wtorek, 31 grudnia 2024

Od Atlasa CD Arisu — „Jak sprzątnąć kogoś w 3 sekundy”

Poprzednie opowiadanie

No tak, oczywiście, że musiał czegoś nie przemyśleć.
Rozmasowywał sobie biodro, ciesząc się, że Arisu nie trafiła w nieco inny punkt, ale ostatnie, o czym myślał, to sprzątanie. Przede wszystkim, kto do cholery trzymał zapasowe klucze od składziku w składziku? Potem zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie nie był pierwszą osobą, która wypróbowała na kimś podobny sposób. Może tylko w nieco innych okolicznościach.
Przeklinał siebie za to, że zwlekał te cholerne trzydzieści sekund z odejściem. Przecież wiedział, że próbowała go zagadać, był idiotą, ale nie skończonym idiotą, a tymczasem dał się wrobić jak ostatni debil.
Może to wszystko było przez wyrzuty sumienia, które dopadły go wraz z zamknięciem drzwi szopy. Być może przed oczami mignęły mu wszystkie jego wątpliwe decyzje i może pomyślał sobie: „bogowie, co ja kurwa robię?”. A może, ale tylko może, trochę go to wszystko bawiło. Z innego powodu nie zawahałby się nawet trzech sekund. Bawiło go, jak Arisu próbowała złapać go na piękne słowa, chociaż nie był debilem, przez co wykończyła go własna duma. Koniec końców i tak wyszedł na półgłówka.
Może i trochę zirytowało go sposób, w jaki Arisu go traktowała. Jakby był gorszy i miała prawo wyzywać go od debili. Nie, żeby na to nie zasłużył — to go trochę uderzyło. Co nie zmienia faktu, że nie miał zamiaru dać sobą pomiatać, a była to już kwestia jego honoru, choćby miał spędzić w tym śmierdzącym obozie kolejne dziesięć lat tylko po to, żeby walczyć na miotły z jakąś półtorametrową krasnalką.
Może nie gadał z ludźmi w Obozie Jupiter tak długo, że zaczął wariować. Albo po prostu podobało mu się bycie w centrum uwagi.
Albo może tylko nie przemyślał tych cholernych zapasowych kluczy, sam już nie wiedział.
— Nie bije się dzieci — burknął.
Oberwał w brzuch kolejny raz. Nie liczmy już który, dobrze?
— A to za co?
— Mam 19 lat, prostaku.
— Kobiet też się nie bije. Ani karłów. To trochę ableistyczne, nie sądzisz?
Przywaliła mu kijem nieco zbyt blisko jego najwrażliwszego miejsca i postanowił, że tym razem wygrała bitwę. Za to on wygra wojnę.

— Ty zajmiesz się jedną częścią toalet, a ja drugą — rzuciła Arisu, stawiając przy nim wiadro z wodą. Jak się okazało, kran znajdował się pięć metrów dalej. Może i by to wiedział, gdyby nie uciekał z każdego mycia podłóg. I podlewania lokalnego ogródka. I mycia słonia Hannibala. I… no, gdyby po prostu nie uciekał przed obowiązkami. W każdym razie ani na chwilę nie stracił jej z oczu.
— Ufasz mi na tyle, żeby zostawić mnie w jednej części za zamkniętymi drzwiami?
— Uciekniesz kanałami?
— Jeszcze nie próbowałem.
— Mam cię przywiązać do rur?
Ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć słowa za dużo. Zamiast tego prychnął pod nosem i strzepnął kurz ze stojących przed nim butelek w składziku, żeby odczytać z nich napis.
— Wolisz płyn do kafelek o zapachu jaśminu czy orchidei?
Arisu zaszczyciła go spojrzeniem pierwszy raz od dziesięciu minut, a spojrzenie to mogło zabić.
— Okej, rozumiem. Jaśminu. Zdecydowanie jaśminu. Jaśmin ma właściwości relaksujące, wiesz? Powinnaś spróbować.
Płynu do wiadra nalewał już całkiem pokornie. Arisu obserwowała go, celując mopem (tym zdecydowanie używanym końcem i wiedział, że robiła to absolutnie specjalnie) przy jego twarzy, podczas gdy ona sama wygrzebywała dla siebie drugi egzemplarz śmiercionośnej broni. A kiedy wreszcie ją znalazła, miotła, z której wcześniej do niego celowała, została niezbyt uprzejmie wepchnięta w jego dłonie.
— Nawet niczego nie próbuj — wysyczała, podnosząc za rączkę kubeł wody i kierując się ostatecznie w stronę latryn.
— W takim razie nie mogę też za tobą iść, tak? Mam nic nie robić? Bogowie, cudownie, mogłaś od razu tak zacząć.
Prychnęła pod nosem coś, co zdecydowanie zbyt bardzo przypominało słowo „debil”.
Łazienki wspólne znajdowały się najbliżej baraków i byłyby naprawdę ładne, gdyby nie służyły do użytku wrednym nastolatkom. Do tego wszystkiego obok znajdowała się stajnia i kiedy Atlas przeszedł przez drzwi toalet, nie do końca był już pewien, skąd pochodzi zapach. W każdym razie przydałaby mu się podwójna dawka płynu jaśminowego i zastanowił się, ile razy będą musieli wymieniać wodę.
Jeśli wcześniej nie ucieknie, to jest.
Marmurowe kafelki miały złote akcenty. Część z umywalkami wyglądała naprawdę przyzwoicie i zazwyczaj nie brakowało mydła. Kiedy jednak otworzył drzwi pierwszej kabiny, przypomniał sobie, dlaczego zawsze starał się chodzić do pojedynczych toi-toiów na obrzeżach obozu, nawet jeśli cholernie chciało mu się sikać.
Dwunastolatkowie nie wiedzieli co to spłuczka. Naprawdę nie wiedzieli.
Jego wzrok bardzo szybko powędrował w stronę Arisu, która zamoczyła mopa w kuble i zaczęła przecierać kafelki pod umywalkami.
— Nie miałaś się zająć damską częścią toalet? — zagaił, opierając się na miotle, chociaż jego myśli prowadziły go w stronę najlepszej drogi ucieczki.
— Kto tak powiedział?
— Ty?
Tak w zasadzie, co by się stało, gdyby powalił ją miotłą i uciekł? Goniłaby go półboża policja? Albo gorzej, jego moralność?
— Nie. — Mop Arisu chlupnął w wodzie. — Powiedziałam, że zajmę się jedną częścią toalet. Więc zajmuję się częścią umywalkową. Ty czyścisz kible. — Jaśminowy zapach płynu do kafelek obrzydliwie wymieszał się z wonią pegaziego łajna i niezidentyfikowanymi substancjami wydobywającymi się z łazienek. — A teraz się rusz.
— Tak w zasadzie — zaczął, wciskając mopa do kubła, chociaż wyraźnie się przy tym ociągał — to co ty z tego masz? — Pogrzebał mopem w szarawej już wodzie. — Oprócz tego, że Cherry ci kazała. Możesz im powiedzieć, że uciekłem, koniec ze mną, arrivederci, a w ogóle to zjadł mnie jakiś Minotaur.
Jeśli Arisu rozważała tę propozycję, to nie wskazała na to ani jedna zmiana w jej mimice. Zielone oczy dalej były skupione w marmurowych kafelkach. Pojedynczy warkoczyk kołysał się wraz z ruchami jej ciała. Pomyślał, że większość dziewczyn związałaby włosy, po czym skarcił się w myślach za zbyt duże zbaczanie z tematu. Zwrócił uwagę tylko na to, że Arisu zaciskała palce na miotle tak mocno, że pobielały jej knykcie.
Poza tym machała mopem w taki sposób, jakby podłoga była jego twarzą. A wcale nie czyściła jej delikatnie.
— Nawet byś nie skłamała. I problem z głowy. — Podsumował, wyjmując ociekający wodą mop.
Przez chwilę skupił się na podłodze. Machając mopem po brudnych, obsikanych kafelkach, jakby były twarzą Arisu, myślał o tym, jak chwilę temu wytknęła mu, że nie robi tego wszystkiego tylko dla siebie. Co ona w ogóle o nim wiedziała? Dla kogo miałby to jeszcze robić? To nie on obsikał te cholerne kafelki, w poważaniu miał sprzątanie po innych.
Na moment w głowie stanął mu obraz Cherry, która z jakiegoś powodu chciała zostawić go w Obozie Jupiter, chociaż był skończonym bucem. „Bo był nadal członkiem Czwórki”. Ale Arisu ani trochę nie wyglądała na sentymentalną osobę, która chciała mu pomóc, bo zostali przydzieleni do tej samej kohorty.
Nie zaprzątał sobie tym głowy zbyt długo. Miał do załatwienia ucieczkę przed obowiązkami. A jeśli miały go powstrzymywać przed tym sentymentalne bzdury, to zawsze mógł wrócić i przekonać ich, że nie mógł sprzątać, bo…
Spojrzał na rury przy ścianie toalet.
Rury spojrzały na niego.
Potrzebował dystrakcji.
— Zmieniłem zdanie! — podjął, podnosząc mopa do góry. Woda ściekła i utworzyła pod jego nogami kałużę. Arisu omiotła go spojrzeniem, jakby był szczurem ze składzika. — W takim razie, jeśli mamy mieć przejebane, to oboje.
I uderzył z całej siły końcem mopa o rury. Zanim Arisu powiedziałaby „cholerny, farbowany, idiotycznie wysoki klaun”, rura pękła i ścieki zaczęły szturmować w połowie umytą podłogę łazienki.
— No. Teraz ktoś będzie musiał to naprawić. I po robocie. — Rzucił mopa w płynący po kafelkach strumień wody.
Zaraz potem usłyszeli przytłumiony wybuch za drzwiami. Ktoś krzyknął. Potem kolejny wybuch. I więcej krzyków. I—...
— Tego… tego nie było w planach.
Nie musieli wychodzić z łazienek, żeby domyślić się, że pęknięcie jednej rury spowodowało domino pęknięć całej kanalizacji w Obozie Jupiter.


Arisu?
───
[1242 słowa: Atlas otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia i wyrok śmierci]

Od Quinn — „Punch Bag”

CW: DYSMORFIA CIAŁA

Quinn nie cierpiało swoich dłoni.
Ash zapewnili jągo kiedyś, że to całkowicie normalne dłonie. Quinn przyznało, że według niejgo wyglądają jak krzywe parówki. I chociaż Ash nie byli zbytnio zainteresowani dalszą rozmową na ten temat, to myśl ta została z Quinn jeszcze na długo.
Szkolny psycholog zawsze mówił jejmu, że ma skłonności do wynajdowania sobie nieistniejących problemów. Rzygało na myśl o kolejnej rozmowie o szukaniu w sobie bezsensownych kompleksów i że każdy człowiek potrafi znaleźć w sobie coś ładnego. Quinn nawet nie próbowało szukać — wolało unikać patrzenia w lustro w miarę swoich możliwości. Bo psycholożka szkolna naprawdę miała rację: każdy potrafił w sobie coś znaleźć; każdy oprócz Quinn. Patrzyło na swoje srebrne kolczyki i myślało, że jejmu się podobają, ale kiedy je zakładało, zdawało sobie sprawę, że tak naprawdę bardziej podobają się jejmu na innych.
Może dlatego pytanie zadane przez Bee było dla niejgo takie niespodziewane.
— Quinn, mogę pomalować twoje paznokcie?
Przez chwilę zamilkło. Odruchowo spojrzało na swoje dłonie, oglądając je z taką dokładnością, jakby widziało je po raz pierwszy w życiu. Patrzyło na nie, nie do końca wiedząc, co ma z nimi zrobić i po co one w ogóle istnieją.
Przeanalizowało każdą odstającą skórkę. Krzywe paznokcie, w większości poobgryzane, bo chociaż miało już piętnaście lat i próbowało piętnastu różnych sposobów na oduczenie się tego, żaden nigdy nie zadziałał. Brud pod paznokciami po odbytym niecałą godzinę temu treningu, który za nic nie chciał się doszorować, a Quinn już i tak miało zbyt mocno przybitą do siebie plakietkę rzekomego brudasa od dziecka Kloacyny, żeby jągo to obchodziło.
Widziało każde zgrubienie na dłoniach. Niektóre od zbyt mocnego zaciskania iaculum, inne od zbyt mocnego trzymania długopisu. Szorstka skóra, bo odmawiało używania kremu do rąk o kwiecistym zapachu, który dostało od ojca, bo czuło się, jakby opakowanie było zbyt kobiece i zbyt różowe, a przecież to tylko cholerny krem na szorstkie dłonie.
Przyjrzało się krzywym palcom. Złamało palec dwa razy w życiu, za każdym razem inny. Dziwiło się, że tylko dwa — nawet teraz na knykciach rozjaśniały się fioletowe plamy po treningu bokserskim razem z Ash. Połowa zadrapań na jasnej skórze zaczęła się goić, a połowa dopiero przybierała postać niewielkich strupków nieznanego pochodzenia.
Półksiężyce rozsiane gdzieniegdzie po wewnętrznej stronie dłoni, bo robiło to równie nieświadomie co obgryzanie paznokci, ale nie chciało się tego oduczyć, bo czasem tylko to powstrzymywało jągo od wysadzenia pomieszczenia w powietrze.
Dopiero po dłuższej chwili uniosło nieznacznie wzrok. I Bee nadal tam siedziała, w tym samym miejscu, opierając się o swoje łóżko w baraku Kohorty Czwartej. Patrzyła się w stronę Quinn, jakby nie rozumiała, dlaczego tak wpatruje się w swoje dłonie i jakby nie brzydziły ją te poodrywane skórki, krzywe i niezadbane paznokcie oraz odciski na dłoniach. Różnokolorowe lakiery nadal walały się po podłodze razem z papierem toaletowym i dwoma pilniczkami.
Czasem tylko taki mały, nic nieznaczący moment sprawiał na krótką chwilę, że Quinn zdawało sobie sprawę, że inni ludzie nie byli jejgo lustrem. I, och, jak bardzo chciałoby się tak czuć już zawsze — jakby nie roznosiło po obozie choroby zakaźnej. Jakby ludzie nie myśleli, że jest w jakiś sposób gorsze od innych.

***


— Pomalowałeś paznokcie?
Wybiło go to z rytmu. Byli w trakcie treningu, nie zdążył się zasłonić, a Ash wykorzystali ten moment, żeby obrócić jego rękę, przygwoździć do ziemi i po krótkim zerknięciu, czy wszystko jest w porządku, tak subtelnym, że inni ludzie mogli nie zauważyć, obejrzeli dokładnie pomalowane paznokcie Quinn.
Były już trochę poobgryzane. Czarny lakier wyszczerbił się w niektórych miejscach. Mimo to Quinn nie mógł zdobyć się na zmycie go.
Wyrwał rękę spomiędzy palców Ash i podniósł się do siadu, fukając pod nosem z zawstydzenia.
— Lakier już się zdarł — wymamrotał. — Chciałem spróbować czegoś nowego.
— Podoba mi się — stwierdzili Ash. — Pasuje do ciebie w taki sposób nawet bardziej. Zdziwiłobym się, gdyby lakier nie był zdarty już po jednym dniu. — I chociaż Quinn dopiero co wyrwał od nich rękę, Ash wyciągnęli ją w jego stronę ponownie. — Wracamy do treningu?
Przyjął równie szorstką dłoń Ash i czuł, że nadal kretyńsko się rumieni, nawet kiedy piętnaście minut później zrobili sobie przerwę, bo Quinn nie mogło się już skupić i dziwnym trafem zaschło mu w gardle.


───
[683 słowa, ale Quinn jest radosnym enpecetem, więc 6 PD przekazuję mu od razu do pięści]

Od Chaita CD Aye — ,,Pora żebyście się poznali"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Był przyzwyczajony do wpadek w pracy. Czy to w sklepie, czy na festiwalu, czy w sali zabaw – wszędzie były tysiące rzeczy, które mogły pójść nie tak. I nigdy nie miał problemu, by się nimi zająć. Mógł to ogarnąć.
Wmawiał sobie to wszystko, chociaż natrętny ucisk w żołądku znowu wrócił i bardzo mocno dawał o sobie znać. A przecież nawet nie stresował się tym, że coś się zepsuło.
Zastanowił się jeszcze raz nad słowami Aye, robiąc w myślach szybką listę osób, do których potencjalnie mógłby pójść z tym problemem. Oczywiście, mógł zgłosić to kierownikowi. Facet pewnie wkurzyłby się, uznał to za (w najlepszym przypadku) winę Chaita, albo (w najgorszym przypadku) winę Chaita i Aye, bo skoro zadaje się z Chaitem, to na pewno też jest wszystkiemu winne. Na festiwalu powinni być ludzie odpowiedzialni za poszczególne wystawione egzemplarze, ale po chwili wahania ich też wykluczył – oni zaraz poinformowaliby kierownika.
I w sumie to nawet nie był pewny, czy jest ktoś odpowiedzialny za te konkretne zestawy, a rozsypane elementy nie mogły czekać w nieskończoność, aż w końcu ktoś się znajdzie.
Może po prostu szukał wymówki, by nie musieć nikogo o tym informować. I żeby krytykować organizację festiwalu.
– Jeśli to dla ciebie nie problem, to będę wdzięczny – odpowiedział w końcu, posyłając Aye najładniejszy uśmiech, jaki miał w repertuarze.
Wcale nie sztuczny. A przynajmniej – nie do końca sztuczny. Chait był zestresowany, ale naprawdę wdzięczny, że została mu zaoferowana pomoc. Nawet jeśli była to pomoc niechętna i niejako wymuszona przez okoliczności.
Spojrzał po sali, omijając wzrokiem lokomotywy i próbując na szybko przeliczyć, ile osób nadal kręci się po pomieszczeniu. Nie było ich wiele, a jakieś dzieciaki właśnie przemknęły obok nich, uciekając na główną halę.
– To tylko daj mi chwilę, wyproszę ludzi.
Nie czekał na odpowiedź. Odwrócił identyfikator, gdyby ktoś przypadkiem miał zapamiętać jego imię, i ruszył na to bojowe zadanie, w kompletnie niesprzyjających mu warunkach.
Zaczął unikać podróży pociągami i chodzenia w okolice dworców po… wypadku. Nie pamiętał, czy dyskomfort od początku dotyczył też figurek i makiet, czy zaognił się z czasem, pod wpływem ignorowania problemu. Tego samego problemu, którego nie zaakceptował nawet teraz, uparcie udając, że wcale nie czuje się źle.
– Przepraszam? – zwrócił się do stojących przy jednej z lokomotyw ludzi. – Muszę poprosić państwa o wyjście na główną halę. Nie, nie, nic się nie dzieje, potrzebujemy po prostu tu posprzątać. Niedługo otworzymy z powrotem.
Następnym mówił to samo, do wszystkich uśmiechając się miło i proponując, co innego mogą robić w tym czasie. Nie dał się sprowokować mężczyźnie, który już chciał zacząć kłótnię, chociaż miał ogromną ochotę mu odpyskować. W tej chwili jednak nie mógł obie na to pozwolić.
Łącznie wyrzucił z sali dziesięć osób. Ostrożnie przeszedł obok rozwalonej figurki, która wywołała w nim jeszcze większy dyskomfort niż wszystkie pozostałe.
– To już wszyscy – zwrócił się do Aye, zamykając drzwi za ostatnimi przegonionymi zwiedzającymi. – Mam klucz, więc na chwilę będziesz mieć spokój.
Dziwił się, że Aye jeszcze tu stoi. Z jakiegoś powodu spodziewał się, że kiedy wróci pod wyjście, wyprowadzając ludzi, to po znajomym nie będzie już śladu. Mógł teraz robić dużo ciekawszych rzeczy, niż pomaganie Chaitowi, który i tak od rana tylko truł i paplał nad głową.
– Potrzebujesz czegoś, z czymś pomóc? – zapytał, zanim przyszło mu do głowy, że znowu papla za dużo.
Tym razem nie robił tego, by odwrócić własną uwagę. Chyba.
– Nie. – Dostał krótką odpowiedź, którą przyjął z pewną ulgą.
– Przypilnuję, żeby nikt się tu za bardzo nie dobijał – zaproponował, tym razem już zanim wpadł na genialny pomysł zaoferowania jakiejś praktycznej pomocy. – Mów, jeśli będę potrzebny.
Jednej rzeczy był pewny: tego nie chciał ani on, ani Aye. W innych okolicznościach Chait chętnie by się do czegoś przydał. W tych okolicznościach – co najwyżej któreś z nich by zwariowało.
Odprowadził półboga wzrokiem, opierając się o zamknięte drzwi. Miał szczęście, że przewracający się model nie zrobił nikomu krzywdy, nie rozumiał jednak, czemu żaden z pracowników nie pilnował sali. Z rezygnacją stwierdził, że i tak będzie musiał zgłosić to do kierownika. To znaczyło, że i tak mu się oberwie za niewinność.
Zerknął na telefon. Przerwa już teoretycznie mu się skończyła. Dodał to do listy rzeczy, za które zostanie opieprzony, jak już w końcu pójdzie się zameldować. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Zawsze miał problem z punktualnością.
Ktoś szarpnął za klamkę i zaraz uderzył w drzwi, a Chait niemal podskoczył, w pierwszej chwili uciekając spod drzwi.
– Murray!
Z rezygnacją wzniósł oczy ku niebu. Że też kierownik musiał zorientować się już teraz.
– Co ty tam robisz?
Nie wszedł do środka. To dobry znak. Uchylił drzwi, żeby spojrzeć na wkurzonego mężczyznę, ale tak, żeby ten nie widział za dużo.
Bądź wiarygodny, Murray.
– Aaa, szefie… – zaczął w odpowiedzi, przeciągając słowa i szukając wygodnej, prawdopodobnej wymówki. – Jakiś dzieciak narobił tu strasznego bałaganu – skłamał w końcu, bez zająknięcia. – Miałem jeszcze przerwę, ale wie szef. Nie chciałem, żeby ktoś się poślizgnął, albo potknął, więc sam się tym zająłem.
Debil. Debil, debil, debil.
Kierownik przez chwilę patrzył na niego uważnie, a Chait obawiał się, że zaraz zostanie jego ofiarą, gdy mężczyzna rzuci się go udusić. Sam by siebie udusił.
Ale w tej chwili sprowadziłby kłopoty też na Aye. A Aye pomaga mu tu z własnej woli.
– Niedługo skończę i wszystko otworzę, obiecuję.
– Niech ci będzie – sapnął w końcu mężczyzna, a Chait odetchnął z ulgą. – Ale pospiesz się, ludzie chcą zrobić sobie zdjęcia.
– Wiem, wiem.
Uśmiechnął się do niego i zamknął drzwi, zanim padło jeszcze jakieś kolejne, niewygodne pytanie, albo co gorsza – wątpliwości.
Odetchnął i podszedł do Aye.
– Teraz już na pewno nikt nie będzie przeszkadzał – przekazał, samemu czując z tego powodu niesamowitą ulgę.
Odruchowo spojrzał na postęp pracy.
– To niesamowite. Dzięki, że się tym zajmujesz. Mogę się do czegoś przydać?
Gdzieś z tyłu głowy pamiętał jeszcze myśl, że to zły pomysł, a żołądek znowu mu się ścisnął.


Aye?
───
[950 słów: Chait otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Vex — „Once upon a December”

Wigilia. Oczywiście, śniegu nie ma. Brakuje jeszcze, żeby ptaszki zaczęły wesoło śpiewać i rzucać płatkami kwiatów na ulicę, ale na szczęście jedynie gołębie cichutko gruchają i co jakiś czas zrzucają swoje ekskrementy na ulicę. W mieście panuje wręcz bajeczna atmosfera. Cóż, czego można spodziewać się po San Francisco? A tym bardziej po tutejszej pogodzie? Wystarczy, że człowiek narzuci na ramiona bluzę i może wychodzić z domu, nawet nie zadrży z zimna. Vex posuwa się o krok dalej: wciąga na siebie skórzaną ramoneskę z ćwiekami, które wbijało w nią własnoręcznie (po lewej stronie jest ich zdecydowanie mniej, bo już nie miało do tego cierpliwości i prawie wgryzło się w skórę z frustracji) i zatrzaskuje za sobą drzwi. Jejgo matka na to nie reaguje, ale nie dlatego, że jej to nie obchodzi, chociaż… prawdopodobnie jej to nie obchodzi. Poza tym nie ma jej w domu, więc tak czy siak nie ma jak zareagować.
Ulice świecą pustkami, większość ludzi spędza święta tak, jak się przyjęło — z rodziną. Raczej mało kto wpada na pomysł wyjścia na spacer w taki dzień. Powietrze jest zaledwie chłodne, nic specjalnego. Magiczne święta zdecydowanie nie są specjalnością tego miasta.
Rzadkie chmury płyną powoli po szarym niebie, słońce razi Vex w oczy. Ach, klimat północnej Ameryki. Świąteczne lampki wyglądają samotnie i smutno, owinięte wokół ulicznych latarni przypominają cienkie węże. Vex zastanawia się, czy to przypadkiem nie są jakieś zakamuflowane potwory, a gdy ono za bardzo się do nich zbliży, zmienią swoją postać i jągo zaatakują. Albo, lepiej: ukrócą jejmu ten parszywy dzień, zepsuty od poranka. Nie jest katoliczem, oczywiście, że nie, ale jejgo matka mogła przynajmniej postarać się, żeby pamiętać.
Porażka, na chodniku nie ma nawet kamyków, które może kopać i jeszcze bardziej zniszczyć podrapane czubki swoich martensów.

Naciska na dzwonek domofonu. Długo. Nie przerywa nawet wtedy, gdy drzwi się otwierają. To głupie zachowanie nie poprawia jejmu humoru w najmniejszym stopniu.
Gdy Vex wchodzi do środka i rzuca kurtkę na przepełniony wieszak (ile płaszczy może posiadać jedna osoba?), Kylo powoli przegrywa walkę z zapałkami. Jedna z nich łamie jej się w dłoniach, przekleństwo wymyka się z jej ust. Vex bez słowa podaje jej zapalniczkę.
— Kurwa, taka z kółeczkiem? — mruczy Kylo. — Połamię sobie na tym paznokcie.
Vex wzdycha ciężko i wyrywa jej zapalniczkę z dłoni. Jejgo paznokcie są dalekie od zadbanych, ostatnio podczas treningu coś wbiło się w ten na jejgo kciuku i do teraz ma tam wąskie wgłębienie, które posuwa się w stronę koniuszka palca w miarę wzrostu paznokcia. W milczeniu zapala pojedynczą świeczkę. Fioletową.
Przez chwilę oboje wpatrują się w płomyk, zanim Kylo przypomina sobie, czemu w ogóle to robią.
— Sto lat!
Vex zdmuchuje świeczkę z mdłym uśmiechem na ustach.

— Wyszedł taki trochę… zakalcowaty — bełkocze Kylo z ustami pełnymi tortu. — Ale, w każdym razie, starałam się.
— Widać — mruknęło Vex, grzebiąc widelczykiem w masie. Może dałoby zrobić się z niej bałwana?
— Aha, jeszcze jedno. — Kylo wyciąga coś zza ozdobnej poduszki w kącie kanapy i rzuca to tak, że ląduje tuż obok kolana Vex.
— Nie pierdol — mamrocze, a na jejgo twarzy pojawia się szczery uśmiech.
— Sorry, bilety były za drogie.
Album Mindless Self Indulgence zdecydowanie przewyższa tort, do którego zdecydowanie dodano za mało cukru. Vex gapi się w białą okładkę z ogromnym „if” na środku i jejgo uśmiech nie jest wynikiem jedynie radości z dostania prezentu.
Nareszcie, po tylu latach, ma coś, czym może zasłonić wszystkie albumy Rihanny, których jeszcze nie wyrzuciło tylko z sentymentu.


────
[564 słowa: Vex otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Silasa do Edel — „Wildberry Lillet”

Silas siedział na drewnianym krześle w kuchni, pięty oparte na siedzisku, broda oparta na kolanach. Szklanka stojąca przed nim zostawiła na wytartym blacie stołu kilka błyszczących, mokrych odcisków w kształcie półksiężyców.
Woda kondensowała na szkle, spływające w dół krople tworzyły zawiłe wzory. Skomplikowane ścieżki przebywane raz szybciej, raz wolniej, łączące się w drodze na dół. W stronę kolejnej mokrej plamy na stole.
— Pijesz od rana? — Głos współlokatorki zmusił Silasa do podniesienia głowy i spojrzenia na nią spod cienia rzęs. Potem jego wzrok niechętnie przeniósł się na tykający na ścianie zegar.
— Jest trzynasta — odparł i sięgnął po wysoką szklankę. Napój, znajdujący się w nim powinien być w kieliszku. Jego prezentacji brakowało również słomki, listka mięty i garści mrożonych owoców na dnie, lecz gdy heros był swoim własnym barmanem, rzadko dbał o prezentację swojego alkoholu.
— Dla nas jest rano. — Kobieta wyjęła szklankę z dłoni Silasa, zanim mógł przyłożyć jej brzeg do spierzchniętych ust. Upiła odrobinę i odłożyła naczynie na stół, skrzywiwszy się.
Na blacie błyszczały trzy zachodzące w siebie półksiężyce, mandala mokrych śladów. Silas starł je rękawem.

— Masz plany na dzisiaj? — Yasmin usiadła na blacie, obok brzęczącego ekspresu do kawy. — Oprócz zapijania smutków.
— Nie jestem smutny. — Mężczyzna wziął głęboki oddech, pełen zapachu świeżo zmielonej i parzonej kawy. Nabrał ochoty, aby zapalić.
— Tylko niesamowicie depresyjny, przybity i nieszczęśliwy?
— Zmęczony.
Czarnowłosa zeskoczyła z blatu, gdy jej ulubiony kubek napełnił się gorącym eliksirem, wyganiającym zmęczenie z ciała. Jej smukła dłoń zawahała się – zamarła w powietrzu w niemalże teatralnym geście, zanim ponownie wcisnęła guzik ozdobiony symbolem pełnej szklanki i podstawiła kolejny kubek pod ekspres.
Przycupnęła na swoim krześle, przybierając podobną do Silasa pozycję – oparła pięty o krzesło, aby nie musieć stać bosymi stopami na zimnej posadzce.
— Kofeina cię naprawi. — Wyciągnęła ramię do tyłu, w stronę blatu, koniuszkami palców muskając brzeg kubka. Zagryzła wargę i z wysiłkiem chwyciła uchwyt różowego kubka, ozdobionego rysunkiem pulchnej kapibary w niebieskich stringach. Przesunęła naczynie po blacie, sprawiając, że kilka ciepłych, spienionych kropel wylądowało na nim.

Silas ciężko westchnął i podniósł się z krzesła, które żałośnie zaskrzypiało, gdy przesunął się na nim jego ciężar. Yasmin kiedyś powiedziała mu, że jęczy dokładnie tak samo, jak to krzesło.

Udał się do lodówki, której drzwi ozdobione były garścią kolorowych, przaśnych magnesów i następującą listą zakupów: masło, mleko, ser, dziwki, nowe porsche, szczypiorek, koks, dziwki, koks. Wyjął z jej wnętrza karton mleka, podpisany zamaszystym „S”. Zdobił go fioletowy ciąg słów, świadczącym o tym, że jego zawartość jest bez laktozy.
— Cienias z ciebie. — Czarnowłosa przyglądała się strumieniu mleka wpadającego do kawy, niwelując jej przyjemną temperaturę i wachlarz smaków.
— Nie wmówisz mi, że na serio pijesz czarną kawę, gdy nikt nie patrzy.

Yasmin wzruszyła ramionami.
Silas miał już opaść z powrotem na swoje miejsce, gdy jego telefon zawibrował, tym samym przesuwając się bliżej krawędzi stołu. Jedną dłonią trzymał kubek z kapibarą – nie za uchwyt, a od góry, rozcapierzonymi palcami i sączył ledwo ciepłą kawę, a drugą nieudolnie wystukał pin, po tym, jak telefon sprzeciwił się rozpoznaniu jego twarzy, najpewniej przysłoniętej potarganą grzywką i ozdobioną głębokimi cieniami pod oczami.
— Edel! — Wykrzyknął, gdy wreszcie udało mu się odebrać przychodzące połączenie. Ekran wypełniła bardzo, ale to bardzo rozpikselowana twarz dziewczyny. — Poczekaj — wydukał, poprawiając swój pokraczny chwyt na kubku i pospiesznie ruszając do łazienki. Zamknął za sobą drzwi biodrem, kawę postawił na półce nad umywalką i opadł na dywanik na podłodze, triumfalnie patrząc, jak masa zacinających się pikseli przeobraża się w nawet, nawet ostry obraz.
Łazienka i balkon były jedynymi miejscami, gdzie miało się dobre wi-fi, a balkon aktualnie był pokryty cienką warstwą szarzejącego już śniegu.

W drodze z pozycji stojącej do pozycji siedzącej na puchatym dywaniku Silas przypomniał sobie o ostatnim liście, który wysłał: „Hej Ed, zadzwoń.” Podpisano, Silas. Na dole listu – zamaszysty uśmieszek. Żeby centurionka nie myślała, że umiera, albo go porwano, albo go porwano i umiera.
— Chcesz ze mną pójść na terapię? — Zadowolony wreszcie wyrzucił z siebie powód, dla którego kazał jej skontaktować się z nim, kiedy będzie mogła.
— Taką dla par? — Odpowiedziała, poprawiając kosmyk włosów, opadający na jej policzek.
— Mam dwa bilety.
Dziewczyna zmarszczyła brwi, w głowie układając kolejne pytanie. W końcu jednak jej twarz rozjaśniło olśnienie, a jej oczy powiększyły się co najmniej trzykrotnie. Gdyby jakość połączenia była lepsza, Silas był pewny, że zobaczyłby w nich gwiazdki.
Therapy? O bogowie! — Zakrzyknęła dziewczyna i kilkakrotnie klasnęła w dłonie, mimowolnie powstrzymując wysoki pisk radości. — Ale poczekaj, oni nie mają przecież koncertów…
— Mam bilety do Berlina. I zniżkę na lot od ojca kolegi kolegi.
Edel zamilkła.
— Ale przecież… To dużo pieniędzy — powiedziała wreszcie po dłuższej przerwie. Ostrożnie, ważąc każdą sylabę.
— Uznaj to za prezent świąteczny. Albo urodzinowy, albo świąteczno–urodzinowy.
— Czy ty w ogóle wiesz, kiedy ja mam urodziny?
Silas nie uznał za stosowne, aby odpowiadać.

Do łazienki weszła Yasmin, płynnym ruchem rozpuszczając włosy, dotychczas związane w zgrabną kitkę – o wiele bardziej zgrabną od tej, w którą splątane były włosy Silasa.
— Czy ty zawsze musisz przyzywać niemieckie demony w łazience, gdy chcę wydepilować nogi? — Fuknęła, bezceremonialnie przechodząc nad nim. Stanęła przed lustrem i przejechałem palcem po dolnej wardze. Jakby chciała skontrolować jej miękkość.
— To jak? — Silas oparł łokieć na kolanie, aby móc wygodniej trzymać telefon. — Pojedź ze mną. Jeśli to dla ciebie w porządku, poniekąd… wracać.


Edel?
────
[857 słów: Silas otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 30 grudnia 2024

Od Ash CD Tiry — „Łap labrys i ruszaj się!”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA, ROK TEMU

— No dobra, może tym razem przesadziłom — burknęło Ash, wpatrując się w wypolerowane kopyta Chejrona. 
W sumie to ciekawe, jak często centaur poleruje swoje kopyta? Na pewno częściej niż Ash poleruje swoje ukochane, ale wiecznie ubłocone glany. No ale kopyta to co innego niż buty. Kopyta to coś jak ludzkie stopy, co nie? Stopy wypada myć codziennie, obcinać paznokcie, zmieniać skarpetki i inne takie. Czy centaurze mamy trują centaurzym dzidziusiom (źrebaczkom? źredziusiom?) o tym, że mają myć i polerować kopytka? Czy jest jakiś wyznacznik tego, jak często szanujący się centaur powinien to robić? Stopy idzie ukryć pod skarpetkami i butami, ale kopyta są cały czas widoczne. Czy istnieją grupy centaurów pięknisiów malujących sobie kopyta na fikuśne kolory i maczających je w mleku kozic górskich czy innych owiec kameruńskich dla gładkiej płytki kopyta, którzy chodzą i wyzywają od brudasów czy innych flej każdego, komu do kopytka przykleiła się chociaż odrobina błota? Czy istnieją centaury buntownicy, łamiący przyjęte normy i specjalnie wdeptujący w każdą kałużę czy inną psią kupę, żeby mieć jak najbardziej ufajdane kopyta? Czy- 
— Ash! ASH! — ryknął Chejron, któremu chyba nieswojo się zrobiło od tego całego wpatrywania mu się w kończyny. 
— Jak często czyści pan kopyta? Tak dokładnie, z polerowaniem? — wypaliło aresiątko. 
— Słucham? — oburzył się Chejron. Okay, czyli temat kopyt był najwyraźniej drażliwy. Nigdy nie pytaj kobiety o wiek, a centaura o mani-pedi, czy jakoś tak. — Wiesz co? Jednak nie będziesz myło stołówki. Mam dla ciebie lepsze zajęcie. 
Ash przebywało i robiło rozróbę w Obozie Herosów wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że „Mam dla ciebie lepsze zajęcie” oznacza w wolnym tłumaczeniu „Dowalę ci taką robotę, że popamiętasz ruski miesiąc, gówniarzu”. Zachowało jednak kamienną twarz. Nie mogło być gorzej niż ten jeden raz, kiedy po podaniu środków na przeczyszczenie temu debilowi z Jedenastki musiało przez miesiąc czyścić latrynę. 
— Tira Kerr, mówi ci to coś? — spytał centaur. 
Ash domyśliło się, że to imię nazwisko, ale równie dobrze mogła to być jakaś góra albo nazwa koncernu farmaceutycznego. Po prostu wzruszyło więc ramionami, woląc nie denerwować dodatkowo obozowego koordynatora zajęć. 
— Córka Afrodyty — wyjaśnił Chejron, a Ash nie było w stanie zdusić w sobie męczeńskiego jęku. Dokądkolwiek to prowadziło, nie było to nic dobrego. Nie kiedy w grę wchodziła jakaś córeczka bogini piękności. — Nie dramatyzuj tak, Austen. Tira nie uczestniczy zbyt entuzjastycznie w treningach walki. A ty całkiem nieźle sobie radzisz, nieprawdaż? Zajmiesz się więc trenowaniem panny Kerr. I nie mówię tu o jednorazowym spotkaniu. Mówię o długofalowej współpracy do momentu, kiedy sam zauważę wystarczające efekty. 
— Wie pan co? Doceniam zaufanie, jakie wykazuje pan co do moich umiejętności, ale… Może jednak wrócimy do tematu tego sprzątania stołówki, co? Albo może latryny. Wie pan, jestem naprawdę świetne w sprzątaniu latryn… 
— Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia, Ash. 
Wywróciło oczami. Zero wyrozumiałości. Odwróciło się na pięcie i już miało odmaszerować, kiedy do głowy wpadła im jeszcze jedna, genialna, myśl. 
— A jak ta cała Kira będzie już umiała walczyć, to powie mi pan, jak często poleruje pan kopyta? 
Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymało, była całkiem udana parodia Dave’a z „Alvina i wiewiórek”. Prychnęło więc i odeszło w stronę Dziesiątki. Pora poznać tego farbowanego pudla. 
 
Córka Afrodyty była… Naprawdę była farbowana. I to na różowo. A do tego mała. Musiała być młodsza o kilka lat od Ash. Jak się teraz zastanawiało, to widywało ją tu i ówdzie już przez jakiś czas, więc na pewno nie była tu nowa. I wciąż nie potrafiła walczyć? Jasne, nie każdy miał za ojca boga wojny, ale, litości, po jakimś roku czy dwóch powinno się ogarniać już chociaż podstawy, co nie? 
Stanęło nad nią, wbijając wzrok w odtwarzacz muzyki. Cholera wie, czy coś takiego mogło przyciągać potwory, ale w razie potrzeby już wiedziało, że rzucenie jej jako pierwszej na pożarcie jakiemuś stworowi byłoby jedynie karą za jej własne przewinienia. Nie zamierzało jednak kablować, nawet jeśli było to dziecko Afrodyty. 
Wyjaśniło jej w kilku żołnierskich słowach, dlaczego w ogóle wchodzi w jej bańkę złożoną z różu, mdląco słodkich perfum walących na trzy kilometry (jeśli przenośny odtwarzacz nie przywoła potwora, zrobi to ten smród) oraz dudniącego ze słuchawek K-popu. Rzygać się chciało od tego wszystkiego. Nie czekało więc na odpowiedź i ruszyło powoli w stronę areny. 
Panna pudel, zgodnie z oczekiwaniami, zaczęła coś mamrotać tym swoim przeraźliwie wysokim głosikiem, ale nie słuchało jej zbyt uważnie. Szkoda szarych komórek. 
— Słuchaj, księżniczko — prychnęło, nie odwracając nawet głowy w jej stronę. — Po pierwsze, nie „zrobiłeś”, tylko „zrobił-oś” — upomniało ją. Z dwojga złego wolało być misgenderowane w tę, a nie w drugą stronę, ale nie zamierzało słuchać co chwila złych form. — Po drugie, jesteśmy półbogami w Obozie Herosów, a nie damulkami na herbatce u jakiejś hrabiny. Potwory chcą nam odgryźć łby na każdym kroku, musisz wiedzieć przynajmniej jak się obronić. Więc w głębokim poważaniu mam to, że jesteś damą, chyba że chcesz zostać damą z odgryzioną głową. I po trzecie, też nie chciałom tu być. Więc jak masz komuś jęczeć nad uchem, to zrób to po naszym treningu i do Chejrona, jasne? 
Chyba jednak nie było to jasne, bo musiało wygłuszyć kolejne trajkotanie. W końcu dotarli do areny, gdzie Ash od razu chwyciło za swój labrys. Po jednej z ostatnich sytuacji, kiedy za bardzo wymachiwało nim w kierunku jakiegoś gnojka, który obrażał Quinn, miało tymczasowy zakaz nawet trzymania swojej broni poza treningami. 
— No dobra, nawet jak unikasz treningów, to jakąś broń musiałaś sobie wybrać, co nie? — burknęło, mierząc dziewczynę wzrokiem. 
— Niestety kazali mi coś wybrać. Nawet wciskali mi tą taką dużą wykałaczkę, musiałam po tym porządnie wyszorować ręce. Początkowo rozważałam sztylet, ale żaden nie był wystarczająco ładny. Naprawdę, powinni mieć tu jakieś z rączką wysadzaną kamieniami. Albo chociaż pozłacaną. A nie jakieś stare powyginane graty — paplała różowowłosa pannica. — Ostatecznie wybrałam grecki ogień, bo przynajmniej wygląda to ładnie i efektownie. Co prawda mamusia mówiła, że damy nie powinny bawić się ogniem, ale… 
— Dobra, dobra, nie potrzebuję całej twojej biografii — mruknęło. 
Grecki ogień. To trochę komplikowało sprawę. Może i Ash świetnie opanowało telumkinezę, ale grecki ogień nie współpracował z nimi zbyt dobrze. Być może dlatego, że był ogniem i pewnie faworyzował dzieci Hefajstosa. 
— Wiesz co? Grecki ogień greckim ogniem, ale musisz potrafić stanąć w walce twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem. Czasami okoliczności nie pozwalają na użycie wybuchającej zapalniczki — wygłosiło, udając, że od początku miało taki plan i wszystko było pod kontrolą. Odłożyło labrys. Wolało nie być tym kimś, kto pozbawi tę lalę głowy, to była robota dla potworów. Chwyciło za dwa bezpańskie xiphosy i podało jeden Tirze. — Bierz. Zaczniemy od xiphosów. Są lekkie, jednoręczne i obosieczne. Chyba najbardziej popularne wśród herosów, dobrze spisują się w walce jeden na jeden — wyjaśniło i spojrzało wyczekująco na córkę Afrodyty, która postanowiła skrzyżować ręce na piersi, zamiast wziąć od nich miecz. — A jak cię poproszę, to łaskawie weźmiesz tę cholerną broń? — wymamrotało, siląc się na uśmiech, który wyglądał bardziej jak groźny grymas. 
 
Tira?
 ──── 
[1129 słów: Ash otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
 

Od Havu CD Judasa — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

Zimne powietrze uderzyło go w twarz, przypominając, że lato już dawno minęło, a na jej miejsce przyszła jedna z surowszych pór roku; i chociaż w tych okolicach klimat nie był najgorszy, to gdzieś bardziej na północ oraz wschód, śnieżna pierzyna zasypywała ludziom domy.
Cały czas myślał o obcym dziecku, któremu pozwolił spać w swoim pokoju. Skądkolwiek pochodził, pewnie już dawno został uznany za zaginionego. Nie chciał jednak wytykać Judasowi, że był głupi, ufając durnemu nastolatkowi i że wszystko, w co został wciągnięty, to nieporozumienie. Wolał, by zostało, tak, jak już było.
— Jak chcesz mu powiedzieć, że Aiden nie żyje? — zapytał, przerywając męczącą ciszę.
To nie było wygodne pytanie. Właściwie było bardzo niewygodne i szybko zepsuło Judasowi nastrój; ale obydwoje wiedzieli, że muszą się zebrać, by powiedzieć chłopakowi prawdę. Jeżeli Vincent uciekł z domu, aby odnaleźć ojca, z którym przez wiele lat nie miał kontaktu, to powinien o tym wiedzieć.
Zaciągnął się i powoli wypuścił szary dym, który rozmył się w ciemnej poświacie.
— Nie wiem.
To wystarczyło, by Havu przestał zadawać następne pytania. Po prostu stał, oparty o barierkę i patrzył na pochłonięte w nocy miasto. Nawet o tak późnej godzinie słychać było samochody, ludzi oraz głośną muzykę, bo ktoś uznał, że impreza w czwartek, to świetny pomysł.
Czasem lubił nic nie robić. Patrzeć w jeden punkt, nie myśleć o niczym i na chwilę odpuścić. Miał nadzieję, że Judas nie zamartwiał się teraz obcym chłopakiem, właściwie dzieckiem, ale pozwolił sobie odpocząć; bo nawet jeśli sytuacja była ciężka, męcząca psychicznie, to na pewno istniało proste rozwiązanie na to wszystko. Warto doszukiwać się pozytywów. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka tych pozytywów nigdzie nie ma.

Całe szczęście, że rano nie musiał nigdzie wychodzić. Nie wyobrażał sobie sytuacji, kiedy musiałby prosić Judasa, by został w domu i popilnował jakiegoś głupiego dzieciaka. Brzmiało to, jak wyjęte z tandetnego filmu romantycznego, kiedy para dorabia się potomka i musi się nim zajmować.
Vincent nie był chętny, by szybko wstać, ale kiedy to już zrobił (czego można było się spodziewać po piętnastolatku?), to Judas i Havu już czekali na chłopaka w salonie. Umówili się na przesłuchanie; bo musiało to wyglądać jak przesłuchanie.
Chłopak siedział na kanapie z talerzem na kolanach. W ustach przeżuwał kawałek bułki i z niepokojem spoglądał na dwóch mężczyzn.
— Ile masz lat, tak swoją drogą? — zaczął rudowłosy.
— Piętnaście — wymamrotał niewyraźnie.
Vincent ugryzł bułkę i znów przeżuwał. Havu miał wrażenie, że dzieciak robi to specjalnie, by przedłużać to głupie wypytywanie.
— Wiem, że mój ojciec nie żyje — powiedział niespodziewanie. — Mój ojciec miał notatnik, w którym wszystko zapisywał. Napisał tak, że, jak będę kiedykolwiek mieć z czymś problem, to żebym poszukał kogoś, kto nazywa się Judas Cohen — spojrzał kątem oka na wyższego mężczyznę — bo właśnie on będzie znał odpowiedź na każde moje pytanie. Ojciec zaznaczał, że jest Pan… niezwykły.
Havu zakrztusił się herbatą.
— Nie… przepraszam. — Uniósł rękę, kaszląc niekontrolowanie. — Mów dalej.
— A ja mam pewien problem… — mówił dalej, chociaż dławiący się rudowłosy w niczym nie pomagał. — Poznałem kogoś. Myślałem, że ten ktoś jest moim przyjacielem, ale…
Havu ostatni raz odkaszlnął i już ze spokojem spojrzał na Vincenta. W oczach chłopaka zauważył strach. Bał się czegoś, o czym mówił bardziej, niż przebywania w towarzystwie dwóch dorosłych chłopów.
— Moja mama mówiła, że jestem nienormalny i że mam to po ojcu.
— Super matka — bąknął Havu. — Kim był ten przyjaciel? — zapytał, by wrócić do poprzedniego tematu. Nie spodobało mu się, że chłopak zmienił tory rozmowy, kiedy poczuł się niekomfortowo. W tym, co mówił, nie było nic niekomfortowego.
— Miał na imię Jacob. Mówił, że wie wszystko o moim życiu i tak jakoś wyszło, że… — Odłożył talerz na bok. Wziął głębszy oddech i mówił dalej: — Tak jakoś wyszło, że zapoznał mnie z kimś, kto miał… zająć się moim ojcem.
Rudowłosy zmarszczył momentalnie brwi. Nie spojrzał nawet na Judasa, zamiast tego położył rękę na jego kolanie i pochylił się do przodu, chcąc lepiej słyszeć Vincenta.
— Zająć się twoim ojcem?
Peter Hale.
Zacisnął dłoń na kolanie Judasa jeszcze bardziej. Czuł emocje płynące od drugiego mężczyzny i wiedział, że nie będzie to łatwa rozmowa. Nie będzie komfortowa, przyjemna ani taka, jaka myśleli, że będzie. Chłopiec znał mordercę Aidena. Mordercę własnego ojca. Wiedział, że rodzic nie żyje i nie potrzebował pocieszenia. Wiedział, bo tym, który to wszystko zaplanował…
— To byłem ja — powiedział. Wyrzucił to z siebie tak, jakby wyrzucał ciężki balast. Havu mógł przysiąc, że usłyszał głośne bum po słowach Vincenta. — Nie chciałem tego. Wiem, że mój ojciec był nieobecny w moim życiu. Nie wiem, dlaczego się zgodziłem na to wszystko. — Łzy pociekły po policzkach chłopaka. — Nie wiem, naprawdę.
Żaden z nich nie drgnął. Siedzieli, patrząc się na płaczącego Vincenta, a Havu jednocześnie przytrzymał Judasa za kolano, wiedząc, że jeśli puści księdza, to ten puści z dymem nastolatka.
— Potrzebuję pomocy — załkał. — Mój ojciec mówił, że zna Pan odpowiedź na każde pytanie. Że jest Pan kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. — Uniósł zaszklone oczy na Judasa.
— Nie — warknął w odpowiedzi. — Czemu mam ci w czymkolwiek pomagać, jak zabiłeś własnego ojca? — Próbował wstać, ale Havu wciąż starał się mu to uniemożliwić. Za chwilę położy się mężczyźnie na kolana, bo siłą rzeczy był niższy i możliwe, że trochę słabszy. — Czy ty siebie słyszysz w ogóle?
Poderwał się.
— Judas, kurwa… — syknął do niego. — To dziecko.
Poczuł na sobie wrogie spojrzenie. Przez moment miał wrażenie, że patrzy na niego ktoś inny. Że nie jest to ten Judas, którego zna.
— Nie mogę teraz o tym myśleć. — Skierował się w stronę wyjścia, zostawiając rudowłosego samego z chłopakiem, który wciąż nie mógł się uspokoić po swoich wyznaniach.
Założył buty, zarzucił płaszcz na ramię i wyszedł; a głupi Havu pobiegł za nim, jakby tracił coś niezwykle cennego, rzucając przy tym do Vincenta “poczekaj”. Nie martwił się już, czy chłopak mówi prawdę, czy jest prawdziwy i czy przypadkiem nie go nie okradnie. Martwił się teraz tym głupim starym dziadem, który nie mógł sobie poradzić z własnymi emocjami.
— Poczekaj. — Złapał księdza za ramię. Dyszał tak głośno, jak dyszą zawodnicy półmaratonów po przekroczeniu mety. — Rozumiem, że to nie jest łatwe, okej? Ale to tylko dziecko. Zrobił coś głupiego i nie możesz traktować go jak osoby dorosłej.
— Co z tego?
— To, że powinniśmy tam wrócić i z nim porozmawiać. Nie powiedział wszystkiego. Nawet nie wiesz, jaki był powód i dlaczego kontaktował się z mordercą Aidena.
Judas odwrócił wzrok, patrząc beznamiętnie w stronę ulicy.
— Dobra, okej, nieważne. — Wcisnął zziębnięte ręce do kieszeni kurtki. — Chodź.
Poprowadził ich do pierwszej kawiarni, którą zobaczył. Była o dziwo bardzo ładnie urządzona, a w karcie znajdowało się tyle różnych napoi do wyboru, że nie wiedział, co powinien wybrać.
Czuł na sobie smutny wzrok Judasa i w niczym to nie pomagało; bo wewnętrznie cieszył się z głupiej kawiarni i głupiej kawy, a nie chciał teraz tego pokazywać.
— No, wybierz coś. — Podsunął mężczyźnie kartę menu. — Jak będziesz tak na mnie patrzeć, to prędzej ja umrę, niż ten dzieciak.

 Geje moment?
 ──── 
[1128 słów: Havu otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Judasa CD Havu — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

— Wiem. Nie winię cię — odparł markotnie, pocierając dłoń o swoje ramię, jakby zrobiło mu się znowu zimno. — To chwilowe. Chcę się dowiedzieć, o co tu chodzi, a u siebie nie mogę go trzymać z oczywistych powodów.
Havu spojrzał na mężczyznę łagodniej. Prawdopodobnie emocje z niego w jakimś stopniu opadły. Odstawił na stolik kubek, który trzymał w rękach. Judas uznał, że ma pozwolenie, aby usiąść obok niego, choć gdy to zrobił, poczuł się jak wcześniej spięty, szczególnie że bez namysłu usiadł dosłownie dziesięć centymetrów dalej. Brakowało tylko, żeby usiadł mu na kolana. Może to by było mniej niezręczne.
— Boisz się, że cię o coś oskarżą?
— To też.
— Gdyby nie chodziło o Aidena, już byś dzwonił na policję.
— Prawda.
Mężczyzna aż, nie powstrzymując się, parsknął śmiechem i pokręcił głową. Blada, piegowata twarz od razu się rozjaśniła, a żołądek Judasa w niebezpieczny sposób zrobił gwałtowny wywrót wokół własnej osi, co anatomicznie jest zapewne niemożliwe, ale inaczej nie można było opisać, co poczuł w tamtej chwili. Odwrócił wzrok, zażenowany faktem, iż tak mała reakcja rudowłosego od razu wpływa i na jego nastrój. Tak, było mu zdecydowanie lepiej, gdy widział go takiego, a nie patrzącego na niego w tak krytyczny, niemal bezduszny sposób.
— Jesteś w kurwę przewidywalny.
— Widzisz, jak dobrze mnie znasz? — Uśmiechnął się na próbę.
Udaną próbę — uniósł delikatnie kąciki warg jako odwzajemnienie. Judas westchnąłby głośno z ulgi, gdyby był sam. Nie sądził, że to może być tak proste. W końcu przebywanie ciągle przy drugiej osobie przy nieustannym uczuciu niechęci do niej po czasie robi się męczące i sam Havu musiał w końcu zmienić swoje nastawienie, by się nie wykończyć.
— Trochę jest już późno. Głupio mi tak cię prosić o to, ale… on chyba nie powie mi już dziś nic więcej.
— No okej. Jasne. Przeżyję. — Pokiwał głową, ale było widać po nim, że nadal nie jest zadowolony i się denerwuje sytuacją, w którą został tak chamsko wtrącony.
Przez moment nie odzywali się do siebie. Po jakimś czasie Judas miał zamiar wstać, mając wrażenie, że tylko przeszkadza swoją obecnością, ale jak tylko się delikatnie ruszył, Havu odruchowo złapał go za ramię. Wyglądało na to, że wyczuł zakłopotanie Judasa wywołane tym gestem, bo równie szybko rozluźnił swój uchwyt i odwrócił wzrok zupełnie gdzie indziej.
— Możesz właściwie zostać, jeśli nie przeszkadza ci spanie na ziemi — powiedział kąśliwie. — Szczerze byłoby miło, bo nie chce być sam z jakimś obcym dzieckiem. Jest twoim problemem. Co, jeśli tak naprawdę to tajny morderca?
— Ale że mam spać z tobą w tym samym pokoju?
Ze wszystkiego, co mógł powiedzieć, spytał o najgłupsze, co mógł, ale te słowa jakby same wydostały się z jego ust. Havu jedynie rzucił mu zrezygnowany wzrok.
— Judas…

 
Skończył się tak, że rzeczywiście spał z nim w tym samym pokoju. Wyszło na to, iż Havu użyczył swój pokój Vincentowi, a sam zajął kanapę. Rzucił księdzowi na samą głowę pościel i koc. Nie zapowiadało się na to, aby którykolwiek z nich szybko zasnął. Rudowłosy był zbyt przejęty obecnością zupełnie obcej mu osoby w domu i zapewne samego Judasa, a Judas był przejęty wszystkim, czym mógł w tamtej chwili. Czyli wieloma rzeczami. Vincent ponownie zaburzył jego emocjonalną sferę, którą próbował przecież tak bardzo odbudować. Zamknął oczy i próbował się nie kręcić z jednego boku na drugi, by przypadkiem mu nie przeszkodzić, lecz mimo bezruchu, przemyślenia krążyły mu po głowie i nie opuszczały. W końcu położył się na plecach i kątem oka zerknął na leżącego praktycznie nad nim mężczyznę. Gdyby tylko o odrobinę wyciągnął rękę, mógłby go dotknąć, co było pokusą bardzo pociągającą, ale musiał zadowolić się nikłym widokiem (bo w przyciemnieniu) pokręconych włosów.
Z tym także nie było mu źle.
— Havu?
— Co? — spytał po chwili.
— Dzięki.
Parsknął.
— Nie ma sprawy — powiedział szeptem. — Jeszcze mi się odwdzięczysz za wszystko, co dla ciebie zrobiłem, idioto.
— Ta? Co takiego jeszcze dla mnie zrobiłeś, co?
— Właśnie taki jesteś, że nawet nic nie pamiętasz. — Z szurnięciem odwrócił się do niego i widać było, że chwilę się nad czymś zastanawiał. — Nie będę ci przypominać — odparł jednak.
Judas rzucił w niego niespodziewanie poduszką, uśmiechając się złośliwie i od razu zaśmiał się głośno, gdy Havu wyrzucił z siebie ,,ała”, pomimo że takie uderzenie nie miało prawa ani trochę zaboleć. Mężczyzna nie oddał rzeczy, odpowiadając mu skrzywionym grymasem.
— Lepiej znajdź jakieś rozwiązanie jutro, bo same problemy mi robisz. Już myślałem, że skończę słuchać o jakimś martwym księdzu, a ty… — przerwał nagle, patrząc w oczy mężczyzny. — Ehm. Nie to miałem na myśli.
Leżący na ziemi mężczyzna cicho wypuścił powietrze przez nos i przymknął powieki, wsłuchując się w równomierny, spokojny oddech Havu. Nieświadomie dopasował ruch swoich własnych płuc do tej kojącej melodii, ignorując tykanie zegara, informujące o coraz późniejszej godzinie. Ciepła, miękka kołdra przyjemnie otulała jego ciało i nawet sztuczne światło z ulicy przedzierające się przez niezamkniętą do końca roletę nie wyprowadzało go z równowagi, choć było to coś, co zawsze mu przeszkadzało.
Był chyba jedyną osobą, na której pomóc mógł liczyć. Jedyną, której mógł zaufać. I mu ufał, bo nikomu innemu by nie mówił tych wszystkich rzeczy o Aidenie i sobie samym. Mówienie o tym, jak się czuje, przychodziło mu z łatwością, której nie posiadał przy innych osobach — bo przy nich surowo się hamował i zastanawiał sto razy, zanim coś powie. Wiedział, że Havu go nie ocenia za te rzeczy. Jedynie wygarnia jego głupoty. Z uzasadnieniem.
— Zasnąłeś?
— Nie.
Pomimo że rudowłosy sam o to spytał, już się nie odezwał.
— Chciałeś coś?
— Chciałem zobaczyć, czy śpisz — prychnął, jakby chcąc podkreślić mu oczywistość tego faktu. Miał twarz wciąż skierowaną na Judasa.
— Wiesz, jak też nie możesz spać, to nie musimy.
— Co to ma być za propozycja?
— Praktycznie mówiąc, nocuję u ciebie. Chcesz to zmarnować?
Mężczyzna zignorował upierdliwą zaczepkę. Leżeli tak kolejne dziesięć minut, ostatecznie poddając się z próbą zaśnięcia.
— To w sumie trochę zabawne, że wiedziałeś o jego synu.
— On nie pierwszy, nie ostatni. — Podniósł się do siadu i oparł plecy o kanapę, na której leżał Havu. — Będzie ci przeszkadzać, jak wyjdę zapalić?
— Jest, kurwa, już prawie druga w nocy. Mrozi jak nie wiem co.
— Jak można się domyślić, jestem uzależniony. I nie mogę spać.
Rudowłosy przewrócił oczami i wstał z łóżka, strzepując swoją kołdrę na drugiego mężczyznę. Ruszył do korytarza, gdzie wziął z wieszaków kurtkę swoją oraz Judasa i bez słowa poszedł otworzyć drzwi od małego balkonu. Do środka od razu wdarł się zimny wiatr oraz zgiełk pogrążonego w śnie miasta, mimo pustych chodników i samochodów, które słychać było z bardzo daleka. Na niebie prawie nie było widać gwiazd, oprócz tych najbliższych.
Havu zabrał paczkę, która leżała na komodzie i wyjął z niej zapalniczkę. Spojrzał na Judasa wkładającego na siebie płaszcz i uśmiechnął się z żartobliwym wydźwiękiem, wyciągając do niego papierosa.
— Tak się składa, że ja też. 

 Geje machen 
 ──── 
[1107 słów: Judas otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Kuźmy CD Gabriela — ,,Punk's not dead"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Chłodne, wieczorne powietrze uderzyło w Kuźmę, gdy zatrzasnęła za sobą drzwi wejściowe do klubu. Opatuliła się szczelniej cienkim płaszczykiem, który wzięła ze sobą tylko dlatego, że pasował do outfitu, bo kto normalny zakłada płaszcz w wiosnę? Wyglądała jak dziwak. Teraz jednak, gdy na niebie można było dostrzec gwiazdy (gdyby nie gęste chmury), a do tego jej włosami szarpał wieczorny wiatr, Kuźma nie czuła się już jak idiotka, gdy stawiała kołnierz płaszcza w górę. Oczywiście, nie zapięła go.
Nie spodziewała się, że Gabriel pójdzie za nią. Raczej… myślała, że to pierwszy i ostatni raz, gdy się spotkali. Jej podejrzenia, bo nie powiedziałaby, że obawy, wzrosły, gdy mężczyzna parę razy rozejrzał się dookoła. Nie była już pewna, czy to aby na pewno przez niepokój, którzy wszyscy zawsze odczuwali wokół niej, czy może działo się coś niedobrego.
— Nie jesteś przypadkiem pedofilem? — zapytała, zezując na Gabriela.
— Wcześniej ci to nie przeszkadzało.
— Bo dopiero gdy wokół nie roi się od ochroniarzy i innych ludzi, stałeś się nieznajomym, z którymi małe dziewczynki nie powinny rozmawiać.
— Nie jestem pedofilem — odparł Gabriel i szybko rzucił wzrokiem za siebie.
— Jak przestaniesz chodzić za małymi dziewczynkami po zmroku, to może ktoś ci uwierzy. — Wzruszyła ramionami. — Znam drogę do domu, nie musisz mnie niańczyć.
Szli dalej w milczeniu. Kuźma z łatwością zrozumiała, że Gabriel nie odczepi się od niej tak szybko, chociaż powód jego zainteresowania nią był dla niej nieco niejasny. Może na początku potrzebowała jego pomocy, ale teraz była już w zupełności bezpieczna i nawet dostała autograf wokalisty zespołu (a z tego powodu nadal miała ochotę popłakać się ze szczęścia, ale nie chciała zachowywać się jak jakaś psychofanka). Wokół nich robiło się coraz chłodniej, a powieki Kuźmy coraz bardziej jej ciążyły. Gdy stawiała kolejne kroki, czasem wydawało jej się, że gdyby zamknęła oczy na trochę dłużej niż pół sekundy, zaczęłaby lunatykować i tylko dzięki jakiemuś dziwnemu cudowi dostałaby się do swojego domu.
— Daleko mieszkasz? — Gabriel nareszcie przerwał ciszę, którą przerywały jedynie przejeżdżające obok nich samochody. Kierowcy czasem na nich trąbili, taki głupi żart. Przynajmniej Kuźma tak to odbierała. W końcu, dlaczego mieliby trąbić na dziewczynkę i mężczyznę, który gdyby się postarał, mógłby być jej ojcem, a już z pewnością mógł na takiego wyglądać w bladym świetle latarni.
— Nie bardzo. Parę przecznic — wymamrotała pod nosem.
— Ktoś jest w domu?
— A co, chcesz mnie okraść? — Kuźma przewróciła oczami. — I tak nie mam nic wartościowego.
— Po prostu nie wydajesz się na tyle odpowiedzialna, żeby zostawić cię samą — powiedział, jakby on sam był odpowiedzialny.
— Ta, jeszcze byś się zdziwił — burknęła. Nie dość, że starała się wyglądać na starszą, to dodatkowo zawsze wszyscy traktowali ją, jak dorosłą. Wybierano ją na przewodniczącą tylko dlatego, że umiała nagiąć decyzje nauczycieli do tego, czego chciała, a nie dlatego, że ją lubiano. Czasem wydawało jej się, że strach jest silniejszą bronią i narzędziem niż miłość i przyjaźń. Przerażeni ludzie wiedzieli, że nie powinni robić tego, co robią, a robią to tak czy siak, bo strach przejmuje nad nimi kontrolę. Gdyby była psychopatką, lubiłaby swoją moc, ale jeszcze udało jej się zachować trochę zdrowego rozsądku.
Nareszcie dotarli do dzielnicy pełnej prawie identycznych, niedużych domków jednorodzinnych z małymi ogródkami. Gaudencja okazała się wyjątkowo nierozsądna, gdy wybierała kolor swojego domu. Mroczny, ciemnoszary, bo już wyblakły, budynek wyróżniał się pośród pastelowych domków z równo przyciętymi trawnikami. Ogród Kuźmy chyba nigdy nie widział kosiarki, a przeróżne krzaki i chwasty osiedliły się tam na dobre.
Oboje, dziewczynka i Gabriel, wyglądali na wykończonych i zmaltretowanych wydarzeniami tego wieczoru. Mogli trochę przypominać zombie, wlokąc się chodnikiem z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Gabriel został przy Kuźmie tylko dzięki resztkom determinacji i uporu, które odnalazł głęboko w sobie. Gdyby nie to, zostawiłby to dziecko na pastwę losu na ulicach San Francisco, które nie były szczególnie przyjaznym miejscem nie tylko dla trzynastolatek.
— To tutaj — uroczyście oznajmiła Kuźma, wygrzebując klucze z kieszeni płaszcza i majstrując przy zamku kłódki.
— Mieszkasz w domu strachów? Albo to opuszczona rezydencja?
— Chciałabym.
Spojrzeli na siebie tak, jak patrzą na siebie ludzie, którzy nie wiedzą, w jaką kategorię znajomych zakwalifikować drugą osobę. Albo po prostu jak ludzie, którzy zapomnieli, jak brzmi ludzka mowa i nie potrafili się ze sobą porozumieć.
— To dobranoc — rzucił Gabriel.
— Nie, jeszcze jedna rzecz — zatrzymała go Kuźma. — Ty też podaj mi swój adres.
— Odwaliło ci? Dlaczego miałbym?
— Znasz mój. Coś za coś. — Zastanowiła się nad lepszym określeniem. — Handel wymienny.
— To może numer telefonu?
— Ujdzie. 

 Koniec wątku Kuźmy i Gabriela. 
──── 
[722 słowa: Kuźma otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 29 grudnia 2024

Od Vex CD Almy — „No one thinks a pretty girl has feelings”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Nawet nie udało, że próbuje zastanowić się nad odpowiedzią. Alma uraczyła jągo słowotokiem, z którego zdołało wyłowić kilka pytań, ale natychmiast o nich zapomniało. Nie miało pojęcia o tej całej mistycznej sztuce makijażu, nigdy w życiu nawet nie próbowało się pomalować, czy to na koncert, czy tak o, dla zabawy. Zawsze wyglądało to dla niejgo jak… tortura dla cierpliwości, której zresztą nie posiadało zbyt wiele.
— Rób, co chcesz — stwierdziło w końcu i wyłowiło z równego stosiku jedną z paletek, rozsypując całą resztę plastikowych pudełeczek na blacie.
— Uważaj trochę — burknęła Alma. Ledwo uratowała jedną z paletek przed spotkaniem z podłogą, gdy ta niebezpiecznie przechyliła się na krawędzi toaletki. Vex nie zareagowało, tylko beztrosko otworzyło trzymane cienie i przyglądało się kolorom, które były do porzygu słodkie, pastelowe i brokatowe. — A uczulenia?
Vex nie nadawało się do jakiejkolwiek współpracy w takich tematach. W całym jejgo życiu wykonano na niejnim tyle testów alergicznych, że mogłoby znaleźć na swojej skórze blizny po wbijanych jejmu igłach. No, może nie blizny, ale zgrubienia, które powstały przez wbijanie strzykawek zawsze w prawie to samo miejsce. Tyle razy nasłuchało się tego głupiego kodu „Pięć na trzy żyto, dwa na jeden roztocza…”, że po pewnym czasie był dla niejgo tylko nieprzyjemnym bełkotem. Długie wydruki recept, przestrogi, żeby tego nie mieszać z tym, a tego z tamtym, a tak w ogóle to najlepiej przestań jeść cokolwiek, bo jeszcze coś ci się stanie. Czy pamiętało, żeby ktokolwiek robił jejmu testy na substancje zawarte w kosmetykach? Nie. Czy chciało się w ten temat zagłębiać? Oczywiście, że nie. Z własnego doświadczenia też nie mogło tego stwierdzić, bo Kylo zmuszała Vex do kupowania szamponów i mydła z firm produkujących kosmetyki dla niemowląt, żeby były jak najbardziej naturalne.
— Nie mam — odparło więc, zresztą bardzo rozważnie i inteligentnie. Poszperało w innych pudełeczkach ułożonych na toaletce i gdyby Alma w porę nie złapała jejgo nadgarstka, wysypałoby puder na wszystko dookoła.
— Uważaj — powtórzyła lodowatym tonem. Vex pokiwało głową z udawaną skruchą i nieudawanym zamiarem rozdmuchania pudru po całej sypialni dziewczyny, ale zanim zdążyło to zrobić, Alma zakręciła pudełeczko i odłożyła je poza zasięg rąk Vex. — Żebyś się nie zdziwiło, robimy z tego film. Może na Youtube’a, ale wstawię kawałki na Tiktoka…
— Jesteś jakąś fabryką kontentu? — Vex uniosło jeden kącik ust. — Chociaż, wiadomo, czego można było spodziewać się po wnuczce Wenus…?
Alma zignorowała uwagi legioniszcza, choć na jej twarzy pojawił się blady rumieniec złości. Zdusiła uczucia w sobie, musiała to dobrze rozegrać.
— Eee, muszę je omijać? W sensie, wiesz, utrudnią mi pomalowanie ci ust i policzków. — Nie znała się na takich sprawach. Czy Vex udusi się, gdy tylko przestanie mieć dostęp do swojego… specjalnego tlenu?
Legioniszcze uniosło jedną brew i najzwyczajniej w świecie odplątało przezroczyste kabelki zza swoich uszu i zawiesiło je sobie na szyi. Gdyby było w lepszym humorze, odegrałoby scenkę duszenia się, ale szczerze powiedziawszy, siedzenie tutaj wystarczająco poszargało jejgo nerwy. Nie potrzebowało większego dramatu. Poza tym przeczuwało, że Alma uciekłaby z krzykiem, zostawiając jągo na pewną śmierć…
— A-aha. Ale jakbyś, eee, potrzebowało powietrza, to powiedz — wymamrotała Alma. Zmieszana, przeglądała cienie, nie do końca wiedząc, czego szukała. — Otworzyć okno? Może?
— Ja pierdolę, ogarnij się — burknęło Vex.
Alma posłuchała. Gdy w milczeniu przygotowywała wszystko, czego będzie potrzebować, Vex włączyło jakąś… dziwną muzykę na słuchawkach i wybijało szybki rytm na blacie toaletki. Brakowało jeszcze, żeby zaczęło kręcić się w kółko albo żuć gumę.
— Dobra, możemy zaczynać — stwierdziła, ustawiwszy kamerę i jeszcze raz przejrzawszy wszystkie przygotowane kosmetyki.
Vex nie zareagowało, chyba że za reakcję można uznać rytmiczne „pampaparam paparam” wystukane jejgo paznokciami. Alma zacisnęła wargi w wąską linię i pomachała jejmu przed oczami, żeby zwróciło na nią uwagę.
— Co? — burknęło.
— Zaczynamy — powtórzyła Alma i zanim Vex zdążyło powiedzieć coś więcej, włączyła nagrywanie. — Witajcie, kochani! Dzisiaj zdecydowałam się na trochę inny format odcinka, ale mam nadzieję, że wam się spodoba! — Promienny uśmiech posłany w obiektyw. — Mam ze sobą gościa specjalnego, mojejgo wspaniałejgo przyjacioła, Vex!
Kilka sekund ciszy.
— Przywitaj się — mruknęła Alma. To się wytnie, miała do tego dobrych montażystów.
— Hejeczka!! — wyszczebiotało Vex słodkim, wysokim głosikiem i energiczne pomachało dłonią. Posłało obiektywowy najohydniejszy i najbardziej wymuszony uśmiech, na jaki potrafiło się zdobyć.
Alma uniosła brwi w szoku. Tego zdecydowanie się nie spodziewała.
— A spróbujesz tak… normalnie?
— Och, kochana, o czym ty mówisz? Próbuję się wpasować w twój vibe! Uwu — powiedziało, trzepocząc powiekami. Zalotnie zaczesało jeden ze swoich warkoczyków za ucho.
— Błagam cię, skończ.
— Zgoda, „uwu” było zdecydowanie poniżej mojej godności — stwierdziło Vex normalnym głosem. — Mogę się, nie wiem, nie odzywać? Udawać manekina?
Alma nagle poczuła się, jakby nagle postarzała się o pięćdziesiąt lat i jej córka kazała jej opiekować się swoim dzieckiem. Wyłączyła nagrywanie, to i tak się do niczego nie nadawało (oczywiście, wszystko zapisała, tak na wszelki wypadek). Wbiła w Vex jak najbardziej stanowcze spojrzenie i dla lepszego efektu podparła się pod boki.
— Nie. Będziesz ze mną współpracowało — nakazała stanowczo. W takich momentach żałowała, że nie została obdarzona czaromową. To by jej tak ułatwiło życie!
— Kurwa, przecież wiesz, że ja się do tego nie nadaję.
— Uwierz w siebie?
— Motywujące.
— No, super. Próba numer dwa. — Kamerze udało się złapać Vex, które wyło do sufitu i Almę, czekającą, aż skończy. Wymienili ze sobą zabójcze spojrzenia. — Witajcie, kochani! — zaczęła Alma, ale jej uśmiech tym razem był mniej promienny. — Dzisiaj zdecydowałam się na inny format odcinka, ale mam nadzieję, że wam się spodoba. Zaprosiłam do nas mojejgo przyjacioła, Vex!
— Hej.
Było to najbardziej bezduszne przywitanie, jakie człowiek może usłyszeć w swoim życiu, ale Alma zdecydowała, że woli wszystko od poprzedniej próby.
— Pewnie już domyślacie się, na czym będzie polegał odcinek, ale tak, wyjątkowo to nie ja będę się malowała! Dzisiaj wykonam makijaż-niespodziankę dla Vex! Kompletnie niczego się nie spodziewa — wyszeptała. — W komentarzach napiszcie, jakiej reakcji się po niejnim spodziewacie!
Vex uniosło jedną brew.
— Będą mi robić analizę psychologiczną? Za darmo?
Alma udała, że rozbawiło ją to do żywego.
— To nie był żart. Serio pytam — żachnęło się Vex. — Można tu przeklinać?
— Postaraj się ograniczyć — zaśmiała się Alma. Przerobi wszystko w żart i wyjdzie… znośnie. Zmontują to. Wyjdzie świetnie. — Dobra, zaczynamy! Dzisiejszy theme makijażu to emo nastolatcze!
— Nie jestem emo.
Tutaj Alma zastosuje mistrzowskie cięcie w połowie zdania, żeby ludzie myśleli, że to wszystko było zaplanowane.
Jak się okazało, Vex było całkiem niezłe w udawaniu manekina. Oprócz nieustającego bębnienia palcami obydwu dłoni w jakąkolwiek powierzchnię, tworząc polirytmy, których mógłby pozazdrościć jejmu profesjonalny perkusista. Były na tyle znośne, że prawie nie irytujące. Prawie.
— Ej — mruknęło Vex po raz pierwszy od niemal godziny — bo mnie policzki tak… to ma być takie pojeba- znaczy, um, poryte uczucie, że skórę opina ci taka bardzo, bardzo mocno zaciśnięta folia?
Alma przestała się wpatrywać w oczy… to jest, przestała malować brwi Vex (przy okazji, miało naprawdę ładny kolor tęczówek) i spojrzała na jejgo twarz. W porównaniu z jej wyglądem przed godziną, była zdecydowanie szersza. Bardziej obrazowo: Vex powoli zaczynało przypominać chomika, który zaczął napychać sobie policzki jedzeniem.
— Mówiłoś, że nie masz uczulenia! — Rzuciła kredkę do brwi na toaletkę, spanikowana nie wiedziała, za co wziąć się najpierw. — Musimy… musimy iść do ambulatorium!
— Nie ma chuja, że…
— A właśnie że jest! — warknęła Alma i wyłączyła nagrywanie, ledwo trafiając w przycisk. Trzęsły jej się dłonie. — Jeszcze tak spuchniesz, że się udusisz, bo może nałożyłam ci coś z tego na szyję! — Stanęła na środku pokoju, nie wiedząc, za co się zabrać. W końcu po prostu chwyciła dłoń Vex i wyciągnęła jągo z pokoju. Ledwo zdążyło złapać za ramiączko swojego plecaka, zanim wąsy tlenowe wykonały robotę za opuchliznę. W biegu założyło je poprawnie, szamocząc się z nimi jedną ręką i narzuciło na ramię plecak.
— Naprawdę nie ma potrzeby…
— Jest! — wrzasnęła dziewczyna i Vex postanowiło się zamknąć, gdy usłyszało szczerą panikę w jej głosie.
Wpadli do ambulatorium i Cherry bardzo chciałaby wyglądać na osobę, której ta sytuacja wcale nie zaskoczyła. Ale widok Vex w niedokończonym makijażu i spuchniętą twarzą z czerwonymi wypiekami niemal w kształcie skrzydeł motyla nie był czymś, co oczekiwała zobaczyć… kiedykolwiek. Legioniszcze przeklęło pod nosem na widok swojej ulubionej lekarki w Obozie Jupiter i nie wyszło z pomieszczenia tylko dlatego, że Alma nadal ściskała jejgo dłoń.
— Potrzebujemy pomocy! — krzyknęła, ale szybko zdała sobie sprawę, że nikt nie zwraca na nią uwagi. Była to jedna z niewielu rzeczy, których nie znosiła najbardziej na świecie, ale… jej gniew przykryło zdezorientowanie.
Vex i Cherry mierzyli się spojrzeniami, wręcz prowadzili między sobą wojnę. W oczach centurionki można było dostrzec mieszankę wielu sprzecznych ze sobą emocji, spomiędzy których najbardziej przebijało się politowanie — spojrzenie, które matka posyła swojemu dziecku, gdy po raz dziesiąty zapomniało, w którym miejscu w domu stoi stół i znowu prawie rozwaliło sobie głowę o jedną z jego nóg. Z oczu legioniszcza nie dało się wyczytać wiele. Opuchlizna sukcesywnie zmniejszała je do coraz mniejszych szparek, a łzy, które zbierały się pod jejgo powiekami mimo jejgo woli, sprawiały, że Vex wyglądało, jakby zamiast oczu miało dwa lustra albo źródełka wody. Milczenie przeciągało się, Alma stała między nimi ze zmarszczonymi brwiami, jej oczy biegały od Cherry do Vex i na odwrót.
Powoli zaczynało robić się niezręcznie, ale tylko dla Almy. Pozostałej dwójce udało się przeprowadzić między sobą całą konwersację, do której nie potrzebowali słów.
Cherry westchnęła głośno i głęboko. Otworzyła jedną z szuflad i podała Vex dwa pudełeczka z lekami — tabletki i maść.
— Tylko najpierw zmyjcie makijaż — rzuciła na odchodnym.


Alma?
───
[1531 słów: Vex otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Od Artema CD Edgara — ,,Sober to death"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Wiedział, co to za kasyno. Budynek znajdował się w centrum i był dobrze oświetlony, by zachęcić wszystkich desperatów do wydania całej swojej wypłaty na jedną, głupią gierkę. Artem siedział przed laptopem, pochylony maksymalnie do przodu, jakby był ślepy i nie widział, co jest napisane na ekranie. Chciał włamać się do monitoringu. Nie było to oczywiście proste, ale Edgar odrzucił tę propozycję — by skorzystać ze swoich magicznych, policyjnych zdolności — więc musiał polegać na sobie i swoim rozumie.
Na początku do niczego nie dotarł. Za każdym razem wyrzucało mu stronę, a program odmawiał posłuszeństwa. Ktokolwiek zajmował się zabezpieczeniami, to wiedział, co robić. Artem sam w sobie nie był mistrzem programowania. Właściwie, inaczej, Artem zwyczajnie jeszcze nie miał okazji włamywać się do monitoringu jakiegoś wielkiego, kiczowatego kasyna.
Po godzinie zaczynało go to irytować. Nie znalazł niczego. Cała praca poszła na marne i Artem widział tylko jedno rozwiązanie, mianowicie, miał plan pojechania tam na własną rękę. I kiedy zabierał się do wyjścia, zobaczył, że kilka minut temu Edgar nawysyłał mu około dziesięciu wiadomości.
Każda brzmiała mniej więcej tak: nie rób czegoś głupiego, poczekaj na mnie, zaraz będę, poczekaj, nie rób niczego.
Artem więc poczekał, wiedząc na kanapie i grając w durne gierki, które pobrał na telefon, kiedy się nudził.
Edgar przyszedł szybko, bardzo szybko, jak na niego. Kiedy Artem otworzył drzwi przyjacielowi, miał wrażenie, że ten przed momentem przebiegł maraton. Całą twarz miał rozgrzaną i zaczerwienioną, a włosy przestały przypominać włosy, bo już bliżej było im do stogu siana.
— Czy ty biegłeś? — zapytał, lustrując wzrokiem Edgara. — Nawet nie zamierzałem wychodzić.
Skłamał, bo był w trakcie zakładania butów, kiedy zauważył wiadomości Edgara; ale gdyby ich nie zauważył, to pewnie właśnie w tej chwili, w tym momencie, stałby przed kasynem i rozmyślał, co powinien dalej zrobić.
— A co? — mruknął, jakby Artem pytał go o coś niedozwolonego. — Zapomnij o tym wszystkim.
Rosjanin przewrócił oczami. Edgar mówił tak za każdym razem, kiedy uznawał, że robiło się zbyt niebezpiecznie i Artem nie może, powtarzam, nie może, ryzykować, by mu pomóc. Mówiąc szczerze, Artem chciał zaryzykować. Cała ta historia wydawała się dziwna i wiedział, że Edgar nie mówi mu wszystkiego. Sposób, w jaki się zachowywał, był co najmniej podejrzany.
— Wychodzimy — powiedział i skierował się w stronę wejścia, gdzie czekały już uszykowane wcześniej buty. — I nie chcę słyszeć, rozumiesz, nie chcę słyszeć, że mam o tym zapomnieć. Biegłeś do mnie tak, jakbym miał zaraz umrzeć, a teraz udajesz, że się nic nie stało. — Naciągnął pierwszego buta na stopę. — Edgar, czy ty masz mnie za pizdę? Myślisz, że się boję głupiego kasyna? — Drugi but również znalazł miejsce na drugiej stopie. — Nie wiem, Edgar, chcę tam pojechać.
Przyjaciel nie miał, nawet kiedy się odezwać, bo Artem nawet nie założył kurtki, jedynie zarzucając ją sobie na ramię i wyszedł, oczekując, że ten zrobi to samo. W jednej ręce trzymał dodatkowo kask motorowy, bo nie jest na tyle szalony, by iść tam pieszo.
Pokierował Edgara na zewnątrz, gdzie zazwyczaj trzymał swój motor.
— Co? — zapytał, widząc zaniepokojenie malujące się na twarzy Edgara. — Nie zabiję cię. Wsiadaj.
— Artem, chcę cię uświadomić, że wiem, jak, kurwa, jeździsz.
Zmarszczył brwi. Nienawidził, jak ktoś zarzucał mu, że nie potrafi jeździć. Albo, że jeździ jak pirat drogowy i wszystkich wymorduje.
— Pojadę przepisowo, obiecuję.
Edgar skrzyżował ręce na piersi.
— Nie ma mowy.
Westchnął. Był czasem tak upierdliwy, że przyprawiał o ból głowy; a czas uciekał i nie mógł zwlekać ani minuty dłużej. Jeśli w tym kasynie jest ktoś, kto okradł Edgara, a Edga z jakiegoś powodu boi się tam wracać, to lepiej, żeby szybko tam dotarli. Póki jeszcze ma przed sobą policjanta i który jeszcze nie pomyślał, że najlepiej byłoby namówić Artema do zostania w domu.
— Zamknij się i wsiadaj — warknął, wchodząc na pojazd i czekając, aż Edgar zrobi to samo.
O dziwo nie musiał drugi raz się prosić, bo niezdecydowany przyjaciel usadowił się tuż za nim.
— Trzymaj. — Podał mu kark. — Bo będziesz krzyczał, że umrzesz.
— A ty?
— A ja mogę umrzeć. — Wzruszył ramionami.
Odpalił sprzęt i bez ostrzeżenia ruszył, by po minucie złamać obietnicę o przepisowej jeździe. Czuł owinięte wokół swojego brzucha ręce Edgara i mógł przysiąc, jak słyszy co chwilę parę wyzwisk oraz przekleństw.
Dojechali do kasyna po niecałej chwili. Zdawać by się mogło, że trafili na idealny moment, bo o tej godzinie najwięcej ludzi zaczynało wchodzić do środka.
— Mój plan jest taki, że nie mam planu — powiedział, kiedy podszedł do wejścia. — Wszystko się wymyśli w środku.
Edgar nie był przekonany.
— Naprawdę nie musimy tak wchodzić.
— Jezu, przestań. — Złapał przyjaciela za rękę i razem weszli do pięknego, kolorowego budynku.
W środku było tyle neonowych odblasków, że nie dało się tutaj przebywać na trzeźwo. Na dodatek kolorowe ściany, czerwone wykładziny oraz złote donice, w którym posadzono duże rośliny.
— I ciebie było na to stać? — prychnął w półżarcie.
Edgar nawet się nie odezwał, zapewnie urażony tą uwagą.
Przeszli dalej, kierując się w stronę mosiężnych drzwi, za którymi ludzie przegrywali swoje wypłaty, jedyne pieniądze na życie lub też wartościowe przedmioty. Kasyno było podłe, żerowało na tych, którzy aktualnie znajdowali się w kryzysie i zrobiliby wszystko, aby trochę zarobić. Artem nie mógł uwierzyć, że Edgar przyszedł tu z czystej przyjemności; bo z przyjemności przychodzą tutaj tylko ci, którzy mają ubrudzone krwią ręce.
— Jak go zobaczysz, to powiedz. Chętnie połamię mu ręce — zaśmiał się.
— Tak, pewnie — mruknął ze skwaszoną miną.
— Hej, a może chcesz drinka? Może to trochę poprawi ci humor? — zaproponował, zauważając tę nagłą zmianę nastroju. — Chodź. — Skinął głową i poszedł w stronę małego barku.
Alkohol nie był najtańszy, ale czego można było się spodziewać po takim miejscu. Tutaj wszystko jest cholernie drogie. A ludzie, którzy się tutaj bawią mają albo miliony w kieszeniach, albo parę groszy. Nic pomiędzy.
Wziął Edgarowi coś, co najbardziej lubił pić. Nie musiał się nawet pytać, bo z tej strony znał przyjaciela na wylot.
— Masz, twoje ulubione sex on the beach. — Postawił napój przed jego nosem.
Usiedli gdzieś w kącie, gdzie znaleźli ciche miejsce i obserwowali ludzi. Artem nawet nie wiedział, na kogo miał patrzeć, a Edgar nie chciał najwidoczniej się skupić, bo uciekał wzrokiem średnio co pięć sekund.
Upił łyk swojego napoju.
— Pamiętasz w ogóle cokolwiek? Z tej nocy, kiedy tutaj byłeś?

 Edgar?
 ──── 
 [1014 słów: Artem otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]