sobota, 29 listopada 2025

Od Dantego CD Dahlii i Ishy — „Podróż przez kręgi piekieł”

Poprzednie opowiadanie

LATO

W pierwszej chwili chciałem uciec. Wstać i wyjść, nie myśląc o tym, czy komuś się coś stanie. W drugiej jednak chwili pomyślałem, że to byłoby wybitnie głupie i zapewne zostałbym znienawidzony już na zawsze. W takim wypadku postanowiłem dalej siedzieć na swoim miejscu.
Mieszałem w szklance plastikową słomką. Napój, który wcześniej wyglądał naprawdę ładnie, został zniszczony; bita śmietana wymieszała się z truskawkową, gęstą cieczą, tworząc na powierzchni obraz rozpaczy.
Na ziemię poleciało parę talerzy (tak przynajmniej mi się wydawało), które rozbiły się z przerażającym trzaskiem. Spiąłem zestresowany ramiona, przyjmując od razu pozycję obronną. Siedząca naprzeciwko mnie Daniella… Da… Dominica? zmarszczyła brwi i zerknęła na moją drogą koleżankę Isabellę.
— Ładny dzień, prawda?
Uśmiechnąłem się szeroko, chcąc ukryć swoją niepewność. Myślałem też, że w ten sposób może rozluźnię atmosferę i przestane się bać o własne życie.
— Co?
— No, ładny dzień… jak ty. — Puściłem oczko w stronę Ingrid. Ekspedientka sklepu z pluszakami prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi. — Złość piękności szkodzi.
Podniosła się ze swojego siedzenia, uprzednio rzuciwszy kartą menu na stół. Na jej twarzy zagościły rumieńce, które raczej nie były winą wstydu tylko czystej złości.
— Nie wiem jak wy, ale ja stąd wychodzę.
Widziałem, jak zaczyna się obracać. Spokojnie, próbując uspokoić własne nerwy.
Kiedy zbliżała się do drzwi, coś znowu trzasnęło. Był to tak cichy odgłos, że wiedziałem, że to nasz koniec. Że teraz, w tej właśnie chwili, coś obrzydliwie strasznego otwiera drzwi od kuchni i zaczyna węszyć w powietrzu.
Wręcz słyszałem miękkie kroki potwora. Oczami wyobraźni nawet widziałem jego świecące oczy, czarne futro i kły gotowe, by odgryźć mi głowę.
— Wstawaj.
Nie miałem czasu zaprotestować. Wyższa kobieta złapała mnie pod ramię i pociągnęła w stronę wyjścia.
— Hej, he he, poczekaj. — Próbowałem się wyślizgnąć z ucisku, ale wtedy chwyciła mnie jeszcze mocniej, znacznie pewniej, niż przed momentem. — Wiesz, ogólnie to jestem dosyć delikatny, no i wiesz… możesz mnie tak nie trzymać?
Puściła mnie, dopiero kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Któryś przechodzeń spojrzał na nas ze zdegustowaniem. Pożegnałem go środkowym palcem, krzycząc, żeby się odpierdolił. Dlaczego to zawsze są mężczyźni?
Poprawiłem pogniecioną koszulę. Daniella miała szczęście, że nie rozciągnęła mi materiału. To przecież kosztowało dużo pieniędzy. Nawet nie pamiętam ile dokładnie, ale na pewno więcej, niż mogłoby mi się wydawać.
— Proponuję przejść się do kawiarni.
Isabella westchnęła. Przetarła twarz otwartą dłonią.
— Ja podziękuję.
— Ależ nalegam, piękna pani.
Zamachnęła się, żeby mnie uderzyć. Ledwo udało mi się to uniknąć.
— Okej! Chciałbym się czegoś napić, dobra?
— Przed chwilą piłeś…
— Chciałbym się napić czegoś ładnego — wtrąciłem się, przerywając Danielli. — Ci tutaj — Wskazałem na szyld wiszący nad nami — mają okropną bitą śmietanę. Wiesz, jak to wyglądało? Jak gówno! Nie będę pijać takich rzeczy.
Odwróciłem się teatralnie na pięcie.
— A znam dobrą kawiarnię, gdzie serwują naprawdę pyszne kawy. I ciasta.
 
Zarzuciłem nogę na nogę. Oparłem się łokciem o niewielki stolik i wbiłem wzrok w kartę menu. Widziałem wiele interesujących pozycji i na nic nie mogłem się zdecydować.
— Ej, Darcy, wolałabyś czekoladę na gorąco czy może coś mniej słodkiego?
— Mam wybierać za ciebie?
— Myślę, że masz dobry gust. — Popchnąłem kartę w jej kierunku. Plastikowy bloczek poleciał po stoliku i prawie odleciał na drugi koniec sali.
Kobieta przyjrzała się dostępnym daniom, mruknęła pod nosem, ale w końcu zdecydowała mi się pomóc:
— Gorąca czekolada. Wyglądasz, jakbyś lubił takie rzeczy.
Nie mogę powiedzieć, że nie zgadła. Nie byłem teraz chętny na takie słodkości, bo gorąca czekolada jest napojem strasznie słodkim, wręcz przesłodzonym, a chwilę wcześniej bałem się, że jakaś krwiożercza bestia rozerwie nas na kawałki.
— Szybciej.
Zaczęła pospieszać mnie Isabella. Patrzyła na mnie spode łba z założonymi rękoma na piersi. Na twarzy kobiety, a właściwie na jej czole, widniała głęboka zmarszczka, sugerująca, że prędzej czy później znowu spróbuje mnie uderzyć.
— Oj, no! Daj mi się nacieszyć.
— Czym? Tylko ty się cieszysz, że z nami tutaj siedzisz. Myślisz, że chcę tutaj być? Siedzę tu tylko ze względu na bezpieczeństwo.
Zignorowałem to. Nie potrzebowałem psuć sobie humoru. I znowu się stresować czymś, co nie istniało i było wytworem tylko mojej szaleńczej wyobraźni.
Zawołałem kelnerkę i poprosiłem o czekoladę. Zemdliło mnie na myśl, że będę musiał to wypić, ale chciałem zdobyć zaufanie kobiety, z którą niedawno piłem. Wydawała mi się interesująca. Jak niezbadane głębiny oceanu, czy jak się mówi na takich tajemniczych ludzi.
Kiedy na stole pojawiły się nasze zamówienia, od razu otworzyłem usta, by coś powiedzieć. Przerwał mi niestety niezidentyfikowany warkot. Poczułem, jak włosy jeżą mi się na rękach. Z niepokojem zaglądnąłem kobietom w oczy. Nie wyglądały, jakby słyszały to samo, co ja.
— Wierzycie w duchy?
Isabella odstawiła kawę z hukiem na stolik.
— Kurwa, gościu. — Wzięła chusteczkę leżącą obok i wytarła usta. — Kim ty jesteś?
Warczące stworzenie przestało się odzywać. Na chwilę zapanowała cisza. Słyszałem tylko, jak obsługująca nas przed chwilą kelnerka zaczęła zbierać filiżanki ze stolika obok. Jej ruchy zdawały się nienaturalnie miękkie i powolne. Jakby wcale… nie była człowiekiem.
To chyba nie był mój dzień. Zdecydowanie nie był to mój dzień.
Mrugnąłem. Tylko tyle wystarczyło, żeby nagle przed nami wyrósł przerażający stwór. Był tak wielki, że rzucał cień na nasz stolik. Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Chyba mdlałem.
— Hej… wiecie…
Chciałem dokończyć „on nas śledził”, ale wtedy potwór rzucił czymś o stół. Wszystko, co trzymaliśmy na drewnianym stoliku, rozsypało się, rozlazło, ogólnie zostało zniszczone i wręcz zrównane z ziemią. Podniosłem się z siedzenia i z przerażeniem zacząłem szukać wyjścia. Nie patrzyłem na Danielle ani Isabellę. Interesowała mnie znowu moja własna dupa, co było co najmniej nie na miejscu, ale od wielu lat walczyłem o życie i nie chciałem go teraz tracić.
Drzwi wyjściowe były zablokowane. Potwór chyba wiedział, że będziemy chcieli wyjść tak samo, jak weszliśmy, więc zastawił je krzesłami i stołami. Nie wiem, czy ktokolwiek z naszej trójki miałby tyle siły, by to poprzesuwać. Niewiele myśląc, pobiegłem na zaplecze. Na suficie wisiał znak wskazujący drogę ewakuacyjną.
— Dante?!
Usłyszałem krzyk za swoimi plecami, ale nawet te wrzaski nie sprawiły, że się zatrzymałem.
Dobiegłem do drzwi wyjściowych na zapleczu. Naturalnie wyglądały na zamknięte, ale gdy je popchnąłem… zamek przeskoczył. Wypadłem na zewnątrz, potykając się o własne buty.
Chwilę później dobiegła do mnie jedna kobieta, a potem następna. Obie zatrzasnęły za sobą duże, czarne drzwi.
— Chciałeś nas zabić?!
Pracownica sklepu złapała mnie za koszulę i przyciągnęła do siebie. Strasznie dyszała. Pot ściekał jej kropelkami po czole.
— Hej, spokojnie, to pewnie był jakiś pijany chłop. Ćpun. Wiecie, czasem się tak zdarza.
Odsunąłem się tak, by zachować bezpieczną odległość między nimi. Nie chciałem wychodzić na wariata. Dopiero co się poznaliśmy. Nie muszą słuchać o czymś, co tylko ja widzę. One pewnie uciekały przed agresywnym, naćpanym chłopem, a ja próbowałem uniknąć śmierci z łap okropnego potwora. Tak pewnie to wyglądało.
— Może… spotkamy się jutro? — Uśmiechnąłem się najszerzej, jak tylko potrafiłem.

schizofrenik ma schizofrenie
────
[1104 słowa: Dante otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Raine CD Filemona — „Grzybiarze wcale nie są lepsi od Karyn“

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Raine ma wrażenie, że mężczyzna chyba niekoniecznie go lubi i bardzo prawdopodobne, że to przypuszczenie jest prawdą. Przynajmniej wykazał się tym minimum zaangażowania i przyjął pieczarki, więc chociaż w tym przypadku zachował się jak zupełnie normalny człowiek, który mógłby zostać wzięty za kogoś, kogo Raine rzeczywiście zna (i za kogoś, komu heros przynosi grzyby mniej więcej raz na tydzień). Co prawda, półbóg nie był przekonany do tego prezentu z bardzo prostego powodu — wybieranie go było jak wybieranie idealnych czekoladek dla kogoś, kogo się w ogóle nie zna. W takim scenariuszu każdy wie, że Merci są dość uniwersalnym prezentem, bo nawet jeśli ktoś nienawidzi czekoladek marcepanowych albo nugatowych, to i tak znajdzie tam coś dla siebie. Podobnie jest właśnie z pieczarkami. To chyba najbardziej neutralne grzyby, jakie można komuś podarować i spotkać się z całkiem zadowalającą reakcją, co jest w stanie zrekompensować cały trud szukania prezentu, zwłaszcza że taka porządnych pieczarek siatka to kosztuje nawet więcej niż pudełko czekoladek, jeśli patrzy się na jakość grzybów, a Raine zdecydowanie zwraca na to uwagę. Gdyby nie zwracał, nie mógłby nazwać się prawdziwym miłośnikiem grzybów, a co za tym idzie — straciłby całą swoją osobowość.
– Proszę pana! – krzyczy, zanim mężczyzna wsiądzie na rower (to całkiem nietypowy środek transportu wśród dorosłych Amerykanów, ale on najwyraźniej lubi być oryginalny (jakby nie można tego stwierdzić po jego wyglądzie i kolorze włosów)). Okularnik odwraca się i rzuca Raine znużone spojrzenie, które z pewnością nikogo nie zachęciłoby do kontynuacji rozmowy, ale heros jest trochę inny i wcale nie łapie aluzji, że biedny pracownik banku nie chce mieć z nim nic więcej do czynienia. – Jak się pan nazywa?
– Nie mów tak do mnie, nie jestem stary – prycha facet, zamiast powiedzieć, jak ma na imię. – I do niczego nie potrzebujesz mojego imienia.
– A jakbym chciał wysłać pa- ci pocztówkę z podziękowaniem za wstawienie się za mną, żebym mógł wziąć kredyt na moje grzyby, to na czyje imię mam ją wysłać? – kombinuje Raine, nie zdając sobie sprawy, jak głupio i nielogicznie to wszystko wypada.
– Musisz znać adres, żeby mi coś wysłać – zwraca mu uwagę mężczyzna, siłując się z kłódką blokującą dostęp do jego roweru. Widocznie ceni sobie bezpieczeństwo jego sprzętu, zapewne ze względu na coraz bardziej wzrastającą w Stanach Zjednoczonych popularność rowerów.
– To adres też mi możesz dać, oczywiście jeśli chcesz – oferuje zadowolony, że wreszcie dochodzą do porozumienia. Jakby jeszcze do czegokolwiek dochodzili, to byłoby dobrze. – Ja jestem Raine – dodaje z uśmiechem, bo zdaje sobie sprawę, że może on nie chce mu się przedstawić z bardzo prostego powodu — wciąż nie zna imienia podejrzanego dzieciaka-grzybiarza, więc może nie chcieć zdradzić swojego. W ten sposób Raine naprawia swoje socjalne faux pas i z szerokim uśmiechem czeka, aż mężczyzna wreszcie mu odpowie.
– Super – mówi (to z pewnością nie jest jego imieniem), nareszcie odpiąwszy rower od płotu. Przez chwilę przekłada reklamówkę z pieczarkami z ręki do ręki, chyba nie mogąc zdecydować się, gdzie właściwie chce ją położyć i jak ma zamiar przetransportować siatkę pełną grzybów aż do swojego domu, jadąc na rowerze.
– Możesz ją zawiesić na kierownicy – uczynnie proponuje Raine, święcie przekonany o byciu bardzo pomocnym obywatelem San Francisco. – Nie są takie ciężkie, żeby ci ją przeważyć i tak dalej, a nic im się nie powinno stać, dopóki się nie przewrócisz, a nie wyglądasz na kogoś, kto często się przewraca. W tych oficjalnych spodniach i koszuli, o to mi chodzi, wiesz. I okulary by ci się pewnie połamały, ogólnie tragedia, więc raczej potrafisz zachować równowagę.
– Mówiłem, że masz stąd spadać.
– Myślałem, że się tylko ze mną droczysz – odpowiada ze smutkiem i równie smutno kopie zagubiony na krzywym chodniku kamyczek. On bardzo smutno postanawia wpaść do jego crocsów przez jedną z dziur i Raine zostaje przez niego zmuszony do balansowania na jednej nodze, żeby jakoś go wyciągnąć z buta. W tym czasie mężczyzna obserwuje go kątem oka, z jakiegoś powodu wciąż nie odjeżdżając spod budynku banku, choć tak bardzo zarzekał się, że nie chce mieć nic wspólnego z Raine. Ciekawa osobistość.
– Ty w ogóle trafisz do domu? – pyta, ale bez śladu zmartwienia. Raczej… Raine nie jest w stanie wyciągnąć wiele z jego tonu, który jest równocześnie obojętny, sfrustrowany i zimny, jakby sam nie wiedział, jaki tak naprawdę chce być.
– A czemu nie?
– Bo wydajesz się… nieważne – rezygnuje z dalszego tłumaczenia i bez żadnego gestu pożegnania wsiada na rower, rzeczywiście powiesiwszy reklamówkę z pieczarkami na kierownicy.
Raine natychmiast przełącza tryb w swoich corcsach na ten szybki i biegnie tuż za facetem, sam zaskoczony swoją determinacją (która po niektórych jego znajomościach nie powinna być niczym szokującym).
– Ej, ale serio, tylko o imię pytam!
– Żeby mnie zapisać w jakimś Death Nocie? – prycha mężczyzna, przyspieszając. Raine naprawdę musi się wysilić, żeby móc za nim nadążyć.
– Nie mam pojęcia, co to! – wrzeszczy, ale z jakiegoś powodu bardzo cieszy go informacja o tym, że czegoś nie wie. – Widzisz?! Mamy tyle wspólnych tematów do rozmowy!
Facet jeszcze coś odpowiada, ale Raine zostaje tak bardzo w tyle, że nie jest w stanie rozróżnić jego słów. Przez moment stoi na ulicy i dyszy ciężko, zastanawiając się, czy mężczyzna tylko zgrywał niedostępnego, czy rzeczywiście tak bardzo go nienawidzi po tym ich jedynym spotkaniu (nie licząc rozmowy telefonicznej) i wręczeniu mu pieczarek. Raine starał się być miły, do jasnego grzyba! Po czym spotyka go takie pożegnanie, ba, to nawet nie jest pożegnanie, bo nie padło żadne ze słów kluczy ani nie został mu obdarowany ani jeden gest uznawany przez społeczeństwo jako zamiennik prostych słów „do zobaczenia”.
Niepewny dalszego rozwoju wydarzeń, Raine postanawia po prostu wrócić do domu. Pociesza go jedynie fakt, że wie, gdzie pracuje bardzo tajemniczy niebieskowłosy mężczyzna, który wcale nie wygląda tak oryginalnie, że będzie wyróżniał się na każdej ulicy. Jeśli mieszka gdzieś w tej dzielnicy, to Raine może go spotkać nawet w najbliższym sklepie, w którym będzie robiło zakupy w najbliższym tygodniu. Jak to mawiają, wszystko jest możliwe.

Tak jak się spodziewał, prędzej czy później znowu musieli na siebie trafić. Bynajmniej nie przez to, że Raine stał się jakimś stalkerem przemiłego pracownika banku, samo oskarżenie grzybiarza o coś takiego byłoby dla niego ciosem poniżej pasa. Raine akurat znajduje się na ulicy, po prostu, na chodniku w najzwyczajniejszy dzień zwyczajnego Amerykanina i wcale nie ma w plecaku nowej grzybni (jest to noworodek boczniaka ostrygowatego i tym razem Aster tego nie wyrzuci, przynajmniej takie są założenia) ani jakiegoś innego rodzaju grzybów, które ma zamiar ugotować na obiad (kurki). Jego pięknego obrazu stereotypowego autystycznego dziecka dopełnia milion przypinek z wizerunkami grzybów oraz breloczki muchomorów i prawdziwków, które dzwonią przy każdym jego kroku.
Z tym właśnie dzwonieniem podbiega do swojego ulubionego bankiera, który powoli lawiruje rowerem między przechodniami, bo na jezdni prędzej zostałby przejechany, niż sam przejechałby pięć metrów.
– Dzień dobry! – krzyczy wesoło. Mężczyzna udaje, że ani go nie widzi, ani nie słyszy. – Jak ci mija dzień?
– Czego ty ode mnie chcesz – sucho oznajmia facet, bo nie można powiedzieć, że to jest pytanie. – Masz już kredyt, masz wszystko, czego potrzebujesz. Po co ci jakikolwiek kontakt ze mną?
– A musi mi być do czegoś potrzebny? – pyta z uśmiechem, który chyba tylko denerwuje pracownika banku (Raine pozostaje nieświadomy tego, że nie jest dobry w zdobywaniu przyjaciół i naprawdę wychodzi na dziwnego stalkera). – Wiesz, zawsze możesz mieć takie wsparcie we mnie i tak dalej – oferuje, chociaż trudno jest oczekiwać jakiejkolwiek pomocy od niewyglądającego na stabilnego psychicznie dzieciaka. – Jakby cię jakiś potwór zaatakował na ulicy czy coś, to wystarczy, że do mnie zadzwonisz!! Dlatego wydaje mi się, że bardzo dobrym pomysłem będzie wymienienie się numerami… Ja powiedziałem coś nie tak? – pyta zmartwiony, bo zauważa, że usłyszawszy jego słowa, mężczyzna momentalnie krzywi się jeszcze bardziej, niż zazwyczaj i ten wyraz twarzy jakby przyczepia się do jego twarzy. Trochę zdezorientowany Raine marszczy brwi. Nie wyczuwa żadnych nieprawidłowości w ciele mężczyzny, więc nie może obarczyć winą nagłego i ostrego bólu brzucha czy innej migreny.
Może on naprawdę nie chce nawet widzieć Raine. Byłoby to co najmniej smutne.


Filemon?
────
[1300 słów: Raine otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Od Luciena CD Dahlii i Arnar — „Duchokonie??? Bardzo straszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Lucien przyłożył kartę do czytnika. Drzwi z cichym strzyknięciem dały znak, że można je otworzyć. Z niechęcią pchnął je i wszedł do środka, spoglądając kątem oka na Dahlię, która z zaciekawieniem próbowała zajrzeć do niewielkiego pokoju i na Arnar, który z całych sił próbował ukryć swoje przerażenie.
Lucien potarł dłonie o siebie i pstryknął włącznik światła, bo nie chciał dodatkowo straszyć partnera siedzeniem po ciemku w pomieszczeniu, które uważał za nawiedzone.
— To zaczyna się nocą — powiedział, usiadłszy na dużym łóżku. Drewniane belki zaskrzypiały, kiedy obok dosiadła się Dahlia. Była na tyle wysoka, że w porównaniu do syna Dionizosa wyglądała jak mutant. — Nie wiem, czy teraz coś… usłyszymy.
Arnar stał pod ścianą, nerwowo wyłamując palce.
— Tak, nocą — powiedział, chcąc potwierdzić słowa partnera. — Wtedy słyszę konie. Jakby tutaj kiedyś była stajnia, rozumiecie?
Lucien przewrócił oczami.
— Arnar, już ci mówiłem, że to hotel. Myślisz, że ktoś w środku miasta stawiałby stajnię?
— A czemu nie? — obruszył się. Palce miał już prawie sine od ciągłego strzelania stawami. — Może te… nie wiem ile lat temu, nie uważałem za bardzo na historii, tutaj mieściła się jakaś wioska. I w tej wiosce mieli dużo koni.
Dahlia wstała i podeszła do małego okna. Poprawiła zasłony i wyjrzała na zewnątrz.
— Jesteś pewne, że dobrze sypiasz? — zapytała, nie patrząc na Arnar. Nie chciała go dodatkowo stresować. Jeszcze chwila, a się połamie, bo wciąż nie potrafił się odkleić od własnych palców. — Czasem jest tak, że ze zmęczenia zaczynasz słyszeć i widzieć dziwne rzeczy.
— Dahlia — przerwał jej. — Wiesz, że duchy istnieją, prawda?
— No, mitologicznie…
— To nie mów, że to wina mojego niewyspania!
Westchnęła. Lucien westchnął zaraz po niej i przetarł twarz dłonią. Był chyba znacznie bardziej niewyspany, niż Arnar, bo to on budził się przez nerwowo rzucającego się po łóżku partnera.
— Powinniśmy wrócić tutaj nocą — mruknął. — Możemy w tym czasie… pozwiedzać?
Patrzył z nadzieją na Dahlię, wręcz prosząc tym spojrzeniem o to, by ich stąd zabrała. Im dłużej tutaj przebywali, nawet w dzień, tym bardziej Arnar czuł się paranoicznie.
— Mogę wam pokazać parę ładnych rzeczy, jeśli to pomoże.
Lucien chciałby ją wyściskać, ale chyba sobie to daruje, bo nawet nie sięgnąłby do jej ramion. Mógłby co najwyżej wyprzytulać nogi kobiety.
 
Dahlia wyprowadziła ich do centrum. Wysokie budynki były identyczne, jak te w Nowym Jorku, więc Lucien nie wiedział, co dokładnie ma podziwiać i co jest warte uwagi. Arnar za to zachowywał się jak dzieciak na wycieczce szkolnej; zadawał masę pytań, zaczepiał Dahlię właściwie non stop i zwracał uwagę na mało interesujące budowle. Dla Luciena było to urocze.
Dahlia zatrzymała się przed budką z goframi. Spojrzała na swoich przybłędów i zanim zdążyła otworzyć usta, Arnar z zachwytem wypalił:
— Jezu, gofry! Jak ja dawno nie jadłem gofrów!
— W sumie, też bym zjadł.
Nie czekając na Dahlię, ich osobistą przewodniczkę, podeszli zamówić sobie po słodyczy. Lucien wybrał coś z owocami, bo nie miał ochoty na czekoladę, a Arnar… wziął najnudniejszego gofra, jakiego można było sobie wyobrazić. Nie zdecydował się nawet na cukier puder.
— Nie chciałeś jakiegoś sosu?
— Co? Nie. — Pokręcił głową. — Wolę takie.
Lucien odpuścił sobie dyskusję i wgryzł się w swojego gofra z masą truskawek.
— Jak skończycie jeść, to chciałabym was zabrać muzeum.
— Muzeum? Dlaczego akurat tam? — Syn Dionizosa spojrzał na Dahlię zza swojego wielkiego gofra.
Arnar wytarł ubrudzony bitą śmietaną nos Luciena.
— Nie chcę mi się was zabierać do tego słynnego parku. Trzeba tam dojechać, a muzeum jest bliżej. Możemy się na to umówić jutro.
Miała rację. Nikomu z nich nie chciałoby się jechać na drugi koniec miasta tylko dla tego parku. Na dodatek zaraz miałoby się zrobić ciemno. Do pokoju musieli wrócić jeszcze dzisiaj i to o takiej godzinie, kiedy zaczynały się końskie odgłosy, o których tak zawzięcie opowiadał Arnar.
 
— Lubisz sztukę, Dahlia?
Kobieta zerknęła na Luciena. Stali przed jednym z większych obrazów, bez słowa wpatrując się w coś, co miało przedstawiać bitwę końską (wszędzie te konie).
— Jest odprężająca — przyznała. — Czasem fajnie jest popatrzeć na czyjeś dzieła i zastanowić się, co mogły przedstawiać.
— Prawda — zgodził się z heroską.
Znów zamilkli, dalej patrząc na ten sam obraz. Na szaleńczo gnające konie. Wyglądały, jakby zostały zamrożone. Zamknięte w czasie, którego nie można wznowić. Było w tym coś przerażającego, może niepojącego i im dłużej Lucien wbijał wzrok w ich kopyta albo zęby, tym bardziej sam zaczynał się obawiać tych stworzeń. Może Arnar miał trochę racji?
— Zaraz będzie się robiło ciemno.
Poskoczył przestraszony nagłym przerwaniem ciszy. Dahlia uśmiechnęła się kącikiem ust, rozbawiona tą reakcją, chociaż nie miała w planach straszyć młodszego od siebie chłopaka.
— Gdzie jest Arnar?
— Tutaj! — Przyszedł jak na wezwanie z wielkim uśmiechem na twarzy. — Patrzyłem na inne obrazy. — Wzruszył ramionami. Rozbawienie zniknęło z jeno twarzy w momencie, kiedy spojrzał na dzieło, przy którym stała Dahlia z Lucienem. — Czemu wszędzie widzę konie?
— Och, to… to przypadek. — Lucien złapał Arnar za dłoń. Mocno ją ścisnął i odciągnął w inną stronę. — Wracamy do domu. Znaczy pokoju.
Arnar skrzywiło się jeszcze bardziej. Właściwie skrzywiło się tak bardzo, że momentalnie postarzał się o czterdzieści lat.
— Nie, nie, spokojnie. — Pogładził jeno dłoń Lucien. — Dahlia nam pomoże, pamiętasz? Konie znikną. Nie skrzywdzą cię.
Ale Arnar w to nie wierzyło. Konie nie dawały mu spać. To przerażające rżenie i stukot kopyt odbijało się echem w jeno głowie.
Całą drogę powrotną trząsł się jak galareta. Nogi miało jak z waty. Uśmiech nawet na sekundę nie chciał wrócić na twarz byłego grupowego. Tak przestraszony nie był… chyba właściwie nigdy. Lucien też jeszcze nie widział jejgo w takim stanie i szczerze się martwił o jeno dobrostan.
— Czuję konia — powiedział jeszcze przed drzwiami. — Czuję dużo koni.
Nie chciał wejść do środka, kiedy Lucien znowu odblokował wejście.
— Ja na was poczekam.
— Chcesz spać na korytarzu?
— Nie chcę słyszeć tego konia po prostu, okej?
Cofnął się o dwa kroki. Skrzyżował ręce na piersi i tak stał, patrząc na Dahlię i Luciena.
— A co jeśli to się uaktywnia na twój widok, hm? Chodź tu! — Próbował złapać Arnar za rękę, ale ten zaczął uciekać. Po prostu.
Pobiegł na drugi koniec korytarza, a Lucien rzucił się za nim, krzycząc, żeby się uspokoił i przestał wydzierać, bo ludzie w sąsiednich pokojach chcą spać.
— Jak tu nie wrócisz, to przebiorę się za konia!
— Przestań!
— To się zatrzymaj!
— Nie!!!

arnar stuj
────
[1016 słów: Lucien otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

środa, 26 listopada 2025

Od Kuźmy CD Ricky'ego — „I was thinking… Maybe you and I should partner up?”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Nie martwi się. Albo przynajmniej próbuje sobie wmówić, że wcale się nie martwi. Ani o Ricky'ego, ani o kogokolwiek innego, zresztą nikogo innego wartego martwienia się aktualnie nie ma w jej okolicy. Jest kompletnie niezależną dziewczyną i nie zwraca najmniejszej uwagi na to, że wreszcie ktoś interesuje się nią na tyle, żeby nawet zaprosić ją do (prawdopodobnie mającego efekt śmiertelny) skosztowania ugotowanego przez siebie dania (liczy się gest). W głowie czasem przypadkiem nazywała Ricky'ego „przyjacielem”, bo tak jakoś naturalnie przychodziło jej to na myśl. Z drugiej strony, chyba nie powinna mówić o przyjaźni w przypadku osoby, która:
a) wzięła ją na jakże przyjemny spacer w poszukiwaniu grzybów (tak zwane grzybobranie) tylko przez to, że bała się ciemności i potrzebowała kogoś, kto potrzyma ją za rękę, co i tak skończyło się na praktycznym pozbawieniu Kuźmy palców,
b) próbowała namówić ją do zjedzenia niekoniecznie jadalnego sosu, który wcześniej nie przeszedł żadnego zakończonego pozytywnie testu bezpieczeństwa.
Może pokusiłaby się o stwierdzenie, że Ricky po prostu ukazuje swoją przyjaźń i przywiązanie do ludzi w bardzo specyficzny sposób, a jako że zazwyczaj utrzymywała, że lubi ludzi oryginalnych, to chyba powinno jej się to podobać. Takie myślenie byłoby nader logiczne, bo przecież chłopiec jest osobą… Kuźma nie szczędziłaby w słowach i po prostu powiedziała, że jest dziwakiem i wariatem, a nie że jest oryginalny, i ona już nie wie, czemu w ogóle się z nim zadaje i po co spędza z nim czas (pomija to, że kiedyś, bardzo dawno temu i na pewno nie teraz, Ricky w jej imponował). Jej jedyną korzyścią znajomości z nim jest darmowy pobyt w ambulatorium oraz rola opiekunki przedszkolaka (będąc znacznie młodszą od owego przedszkolaka), którą piastuje już od dłuższego czasu, a tego raczej nie zalicza się do przyjemności.
– Musi boleć? – pyta Ricky żałosnym tonem, wpatrując się w Kuźmę tymi swoimi ogromnymi, pełnymi smutku oczami. Wolałaby dostrzec w nich więcej zafascynowania możliwością przeprowadzenia paru eksperymentów. Może nie przez niego, a na nim, ale każdemu czasem przyda się jakaś odmiana.
– Powinieneś się cieszyć – stwierdza, nie planując zmienić swojej niezłomnej postawy surowej nauczycielki od matematyki (ledwo powstrzymuje się od powiedzenia, że się doigrał i ma to, na co zasłużył). – W końcu to prawie jak bycie królikiem doświadczalnym jakiegoś naukowca. To pewnie też boli.
– Ale to JA jestem naukowcem! – kontrargumentuje Ricky, choć już trochę mniej zdeterminowanym tonem. Może argument o doświadczeniu, jak to jest, gdy przeprowadza się na nim eksperymenty, wpłynął na niego tak, jak Kuźma oczekiwała, że wpłynie. Jednak do niego trzeba mieć specyficzne podejście, które, ku swojemu zaskoczeniu, dziewczynka zaczyna powoli odnajdywać.
– Jesteś co najwyżej idiotą – mamrocze Kuźma, jakby jeszcze przed chwilą nie wypatrywała na jego ciele śladów fioletowych zmian skórnych lub zestresowana nie czekała na pojawienie się opuchlizny na jego szyi. W głowie miała już milion scenariuszy z rzucającym się z bólu Rikcym, z mdlejącym Rickym, z duszącym się Rickym… Chciałaby wyrzucić z głowy te wszystkie głupie emocje, które pojawiają się w jej głowie chyba po raz pierwszy i ani trochę się jej to nie podoba.
Ricky przenosi swój błagalny wzrok z Kuźmy na Cherry, która wydaje się również podejmować grę dziewczynki. Ledwo widoczny uśmiech błąka się na jej ustach, gdy krzyżuje ramiona na piersi i stwierdza, że, niestety, trzeba będzie przeprowadzić bolesne testy i możliwe, że będzie zmuszona do przeprowadzenia pełnej diagnostyki, pewnie też sięgnie po skalpel. Ricky chyba nawet nie wie, o co się tutaj rozchodzi, ale w miarę tłumaczenia przez Cherry kolejnych kroków swojego zakrawającego o tortury przedsięwzięcia, chłopiec okropnie blednie, a strach jest bardziej niż widoczne na jego twarzy — pewnie tak musiał wyglądać, gdy byli razem w tamtej ciemnej jaskini. Albo wtedy wyglądał jeszcze gorzej, ale Kuźma była zbyt zajęta tamtymi przeklętymi chmurkami, żeby skupiać się na tym, na jak przerażonego wygląda Ricky. Dziewczynka z trudem powstrzymuje się przed pogorszeniem jego stanu swoimi mocami, byłoby to coś w stylu złośliwego pstryczka w nos w jej wykonaniu.
– Potem możliwe, że trzeba będzie ci dać jakieś zastrzyki albo czopki… ale pewnie się z tego wykaraskasz jakoś – kończy Cherry i zapraszającym gestem pokazuje Ricky'emu pustą leżankę, która pewnie wygląda dla niego jak łoże tortur. Tak wygląda też dla Kuźmy, mimo że tylko słuchała o tym, co ma się stać jej koledze (i zresztą nie wierzy, że ostatatecznie Cherry posunie się do najdalszych i najstraszniejszych wymienionych środków, bez przesady).
Chłopiec się nie sprzeciwia, bo już chyba stracił całą nadzieję na wyjście z tej sytuacji w jednym kawałku. Mamrocze coś o tym, żeby jego organy przeznaczyć na cele naukowe w przypadku, jeśli ich zabiegi się nie powiodą, po czym zatrzymuje się, jakby sobie o czymś przypomniał. Podbiega do Kuźmy, która już chciała usiąść sobie w kącie ambulatorium, kładzie dłonie na jej ramionach i konspiracyjnym szeptem zaczyna mówić:
– Okej, tylko tobie w tym pomieszczeniu ufam na tyle, żeby ci to powiedzieć. Słuchaj uważnie, bo będziesz musiała to powtórzyć notariuszowi w przypadku najgorszego… najgorszego wypadku, rozumiesz przecież. Okej. To będzie mój testament i naprawdę musisz się skupić, bo nie chcę, żeby coś z mojego majątku zostało roztrwonione. Zaczynając od mojego sprzętu chemicznego, to chciałbym, żeby został przekazany—
– Ricky, proszę tu podejść! – woła Cherry, a jej głos jest trochę zniekształcony przez maseczkę, którą zdążyła już nałożyć na twarz. – Nie będę wiecznie na ciebie czekać!
– Dobra, dobra, już! – odwrzaskuje Ricky, zdecydowanie za głośno jak na przestrzeń, w której się znajdują. – Kuźma, ja cię proszę, ty mnie znasz dość dobrze, prawda? Gdzieś w notatkach chyba mam wersję 1.087 mojego testamentu, wprowadź tam tylko parę poprawek, nie wiem, dopisz tam siebie i swojego psa, nie wiem, czy masz psa, ale chciałem ci przekazać ostatnie zapasy grzybów, które zebraliśmy i jedną czwartą mojej kolekcji kart pokemonów, i jeden z moich układów okresowych, ten fioletowy magnetyczny, okej? Pamiętasz? Okej, dobra, to tyle, tak to powinno być okej, napisz na dole, że to będzie wersja 1.088 i będzie w porządku, potrafisz pewnie naśladować moje pismo, prawda?
Kuźma, która z całych sił stara nie zdradzić po sobie, jak bardzo jej ten monolog nie interesuje, kiwa głową z największym zainteresowaniem, jakie jest w stanie wyrazić zwykłym pokiwaniem głową. Ricky klepie ją po ramionach ze łzami w oczach. Prawie tak, jakby zaproponowała mu ostatniego papierosa przed pójściem na stryczek po zostaniu skazanym na śmierć. Pewnie poprosiłby o coś innego albo zapytałby, czy nie miałaby przy sobie innej firmy, która by mu bardziej odpowiadała, a potem zwymiotowałby fioletowymi grzybkami, które zjadł parę miesięcy temu i od tego czasu żerowały na jego układzie pokarmowym, rosnąc sobie tam w najlepsze.
Zalicza to do najmniej realnych rzeczy, które kiedykolwiek przyszły jej do głowy i zajmuje bardzo niewygodne miejsce na obrotowym taborecie w kącie ambulatorium, tuż przy biurku jednej z pielęgniarek. Panuje na nim tak zwany zorganizowany rozgardiasz i Kuźma wie, że jeżeli ruszy choćby jeden z dokumentów, to osoba, do której to wszystko należy nigdy niczego nie odnajdzie, bo tylko ona ma zakodowane w pamięci, gdzie co odłożyła. Na samym wierzchu widać książkę z zapisanymi osobami, które śmiały zabrać stąd jakieś leki i Kuźma pozwala sobie ją otworzyć. Co ciekawe, ciągle pojawiają się tam te same imiona. Albo ktoś nie zauważył, że mają w obozie parę osób uzależnionych od spożywania lekarstw, albo po prostu musiały zażywać jakieś leki regularnie (co wydawaje się bardziej prawdopodobną opcją). Tylko skąd Obóz w ogóle brał leki? Ktoś musiał co jakiś czas polecieć na pegazie do pobliskiej apteki („JA NIE CHCĘ IGŁY”), obrabować ją i przywieźć wszystko do ambulatorium („CHERRY PRZESTAŃ TO JEST ZIMNE”), żeby potem porozdawać wszystko nieświadomym tego przekrętu legionistom? („AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA”)
Zanurzona w swoich myślach, próbuje ignorować cierpiętnicze jęki Ricky'ego, któremu Cherry pewnie mierzy temperaturę najstraszniej wyglądającym termometrem, który udało jej się wygrzebać z pudeł na zapleczu. Z pewnością jest okropnie stary i to dlatego wygląda jak narzędzie tortur. Ewentualnie to taki mały termometr z żabką dla dzieci, żeby nie bały się włożyć sobie pod pachę czegoś, co jak rozbiją zatruje nie tylko ich rodzinę, ale też całe osiedle (o czym była przekonana Kuźma, gdy w wieku pięciu lat po raz pierwszy mogła zacisnąć swoje dłonie na termometrze rtęciowym i od razu została ostrzeżona o najbardziej prawdopodobny konsekwencjach tak nieodpowiedzialnej decyzji powierzenia jej tego przedmiotu).

Czeka na Ricky'ego tak długo, że zdążyła przejrzeć księgę wydanych leków aż do momentu, w którym próbowała wybłagać Elianne o jakieś leki nasenne, a ona dała jej tamto ziołowe gówno, które tak pomogło, że aż nic się nie zmieniło (oprócz całonocnego poczucia, że jej palce pachną psią karmą przez samo dotykanie tamtych tableteczek). Potem Kuźma unikała nie tylko ambulatorium, ale też samej Elianne, której sam widok niemiłosiernie ją irytował. Na całe szczęście, zanim zaczęła na nowo roztrząsać tamtą sytuację, zza zasłonek wyłania się Ricky, który wygląda, jakby doświadczył przed chwilą co najmniej czterech wojen światowych, ataku lwów morskich i wykąpania się w gorącym asfalcie. Zaraz za nim wychodzi Cherry, żeby wyrzucić gumowe rękawiczki i maseczkę do pobliskiego kosza na śmieci, po czym oznajmić wesoło:
– U kolegi wszystko w najlepszym porządku.
Kuźma niemal widzi, jak na końcu jej wypowiedzi widnieje: „:)”.
– Ja już… ja już nigdy więcej nawet… nawet już nie wiem co… – stwierdza Ricky i zarówno Kuźma, jak i Cherry wiedzą, że on jeszcze wiele razy nawet, a poza tym on totalnie wie, co.
– Teraz macie to stąd wziąć i jak najszybciej zutylizować. – Centurionka wskazuje na grzybowy sos, który powoli zaczyna przeżerać się na wskroś talerza. – Tak, żeby nam nie zanieczyścić obozowego ekosystemu. Wymyślicie coś, ja w to wierzę – dodaje na widok bardzo niechętnej i równie zdegustowanej miny Kuźmy.
– Ja się nie znam na ekologii – broni się dziewczynka, ale Ricky już pocieszająco klepie ją po ramieniu.
– Mam w baraku książkę o ochronie środowiska! – oznajmia radośnie.
– Przepraszam, daj mi chwilę na uderzenie się otwartą dłonią w czoło.
– Widzisz, kolega ci pomoże. – Uśmiech Cherry nagle wydaje się Kuźmie zadziwiająco nieprzyjazny.
– Mówiłam już, że cię nienawidzę? – zwraca się do Ricky'ego i wreszcie podnosi się ze swojego obrotowego taboretu. – A jeszcze bardziej nienawidzę tych twoich grzybów.
– Ej! Zranisz ich uczucia!
Kuźma chyba nie ma już na to wszystko siły.


Przedszkolaku?
────
[1638 słów: Kuźma otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]

Od Inez CD Vex — „To nie wandalizm to kameralna posiadówka!!!”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Inez bardzo chciała jakoś poprowadzić rozmowę z Vex, jednak te wydawało się jej niechętne do jakiejkolwiek komunikacji. Dziewczyna nie potrafiła jednak zrozumieć, dlaczego w takim razie w ogóle do niej podeszło i postanowiła poprowadzić… no właśnie, gdzie? Tego też nie wiedziała, bo fioletowowłose nic nie chce jej powiedzieć! Mimo tego postanowiła uszanować niechęć do jakiejkolwiek konwersacji i gdy została zagłuszona po swojej drugiej cieawostce, postanowiła się na razie nie odzywać. Szła tylko za Vex obserwując niebo i od czasu do czasu ludzi, którzy byli w oddali. Inez myślała nawet przez chwilę, że widzi Kuźmę, a w jej głowie narodził się pomysł podejścia do córki Pavora jednak było to niemożliwe. To znaczy, może nie tyle co niemożliwe, ale nie chciała być teraz niemiła w stosunku do Vex.
W końcu gdy doszli do miejsca docelowego, słowa niższej osoby stojącej przed nią nieco zbiły Velez z tropu. Spojrzała na swoje ręce, w której trzymała puszkę farby w spreju i patrzyła się na to chyba zbyt długo, bo usłyszała ponownie głos Vex:
– Co? Zachowujesz się jakbyś nigdy farby nie widziała. A może pierwszy raz widzisz kolor czerwony? Chociaż on powinien być Ci akurat znany córko Arcus. Jak zresztą każdy inny.
Inez spojrzała ponownie na dziecko Marsa, które właśnie wstrząsneło farbą. Dopiero gdy Vex zaczęło podchodzić do ściany, jakby w czarnowłosej coś się obudziło. Panicznie zestresowana tym co Vex chyba chce zrobić podbiegła ku niejmu i cbhcwyciła za jejgo ramię.
– Zwariowałoś? A co jak nas złapią? – Szepcząc drugie pytanie rozglądnęła się nerwowo wokoło jakby ktoś miał tam być. To znaczy, nie było to niemożliwe, ale raczej nie znajdowali się w miejscu kompletnie nieuczęszczanym przez ludzi.
– I? – Vex uniosło brew, ówcześnie strzepując dłoń Inez ze swojego ramienia. Ha! Nie sądziło, że Inez będzie się czegoś takiego bać. Jak widać naprawdę nie można oceniać ludzi przez wygląd. – Myślałom, że kiedyś już próbowałaś czegoś takiego.
– Oczywiście, że nie! Czemu miałabym?
Gdy zadała to pytanie, dopiero po chwili zdała sobie sprawę jak głupio brzmi. Przecież wie czemu Vex tak myślało! Ludzie zawsze tak myślą! Ale to nie jej wina, że lubi się wyróżniać wyglądowo! Może jest częściowo punkiem, a trochę metalem, ale to nie oznacza, że popiera wandalizm. Inaczej by było, gdyby znajdowali się w jakimś opuszczonym budynkiem, albo pod nieużywanym mostem, ale nie w obozie!
– Vex, słuchaj, to nie jest najlepsze miejsce do takich rzeczy. To powinien być jakiś opuszczony budynek, most, szpital psychiatryczny! Nie Obóz Jupiter. Wiesz jak będziemy mieli przesrane gdy ktokolwiek się dowie!
– Czyli jednak masz jakieś pojęcie na ten temat. – Vex uśmiechnęło się chytrze, a tym razem to Inez wydała z siebie zmęczone westchnięcie.
– Nieważne czy mam, czy też nie. Nie powinniśmy tutaj tego robić. Pójdźmy gdzieś sobie razem posiedzieć. Możemy coś razem przekąsić, napić się, pogadać. Poopowiadam Ci różne ciekawos- albo wiesz co, może lepiej nie. Ale zamiast tego mogę po prostu Ci opowiedzieć historię! Jakie..? Nie wiem jeszcze, ale coś się wymyśli i-. Ej, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
Dopiero po chwili Inez zdała sobie sprawę, na jak znudzone wygląda Vex. Po jej zakończonym monologu uśmiechnęło się tylko i odpowiedziało:
– Nie, ani trochę.

Vex?
────
[512 słów: Inez otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Dicka CD Lexi — „Stary Donald farmę miał”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Przez okienko u szczytu obórki wpadały promienie słońca, nieprzyzwoicie intensywne jak na tą porę roku. Oczywiście, Dick usadził się idealnie w polu rażenia i czekając na wytłumaczenia Lexi co do powodu tego nagłego zebrania zasłaniał sobie oczy ręką, żeby nie oślepnąć.
— Chodzi o to, że za tydzień mija rok, odkąd zostaliśmy parą, a ja nie mam pojęcia, jak powinniśmy to uczcić. Dlatego też zarządzam naradę, w której uczestniczyć będziemy ty, ja i wszystkie zebrane tu zwierzęta, która pozwoli nam opracować plan działania.
Chłopak, ciągle z dłonią na twarzy na chwilę się zaciął. To już naprawdę rok? W sumie faktycznie… o mamo, tyle czasu już minęło? Wyszczerzył się do Lexi, której nie mógł nawet dokładnie zobaczyć przez to cholerne słońce, aż nagle dziewczyna zrobiła krok w bok, zasłaniając zdradzieckie okienko idealnie. Wcześniej morderczy promień, czyhający na wzrok Dicka, obecnie łagodnie okalał jej twarz, rozświetlał kosmyki włosów - wyglądała tak pięknie, kiedy w końcu mógł zdjąć palce z oczu i się jej dokładnie przyjrzeć. Od zawsze ją podziwiał, szanował, ale nie potrafił sobie przypomnieć momentu, kiedy zaczął zwracać uwagę też na jej wygląd. Czy również od zawsze adorował, w jaki sposób się uśmiechała, odgarniała za ucho pasmo włosów, czy istniała w ich relacji jakaś określona granica, kiedy skończyła się przyjaźń i zaczęła miłość? Całując Lexi, nie zastanawiał się nad tym. Nawet jeśli wcześniej ktoś żartował sobie o tym, że przyjaźń męsko-damska nie istnieje, i ta zasada dotyczy również ich dwójki, i skończą kiedyś jako para, nawet kiedy godzinami wpatrywał się w sufit, zastanawiając się, co gdyby… nie przypuszczał, że związek z Lexi Faulkner będzie wyglądać tak… zwyczajnie? Myśląc o miłości, wyobrażał sobie fajerwerki i agresywnie czerwone róże, dlatego też w jego… fantazjach? marzeniach? trudno było mu dopasować do tego obrazka swoją przyjaciółkę. Córka Ceres była najcudowniejszym, co mu się kiedykolwiek przytrafiło, i był wdzięczny wszystkim bogom za jakąkolwiek formę relacji z nią, dlatego nie przypuszczał do siebie rozważań, że może chciałby czegoś więcej, bo przecież i tak było cudownie.
I dalej było cudownie, a nawet jeśli trochę inaczej, nie były to fajerwerki których się spodziewał. Czasem się martwił, czy tak właśnie nie powinien wyglądać związek, nie powinien czuć całej skali najbardziej intensywnych emocji… jakiś tam ogień pożądania, czy co tam… fajerwerki, bomby, rakiety? Czy czegoś takiego właśnie nie oczekiwała od niego Lexi tym pytaniem?
— Dick?
Dziewczyna przechyliła głowę, i tym samym pozwoliła promieniowi słońca uderzyć ponownie w twarz niczego nie spodziewającego się syna Fortuny. Rozpaczliwie szarpnął taboretem, żeby uciec od śmierci w męczarniach, i noga siedziska zahaczyła o wystający z desek gwóźdź - Dick wylądował z jękiem na podłodze, a przed jego oczami latały fioletowe plamy.
— Dick? Wszystko w porządku? — zaraz obok niego pojawiła się Lexi, i pomogła biedakowi wstać.
— Już dobrze, widzę cię wyraźnie — półbóg usadowił się z powrotem na taborecie, oczywiście wcześniej go przesunął. — Jest chyba za zimno na piknik, prawda?
— Zdecydowanie — wzdrygnęła się Lexi. — Jakieś jeszcze pomysły?
Pani Moo miała również coś do powiedzenia i dziewczyna wysłuchała jej z uwagą.
— Nie wiem, wydaje mi się, że… chciałabym usłyszeć jeszcze jakieś propozycje. Przestańcie się przegdakiwać, dajcie Nuggetsowi dojść do głosu! Jak macie coś ciekawego do powiedzenia, to śmiało. Niech będzie to coś…
— Ekstra — dokończył Dick. — Zasługujesz na coś niesamowitego.

Lexi?
────
[527 słów: Dick otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Lotus — 'Tis the damn season”

Lotus przez kilka tygodni chodziła bardziej rozkojarzona niż zwykle. Mniej jadła, więcej spała, dwa razy podpaliła sobie końcówki włosów i niemal wybiła sobie oko gałęzią, której nie zobaczyła. Zamartwiała się. Jak mogła skupiać się na treningach, kiedy jej matka potrzebowała pomocy? Odwiedzała ją niemal co weekend. Wolałaby częściej. Wolałaby wrócić na jakiś czas do domu. Co ją obchodził obóz, poradziliby sobie bez niej równie świetnie, jak z nią. Wiedziała jednak, że musi zająć się obiema sytuacjami równocześnie, co przysporzyło jej jedynie kłopotów i ciemnych worków pod oczami. Nie była w szczytowej formie.
Po tym, jak Anina straciła pracę, nie miała zbyt wiele do roboty. Ot, butelka piwa i głupawy serial w telewizji. Nie miała ochoty podnosić się z kanapy, dopóki naprawdę nie musiała. Lotus zdawała sobie z tego sprawę, ale niewiele mogła z tym zrobić - załatwienie matce nowej pracy nie było czymś, co umiałaby zrobić, chociaż bardzo by chciała. Skupiła się raczej na tym, żeby bywać w mieście częściej i wyciągać ją z domu. Na spacer, do sklepu po zakupy, na jarmark. Gdziekolwiek, byleby do oczu kobiety wrócił blask. Lotus była wystarczająco zdesperowana, żeby Anina poczuła się z tym źle. To jednak nie zdołało narobić jej tylu wyrzutów sumienia, żeby w końcu wzięła się w garść. Wrośnięcie w plusz kanapy wydawało się o wiele łatwiejsze.
Lotus z duszą na ramieniu szła do domu w wigilijny poranek. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać. W torbie miała upchnięty prezent dla Aniny i niemal równie mocno martwiła się o to, czy matka na jego widok się chociaż uśmiechnie. Święta w ich domu miały raczej nostalgiczny nastrój. Lotus nie była nawet pewna, dlaczego; po prostu od zawsze tak było. Śmiech przy stole nie był w stanie rozproszyć smutku, który zalą gł się tam zbyt dawno temu.
Weszła na klatkę, wdrapała się po schodach na drugie piętro i otworzyła drzwi do mieszkania własnym kluczem. O dziwo, owiał ją zapach cytrynowego płynu do szyb i czegoś do jedzenia, chociaż nie mogła zidentyfikować, co to takiego. Z szybciej bijącym sercem zdjęła buty i weszła do środka. Anina, choć nie wyglądała lepiej niż ostatnio, stała przy stole i rozwałkowywała pachnące wanilią ciasto. Na usta Lotus wpłynął promienny uśmiech, a całą ją zalała ulga.
— Cześć, mamo. Co robisz? — zapytała.
Zrzuciła torbę na podłogę i podeszła do stołu, zerkając na to, co leżało na nim.
— Ciastka.
Anina posłała jej uśmiech nieco szerszy, niż w ostatnich tygodniach. Lotus już otwierała buzię, żeby dodać coś jeszcze, kiedy kobieta dodała:
— Dostałam pracę. Tu obok, w warzywniaku. Nic wielkiego, ale…
Lotus niemal przeskoczyła przez stojące na jej drodze krzesło i mocno uścisnęła matkę. Kobieta, w jednej dłoni wciąż trzymając wałek, drugą niepewnie poklepała córkę po plecach. Lotus postanowiła udać, że tak powinno być. Miała na głowie ważniejsze problemu.
— Boże, jak się cieszę! Cudownie — powiedziała, wypuszczając Aninę z niezręcznego uścisku. — Kiedy zaczynasz?
— Pierwszego stycznia. Za kilka dni idę podpisać umowę.
Drewno zaskrzypiało o płytki, kiedy Lotus usiadła na wcześniej odtrąconym przez nią krześle, zdmuchując sobie grzywkę z oczu. Zmęczenie jakoś przestało jej przeszkadzać. Mogła zignorować naprawdę wiele rzeczy, teraz, kiedy wiedziała już, że wszystko się ułoży.
Poranek Bożego Narodzenia nie był przyprószony śniegiem, na trawie był co najwyżej szron, ale nawet to nie było takie złe. Lotus ledwo co otworzyła oczy, a już pędziła do salonu, żeby sprawdzić, czy Anina wstała. Właśnie włączała telewizor. Odwróciła się, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi do pokoju córki.
— Co cię tak goni? — zapytała, zarzucając sobie koc na ramiona.
— Mam coś dla ciebie! — powiedziała radośnie Lotus, trzymając w dłoniach nieco nieporadnie zapakowane pudełko.
Srebrny papier w gwiazdki był pomięty i w jednym miejscu lekko naderwany. Kiepsko radziła sobie z taśmą klejącą. To jednak ani trochę nie ostudziło jej entuzjazmu.
— Och. — Anina przejęła podarek z rąk córki. — Dla mnie?
Lotus jedynie ponagliła ją ruchem ręki. Ekscytowała się tym bardziej, niż gdyby sama miała otwierać prezenty. Kobieta rozerwała cienki papier i wydobyła ze środka niewielkie, kartonowe pudełeczko.
— No, otwórz! — zachęciła ją córka z uśmiechem.
Kiedy Anina uchyliła wieczko pudełka, wewnątrz znalazła naszyjnik zwinięty na rąbku tkaniny. To był łańcuszek, skrzętnie zrobiony z opiłowanych i wyciętych zawleczek od puszek, tu i ówdzie ozdobiony kilkoma maleńkimi kryształkami. Zawieszony był na nim niewielki medialon, który Lotus dorwała na pchlim targu na grosze. Był srebrny i zdobiony. Może nawet kiedyś się otwierał, ale teraz był tylko zwykłą ozdobą.
— Jest piękny — powiedziała łagodnie Anina, opuszkami palców wodząc po misternym łańcuszku. Powoli odłożyła go z powrotem do pudełka. — Lotus, ale ja… Nie mam nic dla ciebie. Wiesz, przez te ostatnie tygodnie nie myślałam zbyt wiele o prezentach — bąknęła, nie chcąc spojrzeć córce w oczu.
Uśmiech na ustach Lotus zadrżał, ale postarała się, żeby nie zniknął.
— To nic. Ważne, że ci się podoba. Zrobię nam kawy.
Z uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy, wstała i przeszła do kuchni. Dopiero stojąc plecami do matki i męcząc się z odpaleniem kuchenki, pozwoliła sobie na szybką serię mruugnięć. Nie mogła widzieć palnika jako rozmazanej plamy, jeśli nie chciała się oparzyć.
Poza tym, przecież w święta nie wolno płakać.


────
[825 słów: Lotus otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Mikołaja CD Caroline — „A ty jesteś z Chin czy co?”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— I kto tu teraz jest do kogo plecami? — wymamrotał pod nosem, a skupiony na mamrotaniu prawie wylądował na dziewczynie.
Trochę się zdziwił, gdy usłyszał pytanie o jagody, ale skłamałby mówiąc, że go nie zaciekawiło. Nie wiedział czego innego mógł się spodziewać, ale odetchnął z ulgą. Zastanowił się chwilę, próbując przypomnieć sobie wszystkie znane mu gatunki jagód. Kilka lat temu z nudów zainteresował się tematem i miał nadzieję, że jakaś wiedza mu została.
— No, jakieś tam znam — odparł niepewnie. — Nie wiem, wilcza jagoda, cis, kiedyś przez godzinę oglądałem, jak mucha siedziała sparaliżowana po zjedzeniu go. O, albo arum jest zajebiste, może cię poparzyć przy zbieraniu. Ewentualnie wawrzynek wilczełyko… — zaczął opowiadać z coraz większym zapałem, ale dziewczyna mu przerwała.
— A coś mniej… zabójczego? — spytała niezbyt przekonana propozycjami chłopaka. — Mówiłam przecież. Nie chcę mieć nikogo na sumieniu.
— To ilość jest zabójcza — wzruszył ramionami. — Od jednej jagody czegokolwiek umrze co najwyżej dziecko albo alergik, ale tego to i zwykła leśna borówka może zabić. Ewentualnie tasiemiec, jak owoce obsrał lis.
— Kurwa, do rzeczy. pospiesz się. — zerknęła na prześwitujące niebo, oceniając ile dnia im zostało.
Mikołaj zirytowany westchnął i przewrócił oczami.
— Jak sobie panienka życzy — uśmiechnął się ironicznie i zaczął wymieniać. — Ligustr jest słaby, co najwyżej się porzygasz. Szkarłatka też taka średnia, z resztą czworolist też. Poza tym, teraz ich nie znajdziesz. Ja nadam jestem za cisem.
— Dlatego właśnie jesteś tu ze mną. Załatw mi je — zarządała córka Aresa, spotykając sie ze zmieszanym wzrokiem Mikołaja. — No co?
— A skąd ja mam je wziąć? Mam ci je wyczarować, czy co?
— Nie kurwa, zjeść, wiesz? — zirytowana zachowaniem chłopaka spojrzała w stronę z której przyszli, wypatrując ewentualnych obozowiczów, którzy mogli ich słyszeć. — Oczywiście, że wyczarować. Nie od tego jesteś?
— Oczywiście, że nie — przedrzeźnił ją. — Złą osobę wzięłaś. Mało kto poza panem D. może to zrobić od zera. My im jedynie… pomagamy.
— A nie możesz im pomóc tak, żeby zaczęły owocować teraz? — Mikołaj pokręcił głową. — Czyli jesteś bezużyteczny. Super.
— Mogę, ale zajmie to co najmniej całą noc — wyjaśnił. — Ale kwiatki koło domku Demeter rosną cały rok, któreś na pewno są trujące.
— I mam zgadywać? — uniosła brew. Nie wiedziała, czy w tej chwili czuje bardziej irytację, czy zniecierpliwienie. Czy może oba na raz. — A może podejść do któregoś z nich i zapytać "hej, doradzicie mi, które kwiatki po zjedzeniu spowodują sraczkę?" Pojebało cię? Naprawdę nic teraz nie rośnie?
Mikołaj po raz kolejny wzruszył ramionami. Caroline zaczynała go denerwować. Oczywiście od początku na nerwy działała mu jej apodyktyczność, ale teraz doszła do tego ignorancja oraz głupota. Mimo, że miała ciemne włosy, w jego oczach awansowała na intelektualną blondynkę.
— Oczywiście, że rośnie. Dużo igieł iglaków jest trujące, ale no, ciężko je z czymś pomylić i zjeść przez przypadek. Tam gdzieś rośnie sosna, a tam cis — wskazał odpowiednio dwie różne strony.
— Co ty masz z tym cisem?
— Aaa, wiesz, jakoś tak zapadł mi w pamięć — wzruszył ramionami i się zaśmiał. — Kuzyn kilka lat temu próbował go przetestować, jak naczytał się za dużo książek o trującym się nim kotach — wyjaśnił, widząc pytający wzrok dziewczyny. — Ale żyje jak coś.
— Fascynujące — Caroline znowu przewróciła oczami. Mikołajowi przeszło przez myśl, że jeszcze kilka razy i zamieni się w karuzelę. — Zaraz będzie ciemno.
— Zamknij się — chłopak już trochę znudzony rozejrzał się po otaczającym ich lesie, aż w końcu dostrzegł coś, co go zainteresowało. Wskazał palcem na koronę jednego z drzew. — Tam masz jemiołę. Wymioty, ból brzucha, biegunka, jak zjesz za dużo to drgawki i halucynacje — wyrecytował, wyliczając na palcach.
— Pojebało cię chyba — fuknęła. — Nie będę tam włazić.
— to tobie zależy, nie mi.
— Znajdź coś normalnego i przestań mnie wkurwiać.
— Na litość boską, to tobie nic nie pasuje — podniósł głos w irytacji i zaczął wyliczać. — To nie, bo brzydkie, to nie, bo za wysoko, to nie, bo nie, kurwa mać, daj mi spokój kobieto.
— Nie drzyj mordy, bo zaraz nas ktoś znajdzie — wyszeptała przez zęby takim tonem, jakby sama chciała krzyknąć.
— A niech znajdzie, w dupie to mam — rzucił w krzaki jakąś na wpół rozłożoną szyszką. — Jak coś znajdziesz, to wykorzystaj to dobrze i sama to zjedz. Idę stąd.
Odwrócił się na pięcie i ruszył między drzewa. Po paru krokach zatrzymał się jednak i rozejrzał. Przeklął w myślach i pewnym krokiem poszedł dalej, nie chcąc dać po sobie poznać, że nie ma bladego pojęcia, w którą stronę powinien iść.

Caroline?
────
[709 słów: Mikołaj otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 24 listopada 2025

Od Edel CD Theodore'a — „Goopya peezda”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Echo ich kroków odbija się od ścian labiryntu, a ona słyszy ten brzęczący w uszach dźwięk o wiele głośniej, niżby chciała. Jej nogi drżą podczas biegu, w którym tak bardzo stara się nie zgubić kroku, że prawie zapomina o wykrzykiwaniu kierunków kolejnych skrętów do Theodore'a. Chłopiec prędzej zaprowadziłby ich w sidła Arachne, niż dałby radę znaleźć choć jedno w miarę bezpieczne miejsce w labiryncie.
Edel nie może wiedzieć, że zagrożenie minęło. Ogląda się za siebie, żeby sprawdzić, czy na pewno nie goni ich zraniona amfisbena, czy na pewno nie podąża za nimi coś innego. Próbuje analizować ledwo słyszalne dźwięki, a podczas krótkich spotkań jej stóp z podłogą próbuje odnaleźć w niej choćby ślad drżenia od ciężkich kroków czegoś. Suchość w gardle zaczyna jej doskwierać dopiero wtedy, gdy dostrzega jasne światło wyjścia z tunelu. Wreszcie pozwala sobie na rozluźnienie uchwytu na kieszonkowym zegarku, po czym staje przy ścianie, żeby oprzeć dłonie na kolanach i pochylić się do przodu, niemal będąc zaskoczoną, jak trudno jest jej złapać oddech.
– I to jest niby bezpieczne do poruszania się? – pyta Theodore z dość słyszalnym wyrzutem, wskazując na wejście do labiryntu tuż za ich plecami.
Edel nigdy nie powiedziałaby, że to wina głupich i niedoświadczonych legionistów, że akurat zignorowali wszystkie znaki i skręcili w złą stronę, bo z własnego doświadczenia wie, jak poruszanie się po labiryncie jest nielogiczne dla początkujących. Trudno powiedzieć, kiedy robisz się w tym dobry — pewnie wtedy, gdy dostrzegasz błędy innych i potrafisz wyliczyć je na palcach.
– Nikt nigdy nie powiedział, że jest bezpieczne – stwierdza Edel, zastanowiwszy się nad tym przez moment. – Raczej, że to najbardziej efektywne i najbliższe teleportacji, więc można zaakceptować ryzyko.
– Zaakceptować ryzyko? Oni tam… Oni nie mieli już nic więcej do zaakceptowania!
Cisza, która zapada między nimi w dziwny sposób gryzie Edel w uszy. Nie ma na to dobrej odpowiedzi, oni nie żyją, tak jak wiele innych herosów. To są realia, których, jak widać, Theodore jeszcze nie zdążył zaakceptować. Edel nie orientuje się, ile dokładnie czasu spędził w Obozie, ale patrząc na to, że jeszcze niedawno widziała zawieszkę in probatio na jego szyi, to nie może nawet przypuszczać, że jest we wszystkim dobrze obeznany. Im dłużej się tutaj siedzi, tym widmo śmierci staje się coraz bardziej realne, coraz niżej pochyla się nad ramionami, aż niespodziewanie łapie cię w najmniej spodziewanym momencie. Ciągłe pogrzeby dzieją się w tle zwykłego obozowego życia, nagle przychodzenie na nie w odświętnych togach staje się niemiłym obowiązkiem. Koniecznością, z którą nie wiąże się więcej emocji, dopóki zmarły nie był kimś, z kim zamieniło się więcej niż parę słów.
Jego miejsce i tak niedługo wypełni kolejny dzieciak, który jeszcze nie będzie wiedział, jak łatwo w tym świecie stracić życie.
– Zaraportuję to pretorowi – stwierdza Edel. – Byli z czwartej kohorty, oni tam wewnątrz sprawdzą, kogo brakuje.
– Powinni zrobić to już dawno.
– Może mieli iść do domów. – Wzrusza ramionami. – Słuchaj, wiele jest historii, wiele jest zaniedbań, ale… po prostu musisz to zaakceptować.
– Potrafisz postawić siebie na ich miejscu? – wścieka się Theodore. – Leżącą gdzieś tam, od paru dni, może tygodni, i nikt o tobie nie pamięta? Albo twojego przyjaciela? Albo…
– Tak – ucina Edel, patrząc prosto w twarz chłopca. – I nawet nie wiesz, jakie to czasem męczące.
Odprowadza Theodore'a do Obozu, przez większość czasu ze sobą nie rozmawiają. Gdy mają się sucho pożegnać, chłopiec zabiera głos:
– Nie weźmiesz mnie ze sobą jako jakieś świadka zdarzenia? Czy coś?
– Yy. – Zaskakuje ją. Raczej nie spodziewała się, że Theodore chce dodać coś od siebie w tej sprawie. Widziała go bardziej w roli osoby, która chce sobie odpocząć i może pobić poduszki, żeby poczuć się trochę lepiej. – Jeśli bardzo chcesz, to… nie widzę przeszkód…?
Chłopiec kiwa głową i potem w milczeniu podąża za nią obozowymi ścieżkami w kierunku pretorium. Cisza między nimi jest tak grobowa (haha), że Edel bardziej skupia się na jej nacisku na jej myślach, niż nad tymi myślami, które postanawiają wędrować coraz dalej i dalej w zapoczątkowanym przez Theodore'a temacie. Próbuje odgonić od siebie poczucie, że wcale nie powinna aż tak przyzwyczajać się do śmierci. Odrzucić czasem profesjonalizm, okazać więcej zmartwienia, paniki, smutku, szoku, że właśnie zobaczyła ludzkie trupy. Przestać w głowie porównywać jego padliny znalezionej na skraju drogi, która też nie jest niczym szczególnym w codzienności każdego śmiertelnika.
Powinni ochraniać legionistów, powinni próbować utrzymać ich przy życiu najdłużej, jak byli w stanie. Edel chciałaby wciąż potrafić układać w głowie scenariusze, w których jest w stanie komuś pomóc. Jakimś cudem znajduje się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, jest w stanie zasłonić legionistów swoim ciałem, a w najgorszym wypadku zginąć za nich, żeby oni mogli dorosnąć i wyjść z Obozu z przeczuciem, że naprawdę udzielono im tam pełnej ochrony. Chciałaby wciąż potrafić wyrzucać sobie, że nie zdążyła na czas, że powinna być lepszą centurionką dla legionistów, którzy za życia być może mieli problemy z przypomnieniem sobie jej imienia. O wiele łatwiej było uznać, że przecież nie jest w stanie być wszędzie o każdej porze, że nie może byc wiecznie do czyjejś dyspozycji.
Nie chciała zupełnie zobojętnięć. Raczej nigdy tego nie zrobiła, tylko wmawiała sobie, że się nie przejmuje. Zawsze łatwiej było jej odsunąć od siebie negatywne emocje, żeby zanurzyć się w tym, co powinna zrobić dobra centurionka. Zaraportować u pretora, napisać przemówienie na pogrzeb, pojawić się na nim ze schludnie ułożonymi włosami i opowiedzieć o bohaterstwie zmarłych dzieciaków z jej kohorty. Potem i tak łapała się na tym, że skórki przy jej paznokciach są tak rozdrapane, że nie może chwycić ołówka bez poczucia ukłucia bólu.
Przed drzwiami pretorium bierze głębszy wdech, na szybko odgarnia roztrzepane i posklejane w grube kosmyki włosy, ociera wciąż lepkie od potu czoło. Prostuje się niemal na baczność przed ostrożnym zapukaniem do biura Vergila, ale powstrzymuje ją cichy szum słów, który jest w stanie usłyszeć przez drewno. Theodore patrzy na nią ze zmarszczonymi brwiami, pewnie nie rozumiejąc, czemu po prostu nie wchodzą.
– Ktoś tam chyba jest – informuje go Edel i akurat w tym momencie głosy przybierają na intensywności. Wciąż nie mogą rozróżnić poszczególnych słów, ale teraz już na pewno słyszą, że ktoś jest w środku i prawdopodobnie wszczyna pretorowi jakąś awanturę.
– I mamy tak po prostu czekać?
– Nie powinniśmy przeszkadzać – mówi, choć jej dłoń wciąż wisi wpół gestu – zwłaszcza gdy Vergil się z kimś kłóci.
– Bo co? – prycha Theodore, jakby nie widział większego problemu we wtargnięciu do środka czyjegoś gabinetu, podczas gdy ten ktoś jest prawie na pewno zajęty czymś innym. Edel stara się ignorować niepotrzebną złość, która tak w nim buzuje i najwyraźniej zasłania mu wszystko, czego można się bardzo prosto domyślić.
– Bo zdenerwuje się jeszcze bardziej, jak wejdziemy nieproszeni – tłumaczy mu jak dziecku, co chyba denerwuje go jeszcze bardziej, bo nagle Edel czuje, że mogłaby zasnąć na stojąco. Powieki jakby same opadają, a wszystko wokół przybiera nieco mglisto-sennego wyrazu. – Mógłbyś, ee – ziewa – nie sprawiać, że czuję się jak po zarwanych trzech nocach?
– Jakbym potrafił! – rzuca z wyrzutem. Edel uśmiecha się wyrozumiale, bo wolałaby uniknąć bliźniaczej kłótni na zewnątrz gabinetu.
Nagle i na całe szczęście (może świat jednak trochę ją lubi), drzwi gabinetu otwierają się z takim rozmachem, że Edel i Theodore muszą użyć swojego półboskiego refleksu, żeby uniknąć uderzenia w twarz. Dziewczyna obrywa w ramię, moce Theo wydłużyły jej czas reakcji.
U progu staje nie kto inny, jak sławny w Obozie Izan King. Edel pamięta jego perypetie jeszcze podczas bycia zwykłym legionistą, ale po przeniesieniu się do Nowego Rzymu jako ambasador Marsa stał się… jeszcze gorszy. Chyba za bardzo mu się tam nudziło, żeby mógł siedzieć w spokoju i nikomu nie przeszkadzać, choć Edel nie spodziewałaby się tego po nim, gdziekolwiek by się nie znajdował. Pewnie nie wyjechał do San Francisco ani Nowego Jorku tylko po to, żeby wciąż móc denerwować Vergila, którego przysięgał, że tak nienawidzi. Gdyby naprawdę tak było, to już znajdowałby się w Japonii.
– EJ, TY ZASMARKANY WPIERDALACZU FASOLEK!!! – wrzeszczy Izan, będąc przodem zwrócony do Edel i Theodore'a, a nie Vergila. – PRZYSZLI KOLEJNI, ŻEBY WYTYKAĆ TWOJE OPIERDZIELANIE SIĘ!!!
– Cześć, Izan – wita się Edel, chociaż wie, że nie powinna oczekiwać kultury od tego mężczyzny. Stojący obok niej Theo wydaje się w tak głębokim szoku, że nie jest w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa.
– My się znamy? – pyta Izan, już dużo spokojniejszym tonem. – A, przecież. Na pewno znasz mnie z tych wszystkich legend, które o mnie krążą!
– Byliśmy w tej samej kohorcie – odpowiada z promiennym uśmiechem, który wcale nie jest udawany.
– Czyli młodych wychowuje się w chwale i czci do mnie? Nie, żebym się tego nie spodziewał…
– Byliśmy w niej równocześnie.
Izan bardzo chciałby spojrzeć na nią z góry, ale niestety musi patrzeć leciutko w górę. W glanach Edel przewyższa go o całe niedopuszczalne 4 centymetry, a gdy mężczyzna zdaje sobie z tego sprawę, nagle zaczyna pałać do niej ogromną nienawiścią.
– Pewnie byłaś wtedy niższa – wybąkuje. – Nie poznałem cię.


Theodore?
────
[1447 słów: Edel otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

sobota, 22 listopada 2025

Od Ricky'ego CD Kuźmy — „I was thinking... Maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Zasłonki w ambulatorium, chorzy i ranni na łóżkach, coś się rozlało na podłodze, a tam ktoś zostawił stetoskop… zdaniem Rickiego wszystko było ciekawsze, niż odpowiedź na zadane mu właśnie pytanie. Owszem, był dumny ze swojego dzieła i jeszcze przed chwilą byłby gotów rozprawiać o nim w nieskończoność, zanim nie został przyparty do ściany - pytaniem, czy sam próbował swojego specjału?
— No, widzicie, jaki ma niesamowicie świetlisty kolor? Czy wspomniałem już, jak udało mi się go uzyskać?
Może jeśli dalej będzie ignorował, co się do niego mówi, albo słuchał tylko wybiórczo i śmiał się, w końcu mu odpuszczą?
— Jest taki skomplikowany chemiczny proces, który udało mi się…
— Jadłeś czy nie?
Słowa zostały wypowiedziane przez naczelną lekarkę, ale presja, którą czuł syn Merkurego nie wynikała w takim stopniu z nich, jak ze złowrogiej postawy Kuźmy. Zaciśnięte pięści, oczy strzelające błyskawicami, przekleństwa szeptane pod nosem - i z każdym następnym oddechem wydawała się coraz bliższa uduszenia go.
— Czy jadłem, czy nie, to nie jest tak bardzo istotna rzecz…
Prawie słychać było uchodzącą z uszu Kuźmy parę, a coraz większe zainteresowanie, jakie wzbudzał Ricky, wytrąciło go w końcu z równowagi.
— Próbowałem posmarować nim kanapkę, ale chleb rozpadł mi się w rękach — zaczął pleść od nowa. — Pomieszany z makaronem, tworzył trudne… no, niemożliwe do rozbicia widelcem grudki… właściwie jedną grudkę…
— Do brzegu — przerwała mu Cheryl. No tak, pewnie jako naczelna lekarka ma dużo zajęć, a on z Kuźmą są ciekawym, ale przeszkadzającym w pracy incydentem.
— Stwierdziłem jeszcze, że warto przetestować — w tym momencie Kuźma nie wytrzymała i kopnęła go w nogę. — Ale stwierdziłem też, że najbezpieczniej będzie, jeśli nie ruszę tego sosu. I trzymałem się tego postanowienia.
Półbogowie nie wyglądali, jakby wierzyli jego wyznaniu. Zapadła cisza, jakby starano się na nim wymusić przyznanie się do winy. Ale naprawdę tego nie zrobił, na trumnę Marii Skłodowskiej-Curie! Rozważał to może, ale w sumie początkowo i tak przemyślał danie Kuźmie zaszczytu spróbowania jego arcydzieła jako pierwszej, więc nie było mu się aż tak trudno pogodzić z porzuceniem tej idei. Był świadom, że sos po zetknięciu z nieszczęsnymi muszkami owocówkami smażył je na smutne kawałeczki, miał nadzieję, że może jak heroska spróbuje jego specjału, okaże się, że to były tylko halucynacje i sos jest już jadalny - ale naprawdę, naprawdę powstrzymał się przed choćby dotknięciem czasem bulgoczącej powierzchni! - nie no, z tym to już przesadził - przypomniał sobie dwa pieczące nadal niemiłosiernie palce, które planował z fioletowej mazi oblizać. Zamiast tego wsadził je prosto pod kran i modlił się do Mendelejewa, żeby nie odpadły mu zbyt szybko.
— Tak czy siak, myślę że samo wąchanie tej substancji, czy przebywanie w jej pobliżu, było wystarczającym zagrożeniem. Bezpieczniej będzie, jeśli zatrzymamy cię na noc — ciszę przerwała jedna z pielęgniarek, po obejrzeniu odstawionego przez kogoś na stolik talerza. Patrzy na Kuźmę, jakby była opiekunką szalonego chemika.
— Zróbcie mu jak najwięcej bolesnych badań i upewnijcie się, że niczego nie przeoczycie!
Ricky, mimo swoich osiemnastu lat i tatuażu legionisty na ramieniu, stał teraz jak przedszkolak, który przypomniał sobie o hodowli rzeżuchy w niedzielę wieczorem. Zawsze tak było, kiedy ktoś mieszał się do jego eksperymentów - ile dni spędził z przybranym ojcem, kiedy ten jeszcze żył w ambulatorium? Potem już mało kto interesował się Rickym nie tylko na tyle, żeby na niego nakrzyczeć, ale żeby zatroszczyć się o jego dobrostan.

Kuźma?
────
[539 słów: Ricky otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Zmiana pory roku — wiosna



WiosnaZmiana pory roku
Po jednej stronie Polski zaczął padać śnieg, po drugiej radośnie świeci słońce; najwyraźniej znaleźliśmy się w przejściowym etapie między jesienią a zimą. Uznajemy więc to za odpowiedni moment, żeby zmienić porę roku na blogu na wiosnę. (Zignorujmy to, że nikt się nawet nie zorientował, że była zima, bo wszyscy byli zbyt zajęci Smellstoberem, żeby pisać normalne opowiadania).
Obostrzenia, które, miejmy nadzieję, znacie już na pamięć:
★ rozpoczął się 5. rok fabularny na blogu,
★ wątki można kontynuować w czasie przeszłym i z uwzględnieniem pory roku, w jakiej dzieje się akcja. Spis trwających wątków oraz pór roku znajdziecie pod tym linkiem,
★ wszystkie postacie (z wyjątkiem tych, które dołączyły niedawno) zostały postarzone o rok,
★ niektóre postacie z Obozu Herosów, w związku z osiągnięciem pełnoletności, zostały przeniesione do miast. Są to: Caroline Leyanall, Laira Groft i Ezra van Asperen. Ten sam los spotkał również postacie NPC: Gaspar Farkas, Tobias Ursus, Mattie Crescend Allard, Aureliusz Adarns Collins, Eleanor Rodriguez, Violet Sanderson,
★ przeniesienie do innej zakładki jest też równoznaczne z koniecznością uzupełnienia nowych punktów formularza. Autorzy wyżej wymienionych postaci mają obowiązek wysłania ich do 29 listopada tego roku, inaczej oprócz szubienicy spotkacie się z konsekwencjami wymienionymi w punkcie 4.6. Regulaminu.
Następna zmiana pory roku (lato) została zaplanowana na 24 stycznia. Tak na dobry nowy rok, 2026, kolejny na tym łez padole zwanym Smellsami. I na to, żeby opisywać, jak twoja postać się opala, kiedy ty skrobiesz szyby z samego rana.

BLOGOWE WIEŚCI

Potraktujemy ten akapit ulgowo, ponieważ wszyscy byli zbyt zajęci Smellstoberem, żeby pisać sensowniejsze opowiadania. Arnar oświadczyło się Lucienowi, a Mikołaj i Seth dokonują analizy, kto z nich jest rudziejszy. No, to wam wystarczy, prawda?
x

@nowherelittlegirl @lutfix

Podsumowanie smellstobera 2025

Hej, tutaj wasz ulubiony król wioski zwanej smellsy. Podsumowanie w terminie, hehe.

LICZBY

Co roku chyba będziemy pobijać już rekordy. W zeszłorocznej edycji udało nam się napisać aż 487 drabbli! To bardzo dużo, ale jak wiadomo, dla smellsowicza nie ma rzeczy niemożliwych i tegoroczny smellstober kończymy z 809 drabblami! Matematycznie jest to prawie dwa razy więcej niż w zeszłym roku. 

Nie muszę chyba mówić, że nie pominęliście żadnego tematu, prawda? Nawet pamiętnego dwunastego dnia eventu zdołaliście napisać coś na temat TROGLODYTA. Wow. 

Waszym ulubionym tematem okazał się temat z dnia pierwszego, czyli TARCZA. Udało wam się wtedy napisać aż 34 drabble
Drugim równie popularnym tematem był temat z dnia drugiego, SŁOŃCE. Wtedy napisaliście o jedno mniej, niż na tarcze, czyli 33 drabbli! A trzecim faworytem ex aequo GRA oraz LUSTRO! Na obydwa tematy stworzyliście 31 prac!

Nie chcąc pomijać ludzi, którzy zdecydowali się wymienić słowo, to również przedstawię wam statystyki. 
Najchętniej wymienialiście główne słowo na zamienny DYM. Na ten temat pojawiło się aż 6 drabbli. Drugim popularnym słowem wymiennym okazała się PADLINA z 4 drabblami na koncie. Później decydowaliście się ex aequo na podmiankę na SZCZURA oraz KAMIEŃ. Napisaliście na te tematy 3 drabble
Słowa wymieniliście łącznie 16 razy. Całkiem sporo, ale doskonale was rozumiem :3 

Jeśli chodzi o ostatni temat, czyli naszą MONETĘ, to udało wam się napisać 12 opowiadań. Gratulację dla wszystkich, którym się udało <3

NAGRODY

Coś, na co chyba każdy czekał, czyli… NAGRODY!
Zacznę od nagrody dla osoby, która napisała najwięcej drabbli w tej edycji. I uwaga, zaskoczenie, niespodzianka, wszyscy teraz wstrzymajcie oddech, bowiem… najwięcej drabbli napisały DWIE osoby! JAJO oraz ZIRCO pobili wspólnie rekord z zeszłego roku ustanowiony przez Victora, pisząc łącznie 169 DRABBLI. WOW!!!
Nagrodą dla nich (dla mnie, hehe) jest 130 PD do rozdzielenia pomiędzy postaciami. 

Ale, ale! Kilka osób ukończyło event w stu procentach: ZIRCO, JAJO, SZCZYPIOR, CIELAK, KACZEK, BOGDAN, WALERIAN oraz ASX! To właśnie dla tych osób uszykowaliśmy specjalne nagrody, czyli CHIBI wybranych postaci! Wasze nagrody już pewnie wiszą w skrzynkach wiadomości prywatnych, więc jeśli dalej nie widzieliście rysunków, to lećcie je zobaczyć! 

Gratulacje dla wszystkich!

NAGRODA PUBLICZNOŚCI

Na wstępie chcę pogratulować każdemu, kto dostał się do finału i wziął udział w ostatecznym głosowaniu na najlepsze drabble. Każda wasza praca była świetna, ale zwycięzca może być tylko jeden. 
Nie przedłużając, osobą, która wygrywa tegoroczną edycję smellstobera jest… SIGMA z drabble od ISAIASA „PRZYJACIEL”.
Nagrodą dla naszego kochanego game deva jest 50 PD, wyróżnienie na stronie miasta oraz w kolumnie bocznej bloga. Gratulacje, buziaczki!!

Ostatnim głosowaniem było głosowanie na najlepsze opowiadanie zamykające event, czyli na waszą (może niezbyt lubianą) MONETĘ. Każdy z was napisał coś ciekawego, fajnego i miłego dla oka, ale znowu.. zwycięzca może być tylko jeden. Tym razem wygrywa jeden z naszych administratorów, czyli ASX z pracą od ARISU „MONETA”.

:P

wtorek, 18 listopada 2025

Od Kala CD Elianne — „O pierścionku odnalezionym”

Poprzednie opowiadanie

Kal nie potrafi powiedzieć, czy cieszy się z powrotu Elianne do Obozu. Może nie mówiłby, że powinna była zostać w domu i w ogóle się nim nie przejmować, zapomnieć o Obozie i o byciu półboginią, bo kogo to tak naprawdę obchodzi, powinna wieść proste życie gdzieś w San Francisco i mieć nadzieję, że nikt nigdy jej nie zaatakuje. Raczej chciałby powiedzieć jej, że zastanowił się nad wieloma rzeczami (wiele rzeczy nieokreślonych, które nie przybliżyły go do żadnej konkluzji) i że chyba nie wie, co robić. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że niczym nie różni się to od normalnego stanu rzeczy — dlatego też nic jej nie powiedział, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Nie liczy się nawet to, że dopiero co się spotkali i wymienili ze sobą tylko parę krótkich zdań; że ledwo co znowu poczuł dotyk jej dłoni na swoich palcach, a promienie rozsiewanej przez nią radości dopiero co musnęły jego policzki. On właśnie chciałby powiedzieć, że to w tym rzecz — widzą się pierwszy raz po dłuższej przerwie, więc nie chce psuć jej tego momentu swoimi zmartwieniami i jakimiś dziwnymi przemyśleniami, które pewnie okażą się nie mieć żadnego sensu, gdy spróbuje jej o nich powiedzieć. Zresztą, nie ma wiele do przekazywania, Kal niepotrzebnie przejmuje się małymi rzeczami, które nie powinny zjadać go od środka — powinien o nich zapomnieć, bo wszystkie wątpliwości na pewno spowodowane są nową sytuacją, w której się znalazł. Próbuje się więc nie zachowywać przy niej tak, jakby wcale nie chciał jej widzieć, ale nawet najbardziej wymuszony uśmiech nie chce pojawić się na jego twarzy. Słowa tańczą mu przed oczami i prawie mamrocze coś o złym samopoczuciu, żeby przypadkiem nie pomyślała, że to przez jej nagłe pojawienie się jest jakiś nieswój, ale tym razem przeszkadza mu coś innego niż on sam.
Uśmiechnąłby się do Theodore'a, gdyby nie przypomniał sobie, że to właśnie przez głupi uśmiech się znali. I raczej nie była to relacja szczególnie dobra.
Wstyd czule go obejmuje, sprawia, że na moment zapada między nimi cisza — zbyt długi moment, żeby uznać go za naturalny.
– Przepraszam. – Jest pierwszym słowem, które przychodzi mu do głowy i równie szybko, jak pojawia się w jego myślach, tak je z siebie wyrzuca.
– Myślałem, że stać cię na… więcej? – odpowiada Theodore. Jego zdezorientowanie unosi się wokół jak toksyczna chmura gazu, która nie pozwala Kalowi jasno myśleć. – Czekaj.
– Bardzo przepraszam? – próbuje i odkrywa, że ma trudności z przypomnieniem sobie pytania, które zaczęło ich rozmowę.
– Ale czemu ty go przepraszasz? – wtrąca się Elianne i on naprawdę chciałby wiedzieć, jak odpowiedzieć na jej pytanie. Kal próbował zepchnąć dziewczynę na dalszy plan, żeby do jego umysłu nie wbijało się jeszcze więcej emocji, których w nim nie chce. Plan był prosty: najpierw uporać się z atakującym go dziwakiem (i zapomnieć, że Eli posiada umiejętność mowy), a potem wrócić do spokojnego grabienia liści.
W jego głowie pojawia się tylko: „Bo kiedyś byłem dla niego tak bardzo niemiły, że pomyślałem, że wypada przeprosić i wiesz, to pierwszy raz, jak gadamy od… nie wiem, miesięcy?”. Zacina się, jego mina szybko zmienia się z niezręcznej w… jeszcze bardziej niezręczną. Nie wie, co zrobić z rękami, więc splata je jak do modlitwy i wpatruje się prosto w duszę Theodore'a (czyli blokuje wzrok na czubku jego nosa, martwo gapiąc się w jeden punkt i sprawiając wrażenie człowieka, który nie słyszy, co się wokół niego dzieje).
Boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, że stoi pomiędzy dwójką osób, a każda z nich próbuje wcisnąć do jego głowy swoje emocje – małych, nieproszonych gości. Wybuchają różnymi kolorami w jego głowie, szybko sprawiając, że czuje się przeciążony i nagle wszystko wokół niego staje się cięższe — jego głowa, dłoń Elianne na jego ramieniu, grabie. Ból zaczyna zgniatać jego skronie, próbuje rozbić jego czaszkę od środka, jego umysł chce mu coś pokazać, wszystko i nic równocześnie. Próbuje nie panikować, gdy sprzeczności zderzają się w jego głowie, tworząc niemożliwy do opanowania chaos, który przysłania jego własne myśli.
Chciałby się wycofać z rozmowy. Po prostu uciec, rzucić coś o tym, że nie ma do tego cierpliwości i zwyczajnie zostawić wszystko tak, jak jest, żeby w najlepszym wypadku nigdy do tego nie wrócić, a w najgorszym — kupić sobie czas na przygotowanie się do rozmowy.
– Jakby, nie chciałem, żebyś mnie… za co ty mnie w ogóle próbujesz przeprosić? – pyta Theodore po chwili milczenia.
Nerwy Kala naciągają się do granic wytrzymałości nie tylko przez pytanie chłopaka. Irytacja Theo wsuwa się między myśli syna Wenus, który nieświadomie zaciska zęby i próbuje nie zacząć na kogoś krzyczeć — nieważne, co i na kogo.
– Daj mi spokój – wypluwa te trzy słowa i odwraca się od chłopaka, żeby chwycić grabie, które nieopatrznie upuścił na kupki dopiero co zebranych liści. Zachowuje się irracjonalnie i na swoje nieszczęście to wie, ale próbuje chociaż w taki sposób uciec od rozmowy, mimo że jedyne, co robił przez ostatnie dwie godziny, to narzekanie na ilość liści do zgrabienia i ciężar grabi. Theodore marszczy brwi w gniewnym grymasie, zachowując się tak, jakby Kal zwrócił się do niego ogromnie obrażonym i wściekłym tonem (z czym Kal się nie zgadza i w jego głowie wcale tak nie zabrzmiał), równocześnie sygnalizując, że to Theo jest źródłem wszelkiego zła na świecie.
– Co ty w ogóle próbujesz osiągnąć? – pyta po chwili wypełnionej szelestem łamanych przez grabie liści.
Kal nawet na niego nie patrzy, mimo że Eli zaciska dłoń na jego ramieniu, pokrętnie też domagając się wyjaśnień. On nie rozumie, dlaczego — przecież nie oszukiwałby jej tyle czasu, żeby ostatecznie powiedzieć jej, że jest gejem i z nią zerwać (zresztą byłoby to ekstremalnie śmieszne i na pewno ktoś wykorzystał to w jakiejś książce o nastoletnim romansie). Spycha jej obawę na zaplecze swojego umysłu, bardziej skupiając się na wszechogarniającym gniewie, który jest tylko podsycany przez Theodore'a.
– Jeśli próbujesz się w ten sposób ukrywać, to robisz to… to ty tego nie robisz, cholera – irytuje się chłopak, według Kala kompletnie bez powodu. Wtyka nos w nie swoje sprawy, a potem denerwuje się, że ktoś nie chce mu odpowiadać na wszystkie zadawane pytania, rzeczywiście, bardzo inteligentne i logiczne postępowanie. – Kogo ty chcesz oszukać? Siebie? Ją? Wszystkich w Obozie? I co, i potem ją zostawisz, zranioną i ze złamanym sercem, bo ty jej nigdy nie kochałeś?
– Czy ty możesz nie wymyślać bzdur? Albo się zamknąć?
– A ty możesz mi odpowiedzieć?
Przez chwilę mierzą się wzrokiem nad niechlujnie ułożonymi kupkami liści.
– Nie jestem gejem.
– Tak, oczywiście, że nie jesteś, doszliśmy do porozumienia, świetnie. Zajebiście.
Kal już po prostu ze zmęczoną frustracją obserwuje prosty mechanizm ludzki — rozczarowanie odpowiedzią, której tak się domagało, bo okazuje się nie taka, jaką chciało się, żeby była. Wysiliłby się może na jakieś ostatnie słowo, ale równałoby się to z kontynuacją pozornie zakończonej rozmowy. Słowem, nie warto.


Elianne?
────
[1100 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]