otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia

Yves Foster

Nigdy nie będziesz miał przyjemności posiadania konia, możesz mieć przyjemność bycia jego sługą.

zdjecieYves FosterONA/JEJ — 16 LAT — PÓŁBOGINI — FRANCUZKA — 8 PD — 0 PU — 100 PZMari ~~#2143

Największa koniara Obozu Herosów

Od Kai CD Mei — „Promienie słońca”

Poprzednie opowiadanie

Otworzyła szerzej oczy, nie mogąc nadziwić się temu, co właśnie usłyszała. Magiczne grzyby? Jak surrealistycznie to brzmi, prawie tak, jakby teraz śniła, a jej mózg zaczął płatać figle, tworząc dziwne ciągi wydarzeń. Najdziwniejsze w tym wszystkim jednak było to, że podekscytowana białowłosa, chwyciła małą dłonią ramię wyższej dziewczyny i spróbowała ją pociągnąć za sobą. Gdzie ją prowadziła? Oczywiście do magicznego parapetu, na którym Mei hodowała magiczne grzyby.
— Nie mogę uwierzyć — pisnęła, podekscytowana. — I to one były powodem, dla którego ten dym widoczny był z pięciu kilometrów?
— Pięciu kilometrów? — Zatrzymała się. — Nie przesadzaj, nie robiłabym aż takiego syfu, zresztą zwracanie na siebie uwagi czymś takim jest nieodpowiedzialne.
Kaya zamrugała, wpatrując się w towarzyszkę, jakby usłyszała największą brednię tego roku.
— Ja żartowałam z tymi pięcioma kilometrami — roześmiała się. — To była randomowa liczba, która akurat przyszła mi do głowy. A pięć brzmi całkiem ładnie, co nie?
Mei uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, całkowicie zbita z tropu. Kaya zdecydowanie swoim stylem bycia zaczęła ją przeciążać — dopiero co się poznały, a wyższa nie nadążała za biegającymi w trzech różnych kierunkach myślami białowłosej. Prawie tak, jakby obie mówiły do siebie w dwóch zupełnie różnych od siebie językach, dla przykładu: Mei mówiąca po niemiecku, a Kaya odpowiadająca jej po chińsku.
— Wiesz co, nie wiem, czy pokazywałabym te grzyby byle komu — rzekła nagle Mei.
Jej długie, brązowe włosy powiewały na wietrze, a stoicka twarz wpatrywała się w delikatną, umalowaną buźkę Kai.
— Nie ufasz mi? — zasmuciła się.
— Nie znam cię na tyle dobrze, by pokazywać ci moje grzybki. Może kiedy indziej. — Odwróciła się, by odejść, mając cichą nadzieję na to, że Kaya zrozumie przekaz.
Jakież było zdziwienie Mei, kiedy drobna ręka dziewczyny ponownie spoczęła na jej ramieniu, a brązowe, lśniące oczy wpatrywały się w nią błagalnie.
— Błagam.
— Nie.
— Proszę. — Wygięła usta w najokropniejszym grymasie, jaki tylko mogła zrobić.
Mei westchnęła, jednakże zgodziła się i poprowadziła Kayę do swojego miejsca, w którym spała.
Po tym, jak obie weszły do środka, Kayę uderzył niemożliwy smród potu. Starała się jednak ukrywać to, co poczuła, idąc dzielnie dalej. Wszędzie natomiast widziała niepościelone łóżka, leżące skarpetki na podłodze. Prawie tak, jakby trafiła do miejsca, w którym przebywały same dzieci Wulkana. To jednak był wynik… pośpiechu, który zapanował tu z samego rana. Łóżko Mei było natomiast jedynym schludnie pościelonym z pięknie ułożonymi poduszkami.
— Gdzie grzybki? — wyparowała, nie mogąc dłużej wytrzymać.
— Co chcesz zrobić z tą informacją? — spytała podejrzliwie.
Zaczynały się podejrzenia. Uśmiech z twarzy Kai zniknął, a na jego miejsce znów wstąpił grymas, który był nieodłącznym elementem jej mimiki. Mei jednak stała niewzruszona, z założonymi rękoma na piersi, czekając na odpowiedź. Była śmiertelnie poważna — i w żadnym wypadku nie ufała białowłosej, która kompletnie bez zaproszenia wparowała na jej spotkanie ze znajomymi, by zacząć wypytywać o papierosy.
— Mówiłam już, że nie będę na ciebie kablować. Jak myślisz, ile mam lat?
— Nie wiem, piętnaście? — Wzruszyła ramionami.
Kaya złapała się za pierś. Niemożliwe, żeby ktoś ją odmłodził aż tak bardzo.
— Naprawdę tak myślisz?
— A pomyliłam się?
— Tak jakoś o trzy lata… — Posmutniała.
Mei podrapała się po głowie.
— Wiesz, ale to dalej nie sprawia, że jesteś dla mnie mniej podejrzliwa. Nie będę pokazywać ci moich grzybków — odparła stanowczo i nim Kaya zdołała cokolwiek powiedzieć, brunetka delikatnie wyprowadziła ją na zewnątrz baraku.
Zbita z tropu dziewczyna stała na zewnątrz, obserwując dwóch chłopców grających ze sobą w durną grę; a ona stała, wyprowadzona przed chwilą na zewnątrz, na jakieś trzydzieści stopni, dlatego, że została wzięta za kreta. Przecież się tłumaczyła! Złość nabuzowała w niej tak bardzo, iż bez słowa podeszła do młodszych szatynów, rzuciła im jedno spojrzenie i usiadła obok nich na brudnej ziemi, mając gdzieś swoje białe spodnie.
— W co gracie?
— W kości — odparł jeden, otwierając dłoń, w której trzymał pięć kostek do gry.
Wyglądali na przerażonych, ale cóż im się dziwić, skoro Kaya siedziała obok nich ze zmarszczonymi brwiami i ze złością miętoliła w jednej ręce koszulę.
— Dawać rundkę — burknęła.
— Ale…
— Nie gracie?
— Mamy teraz przerwę. Jest za gorąco.
Kaya podniosła się ze złością i odeszła, a dwójka chłopców wymieniła ze sobą zmieszane spojrzenia.
— Pieprzone grzybki — warknęła do siebie po drodze, kiedy kopnęła wybitnie dużego kamienia. — Znajdę te grzybki i je zobaczę. Zobaczę te grzybki.

Nie minęła godzina, a Kaya znów szła w kierunku baraku, w którym śpi Mei. Smród potu na szczęście zniknął (albo nie zwróciła tym razem na to uwagi), a porozrzucane wcześniej skarpetki znalazły swoich właścicieli. Brunetka natomiast leżała na łóżku z książką na twarzy i splecionymi rękoma na klatce piersiowej.
— Słuchaj, ja nie jestem żadnym kretem. Każdy głupi zobaczyłby ten dym, a ja się po prostu zainteresowałam.
Mei nawet nie drgnęła.
— Nie wiem, dlaczego tak bardzo mi nie ufasz, ale w życiu bym na nikogo nie skarżyła, nawet jakbyś z dzieciakami Bachusa piła wino w ukryciu do upadłego.
Mei chrapnęła.
— Halo? — Kaya delikatnie podniosła książkę z jej twarzy.
Dziewczyna smacznie spała, nie słysząc ani jednego słowa, które przed chwilą wyrzuciła z siebie białowłosa.

Mei?

◇──◆──◇──◆
808 słów: Kaya otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia

Od Charlotte — „Nagroda za wywiad z wampirem”

– Tak podoba mi się ten strój. – Westchnęła. – Jedno z moich lepszych dzieł, naprawdę. Taka szkoda. – Kolejne westchnięcie.
Cały czas wyginała się przed ogromnym lustrem ze złotą ramą, zupełnie jakby chciała zapamiętać jak wygląda w tym tęczowym topie z absolutnie każdej możliwej strony.
– To załóż go znowu. – Różowowłosa wzruszyła ramionami. W odpowiedzi dostała jednak wpierw spojrzenie pełne zdumienia (i nawet, jakby, przerażenia), a następnie śmiech. Przewróciła oczami.
Drzwi do domku otworzyły się nagle i wpadła do niego jedna z sióstr Lottie, Missi. Przywitała ją zdecydowanie przesadzonym okrzykiem zachwytu.
– Och, jaka piękna!
Wyciągnęła telefon i ustawiła się nad ramieniem siostry. Szybko zrobiła zdjęcie, cmoknęła brunetkę w policzek i poszła. Ta krótka, jak typowa w tym miejscu czynność, zdała się nadszarpnąć cierpliwość rozwalonego na otomanie gościa.
– Myślałam, że przyszłaś po mnie z jakąś sprawą. Przysięgam, jeśli chodzi o podziwianie cię przed lustrem, Charlotte…
– No już, już ci mówię, nie denerwuj się tak. – Dziewczyna przestała się kręcić i przysiadła na pufie, naprzeciwko przyjaciółki. Marirosa przewróciła oczami już trzy razy w ciągu ostatnich paru minut, lada moment mogła wybuchnąć. Choć zdarzało się jej to częściej niż zazwyczaj podczas wizyt w domku Afrodyty i Lottie była już całkiem przyzwyczajona, to jednak znała ją na tyle, by wiedzieć, kiedy jest na skraju wytrzymałości.
– Postanowiłam założyć gazetę. Właściwie to nie do końca gazetę, to znaczy, no taką małą. Naszego obozu.
– Łał.
– Marirosaaa, błagam. Odrobina entuzjazmu? Wsparcia najlepszej przyjaciółki? Cokolwiek?! – Lottie spoglądała z wyrzutem na powstrzymującą się od śmiechu córkę Aresa.
– Ale po co? Przejdzie ci po tygodniu.
– Jesteś okropna. Naprawdę, okropna. – Lottie wstała i podeszła do okna. – Ale wybaczam ci. Poza tym, potrzebuję twojej pomocy.
– O nie. Nie ma mowy. Nie będę robić z tobą żadnej durnej gazetki z poradami modowymi. Zapomnij.
– To będzie porządna gazeta! – Charlotte krzyknęła. – Tygodnik! Obozowy Tygodnik! I nie będzie o modzie. – Znowu usiadła, zwieszając głowę. – Chejron nie pozwolił.
Marirosa już nie mogła powstrzymać śmiechu.
– Rozumiem – powiedziała, gdy już skończyła rechotać. – W takim razie nie ma mowy, żebym prowadziła z tobą Obozowy Tygodnik.
– Ale potrzebuję przeprowadzić z kimś wywiad! To tylko parę pytań, Marirosa, proszę. – Spojrzała na nią błagalnym wzrokiem. Przysiadła się tuż obok i objęła przyjaciółkę ramieniem. Ta odsunęła się szybko i wymanewrowała tak, aby uniknąć przytulenia. Stanęła pod oknem i oparła się o parapet.
– Nie.
– No, proszę! Naprawdę, tylko kilka pytań. Już nawet parę wymyśliłam, posłuchaj. Pierwsze to będzie „Jak masz na imię i jaki bóg jest twoim przodkiem?”. Widzisz, łatwe! – Lottie zignorowała parsknięcie z poirytowania, które doszło do niej spod okna i kontynuowała: – Potem drugie, „Który to twój rok w obozie?”, potem „Jak ci mijają pierwsze dni pobytu? Czy ci się podoba?”, a potem, hm…
– Lottie – zaczęła Marirosa kierując się w stronę wyjścia. – Nie. Przykro mi, ale wywiad o pierwszych dniach pobytu mogłaś zrobić ze mną pięć lat temu.
– Nie, proszę, zostań! – W głosie dziewczyny zabrzmiała panika. – Masz rację, mogę zmodyfikować pytania! Widzisz, może nawet mi pomożesz…
Trzaśnięcie drzwi zapewniło ją, że raczej jej nie pomoże. Charlotte jednak nie należała do osób, które poddają się łatwo. Szybko otworzyła okno i wychyliła się przez nie do pasa. Odwróciła się w stronę odchodzącej prędko przyjaciółki i krzyknęła:
– Proszę! Możemy to zrobić anonimowo! No weź!
Kilka głów odwróciło się w jej stronę i zaklęła w myślach. Anonimowość chyba nie wchodziła już w grę. Ponownie krzyknęła do oddalających się pleców:
– Zastanów się, dobrze?! Przyjdę do ciebie wieczorem!
– Nie masz po co! Ale przeczytam cokolwiek tam napiszesz! – odkrzyknęła jej w końcu Marirosa odkręcając się i idąc tyłem. Sekundę później odwróciła się na pięcie i zniknęła w swoim domku.

– Hej! Gdzie brat?
– Leży w łóżku.
– Głupie pytanie, hm?
– Ta.
Lottie przeszła przez wejście do domku Hypnosa, mijając Bianco. Już kierowała się ku pokojowi bliźniaków, gdy chłopak ją zatrzymał.
– A ty nie idziesz na imprezę?
– Co? Jaką? – Zmarszczyła brwi. Czy to możliwe, żeby nie wiedziała o imprezie w którymś z domków? Ona?!
– No, w domku Hermesa. Zapomniałaś? Piękna tradycja witania nowych. Co ty, chora jesteś? – Oparł się o framugę i przekrzywił głowę, jakby chcąc się jej przyjrzeć.
– Uhh, cały dzień próbuję coś załatwić. Musiało mi wylecieć z głowy, że to dzisiaj! Dzięki Bianco.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Jego nie ma co przekonywać. – Wskazał głową na drzwi. – Już pytałem, nie wiem o co mu chodzi.
– Zmęczony?
– Chyba życiem.
Lottie odruchowo zachichotała jednym ze swoich słodszych, doskonale wyćwiczonych śmiechów. Aż sama siebie zdziwiła. Przy bliźniakach zazwyczaj nie odczuwała potrzeb do takiego starania się.
– To do zobaczenia, może go przekonam!
– Hah, powodzenia.
Córka Afrodyty poprawiła włosy w małym lusterku przy drzwiach i dziarsko wkroczyła do dość ponurego pokoju.
– Niesamowite. Syn Hypnosa. W łóżku. W życiu bym cię tu nie szukała.
– Hej Lottie! Idę spać. – Ace przeciągnął się i odłożył telefon.
– Jest dziewiąta. Nikogo nie nabierzesz.
– Jestem zmęczony.
– Poproś brata, słyszałam, że ma jakieś takie magiczne umiejętności, które mogłyby ci pomóc.
Ace parsknął. Dziewczyna podeszła do jego łóżka. Szybko przesunął się, robiąc jej miejsce. Przysiadła na brzegu i ściągnęła buty, przy okazji ciskając nimi przez pół pokoju. Skwitował to cichym gwizdem.
– Naprawdę dzisiaj nie mam ochoty iść. – Zerknął na nią szybko. – Tu mi dobrze. Nie chce mi się, naprawdę, dzisiaj nie, Lottie.
– O czym ty mówisz? – Już kończąc pytanie, zrozumiała, o co chłopakowi chodziło. – Aaa, nie no, leż sobie. – Poklepała go po ramieniu, przysuwając się. – Nie o to mi chodzi.
– To o co? – Ace podniósł brew.
– Potrzebuję pomocy. Wywiadu do gazetki! Marirosa i Yves odmówiły, więc rozumiesz, od razu pomyślałam o tobie.
– Od razu na trzecim miejscu? Nieźle, nieźle.
– Proszę, jak nie zrobię tego dzisiaj, to Chejron urwie mi głowę.
– Naprawdę? Nie wydaje mi się. Na pewno możesz zrobić to jutro. – Odkręcił się w stronę ściany, by sięgnąć po telefon, zostawiając Lottie sam na sam ze swoimi plecami. – Słuchaj, pokażę ci coś…
– Nie, błagam! Muszę dzisiaj, poważnie mówię! Wiesz jak ciężko było go przekonać? A w ogóle to nawet nie spytałeś, o jaką gazetkę chodzi! – Złapała go za bok i zaczęła przekręcać do siebie. Po kilku bezowocnych próbach westchnęła głośno i legła obok przyjaciela.
Za drzwiami do sypialni skrzypnęło, a po chwili trzasnęły te wejściowe.
– No i co tak się rzucasz po łóżku. Zaraz ktoś puści ploty, że jednak jesteśmy razem. – Zaśmiali się oboje.
– Daj spokój, kto miałby to zrobić. Beze mnie żadna plotka i tak się nie utrzyma. – Ace wrócił do leżenia z głową wycelowaną w sufit, machając jej przy tym włosami po twarzy. – Właśnie dlatego mój tygodnik to wspaniały pomysł. Tylko pomyśl, kto nie chciałby poczytać najnowszych newsów i przy okazji poznać wszystkich szczegółów pikantnych historii? Od źródła? Oczywiście musiałabym czasem coś dodać do oryginalnej wersji, żeby było ciekawiej, ale rozumiesz. Pomysł idealny.
– Jeśli ktoś miałby coś takiego pisać, to w sumie ty pasujesz.
– Ja też tak myślę! Nawet Chejron musiał się ze mną zgodzić. – Zrobiła krótką pauzę. – Ładne warkoczyki. Wychodzą ci coraz lepsze.
– Dzięki. Zapleciesz mi jeszcze parę?
– Nie chce mi się.
– Jasne, wolisz żebym miał brzydką fryzurę.
Ace szybko przekręcił się, by spojrzeć na przyjaciółkę. Ta przechyliła głowę, zacisnęła usta i przysiadła. Ułożyła jego głowę na kolanach i zaczęła oddzielać pasma włosów.
– W ogóle, czemu nie poprosisz kogokolwiek z rodzeństwa? – Potarł oczy wierzchem dłoni.
– Myślisz, że ktoś chciałby czytać wywiad o najlepszej metodzie nakładania lakieru do paznokci? Uwierz mi, ludzi nie kręcą te tematy. Niestety, coś o tym wiem. – Teatralnie westchnęła.
– Przestań tak ciągle jęczeć! – Szturchnął ją w boki parę razy, aż zaczęła się skręcać ze śmiechu. – Co ty, próbujesz mnie też zaczarować? Jacyś przyjaciele z korzyściami ci chodzą po głowie?
Lottie trzepnęła go po głowie.
– Możesz pomarzyć.
Znowu oboje leżeli, teraz jednak chwilę w ciszy.
– Co ty tam w ogóle będziesz pisała?
– Rzeczy o obozie. Co się dzieje, kto z kim jest w związku, jakieś ważniejsze wydarzenia jak… nie wiem, jak coś się wydarzy, to napiszę. Aha, no i wywiad z obozowiczem.
– A coś o modzie? – Ace wyszczerzył zęby.
– Nie.
– Makijaż?
– E e – burknęła. – Kącika urody, włosowego i o perfumach Chejron też nie pozwolił zrobić. A nawet nie wiesz jakie wspaniałe pomysły mu przedstawiłam! Powiedział, że jeśli wrzucę cokolwiek takiego, to równie dobrze mogę tygodnik nazwać Każda Nasza Rozmowa i rozdawać jedynie w domku numer dziesięć.
Zza ściany nagle dobiegł śmiech.
– Nie podsłuchuje się cudzych rozmów! – krzyknęła Lottie, ale zanim skończyła, drzwi się otworzyły i wszedł Bianco.
– Nie podsłuchuję, wchodzę do swojego pokoju.
Podszedł do szafy i zaczął czegoś szukać.
– Nie powinieneś być na imprezie?
– A ty? – odpowiedział, parskając.
Ace odkręcił się w jej stronę.
– Na pewno wolisz teraz robić wywiad, niż iść na imprezę? Spóźnisz się. Jutro go zrobimy, okej? Albo we śnie, jak wolisz.
– Hm, no dobra, może masz rację. Najwyżej powiem, że zasnąłeś i nie mogłam cię obudzić.
Pokiwał głową i chwycił telefon. Lottie podniosła się prężnie z łóżka.
– Przebierasz się? Aż tak się starasz? Ktoś ciekawy tam jest? – Uruchomiła się, zerkając przez ramię na ubrania, które przerzucał Bianco.
– Jak mi się ktoś spodoba, będziesz ostatnią osobą, której powiem – zaśmiał się chłopak.
– Nie musisz nic mówić, słońce! – Charlotte uśmiechnęła się promiennie. – Po dzisiejszym wieczorze już wszystko będę wiedziała!
Otwierając drzwi pożegnała chłopaków i ruszyła szybkim krokiem w stronę domku. Musiała jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju. W końcu trzeba się przygotować! Wszyscy już pewnie poszli. Musi się pospieszyć i to jak! Zrobić nowy makijaż? Nie, chyba będzie dobrze. Ale co na siebie włożyć, to jest dopiero pytanie.
Po pół godzinie stawiała już swoje srebrzyste sandałki w kierunku sąsiedniego domku numer jedenaście. Włosy i falbany sukienki powiewały na wietrze, jakby szła po wybiegu. Wzięła głęboki wdech ciepłego, letniego powietrza i pomyślała, jak to cudownie żyć sobie, iść na tańce i chlanie i w tym samym momencie ktoś do niej podbiegł.

Ktoś chciałby zaczepić Lotkę? Poszukuje wampira do wywiadu (bycie wampirem nieobowiązkowe)
◇──◆──◇──◆
1574 słów: Charlotte otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia

Charlotte Beaumont

Un peu d'amour un brin de miel, écoute comme mon cœur est immense, j’ai beau trimer, ma vie n'est qu'un décor qui brille, vide de sens, et je danse, danse, danse

zdjecieCharlotte BeaumontONA/JEJ — 16 LAT — PÓŁBOGINI — FRANCUZKA — 5 PD — 0 PU — 100 PZMantylda#7270

Największa plotkara domku Afrodyty

Od Andrew CD Milio — „Miasteczko Halloween”

Poprzednie opowiadanie

Gdy tylko usłyszałem za sobą kroki, rozluźniłem się, starając się wyglądać mniej groźnie, w głowie powtarzając wszystkie taktyki walki, jakie kiedykolwiek przerabiałem. Może to zbędna ostrożność, ale jesteśmy w końcu herosami, prawda? Praktycznie nie ma na tym świecie miejsc, w których moglibyśmy czuć się całkowicie bezpieczni. Dosłownie giniemy jeden po drugim.
Tak jak to było w przypadku Aidena.
— Aiden? — Usłyszałem za sobą głos, wołający mojego zmarłego brata. Zdrętwiałem, po czym bardzo powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, odwróciłem się.
— Bogowie, sorry… Andrew.
Spojrzałem na chłopca, próbując przypomnieć sobie, skąd go znam. Ciemne włosy, gruba kurtka, mimo że mamy przecież lato… starszy ode mnie o jakiś rok, może dwa lata.
Pociągnąłem nosem i odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z synem Dionizosa. Nie twierdzę, że był pijany. Ale jego dzieci zawsze otacza swoista atmosfera charakterystyczna dla ludzi, którzy lubią się zabawić.
Po chwili wiedziałem już, z kim mam do czynienia. No jasne. Kto inny kręciłby się tu teraz, w okolicy cmentarza, poza mną.
— Cześć Milio — przywitałem się. Widziałem wcześniej, jak chłopak idzie do Wielkiego Domu. Nie wydaje mi się, aby dzisiaj znów coś przeskrobał (choć mogę się mylić, bo wzorowym obozowiczem to on nie jest), więc miałem dziwne uczucie, że wiem, o co pytał Chejrona.
— Powiedział ci? — Spytałem go, starając się mu nie pokazywać, jak bardzo mi na tym zależy.
Milio usiadł obok mnie, wpatrując się błędnym wzrokiem w nagrobek swojej kuzynki. Spoczywała ona tuż obok mojego brata.
Minęła jakaś minuta, nim syn Dionizosa odpowiedział na moje pytanie, ale ja i tak znałem już odpowiedź.
— Ten głupi centaur nawet nie stara się dociec prawdy — wysyczał przez zęby.
Wahałem się przez chwilę, po czym ze smutkiem skinąłem głową. Lubiłem Chejrona. Nie wiem, czy lubię go obecnie, ale gdy po raz pierwszy znaleźliśmy się w obozie, był dla nas taki ciepły i empatyczny. Dla mnie i Aidena. Zdawał się doskonale rozumieć, jak trudna jest to dla nas sytuacja i stawał na głowie, aby nas wesprzeć. A wierzcie mi, to wcale nie jest łatwe dla centaura.
Tak, ledwie rok temu, gdybym usłyszał taki brak szacunku wobec Chejrona z ust któregokolwiek z obozowiczów, wściekłbym się i zaczął go bronić. Jednak, jeśli mam być szczery, nie jestem pewien, czy wciąż mu ufam.
Nie spodobała mi się jego reakcja na śmierć Aidena. Centaur jakby zupełnie się nie przejął. Cóż, dla niego to pewnie nic nowego. Misje są niebezpieczne i z co drugiej nie wraca któryś z obozowiczów, więc po co w ogóle zawracać sobie głowę liczbą dzieci w obozie. Jeden więcej, czy mniej, jaka to różnica.
KOLOSALNA RÓŻNICA, ZWŁASZCZA JEŚLI CHODZI O MOJEGO AIDENA!
Oczywiście, nie powiem, Chejron zapewnił mojemu bratu stosowny pogrzeb, nagrobek. Ale czy kiedykolwiek zainteresował się, co w ogóle się z nim stało? Nie, oczywiście, że nie. Nie zaprzątnął sobie nawet głowy tym, aby poszukać jego ciała, w miejscu, do którego wysłał go na tę przeklętą misję.
A co jeśli istniał, choć cień szansy, że mój brat żyje? Jeśli żyje, ale został gdzieś uwięziony, i nie może wrócić? Czy ten głupi centaur zdaje sobie sprawę z tego, że mojego brata mogą obecnie dzielić oddechy od śmierci, która dopadnie go, jeśli nie wyśle misji ratunkowej!
Nie, oczywiście, że nie. Sam nie wierzę, żeby mój brat wciąż żył. Niemniej, coraz częściej śni mi się jeden i ten sam sen. Idę przez łąkę. Jest ciepło i słonecznie. Cieszę się pogodą, aż w pewnym momencie podnoszę wzrok i widzę trzy piekielne ogary. Stoją wokół czegoś błękitnego i świecącego.
Podchodzę do nich i zabijam je co do jednego swoim xiphos. Następnie podchodzę do tego świecącego czegoś, zainteresowany, czego chciały od tego ogary. Widzę oślepiające światło. Mrugam kilka razy. Światło nie osłabło, ale ja się do niego przyzwyczaiłem. Widzę teraz, że błękitny blask pokrywa mosiężną klatkę, w której stoi nikt inny, jak Aiden.
Oniemiały ze szczęścia chcę przytulić brata, który jednak wciąż siedzi w klatce. Spuszczam wzrok i zaczynam grzebać w ziemi, pewien, że gdzieś tu musi być klucz do więzienia mojego brata. Aiden płacze i krzyczy, że nie mam czasu, ale ja się nie poddaję. W dalszym ciągu grzebię w ziemi, aż w końcu go znajduję. Mały, złocisty kluczyk, zrobiony z mosiądzu, podobnie, jak owa klatka. Wstaję z zamiarem uwolnienia brata, ale gdy tylko próbuję ponownie odszukać go wzrokiem, zdaję sobie sprawę z tego, że jego już nie ma. Zniknął.
Wciąż jednak słyszę jego głos, brzmiący mi w uszach.
— Proszę, Andrew, pomścij moją śmierć. Zanurz xiphos w gardle mojego zabójcy, a dopiero wtedy, przestaniesz odpowiadać za to, co się ze mną stało.
Zawsze w tym właśnie momencie, budzę się zlany potem. Nie potrafię wyrazić słowami, jak się wtedy czuję, ale serce bije mi jak oszalałe. Raz na kilka nocy odnajduję mojego brata tylko po to, by ponownie go stracić.
Za co mnie tak karzecie, bogowie!
Z zamyślenia wyrwał mnie nagle głos Milio.
— To nieuczciwe, że nikt z tym nic nie robi — wypowiedział na głos to, o czym sam myślałem.
— Masz całkowitą rację — skinąłem głową, szykując się, by powiedzieć coś, czego w życiu bym się po sobie nie spodziewał. Zawsze to ja byłem rozsądniejszy od Aidena. A na pewno jestem rozsądniejszy od Milio. Jednak teraz kiedy nikt nie zamierza zrobić tego, co słuszne… Mogę to zrobić tylko ja. — Słuchaj Milio, idę odszukać ciała Aidena i Lydiji i należycie ukarać ich zabójcę. Nie musisz iść ze mną, nie chcę cię narażać — wolałbym zrobić to sam, niż z towarzyszem. Podejrzewałem, że syn Dionizosa nie zgodzi się zostać cierpliwie w obozie, ale uznałem, że jako kuzyn jednej z ofiar, powinien wiedzieć. — Proszę cię tylko, nie mów Chejronowi.

Milio?
◇──◆──◇──◆
915 słów: Andrew otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia

Od Milio do Andrew — „Miasteczko Halloween”

Gdyby Milio powiedział, że był u Chejrona przynajmniej raz dziennie, nie skłamałby. I tylko połowa ze wszystkich powodów, dlaczego Milio znowu znalazł się u Chejrona, byłaby jego winą.
W poniedziałek domek dwunasty znalazł się u Chejrona za wybicie okna w domku Afrodyty. Było to jakoś tak: Kanmi przyniosła im reklamówkę pełną musujących tabletek, które wrzuca się do wody. „Macie”, powiedziała. „Nie uwierzę, że na kacu nie potrzebujecie elektrolitów”. Chwilę później Lucien stwierdził, że chciałby wiedzieć, co by się stało, gdyby wrzucić te wszystkie musujące tabletki do piwa. Trzy minuty później Żabor przelewał puszki piwa do butelki po kilkulitrowej coca-coli. Pięć minut później Laurency wrzucił zawartość reklamówki do butelki. Sześć minut później Żabor zakręcił butelkę i potrząsnął ją przynajmniej piętnastokrotnie, dopóki nie sflaczały mu ręce. Siedem minut później Milio otworzył butelkę, która wystrzeliła (razem z zakrętką) prosto w domek dziesiąty.
We wtorek znaleźli się u Chejrona jeszcze nad ranem. Harpia znalazła urzygane i kompletnie pijane dziecko Hekate na werandzie Wielkiego Domu. Chejron nie musiał daleko iść, żeby przyjrzeć się ciału. (P.S. Salem to przeżyło).
Milio nie słuchał reprymendy. Myślami był w pokoju domku dwunastego, gdzie spierdolił sprawę z Kanmi. I przy okazji przelizał się z całkiem ładnym synem Apollina. Laurencjusz wyciągnął ich z tej sytuacji na tyle, że musieli tylko zebrać wszystkie truskawki na polu ręcznie. Bez używania chlorokinezy.
Milio przynajmniej się opalił.
W środę u Chejrona wylądowali za poniedziałek. Po dwóch dniach od imprezy ktoś odkrył wyrzucony kibel, który znalazł się pod Sosną Thalii z przyczepioną doń wstążeczką z podpisem: „Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia”. W środę Chejron już nie miał siły. Rozłożył ręce (kopyta?), westchnął głęboko, zamknął oczy i powiedział jedynie:
— Wyjdźcie z Obozu Herosów, zanim naślę na was myrmeki.
Kanmi musiała podawać im zestaw Monopoly przez barierę Obozu Herosów.
A teraz był tutaj. Z powrotem na werandzie, wpatrujący się w drzwi, jakby same miały się otworzyć. Nie było z nim nikogo z domku dwunastego ani nawet Kanmi, więc musiał się przełamać, żeby zapukać.
— Proszę! — usłyszał z Wielkiego Domu. — Zapraszam, zapraszam, mam herbatkę!
Nacisnął klamkę, wytarł buty starannie o wycieraczkę i stanął przed Chejronem, który trzymał filiżanki w obu rękach. Milio odsunął się na kilka kroków w tył, żeby spojrzeć mu w oczy, bo centaur skrył końskie ciało pod postacią wózka inwalidzkiego z Mgły — najwyraźniej czterokopytny zadek nie był zbyt przydatny w domku jednorodzinnym.
Chejron momentalnie zmarszczył brwi.
— Milio Hansen. Domek dwunasty — powiedział, jakby to było przekleństwo.
— We własnej osobie.
— Nie przypominam sobie, żebym was wołał. Znowu coś przeskrobaliście?
— Nie tym razem. Chciałem o coś zapytać.
Chejron podjechał bliżej stołu, na którym postawił jeden kubek. Naprzeciwko wskazał miejsce Milio, w obu dłoniach ściskając parującą herbatę.
— Mów, synu.
Usiadł. Paciorki na szyi zabrzęczały pod jego ruchem. Odruchowo ujął je w dłoń i odwrócił obrazkami do widoku.
Chejron wiedział, o co Milio będzie pytać, a jednak zachował niezachwianą cierpliwość, układając wygodnie koc na nogach.
— Chciałem zapytać o misję. Tą sprzed roku.
— Którą… misję?
Łyżka, którą Milio mieszał herbatę, zabrzęczała kilkukrotnie. Miał ochotę stąd wyjść. Ale przecież sam tutaj przyszedł. Miał ochotę wyrecytować mu przepowiednię. Ale Chejron doskonale wiedział, o którą mu chodzi.
— Tą, na której umarła Lydija Hansen. Córka Afrodyty. I Aiden. Grupowy domku Hekate.
Chejron westchnął, upijając łyk herbaty.
— Milio, to nie wróci im życia.
Czemu to Lydija umarła? Wyprowadziła się z Obozu Herosów dwa lata temu. Nie powinna była tutaj wracać. Nie powinna była słuchać Chejrona, który wpoił jej, że ta przepowiednia dotyczyła jej.
— Chciałem tylko zapytać, czy wie Pan może coś nowego.
Kolejny łyk herbaty. Chejron wpatrywał się w swoje nogi.
— Nie. Nie wiem.
— Ten dzieciak Aresa…
— Ruben Susen.
— Ruben nic nie powiedział?
Chejron odłożył herbatę na stół. Popchnął wózek kilka metrów dalej, do drewnianej szafki, z której wyciągnął kilka listków ziół. Zapachniało melisą. Chejron dorzucił ją do herbaty.
— Milio, czasem dzieje się tak, że mózg wypiera traumę. Ludzka psychika jest naprawdę obszerna i jeszcze niezbadana. Nauczam od tysiącleci, ale psychologia odkrywana jest cały czas na nowo. Nic nie poradzimy na to, że Ruben wyparł to z pamięci. Myślę… myślę, że wielu półbogów na jego miejscu miałoby tak samo. To ciężkie przeżycie. Pierwsza misja nie powinna kończyć się śmiercią. Żadna wasza misja nie powinna.
Rok temu Chejron zrobił mu tę samą herbatę, którą właśnie pił. Milio cały się trząsł pomimo dwóch koców i obecności domku dwunastego. Czuł za ścianą obecność, ale wiedział, że to mózg płata mu figle — Lydija już nie żyła. Za ścianą spoczywały dwie trumny. Jedna przykryta całunem o fioletowej barwie, z wyszytym złotymi nićmi napisem „Lydija Hansen, córka Afrodyty” i znakiem gołębia. Druga, również przykryta fioletowym całunem, nosiła napis „Aiden Alius, syn Hekate” i symbol węża o złotych oczach.
Cholerny całun. Żałował, że tylko przekomarzał się z Lydiją, kiedy w przeddzień misji gonił za jej całunem po całym obozie z zapalniczką w dłoni, grożąc, że i tak nie będzie jej potrzebny.
Zapytał wtedy Chejrona, dlaczego nie może wyciągnąć wszystkiego z Rubena za pomocą magii i nawet kiedy rozpierdolili wszystkie kible w Obozie Herosów, nie ujrzał w nim jeszcze takiej furii. „Nie, Milio. On musi sam dać sobie czas”.
— Przepraszam więc za kłopot — prychnął z wyczuwalną pogardą, momentalnie wstając ze swojego miejsca.
— Nie wypiłeś swojej herbaty — odparował Chejron.
Milio zatrzymał się w pół kroku. Ujął filiżankę w dłoń i jednym haustem wypił całą zawartość tak, jak wypija się shoty na imprezach w domku Dionizosa, po czym nieelegancko wytarł usta ręką.
— Dobra. Lepiej smakowałaby z whisky.
I wyszedł.

Już piętnaście minut później minął sosnę Thalii, przechodząc przez magiczną barierę Obozu Herosów. Chodzenie na cmentarz podobno przynosiło ukojenie — Milio tego ukojenia nie odczuwał. Bezdenne gapienie się w grób podpisany imieniem kuzynki nie tłumaczyło mu powodu, dla którego umarła. Rozmawianie z nagrobkiem również nie przynosiło rezultatów; czuł się jak skończony debil. Zazwyczaj podchodził, opierając dłoń o marmur, jakby klepiąc starego przyjaciela, i szeptał na wpół do siebie „Cześć, Lydija”.
Częściej niż powinien, myślał o zejściu do Hadesu. Przynajmniej nie musiałby jak skończony debil mówić do grobu. Miał przynajmniej gwarancję, że Lydija nie odrodziła się w nowym ciele — była zbyt wielką suką, żeby trafić do Elizjum.
Ścieżka zachrzęściła pod jego nogami, kiedy wchodził na cmentarz. Za każdym razem jak tu przychodził, zadawał sobie pytanie — po co to robił?
Zanim zdążył odnaleźć grób Lydiji (kto do cholery potrafił spamiętać dokładne jego miejsce wśród tylu nagrobków?), pierwsza zamajaczyła mu na wpół znajoma sylwetka. Chłopak kucał przy grobie bliźniaczo podobnym do tego Lydiji, znajdującym się dosłownie parę metrów dalej. Złoty napis na nagrobku wskazywał imię Aiden Alius.
No właśnie. Cały problem w tym, że Aiden Alius nie żył. A pamiętał go całkiem dokładnie — podczas gdy Chejron mówił o zapominaniu traumy, Milio nadal pamiętał, jak tuż przed misją mówił Chejronowi, żeby mianował swojego bliźniaka grupowym w razie jego śmierci. Pamiętał też jego ciało.
Więc co do cholery jego ruda czupryna dalej robiła na tym świecie?
— Aiden?
Ruda czupryna odwróciła się w jego stronę gwałtownie.
Bogowie.
— Bogowie, sorry… Andrew.

Andrew?
◇──◆──◇──◆
1137 słów: Milio otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia

Od Milio CD Kanmi — „Dear Milio Hansen”

Poprzednie opowiadanie

Końcówkę filmu Milio oglądał w półśnie. Za oknem było już ciemno i z ogniska dobiegały jedynie odgłosy przypominające raczej przyciszony telewizor. Impreza najwyraźniej już się kończyła; jasne, w końcu impreza bez Milio to żadna impreza. Równie dobrze można od razu pakować się do domku Ateny i rozwiązywać z tymi dzieciakami równania matematyczne na haju.
Nie był tego dnia w nastroju na imprezy.
Poza tym pościel Kanmi pachniała naprawdę ładnie. Może dlatego, że pachniała Kanmi. Wtulając nos w poduszkę, dało się jeszcze wyczuć zapach jabłkowego Redd’sa i trawy cytrynowej, najwyraźniej pozostały po ostatniej imprezie w domku dwunastym.
Kanmi pachniała, szczerze mówiąc, bardziej jak strugane ołówki i kwitnący głóg. Być może dlatego, że nie pijała jabłkowego Redd’sa codziennie. W domku jedenastym, na poduszce o zapachu piwa i trawy cytrynowej, również nie sypiała każdego dnia.
Postacie rozmawiały przyciszonymi głosami. Kanmi westchnęła głośno, w tle rozległa się dramatyczna muzyka i Milio domyślił się, że film jest w trakcie „dobra, teraz się pocałujemy i już wszystko będzie dobrze”. Uśmiechnął się mimowolnie, bo nawet największy samiec alfa cieszy się czasem na romantycznych bajkach.
Potem przysnął na chwilę. Wybudził się wtedy, kiedy Kanmi zsunęła się z jego ramienia, chwytając rozgrzany laptop rozłożony w ich nogach i przesuwając go na stolik nocny.
— Dobranoc, śpiąca królewno — prychnęła.
— Spierdalaj.
Kanmi oparła się znowu o jego ramię, ale spięcie, jakie od niej wyczuwał, wskazywało na to, że wcale nie zamierzała spać. Laurency w takich chwilach zazwyczaj robił każdemu w domku dwunastym po herbacie z meliską i zarządzał nocowanie. Milio zawsze odpadał jako pierwszy.
— Wiesz, miałaś rację — zaczął sennym głosem. — Faktycznie jestem podobny do tego Radara.
— Rajtara.
— Chuj.
— No?
— Myślę, że też powinienem sobie sprawić takiego konia. Czy tam pegaza. Niekoniecznie o imieniu Maximus. Brzmi zbyt rzymsko.
— Nie sądziłam, że w tych czasach istnieje jeszcze rzymskofobia.
— Bo nie istnieje. Ale osobiście, całkowicie subiektywnie, uważam, że ich dzieci Bachusa mają kij w dupie.
— Po co ci ten koń? Pegaz?
Wzruszył ledwie ramionami. Nic już mu się nie chciało i kontynuował rozmowę chyba tylko po to, żeby któremuś z nich nie przypomniało się, że Milio nie jest u siebie i w sumie to powinien wracać do Laurencego i Dionizosków, zanim ktokolwiek ich zobaczy i posądzi o rzeczy bardziej nielegalne niż recenzowanie cycków aktorek PornHuba.
Nie, żeby ich wzajemne nocowanie u siebie nie było czymś normalnym. Byli przyjaciółmi, ale tłumaczenie czegokolwiek Chejronowi odbijało się jak Lucienowi po trzech piwach. Miało to się mniej więcej tak: „Kanmi mogła spać w domku dwunastym, bo: a) jest dziewczyną, a dziewczyny nie mają nigdy nic nielegalnego na myśli, b) domek dwunasty rządzi się własnymi prawami (wszystko, co dzieje się w domku dwunastnym, zostaje w domku dwunastym i ma nie wykraczać na werandy innych domków)”.
— Znajdę sobie księżniczkę. Ładną blondynkę.
— Ta?
— Ta.
— Słyszałam, że niektóre żaby przemieniają się w księżniczki, jeśli je pocałujesz.
— Nie wierzę ci.
— Milio, jesteśmy półbogami.
— To co mam zrobić?
— Pocałować. Ropuchę. Jak w „Księżniczce i Żabie”.
— Jak w czym?
Kanmi jęknęła, odchylając głowę do tyłu.
— Czy Disney ma filmy o całującym się wszystkim?
— Jest jeden o całujących się psach.
Westchnął, mocniej wpierając się czołem w jej ramię.
— Ja pierdolę. Włączaj. Wszystko po kolei. Miejmy to już za sobą.

Kiedy z samego rano ktoś zatrzasnął za sobą drzwi, Milio uchylił powieki tylko po to, żeby zobaczyć, czy to nie Chejron. Zobaczywszy kompletnie czerwoną ze złości twarz współlokatorki Kanmi, zamknął ponownie oczy, uznając, że w sumie to nie chciał tego widzieć.
— Hej, Steff — wymruczał w ramię Kanmi, która nadal leżała obok.
— Hej, Steff — zignorowała go Kanmi. — Co tam u mamy?
Steff odgarnęła włosy z twarzy, tylko po to, żeby ukryć ją w dłoniach i przeszła się trzy razy w tę i we w tę po pokoju.
— Kurwa — powiedziała ostatecznie.
— Idź spać. Sen jest dobry na stres — mruknął Milio, ukrywając twarz między poduszką a ramieniem Kanmi.
Nie zobaczył, ale poczuł, jak pluszowy misiek odbija się od jego ciała i ląduje na podłodze. Dałby sobie głowę uciąć, że jeszcze chwilę temu misiek leżał spokojnie na łóżku Steff.
— Milio, to chyba czas, żebyś poszedł — rzuciła Kanmi.
— Zatkam uszy i będę udawał, że nie słyszę waszych babskich rozmów.
— Spotkamy się na śniadaniu. Weź mi owsiankę.
— Nudna jesteś.
— Wypad.
Pchnęła go w ramię, próbując stoczyć z łóżka. Zanim Milio teatralnie się podniósł, rozwścieczona Steff zdążyła agresywnie rozpakować połowę zawartości swojego plecaka na weekend z matką z powrotem na miejsce. Była przy tym taka cisza, że Milio poczuł, jakby atmosferę można było ciąć nożem.
— I, bogowie, umyj się. Wiem, że chłopy raczej nie mają tego w repertuarze zajęć, ale śmierdzisz jak stary alkoholik.

Godzinę później zeżarli na spółkę z Laurencym, Żaborem i Lucienem całą porcję owsianki zaklepanej dla Kanmi.
— Bogowie, wiecie co? Nazwałem ją dzisiaj nudną za taki wybór, ale ta owsianka to zaiste ambrozja — wymruczał, oblizując łyżkę.
— To wy już tak, no, na poważnie? — szturchnął go Żabor.
— Na poważnie co?
— No… na… poważnie.
— Na poważnie, zajebista jest ta owsianka — urwał Laurency.
Kochał Laurencego jak własnego brata. Wróć, Laurency był jego bratem. Ale czasem, kiedy Milio i Żabor zaczynali przy nim temat Kanmi, Laurencjusz zachowywał się gorzej niż rozwścieczona Steff. Jego wzrok mógłby przeprowadzić na Milio sekcję zwłok bez użycia narzędzi.
— A, właśnie — przeciągnął Milio, wstając od stołu. — Mieliśmy jechać. Iść. Lecieć? Do Nowego Jorku. Dzisiaj — mówił z ustami pełnymi przeżuwanej owsianki. — Ale jej nie ma. Pójdę po nią, zanim pojawi się Chejron. Obiecałem mu, że w tym tygodniu stawię się na jego lekcjach starożytnej greki. Dobre sobie.
— Leć, amancie — prychnął Żabor.
Pokazał mu środkowy palec i, odchodząc od stołu, wręcz przyspieszył kroku, żeby zniknąć im z widoku.

Pukanie było nudne. Ryzykowało przepchaniem się przez tłum jedenastu synów Hermesa, dwóch córek Klaocyny, trzech wnuków Eris i do tego pewnie satyra, który nie wiadomo jak znalazł się u Hermesiątek. A cała ta opcja sprowadzała się do jednego — plotek. Jakby Milio sam w sobie nie był w Obozie Herosów sławny za więzy krwi z Laurencym, brakowało mu jeszcze trzydziestu dzieci Hermesa, które roznoszą plotki gorzej niż wszawicę. Cholerny bóg podróży.
Poza tym zaraz miała zacząć się inspekcja domków. Chyba już wolałby być przy reszcie Dionizosków podczas zdemaskowania twardej skarpetki pod jego łóżkiem, niż zostać rozszarpanym przez harpie za nielegalne przebywanie w domku jedenastym.
Jakby mieszkanie w domku jedenastym było czymś dziwnym. Każdy spał przynajmniej raz na jednym z ich łóżek. Albo gorzej, na podłodze. Grupowy nie zaopatrzył się w zestaw biwakowy.
Wybrał stare, dobre okno. Zapukał cztery razy, odczekał chwilę, ale nikt mu nie otworzył. Westchnął, odsuwając się kilka kroków w tył.
— Roszpunko, spuść tu swe włosy, zanim Chejron mnie znajdzie — mruknął bardziej do siebie i okna, niżeli do Kanmi.

Kanmi?
◇──◆──◇──◆
1086 słów: Milio otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia