sobota, 22 listopada 2025

Od Ricky'ego CD Kuźmy — „I was thinking... Maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Zasłonki w ambulatorium, chorzy i ranni na łóżkach, coś się rozlało na podłodze, a tam ktoś zostawił stetoskop… zdaniem Rickiego wszystko było ciekawsze, niż odpowiedź na zadane mu właśnie pytanie. Owszem, był dumny ze swojego dzieła i jeszcze przed chwilą byłby gotów rozprawiać o nim w nieskończoność, zanim nie został przyparty do ściany - pytaniem, czy sam próbował swojego specjału?
— No, widzicie, jaki ma niesamowicie świetlisty kolor? Czy wspomniałem już, jak udało mi się go uzyskać?
Może jeśli dalej będzie ignorował, co się do niego mówi, albo słuchał tylko wybiórczo i śmiał się, w końcu mu odpuszczą?
— Jest taki skomplikowany chemiczny proces, który udało mi się…
— Jadłeś czy nie?
Słowa zostały wypowiedziane przez naczelną lekarkę, ale presja, którą czuł syn Merkurego nie wynikała w takim stopniu z nich, jak ze złowrogiej postawy Kuźmy. Zaciśnięte pięści, oczy strzelające błyskawicami, przekleństwa szeptane pod nosem - i z każdym następnym oddechem wydawała się coraz bliższa uduszenia go.
— Czy jadłem, czy nie, to nie jest tak bardzo istotna rzecz…
Prawie słychać było uchodzącą z uszu Kuźmy parę, a coraz większe zainteresowanie, jakie wzbudzał Ricky, wytrąciło go w końcu z równowagi.
— Próbowałem posmarować nim kanapkę, ale chleb rozpadł mi się w rękach — zaczął pleść od nowa. — Pomieszany z makaronem, tworzył trudne… no, niemożliwe do rozbicia widelcem grudki… właściwie jedną grudkę…
— Do brzegu — przerwała mu Cheryl. No tak, pewnie jako naczelna lekarka ma dużo zajęć, a on z Kuźmą są ciekawym, ale przeszkadzającym w pracy incydentem.
— Stwierdziłem jeszcze, że warto przetestować — w tym momencie Kuźma nie wytrzymała i kopnęła go w nogę. — Ale stwierdziłem też, że najbezpieczniej będzie, jeśli nie ruszę tego sosu. I trzymałem się tego postanowienia.
Półbogowie nie wyglądali, jakby wierzyli jego wyznaniu. Zapadła cisza, jakby starano się na nim wymusić przyznanie się do winy. Ale naprawdę tego nie zrobił, na trumnę Marii Skłodowskiej-Curie! Rozważał to może, ale w sumie początkowo i tak przemyślał danie Kuźmie zaszczytu spróbowania jego arcydzieła jako pierwszej, więc nie było mu się aż tak trudno pogodzić z porzuceniem tej idei. Był świadom, że sos po zetknięciu z nieszczęsnymi muszkami owocówkami smażył je na smutne kawałeczki, miał nadzieję, że może jak heroska spróbuje jego specjału, okaże się, że to były tylko halucynacje i sos jest już jadalny - ale naprawdę, naprawdę powstrzymał się przed choćby dotknięciem czasem bulgoczącej powierzchni! - nie no, z tym to już przesadził - przypomniał sobie dwa pieczące nadal niemiłosiernie palce, które planował z fioletowej mazi oblizać. Zamiast tego wsadził je prosto pod kran i modlił się do Mendelejewa, żeby nie odpadły mu zbyt szybko.
— Tak czy siak, myślę że samo wąchanie tej substancji, czy przebywanie w jej pobliżu, było wystarczającym zagrożeniem. Bezpieczniej będzie, jeśli zatrzymamy cię na noc — ciszę przerwała jedna z pielęgniarek, po obejrzeniu odstawionego przez kogoś na stolik talerza. Patrzy na Kuźmę, jakby była opiekunką szalonego chemika.
— Zróbcie mu jak najwięcej bolesnych badań i upewnijcie się, że niczego nie przeoczycie!
Ricky, mimo swoich osiemnastu lat i tatuażu legionisty na ramieniu, stał teraz jak przedszkolak, który przypomniał sobie o hodowli rzeżuchy w niedzielę wieczorem. Zawsze tak było, kiedy ktoś mieszał się do jego eksperymentów - ile dni spędził z przybranym ojcem, kiedy ten jeszcze żył w ambulatorium? Potem już mało kto interesował się Rickym nie tylko na tyle, żeby na niego nakrzyczeć, ale żeby zatroszczyć się o jego dobrostan.

Kuźma?
────
[539 słów: Ricky otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Zmiana pory roku — wiosna



WiosnaZmiana pory roku
Po jednej stronie Polski zaczął padać śnieg, po drugiej radośnie świeci słońce; najwyraźniej znaleźliśmy się w przejściowym etapie między jesienią a zimą. Uznajemy więc to za odpowiedni moment, żeby zmienić porę roku na blogu na wiosnę. (Zignorujmy to, że nikt się nawet nie zorientował, że była zima, bo wszyscy byli zbyt zajęci Smellstoberem, żeby pisać normalne opowiadania).
Obostrzenia, które, miejmy nadzieję, znacie już na pamięć:
★ rozpoczął się 5. rok fabularny na blogu,
★ wątki można kontynuować w czasie przeszłym i z uwzględnieniem pory roku, w jakiej dzieje się akcja. Spis trwających wątków oraz pór roku znajdziecie pod tym linkiem,
★ wszystkie postacie (z wyjątkiem tych, które dołączyły niedawno) zostały postarzone o rok,
★ niektóre postacie z Obozu Herosów, w związku z osiągnięciem pełnoletności, zostały przeniesione do miast. Są to: Caroline Leyanall, Laira Groft i Ezra van Asperen. Ten sam los spotkał również postacie NPC: Gaspar Farkas, Tobias Ursus, Mattie Crescend Allard, Aureliusz Adarns Collins, Eleanor Rodriguez, Violet Sanderson,
★ przeniesienie do innej zakładki jest też równoznaczne z koniecznością uzupełnienia nowych punktów formularza. Autorzy wyżej wymienionych postaci mają obowiązek wysłania ich do 29 listopada tego roku, inaczej oprócz szubienicy spotkacie się z konsekwencjami wymienionymi w punkcie 4.6. Regulaminu.
Następna zmiana pory roku (lato) została zaplanowana na 24 stycznia. Tak na dobry nowy rok, 2026, kolejny na tym łez padole zwanym Smellsami. I na to, żeby opisywać, jak twoja postać się opala, kiedy ty skrobiesz szyby z samego rana.

BLOGOWE WIEŚCI

Potraktujemy ten akapit ulgowo, ponieważ wszyscy byli zbyt zajęci Smellstoberem, żeby pisać sensowniejsze opowiadania. Arnar oświadczyło się Lucienowi, a Mikołaj i Seth dokonują analizy, kto z nich jest rudziejszy. No, to wam wystarczy, prawda?
x

@nowherelittlegirl @lutfix

Podsumowanie smellstobera 2025

Hej, tutaj wasz ulubiony król wioski zwanej smellsy. Podsumowanie w terminie, hehe.

LICZBY

Co roku chyba będziemy pobijać już rekordy. W zeszłorocznej edycji udało nam się napisać aż 487 drabbli! To bardzo dużo, ale jak wiadomo, dla smellsowicza nie ma rzeczy niemożliwych i tegoroczny smellstober kończymy z 809 drabblami! Matematycznie jest to prawie dwa razy więcej niż w zeszłym roku. 

Nie muszę chyba mówić, że nie pominęliście żadnego tematu, prawda? Nawet pamiętnego dwunastego dnia eventu zdołaliście napisać coś na temat TROGLODYTA. Wow. 

Waszym ulubionym tematem okazał się temat z dnia pierwszego, czyli TARCZA. Udało wam się wtedy napisać aż 34 drabble
Drugim równie popularnym tematem był temat z dnia drugiego, SŁOŃCE. Wtedy napisaliście o jedno mniej, niż na tarcze, czyli 33 drabbli! A trzecim faworytem ex aequo GRA oraz LUSTRO! Na obydwa tematy stworzyliście 31 prac!

Nie chcąc pomijać ludzi, którzy zdecydowali się wymienić słowo, to również przedstawię wam statystyki. 
Najchętniej wymienialiście główne słowo na zamienny DYM. Na ten temat pojawiło się aż 6 drabbli. Drugim popularnym słowem wymiennym okazała się PADLINA z 4 drabblami na koncie. Później decydowaliście się ex aequo na podmiankę na SZCZURA oraz KAMIEŃ. Napisaliście na te tematy 3 drabble
Słowa wymieniliście łącznie 16 razy. Całkiem sporo, ale doskonale was rozumiem :3 

Jeśli chodzi o ostatni temat, czyli naszą MONETĘ, to udało wam się napisać 12 opowiadań. Gratulację dla wszystkich, którym się udało <3

NAGRODY

Coś, na co chyba każdy czekał, czyli… NAGRODY!
Zacznę od nagrody dla osoby, która napisała najwięcej drabbli w tej edycji. I uwaga, zaskoczenie, niespodzianka, wszyscy teraz wstrzymajcie oddech, bowiem… najwięcej drabbli napisały DWIE osoby! JAJO oraz ZIRCO pobili wspólnie rekord z zeszłego roku ustanowiony przez Victora, pisząc łącznie 169 DRABBLI. WOW!!!
Nagrodą dla nich (dla mnie, hehe) jest 130 PD do rozdzielenia pomiędzy postaciami. 

Ale, ale! Kilka osób ukończyło event w stu procentach: ZIRCO, JAJO, SZCZYPIOR, CIELAK, KACZEK, BOGDAN, WALERIAN oraz ASX! To właśnie dla tych osób uszykowaliśmy specjalne nagrody, czyli CHIBI wybranych postaci! Wasze nagrody już pewnie wiszą w skrzynkach wiadomości prywatnych, więc jeśli dalej nie widzieliście rysunków, to lećcie je zobaczyć! 

Gratulacje dla wszystkich!

NAGRODA PUBLICZNOŚCI

Na wstępie chcę pogratulować każdemu, kto dostał się do finału i wziął udział w ostatecznym głosowaniu na najlepsze drabble. Każda wasza praca była świetna, ale zwycięzca może być tylko jeden. 
Nie przedłużając, osobą, która wygrywa tegoroczną edycję smellstobera jest… SIGMA z drabble od ISAIASA „PRZYJACIEL”.
Nagrodą dla naszego kochanego game deva jest 50 PD, wyróżnienie na stronie miasta oraz w kolumnie bocznej bloga. Gratulacje, buziaczki!!

Ostatnim głosowaniem było głosowanie na najlepsze opowiadanie zamykające event, czyli na waszą (może niezbyt lubianą) MONETĘ. Każdy z was napisał coś ciekawego, fajnego i miłego dla oka, ale znowu.. zwycięzca może być tylko jeden. Tym razem wygrywa jeden z naszych administratorów, czyli ASX z pracą od ARISU „MONETA”.

:P

wtorek, 18 listopada 2025

Od Kala CD Elianne — „O pierścionku odnalezionym”

Kal nie potrafi powiedzieć, czy cieszy się z powrotu Elianne do Obozu. Może nie mówiłby, że powinna była zostać w domu i w ogóle się nim nie przejmować, zapomnieć o Obozie i o byciu półboginią, bo kogo to tak naprawdę obchodzi, powinna wieść proste życie gdzieś w San Francisco i mieć nadzieję, że nikt nigdy jej nie zaatakuje. Raczej chciałby powiedzieć jej, że zastanowił się nad wieloma rzeczami (wiele rzeczy nieokreślonych, które nie przybliżyły go do żadnej konkluzji) i że chyba nie wie, co robić. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że niczym nie różni się to od normalnego stanu rzeczy — dlatego też nic jej nie powiedział, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Nie liczy się nawet to, że dopiero co się spotkali i wymienili ze sobą tylko parę krótkich zdań; że ledwo co znowu poczuł dotyk jej dłoni na swoich palcach, a promienie rozsiewanej przez nią radości dopiero co musnęły jego policzki. On właśnie chciałby powiedzieć, że to w tym rzecz — widzą się pierwszy raz po dłuższej przerwie, więc nie chce psuć jej tego momentu swoimi zmartwieniami i jakimiś dziwnymi przemyśleniami, które pewnie okażą się nie mieć żadnego sensu, gdy spróbuje jej o nich powiedzieć. Zresztą, nie ma wiele do przekazywania, Kal niepotrzebnie przejmuje się małymi rzeczami, które nie powinny zjadać go od środka — powinien o nich zapomnieć, bo wszystkie wątpliwości na pewno spowodowane są nową sytuacją, w której się znalazł. Próbuje się więc nie zachowywać przy niej tak, jakby wcale nie chciał jej widzieć, ale nawet najbardziej wymuszony uśmiech nie chce pojawić się na jego twarzy. Słowa tańczą mu przed oczami i prawie mamrocze coś o złym samopoczuciu, żeby przypadkiem nie pomyślała, że to przez jej nagłe pojawienie się jest jakiś nieswój, ale tym razem przeszkadza mu coś innego niż on sam.
Uśmiechnąłby się do Theodore'a, gdyby nie przypomniał sobie, że to właśnie przez głupi uśmiech się znali. I raczej nie była to relacja szczególnie dobra.
Wstyd czule go obejmuje, sprawia, że na moment zapada między nimi cisza — zbyt długi moment, żeby uznać go za naturalny.
– Przepraszam. – Jest pierwszym słowem, które przychodzi mu do głowy i równie szybko, jak pojawia się w jego myślach, tak je z siebie wyrzuca.
– Myślałem, że stać cię na… więcej? – odpowiada Theodore. Jego zdezorientowanie unosi się wokół jak toksyczna chmura gazu, która nie pozwala Kalowi jasno myśleć. – Czekaj.
– Bardzo przepraszam? – próbuje i odkrywa, że ma trudności z przypomnieniem sobie pytania, które zaczęło ich rozmowę.
– Ale czemu ty go przepraszasz? – wtrąca się Elianne i on naprawdę chciałby wiedzieć, jak odpowiedzieć na jej pytanie. Kal próbował zepchnąć dziewczynę na dalszy plan, żeby do jego umysłu nie wbijało się jeszcze więcej emocji, których w nim nie chce. Plan był prosty: najpierw uporać się z atakującym go dziwakiem (i zapomnieć, że Eli posiada umiejętność mowy), a potem wrócić do spokojnego grabienia liści.
W jego głowie pojawia się tylko: „Bo kiedyś byłem dla niego tak bardzo niemiły, że pomyślałem, że wypada przeprosić i wiesz, to pierwszy raz, jak gadamy od… nie wiem, miesięcy?”. Zacina się, jego mina szybko zmienia się z niezręcznej w… jeszcze bardziej niezręczną. Nie wie, co zrobić z rękami, więc splata je jak do modlitwy i wpatruje się prosto w duszę Theodore'a (czyli blokuje wzrok na czubku jego nosa, martwo gapiąc się w jeden punkt i sprawiając wrażenie człowieka, który nie słyszy, co się wokół niego dzieje).
Boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, że stoi pomiędzy dwójką osób, a każda z nich próbuje wcisnąć do jego głowy swoje emocje – małych, nieproszonych gości. Wybuchają różnymi kolorami w jego głowie, szybko sprawiając, że czuje się przeciążony i nagle wszystko wokół niego staje się cięższe — jego głowa, dłoń Elianne na jego ramieniu, grabie. Ból zaczyna zgniatać jego skronie, próbuje rozbić jego czaszkę od środka, jego umysł chce mu coś pokazać, wszystko i nic równocześnie. Próbuje nie panikować, gdy sprzeczności zderzają się w jego głowie, tworząc niemożliwy do opanowania chaos, który przysłania jego własne myśli.
Chciałby się wycofać z rozmowy. Po prostu uciec, rzucić coś o tym, że nie ma do tego cierpliwości i zwyczajnie zostawić wszystko tak, jak jest, żeby w najlepszym wypadku nigdy do tego nie wrócić, a w najgorszym — kupić sobie czas na przygotowanie się do rozmowy.
– Jakby, nie chciałem, żebyś mnie… za co ty mnie w ogóle próbujesz przeprosić? – pyta Theodore po chwili milczenia.
Nerwy Kala naciągają się do granic wytrzymałości nie tylko przez pytanie chłopaka. Irytacja Theo wsuwa się między myśli syna Wenus, który nieświadomie zaciska zęby i próbuje nie zacząć na kogoś krzyczeć — nieważne, co i na kogo.
– Daj mi spokój – wypluwa te trzy słowa i odwraca się od chłopaka, żeby chwycić grabie, które nieopatrznie upuścił na kupki dopiero co zebranych liści. Zachowuje się irracjonalnie i na swoje nieszczęście to wie, ale próbuje chociaż w taki sposób uciec od rozmowy, mimo że jedyne, co robił przez ostatnie dwie godziny, to narzekanie na ilość liści do zgrabienia i ciężar grabi. Theodore marszczy brwi w gniewnym grymasie, zachowując się tak, jakby Kal zwrócił się do niego ogromnie obrażonym i wściekłym tonem (z czym Kal się nie zgadza i w jego głowie wcale tak nie zabrzmiał), równocześnie sygnalizując, że to Theo jest źródłem wszelkiego zła na świecie.
– Co ty w ogóle próbujesz osiągnąć? – pyta po chwili wypełnionej szelestem łamanych przez grabie liści.
Kal nawet na niego nie patrzy, mimo że Eli zaciska dłoń na jego ramieniu, pokrętnie też domagając się wyjaśnień. On nie rozumie, dlaczego — przecież nie oszukiwałby jej tyle czasu, żeby ostatecznie powiedzieć jej, że jest gejem i z nią zerwać (zresztą byłoby to ekstremalnie śmieszne i na pewno ktoś wykorzystał to w jakiejś książce o nastoletnim romansie). Spycha jej obawę na zaplecze swojego umysłu, bardziej skupiając się na wszechogarniającym gniewie, który jest tylko podsycany przez Theodore'a.
– Jeśli próbujesz się w ten sposób ukrywać, to robisz to… to ty tego nie robisz, cholera – irytuje się chłopak, według Kala kompletnie bez powodu. Wtyka nos w nie swoje sprawy, a potem denerwuje się, że ktoś nie chce mu odpowiadać na wszystkie zadawane pytania, rzeczywiście, bardzo inteligentne i logiczne postępowanie. – Kogo ty chcesz oszukać? Siebie? Ją? Wszystkich w Obozie? I co, i potem ją zostawisz, zranioną i ze złamanym sercem, bo ty jej nigdy nie kochałeś?
– Czy ty możesz nie wymyślać bzdur? Albo się zamknąć?
– A ty możesz mi odpowiedzieć?
Przez chwilę mierzą się wzrokiem nad niechlujnie ułożonymi kupkami liści.
– Nie jestem gejem.
– Tak, oczywiście, że nie jesteś, doszliśmy do porozumienia, świetnie. Zajebiście.
Kal już po prostu ze zmęczoną frustracją obserwuje prosty mechanizm ludzki — rozczarowanie odpowiedzią, której tak się domagało, bo okazuje się nie taka, jaką chciało się, żeby była. Wysiliłby się może na jakieś ostatnie słowo, ale równałoby się to z kontynuacją pozornie zakończonej rozmowy. Słowem, nie warto.


────
[1100 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 16 listopada 2025

Od Setha CD Mikołaja — „Ty jesteś rudziejszy”

Poprzednie opowiadanie

I do czego to doszło? Musiał wstawać znacznie wcześniej niż zwykle i to tylko z powodu jakiegoś durnego treningu? Jakby nie wystarczyło to, że musiał być w domku Hermesa z racji, iż jego matka nie jest zbytnio znaną boginią. Nie miał nic do samego boga złodziei, ale jego dzieci oraz reszta to było za dużo osób, jak na taką przestrzeń. Czuł się jak sardynka w pełnej puszcze, gdzie nie ma mowy, że zmieści się kolejna sztuka.
Niezadowolony obrócił się na drugi bok, zakrywając się kołdrą po samą głowę. Ten chwilowy błogi stan nie trwał długo, ponieważ ktoś postanowił brutalnie go pozbawić jedynej ochrony przed natrętnym słońcem. Od razu posłał lodowate spojrzenie osobie, która dzisiaj postanowiła mu się od rana narazić. Jednak nie mając zbytnio wyboru, ruszył łaskawie swoje cztery litery i z ociąganiem przebrał się w luźne ubrania.
— Fox, rusz się. — Ktoś postanowił go ponaglić. Niech no tylko on dorwie tę osobę! Mimo to jedynie przewrócił oczami i pokazał środkowy palec w kierunku, z którego dobiegał wcześniej głos. Było teraz za wcześnie na jakiekolwiek plany mordu, na którymś z herosów, co postanowił mu narazić. A z rana był szczególnie drażliwy, ciekawe dlaczego.
No, ale mniejsza z tym. Seth w miarę potulnie udał się z tą całą hołotą na trening w starym amfiteatrze, służącym obecnie jako arena. Przed tym jednak rozpoczęli trening to weszli do zbrojowni i wziął pugio, będący krótkim sztyletem. Czując znajomy ciężar w dłoni, na jego twarzy pojawił się niewidoczny uśmiech. W międzyczasie zarządzili dobranie się w pary — Seth jednak nie zareagował na to polecenie, niemal od razu opuścił nieco tłoczne pomieszczenie. Czekał na zewnątrz ze znudzeniem wpatrując się w odbicie klingi, która w zależności od kąta także odbijała pierwsze promienie słońca.
Kiedy w końcu wszyscy opuścili zbrojownię, udali się na arenę. W międzyczasie Fox schował ręce wraz z bronią do dużej kieszeni bluzy na wysokości brzucha — uwielbiał tego typu bluzy, były dla niego najbardziej wygodne w noszeniu. Pogrążony w myślach szedł przed siebie, gdy poczuł czyjś wzrok na sobie, zdecydowanie mu to nie przypadło do gustu. Po chwili odwrócił głowę, napotykając wzrok jasno zielonych oczu rudowłosego chłopaka. Choć czy faktycznie był to rudawy kolor? Na pewno były jaśniejsze od tych jego, lecz na pewno miały ciepły odcień, wpadający w miedź w zależności od kąta padania światła.
Po słowach chłopaka, nieco zmrużył oczy, jakby oceniając swojego partnera treningowego. W jego dłoni dostrzegł gladius — także broń lekka, jak pugio, które spoczywało cały czas w kieszeni bluzy starszego. W tym momencie momencie zimne oczy Setha błysły niebezpiecznie z drapieżną nutą. Wyglądało to, jakby Fox stał się łowcą, a tuż za nim grzecznie podążała jego przyszła ofiara, którą dopadnie od razu po rozpoczęciu pojedynku.
— W takim razie postaraj się, lubię mieć jakieś wyzwanie — odparł, by następnie odwrócić wzrok od rywala.
Kiedy tylko wkroczyli na arenę, rudy udał się w bardziej oddalone miejsce. Nie skupiał się zbytnio na słowach prowadzącego, w sumie nie wiedząc zbytnio kim ta osoba może być. Teraz jedynie liczył się dla niego sam fakt pojedynku. Mimo tego, że dotąd jedynie przebywał w obozie na lato i to jedynie dwa razy, od samego początku czuł, że walka bronią krótką to jego żywioł, a dawne treningi samoobrony jedynie to wszystko dopełniały. Nie był żadnym zabójcom ani nic w tym stylu, lecz uwielbiał dreszczyk emocji oraz rywalizacji, dlatego też czasem nie miał hamulców w tym temacie — do teraz pamięta, jak zdarzało mu się przesadzić i nieźle poobijać Lonana, swojego dawnego przyjaciela. Niestety chłopak zginął w napadzie rabunkowym, podobno nawet się nie bronił, a i tak złodziej postanowił go zadźgać. Po tych wydarzeniach Seth zamknął się w sobie, mając wrażenie, że całe jego dotychczasowe życie legło w gruzach.
Lekko potrząsnął głową, odganiając natrętne myśli. Minęło tyle czasu, a ból straty wciąż się go trzymał, przypominając o swojej obecności od czasu do czasu.

Mikołaj?
────
[630 słów: Seth otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Isobel — „Die your daughter”

Dni w domu rodzinnym Isobel nie tyle mijały, co zlewały się z dniami poprzednimi i tymi, które dopiero miały nadejść. Zresztą, słowo dom, określające małe, brudne mieszkanko leżące na dalekich obrzeżach Nowego Jorku, było przez nią używane rzadko i niechętnie. Nigdy nie spędzała w nim zbyt wiele czasu. Wcześniej pracowała po szkole, a po zakończeniu szkoły pracowała tak dużo, że wpadała do mieszkania tylko po to, żeby przespać się parę godzin. Miała wrażenie, że z każdą godziną spędzoną w tym miejscu zapuszcza tu korzenie, a było to coś, czego z całej siły próbowała uniknąć. Ledwo widywała się z matką, ale to akurat nie za bardzo ją obchodziło. Dni Isobel przez kilka miesięcy składały się na pracę na dwóch etatach, codziennie ten sam makaron z sosem z puszki i marne cztery godziny snu. Powstałe, czterogodzinne okienko między dzienną pracą za kasą a nocnym sprzątaniem, spędzała na zamartwianiu się tym, czy dostała się na studia. Nie mogła zacząć się szykować do wyjazdu, jeśli nie mogła wyjechać.
Morag nigdy nie pytała córki gdzie i po co pracuje. Nie interesowała się tym, dopóki dziewczyna dorzucała się do rachunków. A raczej to Morag dokładała swoją część do rachunków, bo to Isobel płaciła je odkąd nauczyła się obsługiwać konto bankowe matki. Kobieta rzadko interesowała się dzieckiem, które wydała na świat, jeśli nie musiała pojawiać się w szkole, albo akurat nie brakowało jej pieniędzy. Obecność Isobel w mieszkaniu widziała w jedzeniu w lodówce i słyszała w cichym trzaskaniu drzwiami, kiedy wracała nad ranem z pracy. Rzadko się widywały.
Kiedy pieniędzy w końcu było dość dużo, żeby Isobel było stać na wynajem maleńkiego mieszkania, wyniosła się bez wahania.
— Wyjeżdżam w sobotę.
Stała w drzwiach kuchni, patrząc na zgarbioną sylwetkę matki, która kręciła się przy blacie. Wzdrygnęła się, jakby obecność córki w ich mieszkaniu była dla niej niespodziewana.
— Dokąd? — zapytała chrapliwym głosem. Struny głosowe już dawno przepaliły jej papierosy. Włożyła kolejny talerz do brudnych naczyń piętrzących się w zlewie.
— Na studia. Do San Francisco.
Isobel długo myślała nad tym, gdzie najbardziej chciałaby wyjechać. Większość miejsc znajdowała się daleko poza jej zasięgiem, a była pewna, że na pewno nie zostanie nawet w okolicy tego przeklętego miasta. Zdecydowała się na San Francisco głównie dlatego, że gdzieś w pobliżu znajdował się Obóz Jupiter i skupisko rzymskich półbogów. Wmówiła sobie, że tam będzie bezpieczniejsza, niż na jakimś wygwizdowu wielkim, gdzie nikt nie wybija potworów radośnie biegających po ulicach. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Morag zarechotała nieprzyjemnie.
— Żeby cię jeszcze było na to stać.
— Wezmę kredyt studencki. Wystarczy.
Słowem nie pisnęła o pieniądzach, które już miała. Matka ze swoją zgarbioną postawą przypominała sępa i była nim również w kwestii pieniędzy. Nie miała pojęcia o tym, ile Isobel tak naprawdę zarabia i dziewczynie było to zdecydowanie na rękę.
— Wrócisz tu z podkulonym ogonem. Jak zawsze — prychnęła tylko, odwracając się do córki plecami.
Isobel spodziewała się, że będzie gorzej. Przewidywała więcej słuchania o tym, jaką jest niewdzięczną suką i o tym, że może już tu nie wracać. Jak na ich zwykłe rozmowy, przebiegło dosyć gładko.
Następnego dnia wyciągnęła z szafy nieco przykurzoną, szmacianą torbę i zaczęła w niej upychać swój dobytek. Głównie ubrania, ze dwie książki i trochę sztucznych błyskotek, które wyglądały nad wyraz tandetnie, ale jakoś nie umiała się z nimi rozstać. Pieniądze, wcześniej przechowywane w materacu łóżka, wsadziła głęboko w skarpetkę i schowała między ubraniami w torbie. Na noc i tak wsunęła ją pod łóżko. Morag rzadko wchodziła do jej pokoju, ale musiała wiedzieć, że Isobel ma jakieś większe pieniądze, skoro stać ją na podróż i nocleg w obcym mieście. Chyba, że uważała, że jej córka nie boi się spać pod mostem.
Wsiadła w samolot ze szczerą nadzieją, że nie będzie już więcej musiała oglądać Nowego Jorku. Może i to miasto miało swój klimat i urok, ale dla niej było jak więzienie, z którego w końcu zdołała się wyrwać. Liczyło się tylko to, co jest poza jego granicami, a ona teraz miała to na wyciągnięcie ręki.
Mieszkanie, które dla siebie znalazła, było raczej klitką, ale bardzo czystą klitką. Nie płaciła wiele za wynajem, bo znajdowało się na samym skraju nieprzyjemnej dzielnicy. Klatka schodowa była brudna i często śmierdząca, a od sąsiadów często dobiegały różne odgłosy, ale Isobel wreszcie miała coś na własność. Coś, czego nikt nie mógł jej odebrać. Jej własne dwadzieścia metrów kwadratowych, w których nikt jej nie przeszkadzał i w których mogła odpocząć. Starsza pani, która jej to mieszkanie wynajmowała była bardzo miła i bardzo cieszyła się z tego, że stąd ucieka. Isobel za to cieszyła się, że miejsce się zwolniło.
Drugiego dnia w mieście Isobel kupiła sobie gaz pieprzowy, który od tamtej pory zawsze nosi w torebce. Trzeciego zaczęła szukać pracy. Miała dość pracy w sklepie, więc próbowała znaleźć coś trochę innego. Nie udało się od razu; jej CV nie było zbyt imponujące. Szóstego dnia, wracając do mieszkania, zobaczyła kartkę naklejoną na brudną szybę. "SZUKAMY PRACOWNIKA NA JUŻ". Nad oknem widniał neonowy szyld, w którym świeciła się tylko co druga litera. Isobel stwierdziła, że to idealne miejsce dla niej.
— Przepraszam? Potrzebujecie pracownika? — zapytała, przywdziewając na twarz jeden ze swoich najpromienniejszych uśmiechów.
Oparła dłonie na blacie, ale był lepki. Dyskretnie spuściła ręce wzdłuż boków. Sponad kufla, do którego nalewane było piwo, spojrzał na nią mężczyzna. Wielki mężczyzna. Wysoki i szeroki w barach. Isobel może i nie należała do najniższych, ale przy nim wyglądała jak rodzynek. Uśmiech na jej ustach nie zmniejszył się ani trochę, chociaż żołądek starał się zrobić fikołka.
— Ile masz lat? — zadudnił, stawiając kufel na barze. Stróżka piwa pociekła po upstrzonym smugami szkle.
— Dziewiętnaście.
— Mało.
Isobel uśmiechnęła się jeszcze promienniej. Trochę zabolały ją policzki.
— Bardzo umiejętnie wyglądam na starszą. Szybko się uczę. Wniosę tu ogromną dawkę energii i koloru — powiedziała, patrząc mężczyźnie w oczy. — Mam doświadczenie w pracy za kasą — dodała, mając nadzieję, że może to jej pomoże.
W tym samym czasie jakiś mężczyzna podszedł i zabrał swój kufel z piwem, z bezzębnym uśmiechem salutując barmanowi. Przeurocze miejsce. Mężczyzna jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem ryknął:
— BARNY! ZNALAZŁEM CI PRACOWNICĘ!
Parę głów poderwało się do góry, a zaraz potem wróciło do swoich zajęć. Is bardzo starała się nie skrzywić, chociaż zabolały ją bębenki w uszach. Kimkolwiek był Barny, potrzebował kilku chwil, żeby wyjść z zaplecza. Okazał się łysym pięćdziesięciolatkiem w okularach, ubranym w poplamiony olejem fartuch. Wyglądał śmiesznie przy postawnym barmanie. Zmierzył stojącą po drugiej stronie blatu dziewczynę uważnym spojrzeniem.
— Kelnerowałaś kiedyś?
— Nie, ale mam doświadczenie w zajmowaniu się wieloma sprawami naraz.
— Umiesz obsługiwać kasę?
— Oczywiście.
— A nalewać piwo?
— Ba, i to jak!
— Ma dziewiętnaście lat — wtrącił nagle barman.
Barny zamyślił się, skubiąc lichą bródkę.
— Wpiszemy ci w umowie, że jesteś kelnerką i pomocą kuchenną. Frytki też umiesz smażyć, mam rozumieć?
— Dla mnie nie ma wielu ograniczeń. Ale w weekendy mogę pracować tylko wieczorami. W poniedziałek zaczynam studia — powiedziała Is.
Barny machnął ręką.
— Damy radę. Przyjdź jutro, podpiszemy umowę.
Isobel posłała mu swój najwdzięczniejszy uśmiech.
Kiedy wyszła na ulicę, wykonała swój szczęśliwy piruet na krzywym chodniku. Zignorowała podejrzane spojrzenie, jakie posłała w jej kierunku kobieta po drugiej stronie ulicy. Miała miejsce na studiach, miała mieszkanie, miała pracę. Wszystko szło po jej myśli. Wróciła do domu, zrobiła sobie obiad, obejrzała coś w telewizji. Nie mogło być lepiej.
Przeżyła w spokoju prawie cztery miesiące. Wypełnione ciężką pracą, ale przyjemne. Studia sprawiały jej przyjemność i rzadko narzekała, że musi się uczyć, a praca okazała się mecząca, ale nieskomplikowana. Podawała piwo nalewane przez Barry'ego (bo tak nazywał się ten wielki barman), pomagała na kuchni Barny'emu (okazało się, że bar nazywał się Barny&Barry, ale nie zwróciła na to uwagi), domyła zalepiony blat, oświetliła wnętrze baru światełkami i ściągnęła do niego trochę młodej klienteli. Nie zarabiała kroci, ale wystarczało jej na skromne życie.
Isobel nie odzywała się do matki, a matka nie odzywała się do niej. Brała to za dobry znak, bo to oznaczało, że Morag sobie bez niej radzi. Kiedy w końcu zadzwoniła, Is niemal wypuściła telefon z dłoni.
— Zapomniało się o starej matce, co?
Dziewczyna niemal momentalnie pożałowała odebrania telefonu.
— Zapomniało się o młodej córce, co?
— Jak zwykle pyskata. Wybierasz się do domu na święta?
— Pracuję.
W słuchawce rozległ się chrapliwy śmiech.
— Od kiedy z ciebie taka pilna pracownica?
Isobel miała ochotę wykrzyknąć jej, że od zawsze, tylko żeby to zobaczyć, musiała spojrzeć na coś więcej, niż czubek własnego nosa. Kłótnia z matką przez telefon jednak nie miała żadnego sensu.
— Muszę się jakoś utrzymać.
— Przyjedź na wigilię. Na pewno nie pracujesz.
— Pomyślę.
Przyleciała, chociaż nie miała bladego pojęcia, dlaczego, a bilety lotnicze były drogie. Musiała wykorzystać na to część oszczędności. Może miała nadzieję, że matka za nią zatęskniła, kiedy jej zabrakło. A może nawiązała ze znienawidzonym Nowym Jorkiem relację na zasadzie syndromu sztokholmskiego i trochę za nim zatęskniła. Tylko trochę. Mogła spędzić u matki tylko dwa dni, bo dwudziestego szóstego grudnia znowu była potrzebna w pracy. Barny pewnie dałby jej wolne, gdyby poprosiła, ale wcale nie chciała spędzać tu więcej czasu. Co za dużo, to niezdrowo.
W mieszkaniu Morag przede wszystkim śmierdziało. Resztkami jedzenia w zlewie, niesprzątaną łazienką, niemytym ciałem. Isobel zmarszczyła nos. Wrzuciła klucz z powrotem do torebki i weszła do środka. Po drodze zajrzała do cukierni i w papierowej torbie miała słodko pachnące babeczki.
Kobieta siedziała przed telewizorem. Rude włosy miała zdecydowanie tłuste i związane tak długo, że mocno się skołtuniły. Na stoliku walały się brudne naczynia i puste opakowania. Wszędzie było czuć zatęchły smród papierosów. Morag przekierowała wzrok na córkę. Zdecydowanie była pijana.
— Wróciła moja marnotrawna córunia. Przywiozłaś matce jakieś pieniądze?
Isobel stała w samym środku tego bałaganu, patrząc na matkę. Mocno zaciskała dłonie na papierowej torbie. Chyba zgniotła jedną z babeczek.
— Tylko po to mnie zaprosiłaś? Mogłaś powiedzieć od razu. Nie marnowałabym czterystu dolców — powiedziała, starając się, żeby jej głos był stabilny.
Niewiele było osób, które potrafiły zachwiać jej pewność siebie. A tym bardziej zrobić to do tego stopnia, żeby nie umiała tego ukryć. Morag jednak była w tym mistrzynią - w końcu wprawiała się od lat. Teraz posłała córce bezczelny uśmiech.
— A co, nie wspomożesz mnie? Taka z ciebie wyrodna córka?
— Weź się w końcu do roboty, zanim wrośniesz w tą kanapę — powiedziała rzeczowo, tylko z nutą jadu w głosie.
Wyszła z mieszkania. Wolała to zrobić przed tym, jak powie coś, co jeszcze bardziej upodobni ją do matki. Sztywnymi z zimna i złości palcami wygrzebała z tylnej kieszeni spodni telefon. W dupie miała to, czy coś ją zaraz zeżre. Nie miała kontaktu z wieloma osobami z liceum. Po wyjeździe rozmawiała z trójką najbliższych osób, które w porywach mogła nazwać przyjaciółmi. Wstukała numer jednej z tych osób.
— Carrie?
— Is, siema! Co tam?
— Jesteś w domu?
Na linii na chwilę zapadła cisza.
— Przychodź śmiało, pomożesz w mieszaniu sałatki.
To nie pierwszy raz, kiedy będzie spędzać wigilię w domu Mansterów. Zdarzyło się już kilka razy, że Carrie przygarniała ją do siebie, wiedząc, że z matką Isobel nie może liczyć na święta. Rodzina Carrie była duża, hałaśliwa i zawsze z otwartymi ramionami przyjmowała dodatkową osobę przy stole. Is nie chciała znowu do nich wpadać, ale prawda była taka, że nie miała gdzie się podziać, a nie było ją stać na hotel w świątecznych cenach. Samolot miała wieczorem następnego dnia. Gdzieś musiała spędzić ten czas.
Święta u Mansterów jak zawsze były huczne, rodzinne i pełne pysznego jedzenia. Isobel po drodze kupiła cukierki dla młodszego rodzeństwa koleżanki. Nie umiała przyjść z pustymi rękami. Carrie przenocowała ją w swoim pokoju (razem z dwiema kuzynkami, które Is już kojarzyła) i nie zadawała wielu pytań o matkę. Za to rozmawiały pół nocy o życiu dziewczyny w San Francisco, nowej pracy i studiach. Carrie została tutaj i studiowała na najbliższej uczelni. Nie miała od czego uciekać. W końcu jej ojciec odwiózł Isobel na lotnisko.
Siedem godzin lotu Is spędziła na wyklinaniu samej siebie za zgodzenie się na przyjazd. Zmarnowała czas i pieniądze. Pierwszym, co zrobiła po usadowieniu się w samolocie, było zablokowanie numeru Morag. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie pojawi się w tym cholernym mieszkaniu.
Następnego dnia poszła do pracy. Sylwestra spędziła na imprezie z ludźmi z uczelni. Wszystko wracało do swojego starego rytmu. Tylko w niej coś się zmieniło, nie potrafiła jednak już teraz zaadresować słonia w pokoju.

────
[2005 słów: Isobel otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

Isobel Colville

Kiedy ludzie mówią “niemożliwe”, zwykle mają na myśli “nieprawdopodobne”!.



CÓRKA HERMESA

Od Caroline CD Mikołaja — „A ty jesteś z Chin czy co?"

Poprzednie opowiadanie

Caroline po kilku krokach zorientowała się, że Mikołaj już nie idzie za nią, a został dwa metry w tyle i bezczelnie się na nią patrzy. Może jeszcze nie wiedział, że ona jest mistrzynią w rzucaniu bezczelnych spojrzeń i na pewno jej w tym nie pobije. Cofnęła się do niego, a kiedy stanęła obok, jedna z jej brwi poszybowała do góry. Jednocześnie ją bawił i wkurwiał tym swoim zapalczywym uporem. Jakby ciągnęła go tam, żeby go zabić, a nie pokręcić się po lesie. Była do niego nastawiona dość optymistycznie, ale ten optymizm wyciekał z niej z każdą minutą, którą przez niego marnowała.
— Co tam brzęczysz? — zaszczebiotała, chociaż usłyszała jego słowa całkiem dobrze Może po prostu chciała go poirytować.
— Nie idę dalej — powtórzył Mikołaj, patrząc na nią hardo.
Miał jaja, to musiała mu przyznać. Większość obozowiczów czmyhało w podskokach pod wpływem spojrzeń dzieci Aresa. On jednak stał dalej w miejscu, z wyprostowanymi plecami, chociaż już zaczynała mierzyć go ostrym spojrzeniem.
— A to niby dlaczego?
Podparła dłonie na biodrach. Zachowywała się zupełnie, jakby ciągnięcie do lasu obcego rówieśnika, bez słowa wyjaśnienia, było czymś normalnym. Cóż, dla niej pokątnie było, bo przecież wcale nie miała złych zamiarów. Zupełnie normalna sprawa.
— Bo nie mam pojęcia o chuj ci chodzi?
— Mniej wiesz, lepiej śpisz.
Mikołaj obrócił się na pięcie, gotowy do odejścia. Caroline przewróciła oczami.
— Po pierwsze, to nie odwracaj się do mnie plecami. Lekcja numer jeden. Po drugie, to potrzebuje kogoś, kto zna się na roślinkach, bo ze mną to one co najwyżej zdychają — powiedziała w końcu, wzdychając przesadnie, jakby tłumaczenie swoich pobudek było dla niej co najwyżej stratą czasu.
Poniekąd było stratą czasu. Chciała wejść i wyjść do lasu, zanim zapadnie zmrok. A najlepiej, jakby wrócili jeszcze przed kolacją, bo zignorowała obiad i za dwie godziny będzie konała z głodu. Poza tym nie lubiła, kiedy ktoś wymagał od niej tłumaczenia się.
— No idziesz, kurwa, czy nie? — sarknęła w końcu, kiedy Mikołaj się zastanawiał, wciąż odwrócony do niej plecami.
Gdyby nie to, że naprawdę jej się spieszyło, pewnie by mu pokazała, dlaczego ma się do niej nie odwracać plecami. To jednak mogło zaczekać na inną okazję. Chłopak odwrócił się z ociąganiem. Chyba celowo chciał ją zdenerwować. Żałowała, że był jej potrzebny. Sama już dawno byłaby w lesie. I byłaby w dużo lepszym humorze.
— Idę — powiedział w końcu. — Ale nie pakuję się w nic, za co Chejron skopie nam dupy.
— Nikt nie będzie nikogo kopał. No, chyba, że ja ciebie. Chodź, bo szkoda czasu.
Znowu odwróciła się do niego plecami i szybkim krokiem ruszyła w stronę skraju lasu. Przez jego głupie fochy spędzili dużo czasu na widoku. Na pewno ktoś ich widział. Może nawet daej na nich patrzył. Mogła liczyć jedynie na społeczną prawilność i to, że dzięki niej nikt nie doniesie o ich kręceniu się w pobliżu lasu, i w lesie.
Przed wejściem między drzewa związała włosy. Mogła znieść wiele, ale na pewno nie wyplątywanie z włosów gałązek, listków, potencjalnych pajęczyn i innego cholerstwa, które mogło się napatoczyć. Pachniało tu mokrą ziemią i butwiejącymi liśćmi. Weszli głębiej między drzewa, co rusz depcząc gałązki, które pękały z trzaskiem. Zrobiło się nieco ciemniej i dużo chłodniej. W pewnym momencie Caroline po prostu się zatrzymała.
— No, to jakie znasz trujące jagody?
Mikołaj niemal na nią wpadł.
— Co?
Dziewczyna przewróciła oczami.
— Takie, po których można dostać sraczki. Nie takie, po których idzie zdechnąć.
Kiedy odwróciła się do Mikołaja, nie wyglądał na przekonanego.

Mikołaj?
────
[563 słowa: Caroline otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Theodore'a CD Edel — „Goopya Peezda”

Poprzednie opowiadanie

Jesień

Senność dokuczała Theodorowi bardziej, niż zwykle. Głupio mu było, że akurat w taki sposób oddziaływał na Edel. Czasami, w gorsze dni, kiedy w dodatku ciągle musiał przebywać wśród ludzi, próbował stawiać wokół siebie bariery. Nie był w tym zbyt wprawiony, więc rzadko działało. A jeśli działało, to mógł to być też efekt placebo, bo nikt nigdy nie potwierdził mu, że takie coś faktycznie ma prawo bytu. Ktoś z jego przyrodniego rodzeństwa wspomniał mu o tym zaledwie raz, a potem już nigdy więcej o tym nie słyszał.
Oczy mu łzawiły od słodkiego smrodu rozkładu, więc mimowolnie mrugał jeszcze częściej, niż wcześniej. Całe zmęczenie opuściło go jednak, kiedy tylko zobaczył zwłoki leżącej na wilgotnej podłodze labiryntu. Skrawek fioletowej koszulki tu, nadgryzione palce tam. Żółć podeszła mu do gardła, a smród stał się tak ciężki i przytłaczający, że niemal kręciło mu się w głowie. On znał tych ludzi. Może i z żadnym z nich się nie przyjaźnił, ale kojarzył ich z widoku, może kiedyś z nimi trenował. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie w jego życiu. Niemal czuł, jak żołądek wywraca mu się na drugą stronę. Nie był zdolny do odezwania się ze ściśniętym gardłem, ani do odwrócenia wzroku, ani do zrobienia kroku w którąkolwiek stronę.
Serce zadudniło mu w piersi, kiedy za plecami usłyszał głośny syk. Adrenalina już zaczynała mu przyspieszać krążenie, chociaż jeszcze się nie odwrócił. Zrobił to zaraz po Edel, która powoli wyciągała z kieszeni kieszonkowy zegarek. Theo miał szczerą nadzieję, że to coś pożytecznego, bo łuskowate, dwugłowe cielsko (ubrane w przybrudzony garniak?) wpatrywało się w nich roziskrzonym wzrokiem. Chyba nie było głodne, bo pewnie nie zostawiłoby ledwo ponadgryzanych zwłok, ale chyba miało chrapkę na wbicie kłów w ciało kolejnego półboga.
Mieli przejebane.
Umiejętności Theodore'a nie nadawały się do walki. Co, miał go uśpić? Dorobić sobie iluzją wężowy ogon, żeby wzięło go za panią amfisbenę? I tak rozwiałby się po trzydziestu sekundach. Nie był pewien, czy starczyłoby im to na ucieczkę. Zagłębili się w labiryncie, musieliby najpierw znaleźć drogę powrotną, a potwór wyglądał, jakby dobrze znał te tunele. Musiał, skoro tutaj mieszkał. Dłonie przestały mu drżeć na rękojeści sztyletu. Nie był to przecież pierwszy raz, kiedy musiał bić się z czymś, co miało ochotę posmakować jego krwi. Żałował, że nie może polegać na swoich boskach umiejętnościach.
Stwór nie ruszył w ich stronę, ale kiwał na boki ciężkimi łbami, jakby zastanawiał się, czy najpierw ma ochotę zabić Edel, czy Theodore'a. Chłopiec kątem oka widział, jak kciuk Edel, niemal dotyka zacisku, który zamykał klapkę zegarka. Spojrzał na swój żałosny sztylecik. Zęby amfisbeny były niemal długości jego ostrza.
— Cofnij się — poleciła mu półgębkiem Edel.
Theo posłusznie zrobił krok do tyłu. Edel z pewnością miała większe pojęcia na temat walk z dwugłowymi wężami. Zastanawiał się, czy udałoby im się wykiwać stwora tak, żeby mogli przebiec po obu jego stronach. Wąż wcale nie był taki wielki, ale posiadanie dwóch par oczu z pewnością ograniczało ich manewry.
Potwór zasyczał, najwyraźniej niezadowolony z tego, że jego przekąski się poruszają.
— Szybko biegasz?
Chłopiec przęłknął ślinę.
— Całkiem.
— To uciekaj.
Nie ruszył się z miejsca. Po pierwsze, jego nagłe zerwanie się do biegu z pewnością wkurwiłoby amfisbenę, czego nie potrzebowali. Po drugie, zgubiłby się przy trzecim zakręcie i w końcu zeżarłoby go coś innego. Po trzecie, nie miał zamairu zostawić tu centurionki samej, nawet jeśli oboje mieli skończyć jako kolejne zwłoki w śmierdzącym korytarzu. A po czwarte, to nie miał zamiaru odwracać się do tej szkarady plecami. Edel ponagliła go spojrzeniem, ale Theodore tylko poprawił chwyt spoconej dłoni na uchwycie sztyletu. Może uda mu się chociaż zabrać ze sobą do grobu parę łusek potwora.
Paskuda najwyraźniej znudziła się czekaniem, bo z cichym szelestem łusek przesuwających się po kamieniu ruszyła w ich stronę. Szybko. Edel w jednej chwili miała w dłoni zegarek, a w drugiej już oszczep. Nie wahała się; grot z nieprzyjemnym piskiem przejechał po łuskach na jednej z głów stwora, zanim wsunął się w jedną w szczelin pomiędzy nimi. Stworzenie wydało się z siebie odgłos, ktory mógł być czymś pomiędzy przeraźliwym sykiem a rykiem wściekłości. Paszcza drugiej głowy kłapnęła zębami, jednak nie była w stanie ich dosięgnąć, kiedy Edel trzymała jeden z łbów na odległość oszczepu.
Kątem oka spojrzała na stojącego obok chłopca.
— Cofnij się! — krzyknęła znowu.
Przyciągnęła tym uwagę drugiego łba potwora, który nagle zaczął przeć do przodu. Trzon oszczepu zaczął wymykać jej się ze spoconych dłoni. Chwila zelżonego chwytu pozwoliła amfisbenie na mocne szarpnięcie się do tyłu. Pociągnęła za sobą oszczep, który Edel w porę wypuściła. Broń ze stukotem opadła na kamienną podłogę, a z rany na głowie bestii trysnęła posoka. Zaryczała wściekle. Jeśli wcześniej patrzyła na nich z pobłażaniem, teraz z pewnością kipiała w niej żądza mordu.
Theo dopiero teraz odskoczył w stronę ściany, kiedy stworzenie potrząsnęło łbami i zaczęło sunąć ich w stronę. Edel rzuciła się po swój oszczep, leżący poza zasięgiem jej rąk. Szorowała brzuchem po brudnym kamieniu, łapiąc za sam koniec trzonu broni. Podniosła się z powrotem, stając niemal oko w oko z kłami paskudy. Theodore w tym czasie zrobił unik przed paszczą drugiej głowy, która kłapnęła kilkanaście centymetrów od niego. Potwór był na tyle inteligentny, żeby nie zaryć głową o ścianę, ale gwałtowny ruch nieco go przeważył. Edel skorzystała z okazji i wycelowała grot oszczepu w spód pyska jednej z głów. Czubek ostrza wbił się w łuski, ale potwór się szarpnął. Theo stwierdził, że albo zrobi coś teraz, albo straci głowę.
Po uniku i tak już kucał na podłodze, więc wbił sztylet w tą część cielska, którą miał przed sobą. Ostrze miękko zatopiło się w łuski na brzuchu stwora, na co z jego pyska wyrwał się kolejny syczący wrzask. Próbując wyszarpnąć sztylet, Theo mocniej poranił ciało paskudy. Kiedy próbował umknąć w bok, owiał go paskudny smród z pyska węża, a potem kły rozerwały mu koszulkę i zadrapały skórę. Chłopiec wystrzelił jak z procy poza zasięg miotająćej się głowy. W tym samym czasie Edel wykorzystała rozkojarzenie stwora i wbiła grot oszczepu mocniej, tym razem się przebijając. Theodore zarejestrował tylko ruch, którym zasłoniła twarz przed tryskającą z rany krwią potwora. Potem wyrwała oszczep z cielska węża, a zraniony przez ją łeb zaryczał głośno i zaczął słaniać się przy podłodze. Druga głowa próbowała za nimi podążyć, ale najwidoczniej nie była w stanie sama zapanować nad całym ciałem.
— NO CHODŹ! — zawołała, niemal od razu odbiegając od paskudy.
Chłopiec jeszcze przez chwilę wpatrywał się w charczącego z bólu stwora i jeden z jego łbów, który miotał się chaotycznie na boki, kiedy poczuł, że Edel ciągnie go za rękaw, a oszczep w jej dłoni znów zamienił się w zegarek. Rzuciła się biegem w przeciwną stronę korytarza, ciągnąc go za sobą. Najpierw się potknął, ale zaraz potem ruszył pędem tuż za nią. Udawał, że wcale nie przeskakuje nad czyimiś zwłokami.
Musiał biec, jeśli nie chciał do nich zaraz dołączyć.

Edel?
────
[1121 słów: Theodore otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy — „If I ever were to lose you”

Było cicho.
Paskudnie.
Obrzydliwie
Cicho.
Laira mogła wręcz przysiąc, że coś piszczało jej w uszach, a dyskomfort rozchodził się po całym ciele. Na domiar złego - mucha, która jakimś cholernym cudem przeżyła śnieg oraz mrozy a teraz brzęczała, lecąc sobie leniwie przez środek domu dzieci Hekate. Jak okrutna przypominajka jak wszystko ostatnio się popsuło. Najgorszy był jednak oddech Violet. Spokojny, miarowy, a jednak Laira wyłapała w nim nutę niepokoju. Był niczym ogień, przylegający do jej skóry i zbierający się w kręgosłupie.
Żadna z nich nie miała odwagi rozpocząć rozmowy.
Nie o tym, co ostatnio spotkało dzieci Hekate i coś już jakiś czas minął, bo jednak reszta obozu zdawała się otrząsnąć z żałoby, tak jednak córka Hefajstosa miała wrażenie, że tragiczne zajście miało miejsce ledwie tydzień temu.
Próbowała rozmawiać z Violet, wielokrotnie. Jednak ta za każdym razem zachowywała się niczym zagonione w kozi róg zwierzę. Przerażona. Dzika. Zafiksowana na ucieczce.
A co robią zwierzęta, gdy nie mają drogi ucieczki?
Atakują.
To była pierwsza ich poważna kłótnia, choć ciężko ją było tak nazwać. Bardziej monolog pełen żalu i rozpaczy.
Wyrzucone w emocjach słowa raniły, choć bardziej świadomość, że nie była w stanie jej pomóc, była o stokroć gorsza.
— Nie musiałaś przychodzić — Violet spięła lekko ramiona, choć nie ruszyła głowy z jej ramienia. Wręcz przeciwnie, przysunęła się jeszcze bliżej, jakby nieświadomie szukając komfortu w obecności drugiej osoby. — Nie prosiłam cię o to — jej głos był cichy, odrobinę chrapliwy i ostry. Jakby starała się ją odtrącić swoim tonem.
— Chciałam. Zrobiłam to z własnej, nieprzymuszonej woli — odparła spokojnie, opuszkami prawej dłoni wodząc po ramieniu czarodziejki. Co jakiś czas ich dłonie nieświadomie się stykały, jednakże za każdym razem obie odsuwały się niczym poparzone.
Martwiła się o nią. Od śmierci brata popadła w dziwną anhedonię, jakby nie była sobą. Jej pozostałe rodzeństwo mówiło, że polepszało się, gdy widywała się z Lairą, choć ta nie chciała w to wierzyć.
— Dziękuję… — szepnęła Violet, podnosząc głowę. Przez te kilka uderzeń serca patrzyły sobie w oczu a Laira czuła, jak sucho ma w gardle. Bała się jednak ruszyć, zrobić cokolwiek, co w jej mniemaniu jedynie zepsułoby tę cudowną chwilę.
Miała wrażenie, że Vi przysunęła się bliżej, podpierając się dłonią ułożoną na jej ramieniu, choć mogło to być też złudzenie, figle, które płatała jej wyobraźnia.
Kaszlnęła mimowolnie.
— …że jesteś — cudowna chwila minęła, nim zdążyła rozwinąć się na dobre.

────
[385 słów: Laira otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Quinn — „Wszyscy mamy źle w głowach”

Mózg im uciekł uchem. Niemalże dosłownie i w przenośni, bo serio, gadanie Keitha potrafiło spalić parę punktów IQ w ciągu tej jednej konwersacji. Quinn próbowało nadążyć, tak zupełnie serio, jednak już po kilkunastu minutach uznało to za bezcelowe i zatrzymało się chyba jakoś w połowie monologu o tym, jak ważnym jest dobór materiałów do rodzaju toaletowej sztuki, którą miało się zamiar wykonać. Jakby to był zupełnie nowy nurt sztuki współczesnej, a nie rysowanie fiuta na ścianie.
Przykładowo - na płytki i lustra idealnie pasował marker permanentny zaś na zwykłą, pomalowaną farbą ścianę, starczył długopis.
— O! A jak znajdziesz kawałek odkrytej czerwonej cegły, to starczy ci nawet wykałaczka — wyraz na jego twarzy mieszał się między bezkresną radością a prawdziwym oddaniem.
Quinn tylko mrugnęło, jakoś nie będąc w stanie uwierzyć w to, co właśnie słyszy.
— Ty naprawdę to testowałeś, prawda?
Keith uśmiechnął się z dumą.
— No ba, oczywiście, że tak. Kto jak nie ja, kochaniutkie? Jestem prekursorem kiblowej sztuki w tym śmierdzącym obozie!
— Ja pierdole, zabij mnie. Proszę — stęknęło zrezygnowane. Keith tylko parsknął śmiechem, rozkładając ręce, jakby przyjmował oklaski. — Chociaż rację masz — dodało Quinn z westchnieniem. — Ten obóz faktycznie śmierdzi. I nie mówiło w tym momencie o sobie a o bandzie nastolatków, którzy (szczególnie latem) napierdalali się propami w pełnym słońcu, a koncept higieny osobistej był dla nich bardziej abstrakcyjny niż wierny Zeus. To zdecydowanie był jeden z plusów zimy - smród spoconych ciał był ograniczony wręcz do minimum. Nie, żeby Quinn przez swoją mamusię najcudowniejszą pachniało fiołkami.
— Wiesz co? Moja matka mówiła, że jestem wyjątkowy
Legionista uniósł brew ku górze.
— Jeszcze powiedz, że matka cię kochała.
— Mama bardzo mnie kochała. Swoją drogą, jak byłem mały, to puszczała mi zajebistą kreskówkę, chociaż telewizor przy mnie wariował. O niedźwiedziu co szukał jamnika z jeleniem, wiewiórką i dwiema głupimi kaczkami.
— Co.
— No, taka bajka. Sezon na misia! Mówiła, że przypominam jej Elliota. Czekaj! Mam gdzieś szkic w notatniku — mruknął, grzebiąc w swojej torbie pełnej… cóż, różnych rzeczy. Stare bilety, pogniecione papierki, ołówek bez gumki, a nawet jakiś plastikowy dinozaur, który z niewiadomych przyczyn przetrwał w tej czarnej dziurze.
Quinn patrzyło na to z mieszaniną fascynacji i przerażenia, zastanawiając się, jakim cudem Keith wciąż nie zgubił własnej głowy.
— Aha! Mam! — zawołał z radości, nawet nie kryjąc swojego uradowania. Przewróciwszy kilka kartek, zwrócił szkicownik w stronę legionisty. — Widzisz? Patrz!
Quinn zerknęło to na narysowaną postać jelenia, to na twarz Keitha.
— Wiesz co stary? Że cię matka do okna życia nie oddała, to ja nie wiem… — bąknęło, klepiąc przyjaciela po ramieniu z politowaniem. Dlaczego ta rozmowa tak bardzo nie miała sensu?

────
[422 słowa: Quinn otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Ishy — „Half alive”

TW: depresja, myśli samobójcze

Już jakiś czas temu (a było to serio dawno) obiecała sobie, że kiedyś pójdzie do specjalisty, choć jej zdaniem było to marnowanie pieniędzy oraz czasu. Szczególnie pieniędzy, patrząc na to, ile potrafił wołać jakiś konował, co będzie kazał dotknąć trawy, przestać się martwić a na koniec nazwie to PROFESJONALNĄ POMOCĄ.
Rodzina jednak nalegała, a Isha widząc zmartwione twarze babci, jak i matki, po prostu uległa namowom. Niby dla świętego spokoju, aczkolwiek jakaś jej część wiedziała, że gdyby nie ich ciągłe prośby, to w życiu nie postawiłaby nogi w gabinecie terapeutki.
Obecnie jednak żałowała tego jak jasna cholera. Dźwięk wskazówek zegara powoli wpędzał ją w otchłań szaleństwa. Wszystko nagle stało się zbyt głośne, nawet klimatyzacja, która była rozkręcona na najniższe obroty. Przysięgała sobie, że jeszcze raz usłyszy to cholerne “tyk tyk tyk”, to wstanie i wyjdzie, nie oglądając się za siebie, a przy okazji pierdolnie drzwiami. Jej prawa noga podskakiwała nerwowo w rytm głębokich wdechów, a brew drgała, gdy tylko terapeutka notowała coś na swoich kartkach, co jakiś czas wertując je, by ostatecznie się wrócić.
— Jak się wtedy poczułaś?
Ja pierdole.
To poleciała bomba. No tak, oczywiście, ulubione pytanie rzucane po jakiejś traumatycznej historyjce. Półbogini prychnęła w odpowiedzi, marszcząc brwi.
— Isha, jestem tu po to, by ci pomóc — nie musiała się przypominać, włoszka dobrze wiedziała, że siedzi w tym niewygodnym krześle dla własnego dobra.
— A skąd ja mam wiedzieć, jak się wtedy poczułam? Nie wiem, chujowo, do dupy, jakbym dostała w mordę czy coś — jej odpowiedź była zdawkowa, choć nie ze złośliwości. Naprawdę miała problemy, by przywołać uczucia inne niż wściekłość, które mogły towarzyszyć jej w tamtym okresie życia.
Kobieta westchnęła, pocierając twarz dłonią.
— Spróbujemy małymi krokami, zgoda?
— Mhm, możemy — mruknęła bez krzty przekonania.
Nie była z tego zadowolona. Miały za sobą już kilka sesji a Isha nie czuła się ani trochę lepiej, wręcz przeciwnie, jeśli miała być szczera - za każdym razem, gdy zamykała za sobą drzwi
, czuła się tak, jakby wpadała w jeszcze głębsze gówno.
I to miało jej pomóc, tak? Zniwelować myśli autodestrukcyjne?
Też coś.
Nie pomyliła się - schemat został powtórzony. Isha znowu potrafiła przywołać tylko gniew i smutek, żadnych pozytywnych wspomnień czy odczuć a terapeutka widząc jej rosnącą frustrację, zakończyła sesję tym razem przedwcześnie.
 
Schemat się powtarzał. Znowu potrafiła przywołać tylko gniew i żal. Żadnych pozytywnych wspomnień, żadnego ciepła czy chociaż uczucia wstydu. Terapeutka, widząc, jak w niej wrze, zakończyła sesję wcześniej.
Najgorsza była jednak nie złość, a ta przeklęta pustka. Cicha, zimna, wpełzająca do środka, jak dym po pożarze, który podrażniał płuca z każdym oddechem. Każdego dnia ta pustka rosła, pożerając to, co jeszcze zostało. Rzeczy, które kiedyś dawały jej radość, teraz budziły tylko niechęć. Jej dawne hobby, coś, co było chwilą wytchnienia od codziennego życia, zmieniło się w ciężar, w przypomnienie, że już nie potrafi. Czuła się do niczego. I faktycznie, chyba była.
 
Za każdym razem, gdy wstawała do pracy jakiś głos, skryty gdzieś tam głęboko w środku, krzyczał, że ma się poddać, odpuścić, po prostu położyć się i dać tym myślom szaleć, aż ostatecznie pochłoną ją w całości. Spoglądając na swoje odbicie w lustrze, po prostu zastanawiała się “Po co?”, po jaką cholere jeszcze się stara. Chciała po prostu schować się pod kołdrą we własnym łóżku i tam zdechnąć po prostu.
Dziwiła się sobie, że w pracy potrafi się uśmiechnąć, rzucić żartem. Wyglądało to tak, jakby miała dwie osobowości i ta, która posiadała w sobie jeszcze resztki pozytywnego nastawienia, robiła wszystko, by ludzie nie dojrzeli tej drugiej.
Czasem miewała dni, kiedy było gorzej. Kiedy nie mogła pozbierać się w sobie, a zrobienie czegokolwiek sprawiało jej zbyt dużo bólu, było zbyt trudne.
Wtedy po prostu spędzała dnie na bezcelowym scrollowaniu głupich filmików.

────
[607 słów: Isha otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 11 listopada 2025

Od Doriana CD Elianne — „Sherlock Holmes ale inaczej”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Zacisnął zęby. Wszystko utrudniał fakt, że musieli użerać się akurat z Lotus. Legionistką, żyjącą we własnym świecie i pewnie w tej alternatywnej rzeczywistości uważała potwora za słodkie zwierzątko, a nie krwiożerczą bestię, która mogła wywrócić obóz do góry nogami.
Na usta cisnęła mu się odpowiedź, która wcale nie zadowoliłaby Eli; bo myślał o polowaniu z wykorzystaniem Terminatora albo o siatkach na zwierzęta, które ustawiają myśliwi, kiedy chcą sobie złapać obiad. Dziewczyna nie chciała krzywdzić tej… świnki, a on z wielką chęcią ukręciłby łeb zwierzakowi. Tylko po to, by uchronić obóz przed ewentualną katastrofą. I tylko po to, żeby nie zgłaszać tego Edel lub Vergilowi.
— Okej, po pierwsze, nie możemy tego nikomu zgłosić.
— Ale…
Dorian uniósł palec wskazujący, nie pozwalając dziewczynie wtrącić swojego „ale”.
— Po drugie… — zaciął się, bo nie miał nawet żadnego planu. Myślał tylko o tym, by jak najszybciej złapać zwierzę, ale nie o tym, w jaki sposób to zrobić; a Eli czekała na jasne instrukcję i raczej nie zadowoli jej kolejne „nie wiem” albo „zabijmy to”.
Machnął niedbale ręką. Stanęło na tym, że mają tego nie zgłaszać (pod groźbą Doriana) i znowu na tym, że nie wiedzą, za co mają się złapać.
— Albo wiesz co? — przerwał krótką ciszę. — To coś uciekło w krzaki, tak? Zastawmy pułapkę w tamtym miejscu. Jak się nic nie złapie, to raczej tam nie siedzi, co nie?
— Brzmi zbyt prosto, żeby mogło się udać.
— No wiem! Ale od tego można zacząć. Jeszcze biorę pod uwagę, że Lotus mogła nas okłamać i tak naprawdę trzymać to paskudztwo pod swoim łóżkiem.
Eli się wyraźnie zamyśliła. Chciała coś wspomnieć o tym, że błądzą w tym samym miejscu od początku swojego poszukiwania świnki, ale postanowiła nie denerwować Doriana. I tak był wystarczająco podburzony i resztami swoich sił trzymał Terminatora przy sobie, nie pozwalając mu pożreć gryzonia.
— Dorian?
— Co?
Eli wskazała palcem na jego buty. Po chwili się zorientowała, że nie może tego zauważyć. Ścisnęła delikatnie ramię chłopaka.
— Ta świnka… ona tutaj jest.
Dorian nie drgnął. Stał w tym samym miejscu, jakby był psem tropiącym, który natknął się na specyficzny zapach i miał zaraz wskazać swojemu właścicielowi kierunek.
— Gdzie?
— Przy twoich nogach.
Najciemniej jest zawsze pod latarnią, pomyślał. To było tak głupie, że przez sekundę oskarżał w myślach Eli o kłamstwa. Dopóki nie poczuł malutkich pazurków, haczących o nogawkę jego spodni.
Eli się schyliła. Kucnęła tuż pod nogami chłopaka i próbowała jakoś złapać zwierzątko. Dorian stał bez ruchu, zaciskając palce na karku Terminatora. Pies zaczął skomleć.
Dziewczyna gwałtownie się podniosła. Dorian zaskoczony tą nagłą zmianą położenia uderzył Eli przypadkiem w głowę. Odwrócił się, czując, że Terminator zaczyna go ciągnąć w innym kierunku. Legionistka krzyknęła coś o uciekającym potworze, na co Dorian znów zareagował nerwowo.
— Nic ci nie jest? — zapytał tylko dla pewności, świadomy, że przypadkiem ją uderzył. — Jakby… wiesz.
— Nie, nie. — Pokręciła głową. — Ruszaj się, bo nam znowu ucieknie!
Złapała chłopaka za ramię i pociągnęła w swoją stronę. Dorian zgubił nogi, podtrzymał się wielkiego psa, ale zaraz złapał równowagę. Biegli przed siebie jak dwójka przygłupów, krzycząc coś do uciekającej świnki.
Mijali baraki, przepychali się przez innych obozowiczów, którzy tylko ze zdziwieniem się za nimi oglądali. Zatrzymał ich dopiero mężczyzna, którego Dorian nie kojarzył, a Eli najwidoczniej nie miała najprzyjemniejszych doświadczeń. Zmarszczyła groźnie brwi i próbowała wyminąć przeszkodę.
— Gdzie się tak spieszycie, hm?! Jeśli do pana pretora, to ja jestem już umówiony! — zarechotał.
Dorian się skrzywił. Przez myśl mu nawet nie przeszło, żeby szukać Vergila.
— Spieszymy się.
Eli znowu spróbowała wyminąć obcego mężczyznę, ale ten zablokował jej drogę swoją ręką. Pokręcił głową i zaczął swój monolog o nieposłusznych legionistach, obijających się podczas ćwiczeń i biegających bez celu po obozie.
Dorian pogłaskał Terminatora za uchem. Nie musiał nawet odzywać się do psa, by ten zrozumiał i ostrzegawczo szczeknął na zawracającego im dupy Izana.
— O, proszę! Pies!
Eli ze smutkiem wpatrywała się w rosnące nieopodal trawy. Straciła świnkę z oczu. Gdyby nie Izan, to na pewno by ją złapali. Mogliby wtedy rozwiązać problem potwora, wałęsającego się po obozie. Uchronić innych. Wytłumaczyć Lotus, dlaczego nie powinna przyprowadzać takich stworzeń w bezpieczną przestrzeń półbogów. Teraz nie mieli niczego. Pomijając oczywiście skrzeczącego nad ich głowami Izana.
— …i macie się zachowywać! — krzyknął i w końcu ustąpił im drogi.
Dorian nie słyszał niczego. Nie skupiał się na tej rozmowie tak bardzo, że usłyszał tylko ostatnie słowa i odgłos oddalających się po piaszczystym podłożu kroków.
— Znikła — powiedziała z wyraźnym smutkiem.
— Terminator ją wytropi.
Pies przywarł nosem do ziemi i przeszedł parę kroków do przodu. Dwójka herosów podążała za ogarem w pełnym skupieniu; Eli była zbyt zdenerwowana, by myśleć o czymś innym, niż o śwince, którą prawie miała w rękach, ale wszystko zniszczył pojawiający się na ich drodze ambasador z Nowego Rzymu. Terminator wszedł w wysokie trawy. Dorian podążał za swoim futrzastym przyjacielem „na oślep”, a Eli szła za nimi, odganiając rękoma ostre źdźbła, które mogły ją poranić.
— Co tam masz, piesku?
Dorian nachylił się i wziął od psa… coś, co było równie miękkie, jak poszukiwana świnka.
— To but — powiedziała ostrożnie Eli. — Chyba… chyba nam nie pomógł za bardzo, co?
Dorian przeklął i rzucił rzeczą. Terminator zaskomlał.
— Jak stąd wyjść?! — jęknął, dopiero teraz czując, jak wysokie trawska go otaczają. Pies pomocnik wyskoczył do góry; oklapłe uszy podniosły się na baczność i zaraz opadły.
Szczeknął dwa razy. Głośno i zrozumiale, dając sygnał półbogom, że coś widzi. Eli nie myśląc długo, złapała Doriana za ramię i wyciągnęła go z chaszczy.
— Jest! Jest tam!
Świnka rzeczywiście była tam, gdzie patrzyła. Stała przy kiblach. Ulubionym miejscu dzieciaków z piątek kohorty.

Eli?
────
[907 słów: Dorian otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]


niedziela, 9 listopada 2025

Od Apollodorosa — „Moneta” [Smellstober]

TW: śmierć bliskiej osoby, żałoba, obrzędy pogrzebowe

Monety posypały się z brzękiem po podłodze; deszcz metalowych kół. Apollodoros zdusił przekleństwo cisnące się na język i zbierał je wszystkie znowu do pudełka. Naprawdę już tak zapomniało, że to konkretne miało czasami problem z zawiasem i zamknięciem? No niby nie mieszka tutaj u mamy już od dłuższego czasu, ale nadal. Heros sięgnął pod łóżko w poszukiwaniu reszty świeżych zgub.
Rozłożyło wszystkie zebrane pieniądze przed sobą w ich różnorodności. Nie było tu jednej waluty; dolary i centy amerykańskie obok kanadyjskich, pensy brytyjskie, które dostał od znajomego w liceum, euro z ateńską sową oraz drobne, które by następnego euro nie uzbierały z wytłoczeniami w kształcie statków, no i drachmy greckie z leptami. Wziął te dwa ostatnie rodzaje monet w dłonie, oglądał ich stan i ilość. Martwa waluta powiązana z tyloma wspomnieniami z wyjazdów do rodziny. Uwielbiali jego ciekawość i pytania o wszystko, zwłaszcza o miasto i historie rodzinne.
Wśród metalowych krążków, nagrzewających się od kontaktu ze skórą, jeden był… nośnikiem słodko-gorzkich zdarzeń, wyszarpanego z gardła płaczu i godzin pustki. Niczym na zawołanie łzy zaszły jeno oczy od razu przy rozpoznaniu napisu „20 lept” po grecku. To był jeden z trzech, które dostał dokładnie w tym pokoju i dwa z nich leżą metry pod ziemią. I trzeci także spotka ten los, kiedy trudno jednak określić.
Kiedy miał dziesięć lat, siedzieli tutaj z babcią, jeszcze wtedy był on jego pokojem dziecięcym pełen wycinanek i plakatów na ścianach. Ciepło wanilii i miodu pomieszane z uziemieniem kadzidła oraz kwiatowością róży roznosiły się delikatnie od jej popsikanego perfumami swetra. Chyba rysowało, a ona czytała mu bajki i mity, przynajmniej tak to pamięta. Odwrócił się z tą dziecięcą naiwnością i spytał o to, czemu pan w opowieści miał „pieniążek w ustach”. Babcia Alexandra zaczęła mu mówić o tym, że kiedy idzie się do zaświatów, to trzeba zapłacić za przewóz rzeką w łodzi. Że ta zapłata dla Charona jest bardzo ważna i trzeba ją dać zmarłemu do ust, żeby mu się nie zgubiła. To spowodowało pytania o to, czemu konkretnie usta, no i ile trzeba dać. Ona w odpowiedzi pogrzebała w torbie, po czym wyjęła trzy identyczne monety.
— Kiedyś, setki lat temu zwykle dawano obola, czyli jedną szóstą drachmy. Teraz tej waluty już nie ma, ale można ją zastąpić czymś innym. Jeśli się nadal wierzy i to praktykuje oczywiście. — Wsunęła mu w dłoń 60 lept — To była przez jakiś czas waluta Grecji, niedawno ją zmienili. Wrócono do nazwy drachmy, ale drachma się dzieli na lepty. Pochowaj mnie i dziadka z jednym z nich, dobrze? Mamy też jeden dla mamy, ale musisz się u niej upewnić, że tego chce, jak już będzie starsza. — Pokiwał jej na tak w odpowiedzi i wszystko wróciło do bajek i rysunków.
Kiedy miało piętnaście lat, był z dziadkiem Tassosem na torze łuczniczym i między strzałami rozmawiali o pogrzebie dalekiego krewnego. Apollodorosa nie było na nim, chciał się dowiedzieć, jak się trzymała rodzina. Z tego zeszli na elementy pogrzebu, które dziadek by chciał na swoim. Poprosił o rzucenie prochu ziemskiego na ciało. Heros mu to obiecał. Jesienna burza przerwała ich trening.
Kiedy miał 20 lat, musiał z matką pochować dziadków jedno po drugim w kwartał. Telefony od i do rodziny o trzeciej nad ranem, dokumenty na dokumentach, wybór cmentarza, sprzedaż mieszkania, przeglądanie rzeczy, przygotowanie uroczystości. A pomiędzy tym wszystkim trzeba było żyć, jeść i chodzić na zajęcia. Żałoba pochłaniała go falami, zjadała siły, wycofywała się, tylko po to, żeby wrócić silniejszą i wyrwać z jeno gardła łzy pomieszane z kwileniem najsilniejszej tęsknoty. Schował lepty w ich ustach, posypał ziemskim prochem ciało, patrzyło, jak trumny chowają się pod ziemią. Modliło się o ich Elizjum, zmuszało się do funkcjonowania dla matki. Spytał też matkę o trzecią monetę, z nadzieją, że jej odpowiedź będzie potrzebna dopiero za jakieś 40 lat, albo nawet 60. Nie odrodził się potem jak feniks, lecz wracał do siebie powoli.
Teraz kiedy ma lat 25, wyje niczym ranne zwierzę i łka na pełen rejestr przez proste wspomnienie oczywistego. Śmierć przyjdzie, śmierć skończy, najlepsze co można myśleć, to że życie bez śmierci byłoby klątwą. Nie ukróca to tęsknoty, nie ukróca to obietnicy, jaką dał matce. W tej monecie jest słodka nadzieja. Że jest coś dalej i jeśli zadba się o bliskich, to można im dać szansę na odpoczynek i oby spotkanie za dekady. Że ktoś zadba także o jego pochówek i spełni celowe rytuały. Że spotka chtonicznych boskich krewnych we własnej osobie. Powoli uspokajało oddech i wracało myślami do najlepszych wspomnień dziadków. Trzeba uspokoić oddech i… żyć… z tęsknotą, z ciężarem, z brakiem. 5 lat zrobiło różnicę, chociaż wieczność nie wymazałaby pełni żałoby. Schował nagrzane monety do pudełka, czując zapach metalu dotykającego skóry, jaki pozostawiły.

────
[771 słów: Apollodoros otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia +13 za event]

Od Theodore'a — „Moneta” [Smellstober]

Theodore zaciskał dłoń na klamce drzwi i poważnie rozważał trzaśnięcie nimi tak, żeby wypadły z zawiasów. Liczenie od dziesięciu do zera i powolne, głębokie oddechy, które zawsze wciskała mu szkolna psycholog nie chciały pomóc. Nie teraz, kiedy gniew kipiał w nim tak bardzo, że prawie wylewał mu się uszami.
Nie był już nawet pewien, o co poszło. Widział tylko sarnie spojrzenie Charliego i jego zmarszczone brwi, które mówiły, że jest zdziwiony. Albo zdegustowany, albo, jeszcze lepiej, rozczarowany! Theo wcale by się nie zdziwił, gdyby przyjaciel był nim rozczarowany. Wszyscy w końcu byli. Z sercem zdecydowanie zbyt mocno obijającym mu się o żebra, powoli puścił klamkę, drzwi owtorzyły się na parę centymetrów więcej. Palce miał zbielałe i drżące po dłuższej chwili mocnego ściskania klamki.
Chłopcy często kłócili się o pieniądze - Charlie miał ich wystarczająco, może więcej, a Theo zdecydowanie mniej. Charlie, choć w końcu zawsze ustępował przyjacielowi, nigdy nie potrafił zrozumieć, na czym tak naprawdę polega problem. Chciał pomóc; pomagałby wszystkim na swojej drodze, gdyby miał na to środki i czas. Theodore najeżał się jak kot kiedy słyszał choćby luźną propozycję pomocy finansowej. Cholera, potrafił wściec się, gdy Charlie proponował kupienie mu bułki.
Nie akceptował litowania się nad nim i jałmużny. Nie był aż tak biedny, żeby musiał żebrać, albo przyjmować pieniądze od kogokolwiek. Nawet jeśli ktoś chciał kupić mu butelkę wody dlatego, że zapomniał z domu portfela. Charlie do pewnego stopnia to rozumiał - Theodore był dumny, ale to już zakrawało na obsesję. Nie mógł powiedzieć przyjacielowi niczego na ten temat, jeśli nie chciał wywołać kłótni. Był to temat, który zawsze potrafił ich poróżnić, nie zważając na okoliczności.
Chociaż był dopiero listopad, wszystkie media i galerie już zaczynały swój świąteczny maraton. Charlie, który tego dnia był z siostrą na zakupach, opowiadał, jakie durnoty udało mu się zauważyć. Wysadzany kolorowymi, plastikowymi kryształkami Święty Mikołaj? Tandeta. Szklane bombki, w których znajdowały się ususzone kwiaty? Całkiem ładne, ale kwiaty niewiele miały wspólnego ze świętami. Kalendarz adwentowy z klockami lego? W sumie to by sobie taki kupił. Mówił chyba tylko po to, żeby mówić, a Theodore co jakiś czas pomrukiwał potakująco, choć próbował skupić się na leżącym przed nim sudoku. Śmiech przyjaciela ciągle wyprowadzał go z równowagi i mało co nie rozdarł kartki, kiedy musiał po raz kolejny zetrzeć wpisaną w zły kwadracik cyfrę.
Potem wszystko potoczyło się dosyć szybko; Charlie zapytał, co Theo chciałby dostać na święta. Theo odpowiedział (zresztą jak zwykle), że nic. Coroczna gadka, ale i tak zawsze coś skombinowali. Nawet jeśli był to zlepiony z papieru i kleju bałwan, który marchewkę miał nie w tym miejscu, co trzeba. Charlie zawsze wymyślał coś, co dało się zrobić za grosze, żeby przyjaciel się na niego nie wściekał. A teraz wściekł się za samo pytanie, jakby było to coś nowego. I złościł się o wiele bardziej, niż wymagała tego sytuacja.
Theodore o tym wiedział. Dlatego teraz brał głębokie, choć urywane wdechy, i usilnie wpatrywał się w okno, za którym już zapadł zmrok. Nie chciał patrzeć na Charliego, który posyłał mu mieszankę badawczego i zatroskanego spojrzenia. Nie, kiedy poczucie winy przebiegało mu po kręgosłupie i wypełniało płuca, a przede wszystkim nie chciało odejść. Sam nie wiedział, dlaczego tak wybuchnął. Może dlatego, że był paskudnie zmęczony i bolała go głowa. A może dlatego, że pytanie o prezent na święta było absurdem, kiedy trawa wciąż pokryta była kolorowymi liśćmi i nikt nawet nie myślał jeszcze o śniegu. Nie lubił świąt i zamierzał czepiać się jesieni tak długo, jak to było możliwe.
Podszedł do okna i otworzył je, ale poczuł na twarzy zimny powiew wiatru i szybko na powrót je zamknął. Jego pokój był zbyt mały, żeby spojrzeć gdziekolwiek indziej i nie patrzeć przy tym na Charliego. Strasznie go to irytowało.
— Coś się stało? — zapytał w końcu Charlie.
Theo naprawdę miał ochotę krzyczeć z frustracji. Głośno i długo. Chciał być zły na przyjaciela, a jednocześnie przeprosiny już cisnęły mu się na usta. Chciał powiedzieć mu, że nie potrzebuje jego gównianych prezentów i jego równie gównianych pieniędzy. Nie mógł się jednak zmusic do powiedzenia żadnej z tych rzeczy.
— Nie — wyrzucił z siebie w końcu.
Gardło wciąż miał ściśnięte, więc jego głos zabrzmiał zdecydowanie mniej odważnie, niż by chciał. Kłamał, bo zawsze coś się działo. Nieważne już, czy były to dobre rzeczy, czy złe. Zmieniło się jedynie to, że odkąd trafił do obozu, nie dzielił się już tym wszystkim z Charliem. Miał wrażenie, że w tym momencie, wraz z jego niedopowiedzeniami, coś między nimi się bezpowrotnie zepsuło. Rozpaczliwie próbował to posklejać, ale każda z jego prób kończyła się gorzej od poprzedniej. Żałował, że w genach nie dostał czegoś więcej, niż kręconych włosów matki i władzy nad snami ojca. Wolałby umieć kontrolować swoje emocje i rozmawiać o nich z osobami, na których mu zależało. Wszystkie inne odziedziczone cechy wydawały mu się teraz bezużyteczne.
— Jesteś zły o prezent? Pewnie i tak zrobię to, co roku. Wyluzuj.
Cisza. Milczenie wślizgnęło się do pokoju przez szparę pod drzwiami i wygodnie rozsiadło się na łóżku, sprawiając, że powietrze stało się gęste od niewypowiedzanych słów.
— Mogę ci coś powiedzieć?
Theodore w końcu odwrócił się do przyjaciela. Jego oddech wrócił do normy i teraz mówił zwykłym, przesadnie obojętnym tonem. Uważał siebie za dobrego kłamcę, ale w towarzystwie Charliego jakoś zawsze było mu trudniej.
— Zawsze.
Cisza znowu sięgała swoimi mackami we wszystkie zakamarki pomieszczenia.
— Przepraszam.
Charlie zamrugał kilkukrotnie, a potem roześmiał się. Tak, jak tylko on potrafił - odganiając wszystkie złe emocje w promilu kilometra, odchylając głowę do tyłu i prawdopodobnie budząc sąsiadów z góry.
— Serio? Pozwoliłem ci się przeprosić? Myślałem, że powiesz mi coś ciekawszego.
Theo znów się nachmurzył. Charlie zawsze sprawiał wrażenie, jakby bycie wiecznie uśmiechniętym i poprawnym było takie proste. Może po prostu niektórzy rodzili się z uśmiechem przyklejonym do ust? Różnica polegała głównie na tym, że uśmiech Charliego zawsze był szczery, w przeciwieństwie do większości populacji. Możliwe, że Theo po prostu był zazdrosny, bo o swój własny szczery uśmiech musiał się kurewsko postarać.
— Przepraszam — powtórzył — że na ciebie nakrzyczałem.
Wolałby wyrzucić z głowy konkretne słowa, których użył, ale one wciąż się gdzieś tam kołatały. Charlie chyba jednak się tym nie przejmował. Theo zastanawiał się, czy jest to spowodowane ogromnym dystansem do siebie, który chłopak miał w zanadrzu, czy tym, że po prostu przyzwyczaił się do humorów Theodore'a. Druga opcja była zdecydowanie gorsza. Musiał się ogarnąć. Na wiele sposóbów, pod wieloma względami i najlepiej jak najszybciej. Szkoda, że nie było to możliwe.
— Daj spokój. Jak widać nie płaczę. Co cię tak wkurwia? — zapytał, wygodnie rozkładając się na łóżku.
Theo z westchnieniem opadł na fotel biurowy, który cicho zaskrzypiał, przyjmując na siebie jego ciężar.
— Wszystko. Alice. Mama. Wszystko.
— Wszystko to znaczy co?
— Nie mogę powiedzieć.
Charlie westchnął, i tym razem jego ciemnym oczom ubyło nieco blasku. To była jedyna kwestia związana z Theodorem, która sprawiała mu przykrość. Tajemnica, której istnienie może i od razu mu oznajmił, ale od prawie dwóch lat nie zdradzał żadnych szczegółów. To zdecydowanie sprawiało, że stopniowo się od siebie oddalali. Ciężko było tego uniknąć, kiedy Theo ukrywał przed nim większą część swojego życia.
— No weź. Chociaż jedną rzecz mi powiedz.
Rzadko naciskał. Nie był raczej z tych, którzy namawiają innych do zdradzania swoich tajemnic. Teraz jednak było inaczej; miał wrażenie, że przyjaciel rozpaczliwie chce mu powiedzieć, ale blokuje go coś głębszego, niż czyjś zakaz. Niemal widział, jak w głowie Theodore'a kręcą się trybiki, jak kalkuluje, czy może mu cokolwiek zdradzić.
— Nie mogę się wyspać. Przez to nieważne ile godzin będę spał, zawsze wstaję zmęczony — poweidział w końcu, uznając to za najmniej szkodliwą informację.
— Bierzesz narkotyki?
— Co, kurwa?
— Jesteś chory?
— Nie, pocze-
— Może jednak trzeba cię zabrać do lekarza?
Theodore posłał przyjacielowi spojrzenie, które wyrażało coś pomiędzy zdezorientowaniem, oburzeniem a rozbawieniem. Jak mógł posądzić go o branie narkotyków? Co jak co, ale tego się akurat nie tykał.
— Nie jestem chory. I nie ćpam. Nic mi nie jest, tak już mam i koniec — powiedział, ucinając dyskusję.
— …Powiesz mi kiedyś? — zapytał Charlie ciszej i łagodniej niż wcześniej. Już się nie śmiał, tylko patrzył na przyjaciela ze szczerą nadzieją.
Theo odwrócił wzrok. Łatwiej było na niego patrzeć, kiedy wyglądał na beztroskiego. Nie, kiedy przyglądał mu się w ten sposób. Czasami zastanawiał się, czy na pewno nie chce mu powiedzieć. Problem polegał na tym, że tak właściwie, to co miałby mu zdradzić? Hej, mój ojciec jest rzymskim bóstwem, niespodzianka! Nie brzmiało to szczególnie zachęcająco.
— Kiedyś — odpowiedział w końcu.
W tej samej chwili obiecał to również samemu sobie. Powie Charliemu, kim tak naprawdę jest. Tylko nie zrobi tego dzisiaj. Chłopiec najwyraźniej choć częściowo uwierzył w szczerość przyjaciela, bo na jego ustach znów pojawił się uśmiech.
— Nie wściekaj się już o ten prezent, co? To tylko monety.
Theo posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Charlie się zaśmiał, wywołując tym samym uśmiech na twarzy przyjaciela.
— Nie będę się wściekał. Chcesz herbaty?
— Poproszę. Tą, co zawsze.
Theodore przewrócił oczami, wiedząc, że po wyjściu Charliego będzie musiał znosić irytująco mocny zapach jagodowej herbaty. I tak nie otworzy okna, bo w tym zapachu, już po wyjściu przyjaciela, będzie czuł jego obecność.

────
[1487 słów: Theodore otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia +13 za event]