JESIEŃ, ROK TEMU
„Niedaleko” było nie do końca przyjemnym skrótem wiedzionym przez błotniste ścieżki i cierniste krzewy, które — prawdopodobnie w odwecie za śmiech — powyrywały parę nitek z już i tak nienadającej się do użytku marynarki Blanche.
Stres napędzał jego durną gadkę. Ćwierć komórki mózgowej, której nie wykorzystał na bezsensowne gadanie, używał do intensywnego przemyślenia wszystkich za i przeciw prowadzenia obcej kobiety do swojego domu. Przede wszystkim się uspokajał: mamy i tak nie będzie. Dziadek wpadał dopiero po szkole, a Winter przecież w tych godzinach powinien jeszcze być…
Cholera.
Nie miał przy sobie zegarka. Opowiedział historie życiowe swoich pięciu sąsiadów, polecił Blanche najlepsze butiki w Nowym Jorku, gdzie mogłaby kupić nową marynarkę, pomarudził na przypalone rano śniadanie (wyjątkowo niezwiązane z atakiem zionącej ogniem drakony) i pozachwycał się trzema pieskami, które minęły ich po drodze. (Jednego pogłaskał. Blanche musiała się zatrzymać, a miła właścicielka blabladora rzuciła do niej przelotnie: „uroczego ma Pani syna”). I przy całym tym swoim długim jęzorze, zawstydził się zapytać Blanche o cholerną godzinę.
Im bliżej byli millerowej kamienicy, tym Winter gadał coraz mniej. Drogę schodami znieśli w ciszy, dopóki Winter nie zatrzymał się przy drzwiach mieszkania i przez chwilę nie nasłuchiwał.
— Tak, wydaje mi się, że nikogo nie ma. — Zapukał dwa razy, tak nieśmiało, żeby nawet bogini uszu go nie usłyszała, po czym poklepał się po kieszeniach i uśmiechnął widocznie wymuszenie do Blanche. — No, madam, było miło, serio. Co prawda nie jest Pani zbyt rozgadana, ale to nie szkodzi. Dziadek mówi, że ludzie czasem potrzebują czasu. Znaczy, my się pewnie już nie spotkamy, bo mam trzynaście lat i ściągam potwory, ale wie madam o co chodzi.
Wyciągnął klucze z kieszeni, demonstrując zdziwionej Blanche (która miała zdecydowanie więcej szczęścia niż Zion), że pasują do zamka, po czym pani Lemieux zdążyła jedynie otworzyć usta, nim drzwi nie otworzyły się z impetem, popychając Blanche na ścianę.
— Winterze Millerze, nie wiem, jak się z tego wytłumaczysz, ale dzwoniła szkoła — zagrzmiał Orlon głosem zachrypniętym wyraźnie od wypalonej tego dnia paczki papierosów.
— Pan Miller? Przepraszam, że nachodzę. Blanche Lemieux.
Dopiero kiedy się przedstawiła i wyciągnęła doń rękę, Orlon wstrząśnięty wyjrzał zza półotwarte drzwi i zauważył kobietę w poszarpanej marynarce. Odchrząknął, szybko maskując równie przerażone spojrzenie co jego wnuczka, popychając Wintera lekko w ramię, żeby wszedł do mieszkania.
— Pani Lemieux? Pani nauczycielka… eee… matematyki? Wintera? Orlon Miller jestem, dziadek, dzień dobry. — Uściskał jej rękę obiema dłońmi.
— Matematyki. Pasuje do niej — parsknął Winter na wpół do siebie, zdejmując buty i chichocząc, kiedy Blanche omal nie zamordowała go wzrokiem.
— Nie, nie nauczycielka. To… skomplikowane. Mogłabym wejść? Chciałabym porozmawiać. Zajmę tylko chwilkę.
— Wejść? Tak, tak, jasne. Akurat zrobiłem herbatę. Czarną. Ale mam też inne: zieloną, owoce leśne, melisę, czerwoną, z pomarańczą, czy już wymieniałem melisę? Wygląda pani na zdenerwowaną. Winter, jasny gwint, idź się przebierz. Wyglądasz, jakbyś bił się z Godzillą. Znowu wpadłeś w krzaki?
„Przebieranie się” zajęło większą część przerwy na lunch Blanche, a jednak nie słyszał jeszcze wychodzenia i trzaskania drzwiami. To nie tak, że nie chciał dołączać się do rozmowy (no dobra — nie chciał), ale w trakcie wyciągania apteczki na zdezynfekowanie zadrapań rozsypał całą jej zawartość i musiał zbierać z podłogi setkę plastrów z Kubusiem Puchatkiem, już nie mówiąc o tym, że później wyciągał je z powrotem, żeby przykleić je na każde możliwe zadrapanie.
Zanim wyszedł na ciasny korytarz, cofnął się, odwracając w stronę pokoju mamy. Przede wszystkim: nie mógł tam wchodzić. I naprawdę starał się jak mógł szanować prywatność matki, ale jego dziecięca dedukcja podsunęła mu pomysł, żeby znaleźć dla Blanche czyste ciuchy.
Wyrzuty sumienia przytłoczyły go, kiedy tylko przekroczył próg pokoju Keen, ale szybko zakradł się do szafy i niekulturalnie przetrząsnął jej komodę z ubraniami, wyciągając zwykłą białą koszulkę i nieco sprane legginsy (czyli strój, który zdecydowanie nie nadawał się dla bizneswoman, ale mimo wszelkich jego starań, Keen zamordowałaby go za oddanie obcej kobiecie innych ubrań). Szybko zamknął za sobą drzwi i zakradł się z powrotem do kuchni, skąd dopadł go przeciąg jesiennego wiatru uciekający przez otwarte okno i smród papierosów.
Nie wszedł, bo było mu głupio. Ale jeszcze bardziej głupio byłoby mu nie podsłuchiwać.
— …bo jest trudnym dzieckiem. Głupio jak cholera mówić tak o własnym wnuku, ale ten dzieciak nie przyciąga, tylko roznosi kłopoty. I ja wiem, że znamy się dopiero pół godziny, ale niech Pani przemyśli moją propozycję. Proszę o dużo i mogę zapłacić. Mam trochę odłożonych pieniędzy z emerytury na wypadek, gdybym umarł. I tak całość miała przypaść Winterowi, a obawiałem się, że Keen mu je odbierze. — Zaciągnął się papierosem i zakrztusił, wytrzepując dym do popielniczki.
— Panie Miller, to…
Dziadek machnął ręką.
— Pani Lemieux, nie znam się na tych herosowych bzdurach. Ale ten mały rzep na dupie jest moim jedynym wnukiem i nie chcę, żeby stała mu się krzywda. Jestem weteranem wojennym, na emeryturze, ledwie przejdę pięć metrów bez bólu w kolanie i w przyszłym tygodniu idę na rezonans płuc. Cholera, coraz częściej mam duszności i może powinienem rzucić palenie…
Gadane Winter miał po dziadku. Albo odwrotnie.
Wszedł, zawstydzony, podając obklejoną dziecięcymi plasterkami ręką Blanche czyste ciuchy. Orlon przerwał monolog, zostawiając niedopalonego papierosa w popielniczce i machając rękoma, nieudolnie próbując przewietrzyć pomieszczenie, zanim Winter na dobre rozsiądzie się w dymie.
— Pomyślałem, że może się madam przebierze. Przepraszam za marynarkę. Znaczy, to nie moja wina, ale i tak przepraszam.
◇──◆──◇──◆
[865 słów: Winter otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz