niedziela, 27 listopada 2022

Od Andrew CD Milio — „Miasteczko Halloween”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Przysięgam, niczego w tamtej chwili bardziej nie pragnąłem, jak móc powiedzieć wam (zgadza się, wam drodzy czytelnicy), że pozwolono nam nazajutrz spokojnie wstać, swoim tempem, zorganizować się, umyć, ubrać i zjeść śniadanie. Niestety, nie mogę tego powiedzieć. To znaczy, mogę, ale wtedy musiałbym wam skłamać. A wszystko dzięki wielkiemu bogu wojny — Aresowi.
Bóg wojny wparował nam jak błyskawica do pokoju, wrzeszcząc na alarm, abyśmy się budzili, gdyż wspaniała przygoda czeka, poderwał swego dzika za szczecinę, całkiem zignorował fakt, że związaliśmy jego syna (to znaczy, przepraszam, nie zignorował tego. Ojciec roku spojrzał na niego z pogardą i parsknął), po czym zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Spojrzałem zaspanymi oczami na zegarek, znajdujący się na szafce naprzeciwko. Była dokładnie 3:30. Serio? Kto wstaje o tej godzinie? Czy nasz wojownik na medal nie słyszał nigdy żadnej z tych mrocznych, mrożących krew w żyłach historii, prawiących o tym, co się dzieje z ludźmi budzącymi herosa o tak nieludzkiej porze?
Ha, nawet jeśli o nich słyszał, to najwyraźniej się nimi nie przejmował. Zwłaszcza że nasz cudem zatrudniony przewodnik (który w zasadzie nie jest jeszcze zatrudniony, bo wciąż mu nie zapłaciliśmy, a dług, który u niego mamy możemy zapłacić głowami) do gatunku homo sapiens sapiens się chyba nie zalicza. W zasadzie, nawet gdyby nie był bogiem, jego natura lepiej pasowałaby moim zdaniem do neandertalczyków, ale nie powinienem wybrzydzać. Tym bardziej, że wciąż jestem mu winien wynagrodzenie za jego usługi (tak, cieszę się, że nie umie czytać w myślach, bo za użycie takiego określenia mógłby się odrobinkę obrazić).
W każdym razie żadnemu z nas nie uśmiechało się wyruszanie na akcję o tak nieludzkiej porze, ale jak mus, to mus. Co poradzić? Z niechęcią poszedłem się umyć, a Milio zajął się rozwiązywaniem Rubena.

***

Gdy tylko Ares zobaczył, jak wychodzimy z naszego pokoju, wsiadł na Mpéikona i pognał w sobie tylko znanym kierunku. Nie mogłem uwierzyć, że karze nam biec za dzikiem, ale jeśli chodzi o bogów greckich, nie mam co wierzyć lub nie wierzyć w coś, co próbuje mi przy każdej okazji rozłupać głowę, więc nie mogąc zrobić wiele więcej, rzuciłem się w pościg za bogiem wojny i jego dziką świną.

***

W końcu Ares zatrzymał się w jakiś krzakach. Gdy nam, zwykłym herosom biegnącym za bogiem o własnych siłach udało się go wreszcie dogonić, dyszeliśmy jak parowóz. Bóg wojny obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem.
— Heroski się zasapały? — parsknął. — Ha, macie szczęście, że stary Hefi ledwie chodzi, bo w przeciwnym razie krucho widzą waszą ucieczkę przed nim. Chyba że poszczuje was swoimi mecha-psami. Wtedy nie macie szans.
Łapałem oddech i ledwie mogłem się odezwać, więc tym razem to Milio przyjął inicjatywę.
— Powiesz nam, gdzie mamy szukać Hefajstosa? — spytał.
— Masz przecież jego kryjówkę przed oczami, pacanie, więc przestań zadawać głupie pytanie.
Milio przełknął gorzko ślinę, ale nie odpowiedział na zniewagę Aresa. Ja z kolei zauważyłem, że bóg wojny jest bodajże jedyną istotą, która jest w stanie wypowiedzieć słowo „pacan” w sposób spokojny i opanowany, jakby powtarzał to już tyle razy, że zaczęło tracić dla niego ten typowy dla siebie charakter.
Wyjrzałem zza krzaków i ujrzałem… mały, ceglany domek letniskowy. Odwróciłem się i spojrzałem na Aresa z niedowierzaniem.
— Hefajstos i Afrodyta mieszkają w domku letniskowym? — spytałem zaskoczony.
— Każdy potrzebuje czasem przerwy od śmiertelników, idioto, nawet bogowie — Ares wzruszył obojętnie ramionami. — A Hefajstos ma wyjątkowo słaby gust — spojrzał nagle w dal, a oczy mu rozbłysły. — Ja to preferuję mimo wszystko takie miejsca, w których coś się dzieje. Pomagają odwrócić uwagę od błahych, prywatnych spraw. Byliście kiedyś w Amazonce? Ubiłem tam aligatora. Kilka razy.
Przewróciłem oczami, zastanawiając się, którego boga boję się bardziej: Hefajstosa z jego macha-psami, czy Aresa z… Aresem.


Milio?
◇──◆──◇──◆
[600 słów: Andrew otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Friedricha CD Cherry — „Ryby i gracze Ligi głosu nie mają”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Całe zebranie siedział cicho. Nawet nie skomentował, jak Sylwia wyrwała mu kartkę z ręki. Wolał na wszelki wypadek nic nie mówić.
Zaczęli mówić o tym piśmie, któremu nawet nie zdążył się przyjrzeć. Odpłynął myślami kompletnie ich, ignorując. W jego myślach już dawno widział swoją grę rankingową, którą wygrywa 32-0. Idealny widok dostaje +20LP, a nie jakieś 15. Mógłby w końcu wyjść z tej dywizji, w której tylko się marnuje. Gdyby tylko dobry team dostawał.
Nagle usłyszał swoje imię i momentalnie przestał marzyć. Kompletnie nie wiedział, o czym mowa.
Posłał pytające spojrzenie do Caida. Ten na niego też spojrzał pytająco. Czyżby nie zauważył, że Friedrich nie słuchał?
— Was? Worüber reden wir? — powiedział specjalnie do swojego kolegi po niemiecku, ponieważ wiedział, że coś tam potrafi. Może nie wszystko, ale potrafi. Friedrich mógłby zrobić mu kartkówkę z wszystkich przekleństw po niemiecku i zdałby na 1+ lub na polski system 6+.
Po jego minie stwierdził, że nie za bardzo zrozumiał niektóre słowa, jedynie co to już „Was?”. Friedrich westchnął i pokazał głową na prowadzącego, a później na Cherry, która się do czegoś zgłaszała. To zdziwiło mężczyznę i nie ukrywał zaskoczenia na swojej twarzy.
Fan psów dopiero teraz zrozumiał, o co chodziło graczowi LoLa.
— Zostałeś wybrany do wyprawy i Cherry idzie z Tobą.
Zdziwił się po raz kolejny.
— Czyli mam wybrać — nie zdążył dokończyć, kiedy Caid mu przerwał.
— Tak.
— No to już wiesz kto.
— Dzięki.
Prowadzący jeszcze coś tam dodał, ale Sowi trochę to olał. Można powiedzieć nawet, że bardzo.
Gdy wszyscy się już rozchodzili, podszedł do Cherry i poważną miną. Gdy już był przy niej, spojrzał na nią z góry, piorunując ją zimnym wzrokiem.
— Co? — odezwała się najpierw Cherry.
— Gówno — odparł od razu — co mamy dokładnie zrobić?
Dziewczynka (bo wiesz, haha niska) ewidentnie zdenerwowała się na potężnego mężczyznę.
— Musimy znaleźć tego potwora, który zapisał cię na liście zakupów i porwał innych z obozu.
Friedrich przewrócił oczami niezadowolony.
— A muszę?
— Zostałeś wyznaczony.
— Nie takie było pytanie.
No i koniec z grania w ligę. Wolał już się denerwować na grę, niż iść gdzieś. Ostatnio wciągnął się w Genshin Impact, jego duo go namówił. Nie był może jakiś za dobry, ale to pierwsza gra, w której się nie zabijało innych graczy. Dosyć relaksująca gra, jednak on jako gracz ligi już się nauczył denerwować na to, że nie zdążył zrobić domeny na czas i dostać dodatkowe 50 primo. A do tego tak się przyłożył do tej gry, że miał 49 AR. Nie jest to może 58 AR, ale wciąż dużo. Jedyna gra, w której to jego duo go carry'ował, wow.
— Słuchasz mnie?
— Huh? Jeszcze raz?
— Słuchasz mnie?
— Nie. Wybacz, masz za niski poziom dla mnie.
— To lepiej słuchaj, bo inaczej Ci nogi z dupy powyrywam. — Warknęła niezadowolona Cherry. Co ona sobie myślała, zgłaszając się do misji z nim?
— W końcu może do czegoś dosięgniesz.
Ona już zacisnęła, pieści, chciała go uderzyć. Po prostu przy nim ona trafiła cierpliwość. Nie miał pojęcia dlaczego, przecież Sowi jest idealnym partnerem do wszystkiego.
— Będziemy musieli wyruszyć w kierunku wody, ponieważ jak widać, ta kartka jest nawilżona. — Wyjęła notkę i pomachała mu nią przed twarzą.
Chłopak ją chwycił i w końcu mógł ją przeczytać. Sylwia tym razem już mu jej nie zabierze. Rzeczywiście tego nie dało się rozczytać, tak samo, jak pismo Friedricha.
— Wyruszymy rano.
Oznajmił chłopak, jakby kobieta sama na to nie wpadła. Wiedział, że jest głupia, więc wolał ją uświadomić.
Bez słowa od niej odszedł. Nie zamierzał kontynuować rozmowy z nią. Co tego, że sam do niej podszedł.

Następnego dnia o jakiejś 5 rano został obudzony przez Caida.
— Was?! — Odpowiedział zaspany do niego.
— Cherry jest po ciebie, aby wyruszyć w podróż.
Friedrich tylko przeklął coś pod nosem i powoli stał z łóżka. Ubrał się również powoli. Dosłownie nic mu się nie chciało. Nie lubił wstawać rano.
Dopiero po jakiejś godzinie wyszedł przed domek i stanął naprzeciw Cherry.
— Długo musiałam czekać?
— Zawsze mogłaś dłużej. — Mruknął cicho, po czym ziewnął.


Cherry?
◇──◆──◇──◆
[649 słów: Friedrich otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Wandy CD Philip — „Chwała Juanowi”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Wanda przez chwilę się nie odzywała. Nie wiedziała zbytnio jak pocieszyć Philip. Ona miała całkiem sporo znajomych. W szkole nawet była lubiana. Raz, chcieli ją nawet na przewodniczącego klasy wybrać, jednak nauczyciel się nie zgodził, twierdząc, „gorszej osoby wybrać chyba już nie mogliście”. Ostatecznie stwierdziła, że po prostu, przytuli się.
Wtulając się w ciało starszej od siebie dziewczyny, poczuła coś dziwnego. Jakieś… ciepło? Czuła jak serce jej spowalnia. Czuła się bezpiecznie. Co to ma znaczyć? Miłość? Bez przesady, ledwo co się znają, a to przysłowie „miłość od pierwszego wejrzenia” to tylko tak się mówi. Przecież, nie da się zakochać w kimś tak od razu, co nie?
— Nie znają się — Wanda często mówiła dość głośno, z ekscytacją, jednak tym razem powiedziała dość spokojnym jak na nią głosem. — Teraz masz mnie — uśmiechnęła się do Philip. — zaprzyjaźnimy się i będziemy razem spędzać czas, jeżdżąc na przejażdżki z Juanem, albo szturmować sklepy, lub coś jeszcze innego!
Dziewczyny spędziły tak trochę czasu razem, opowiadając różnorodne historie z ich życia, tak, by lepiej się poznać. Polka zdała sobie sprawę, jak bardzo Juan jest ważny dla Philip. Był jej najlepszym przyjacielem. Można powiedzieć, że są razem od pampersa. Jakie to było słodkie…
Wanda zdała sobie sprawę, że przecież nie może wiecznie siedzieć u Philip. Po kilkunastu minutach wstała.
— Będę wracać już do siebie. Obiecuję, że odwiedzę cię znowu niedługo — poinformowała z uśmiechem na twarzy córka Aresa.
Brązowowłosa pomału szła w stronę Obozu Herosów. Z daleka pomachała centurionce na pożegnanie. Obiecała sobie, że odwiedzi ją za niedługo.

WIOSNA


Darcie się rodzeństwa Wandy obudziło ją, dlatego jeszcze zaspana, z wielką niechęcią podniosła głowę. Najgorsze było to, że spała na górnej części łóżka piętrowego, chociaż, może to i lepiej. Widząc, w jakim stanie jej miejsce do spania jest, można, by śmiało rzec, że wygląda jak zajebane z najgorzej ocenianego motelu. Spanie w byle jakim łożu, w baraku Philip było dla niej niczym sen na łóżku z najcenniejszych materiałów. Ach, to życie w domku piątym.
Zbyt dużo powodów nie było, dlaczego Aresiaki znowu drą swoje japy tak, że domki obok zamykają okna i zakładają słuchawki, by nie słyszeć tego krzyku. Pierwszy powód. Znowu ktoś się z kimś bije. Nie ważne czy to rodzeństwo z rodzeństwem, czy niewinnym herosem, który na jego nieszczęście przechodził koło czerwonego domku. Każda pora, osoba i czas odpowiedni na napierdalankę. Drugi powód. Kolejny nowy, który padł ofiarą chrztu obozowego od dzieciaków boga wojny, polegającym na wsadzeniu głowy do kibla.
Powodem okrzyków godowych był powód drugi. Polka szybko się przebrała, tym razem w całości w swoje obozowe ubranie, tylko na swoją pomarańczową, delikatnie porwaną koszulkę, nałożyła zieloną bluzę, tak, by pasowała do moro spodni i jej zielonych oczu. Gdy już przybyła na miejsce akcji, od razu rozpoznała ofiarę. Zwał się Maur. Skąd go znała?
Było to kilka dni temu. Do obozu trafił nowy. Wanda, jako przyjacielska istota, oprowadziła nowego po terytorium. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Maur był typem, którego za bardzo dziewczyna nie lubiła. Ten typek, który udaje, sto razy mądrzejszego niż jest, a on sam lubił wchodzić o wiele starszym i silniejszym herosom pod nogi. Nie każdy jest taki jak Wanda. Niektórzy go ignorowali, a inni odpyskowali. Świeżakom wcale nie jest aż tak łatwo w Obozie Herosów.
Aktualnie patrzyła, jak karma do niego wróciła, za niesłuchanie jej.
— Ty! — krzyknął Maur. — Czemu nic nie robisz, a tak się tylko gapisz? Mówiłaś, że jesteś pomocna, a co? Aktualnie zachowujesz się jak ostatni kretyn jak ci inni tutaj!
Każdy ma swoje granice. Nawet taka koleżeńska istota jak ona. W tej chwili miała ochotę tak mu przywalić, że już dawno takiej chęci nie czuła. Dziewczyna przepchnęła się przez tłum rodzeństwa do nowego. Złapała go za koszulkę z tyłu.
— Nazywasz mnie ostatnim kretynem, jak ja pomogłam odnaleźć ci się w obozie? Gdyby nie ja, teraz leżałbyś gdzieś zaryczany! Czy ty w ogóle mnie słuchałeś? Czy traktowałeś to jak mój obowiązek, że muszę cię oprowadzić? Nie! To nie jest mój obowiązek! Naucz się trochę słuchania i doceniania kogoś drugiego, samolubie — mówiła zdenerwowanym głosem Wanda.
Można było usłyszeć, jak pozostałe Aresiaki zachęcają Polkę do przemocy, w stronę młodego. Najlepsze jest jednak to, że Wanda ostrzegała Maura przed dziećmi Aresa. Mówiła, by nie podchodził im pod nogi. Z opowieści innych, słyszała, że ten nawet specjalnie ich zaczepiał. Doigrał się.
— Przywal mu!
— Teraz ty mu wsadź łeb do kibla! Niech się nauczy szacunku!
— Słuchaj — zaczęła mówić Wanda. — Puścimy cię, pod jednym warunkiem.
Pozostałe dzieci zamilkły z zaciekawienia, co wymyśliła dziewczyna.
— Przeproś mnie za to, że mnie tak potraktowałeś.
— Przepraszam!
— Ładniej! Kultury cię nie nauczyli?
— Jak to ładniej?! Mam klęknąć, całować po dłoniach i błagać o przebaczenie?!
— Tak! Zrób tak! Dla każdego z nas najlepiej! — zaśmiał się jeden z Aresiaków z tyłu.
— Nie. Nie będę się płaszczyć przed jakimiś dzieciakami, którzy właśnie mnie upokarzają, a na dodatek ta dziewczyna, z jakimś ruskim akcentem mnie okłamała!
— Nie to nie. Mam lepszy pomysł. Spotka cię kara — odrzekła Wanda, puszczając w końcu Maura.
— Tak! Niech sprząta kible swoją szczotką do zębów!
— Wylejmy wczorajszą zupę na jego włosy!
Oprócz tych dwóch było jeszcze pełno innych propozycji. Niektórzy proponowali zabrać typowi ubrania i je porwać, jeszcze inni chcieli zostawić go w szopce w lesie na noc.
Ostatecznie została wybrana jeszcze inna propozycja. Maur będzie przez tydzień czyścił broń każdego Aresiaka, a jeżeli ten, dodatkowo czymś zdenerwuje, będzie czyścił cały domek 5. Powodzenia.
— Dobra! Niech wam już będzie! Od kiedy mam zacząć?
— Od jutra.
— W moje urodziny! Na serio?!
— No to dostaniesz idealny prezent z okazji urodzinek!
Wanda z ciekawości poszła sprawdzić, jaki jest dzień jutro. Owszem, na kalendarzu było kiepsko cokolwiek zobaczyć, przez to, że cały był porwany, jednak akurat ten dzień był idealnie zaznaczony. Tydzień po pierwszym dniu wiosny.
Polka była tym typem osoby, która w każdej sytuacji potrafiła znaleźć rozwiązanie, nawet w tej, jednak nie tym razem. Gapiła się na ten pierdolony kalendarz przez minutę, zastanawiając się, co najlepszego narobiła. Tak, też była osobą, która nie patrzy na negatywy, jednak nie tym razem. Obiecała Philip, że ją odwiedzi za niedługo. Minęło kilka tygodni. Obiecała być jej koleżanką, a teraz zapomniała, że miała ją odwiedzić.
Na Wandę czekała misja. Znaleźć prezent dla Philip i to nic takiego byle jakiego. To musi być coś wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju, dlatego też dziewczyna stwierdziła, że wybierze się poza Obóz. Czemu? Na pewno tam będzie większa szansa znaleźć coś wyjątkowego niż na terenie należącym do herosów. Sama jeszcze nie wiedziała co to będzie. Może być nawet najmniejsza rzecz, byle różniła się na tle innych, tak, by centurionka pamiętała na długie lata, że to prezent od niej.
Gdy przekroczyła próg wejścia do Obozu Herosów, udała się w stronę pewnego miejsca, a mianowicie przydrożnego sklepu, w którym to niekiedy kupuje pierogi, które wręcz uwielbia. Ile by zrobiła, aby kiedyś podali te danie na obiad w Obozie. Byłaby w stanie zjeść porcję każdego, tak, by nic się nie zmarnowało. Dlaczego Wanda wybrała ten kierunek? A mianowicie, niekiedy, koło sklepu, okoliczni mieszkańcy wioski sprzedają różne rzeczy, taki mały ryneczek. Było tam wręcz wszystko. Polka stwierdziła, że może akurat tam odnajdzie coś wyjątkowego.
Kiedy już była na miejscu, zaczęła przyglądać się, wszystkiemu, co jest. Od własnoręcznie robionych drewnianych ozdób, po kocyki. Taki kocyk wydawał się uroczym prezentem, jednak, czy Philip przypadkiem nie zasługuje na coś lepszego, niż takie coś?
Poszukiwania idealnego prezentu było strasznie długie. Nie było nic, co mogłoby urzec Philip, jednak Polka się nie poddała. Szukała dalej, aż dodarła na koniec, gdzie zauważyła własnoręcznie robione maskotki. Od zwykłych zwierząt, po nawet te fantastyczne, jak pegazy. Ujrzawszy przytulankę, wyglądającą jak czarny pegaz, od razu skojarzyła go sobie z Juanem. Tak. To jest ten prezent, który musi dać Philip. Maskotka, wyglądająca jak jej ukochany pegaz, który jest jej najlepszym przyjacielem. Wszystko było dobrze do momentu. Gdy dziewczyna zorientowała się, że nie ma pieniędzy.
— Mam pytanie. Czy zamiast płacić, będę mogła na przykład… pozbierać jabłka w pani sadzie?
— Skąd wiesz, że nam własny sad jabłkowy?
— …
— Dobra, niech ci będzie, dzieciaku.
— O której się zjawić?
— Gdzieś tak pojutrze, około 12.
— Dobra, dziękuję bardzo!
Poszło szybciej, niż się wydawało Wandzie.
Zerknęła, aby zobaczyć, która jest godzina. Za 15 minut 12.30. O tej godzinie Philip najczęściej wybiera się na drugą z pięciu przejażdżek. To oznaczało jedno. Polka musi biec, by zdążyć.
Wanda była szybka, a jej kondycja była dość dobra, jednak nie na tyle dobra, by przebiec ze sklepu, przez Obóz Herosów do Obozu Jupiter, z pluszakiem pod pachą, rozczochranymi włosami, rozmazanym tuszem do rzęs, a także w podartej obozowej koszulce. Philip zobaczy ją w najgorszym wydaniu, jakie tylko istnieje. Gdy biegła przez Obóz, jej rodzeństwo ją zauważyło, jednak ona biegła dalej. Z daleka zauważyła jednak, albowiem po raz pierwszy od dawna Aresiaki użyją swoich ostatnich szarych komórek, jakie im zostały, ponieważ wydawało się, że próbują odgadnąć, co takiego Wanda znowu odpierdoliła, że lata tam i z powrotem. W labiryncie już musiała iść szybkim marszem, by odpocząć i zdążyć. Dopiero z niego wychodząc, ponownie ruszyła do biegu, gdzie na samym starcie się przewróciła. Pluszakowi nic się nie stało, ale za to ona wpadła… prosto do mokrej kałuży. Cała koszulka i bluza były przemoknięte. Spodnie na szczęście nie. Całe szczęście, że było w miarę ciepło.
Zdążyła idealnie na czas. Philip akurat wychodziła ze swojego baraku, aż niespodziewanie przed jej oczami pojawiła się Wanda. Brudna, z nieuczesanymi włosami, wyglądająca jakby walczyła z wielką bestią.
— To dla ciebie — powiedziała, podając pluszaka bardzo podobnego do Juana, przy czym uśmiechając się głupio.


Philip?
◇──◆──◇──◆
[1558 słów: Wanda otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

środa, 23 listopada 2022

Od Colina — „Głowica milczy jak wryta”

— Ja sądzę, że sikorki głos mają i ciężką sprawą byłby owego śpiewu brak. Wiesz, może nie wyglądam na tego sortu typa, ale ja bardzo lubię sikorki.
Ach, z resztą. Wiesz — zasiadł on z różnie rozumianą ostrożnością, smyrając w ślimaczym tempie plecami o ścianę, jakby próbował sam siebie obdarować dotykiem dosyć przyjemnym. — Wiesz, ja w takim stanie na zawsze pozostanę, tylko że ty to rozumiałabyś pewnie w zupełnie inny sposób. Ja, szalony, bo mówię do głowicy, jakbym ze ścianą rozmawiał o brzydocie porządku korynckiego.
To frustrujące, wręcz nieznośne.
Ale zmartwienia to nie jest najważniejsza część życia herosa.
— Cześć, jestem Colin! Cześć, z tej strony prowadzący radia FOX News Talk! Z ostatniej chwili: Nicholas robi z siebie idiotę, szczerząc się do lustra i udając, że zaraz będzie musiał się komuś przedstawić albo co gorsza — pocałować na przywitanie. Chwila, ja nie mam pojęcia, co ja robię — Z nutką marazmu pogłaskał swoją twarz, ciągnąc, jakby z zamiarem, swoje powieki. Spojrzał w odbicie swoje po raz kolejny, utkwił jakby w chwili i ochlapał swoją twarz zimną wodą, mając nadzieję, że to cokolwiek mu da; przeliczył się, rzecz jasna. — Uhhggh... — przetarł swoje oczy, pochwycił ręcznik i na szyi go zawiesił, niczym dziką zwierzynę. Choć, będąc szczerym, za dziką zwierzynę można i uznać jego — za to spojrzenie pełne nienawiści w oczach, pełne furii i pretensji. Za jego niechęć i strach i wtem płacz z bezradności. Czy mógłby nazwać siebie samego człowiekiem cywilizowanym? Kimś przestrzegającym zasad estetyki i etyki? On nie wiedział sam.
Dlaczego miałby wiedzieć?


6:12


„Ja jestem” — pomyślał, rozmyślając. Bywało tak, że on rozmyślał dużo, o tematach nieciekawych, nieinteresujących, zupełnie jak to opowiadanie. Nie sposób czuć się jednak jak „będący”, gdy będącego bynajmniej się nie udaje. To wręcz podstawowa forma bytu, niebycie, bo bycie jest skutkowe. On był w sposób odmienny, nie był: jego słowa nie owocowały, nie potrafił przyjmować postaw w społeczeństwie a co najważniejsze — rozmawiać. I samotnym bycie nie oznacza bycie tajemniczym: bo bycie samotnym jest bezwzględne z natury własnej, a tajemniczym względnym się zdaje. Bo wiele osób zgrywa osobę tajemniczą, by na siebie uwagę zwrócić — ale on szukał jej w inny sposób. Próbował zbadać powody, odkryć istnienie.


6:56


6:56. Jak można tak szybko przepocić całe swoje ubranie? To chyba jakiś żart nie do wyjaśnienia. Podjął się chłopiec zdjęcia koszulki, nie podołał jednak zdjąć z siebie jeansów, które, nie do tego, że przylegały do jego ciała, to brak ich na sobie pobudziłby u niego wstydliwe poczucie nagości. Poczłapał on, na słabych nogach, na skałę, po drodze zbierając kamyki, te najładniejsze, które wtem wrzucał do dużej torby naramiennej.
Nie pozwalając mu oderwać od nich wzroku do momentu, gdy ktoś nie pochwycił go za ramię. Był to mężczyzna w podeszłym wieku, o słabej sylwetce i sympatycznej twarzy, na której widniał lekki uśmiech. Jego głos, tak samo, jak ręce, drżał, gdy tylko próbował coś powiedzieć i w głębi duszy Nicholas uważał, że jest to osoba o wielu historiach, które chłopiec, bo, mimo że nie był dorosły, to zachowywał się jak jeden, bardzo lubił słuchać. Nad sobą usłyszał osłabiony, brzmiący jakby należał do zmęczonego psa głos. Chłopak czuł strach z wiedzą, że nie powinien tu być, jednak widok odpływających ptaków ruszał w nim coś, czego nie zrobił nikt inny dotąd.
— Pięknie, prawda? — zaczął starzec, przez którego słowa Colin był zbyt osłupiały, by cokolwiek odpowiedzieć. Trwał więc w milczeniu, badając powoli jego zmarszczki i rysy twarzy.
— Jestem bardzo zmęczony. Czy mogę się dosiąść, młodzieńcze?
— Tak, oczywiście! — odpowiedział w końcu rozbudzony blondyn, bez powodu przesuwając się w prawo i klepiąc miejsce obok, wiedząc, że na tej plaży piach nie miał końca. — Mam gumy. Uch, tak. Chciałby pan?
— To bardzo miłe z twojej strony, jednak podziękuję. Tak, dokładnie o to chodzi. Chwila odpoczynku i ciszy. Podoba Ci się to miejsce?
— Tak. — odparł bez zastanowienia Colin. Kochał to miejsce. Obraz przed nim faktycznie był dosyć przyjemny dla oka.
Dosyć bardzo.
— Mi też. Widzisz tę kaczkę, odpływającą w dal? Zobacz, jaki ładny dziób ma. — Starzec wskazał palcem na oddalony o dziesiątki metrów zielony punkt na morzu. Zabrał jednak dłoń prędko i posunął nią po swoich siwych, przetłuszczonych włosach. Pachniał on nieprzyjemnie. Jak ryba.
— Chciałbym zobaczyć, proszę pana, ale po prostu jej nie widzę. Nie widzę wielu rzeczy na horyzoncie, więc wyobrażam sobie, co tam może być i jak to może wyglądać.
— Spoglądałeś na gwiazdy, Nicholasie? — spytał, przez co przez głowę Artina przeszło wiele skomplikowanych pytań, na które było mało krótkich odpowiedzi i przez które serce skoczyło mu do gardła. Nie rozumiał, skąd on znał jego imię. Nie chciał rozumieć, dlatego nie pytał.
— Tak.
— A więc widzisz dobrze?
— Nie. Gwiazdy świecą bardzo jasno, a obiekty na morzu w pewnym momencie zlewają się z morzem. Czasami wyobrażam sobie, że się topią. One nie dają takiego światła, to nie jest tak proste.
Zdrowy rozsądek podpowiadał Colinowi, by rzucić jakąś wymówkę i odejść, póki jeszcze mógł. W końcu kto normalny siada i rozmawia ze starszym facetem w środku poranka?
— Pana interesuje moja wada wzroku?
[…]
— Mam dla ciebie prezent. - przerwał, sięgając do swojej torebki Nike, narzuconej przez jego głowę, po małą paczuszkę przesyconą zapachem na tyle słodkim, że zagłuszył on jego wszystkie zmysły.
— Co to jest? Dlaczego mi to dajesz? — nie uzyskał odpowiedzi. Gdy tylko udało mu się dokładniej przyjrzeć, przysłuchać i wywąchać opakowanie, starzec zniknął, a z nim zapach cuchnącej ryby.


◇──◆──◇──◆
[877 słów: Colin otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Aye — „Pogniecione kartki”

Przewertował pogniecione kartki starego notesu, obracając w drugiej dłoni ołówek i zastanawiał się, od czego tym razem powinien zacząć. Pomysłów miał masę, przez co rzadko które realizował, bo gdy miało dojść co do czego, to zaraz zapominał, o czym myślał. Głos w głowie podpowiadał mu, by tym razem napisał coś krótkiego, lecz wartościowego. Nie musiała być to kolejna denna historyjka o nieudanej miłości, jak to miał w zwyczaju pisać, gdzie mordował wszystkich bohaterów, ale coś innego — nowego. Taki też był zamiar.
Położył notes na czystym stoliku (niedawno go umył) i zabrał się za pisanie. Napisał może pięć zdań o tym, jak bardzo główny bohater nienawidzi życia i się skrzywił. Miała być to nowa historia, a zaczął w podobny sposób, jak wszystko innego.
Wzruszył ramionami i kontynuował, ignorując fakt, że nie trzyma się tego, co sobie chwilę temu powiedział; i pisał tak niecałe dziesięć minut, bo po tym czasie wyczerpała się energia młodzieńca. Westchnął, zmęczony i przerzucił kartki, by zupełnie bez kontekstu zabrać się za szkicowanie lokomotywy. Nie był to żaden istniejący pojazd — nie myślał o tym teraz — lecz coś, co sam wytworzył w głowie i chciał zawrzeć na papierze.
Rozproszyło go pukanie do drzwi. Może by to zignorował, jakby było jednorazowe — każdy może się w końcu pomylić — ale nieznajoma osoba nieustannie waliła w drewniane drzwi pięścią, niemalże nie wywołując małego trzęsienia ziemi. Aye zdążył się już zirytować. Był zły, bo ktoś przerwał mu jego moment na korzystanie z notesika.
Podszedł do drzwi i delikatnie je uchylić. Ten, którego zastał przed nosem, nie rozpoznawał. Nie dlatego, że rzadko wychodził z domku dziewiątego, lecz dlatego, że ów twarz wydawała mu się nowa, odświeżona.
Wpatrywali się w siebie przez moment, aż Aye ostrożnie nie zapytał:
— W czym mogę pomóc?
Uniósł ciemne brwi do góry, próbując powstrzymać cisnący się grymas na usta.
— Dzieciak Hefajstosa?
— A jak myślisz? — skrzywił się. — Czego potrzebujesz? — dopytał, niecierpliwiąc się.
Nieznajoma osoba sięgnęła po coś do kieszeni, chwilę w niej grzebała, po czym podała Aye coś o dziwnym kształcie do ręki. Ten przyjrzał się uważnie rzeczy, nie rozpoznając w tym nic znajomego.
— A co to jest? — Chciał się dowiedzieć, jak miał okazję, lecz gdy uniósł wzrok, to ślad po nieznajomej osobie zaginął. — Halo?! — zawołał, zdezorientowany.
Nikt jednak do niego nie wrócił, jakby wymyślił sobie obcego i rozmawiał sam ze sobą. Sytuacja była niecodzienna, ale to nie znaczy, że nie podejmie się naprawy dziwnego urządzenia. Zabrał je zaraz do piwnicy, gdzie dokładnie obejrzał pod światłem żółtej żarówki. Porównywał do innych rzeczy, powoli i na spokojnie, próbując odnaleźć podobieństwa do tego, co trzymali w piwnicy. Nic jednak nie wyglądało w ten sposób. Nic również nie posiadało w środku podobnego elementu.
Zabrał ze sobą dziwne „coś” z powrotem na górę i oglądał jeszcze kilka razy, aż podjął stanowczą decyzję, że odszuka nieznajomego. Chciał się podjąć tego zadania, lecz potrzebował wiedzieć, czy jest to element, czy cała, jedna rzecz.


***


Od godziny stał przyciśnięty do ściany domku dziewiątego, wypatrując nieznanej osoby od dziwnego urządzenia. Przeczucie kazało mu poczekać, jednak od dłuższego czasu nic się nie działo. Miał już dość i chciał wrócić do siebie. Do siebie i swojego notesika.
Oderwał się od ściany i poszedł dalej, w końcu błądząc między innymi domkami. Nie wiedział, od czego powinien zacząć, więc… złapał pierwszego lepszego chłopaka, który mu się napatoczył.
— Hej, czy… widziałeś może taką jedną osobę, która… — zamyślił się. — Nie do końca wiem, ale wyglądała na kompletnie nową w obozie.
— Słuchaj, chciałbym ci pomóc, ale mam słabą pamięć. Może widziałem, ale zapomniałem. — Zasmucił się. — Masz może więcej szczegółów?
— Ta osoba przyniosła mi to coś. — Wyciągnął dziwną rzecz i niemalże przycisnął chłopakowi do twarzy. — Kojarzysz kogoś, kto mógłby to mieć?
— A co to jest?
— Właśnie dlatego szukam tej osoby. — Zaczynał się niecierpliwić. — Nie wiem, co to jest.
Chłopak przybrał zamyślony wyraz twarzy.
— Może nie rób z tym nic i poczekaj, aż ta osoba do ciebie wróci? Po pewnym czasie będzie chciała znać postępy i wtedy się dowiesz.
Rada nie głupia, ale mogła pomóc. Aye się zgodził, podziękował niezręcznie blondynowi i wrócił do siebie. Teraz musiał tylko czekać. Czatować przy drzwiach jak pies obronny.


Ktoś?
◇──◆──◇──◆
[675 słów: Aye otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Aye Tanutchai Darayon

Living itself is the source of sin.

zdjecieAye Tanutchai DarayonON/ONA/ICH — 17 LAT — PÓŁBÓG — TAJLANDCZYK — 60 PD — 1 PU — 100 PZzirco#4249

POCIĄGARZ HEFAJSTOSA

wtorek, 22 listopada 2022

Od Lucasa CD Haniyyi — „A puci puci puci szczeniaczki!”

Poprzednie opowiadanie

Chłopak przyjrzał się dziewczynie. Miał rację, że nie jest z jego obozu. Podał jej dłoń, by mogła wstać. Gdy wstała, przedstawił się.
– Lucas – odpowiedział blondyn. – Te maluchy? Już nie takie małe – cicho się zaśmiał. – On wabi się Tofinek. Ten koło niego to Biszkopt. Moja siostra zaproponowała mu to imię.
Tofinek wyrósł na dość spore psisko. Sięgał synowi Ateny aż do bioder. Biszkopt był ciut niższy, ale nie zmienia to faktu, że mały nie był.
– Co cię tu sprowadza? – spytał się Szwed, głaszcząc jednego z piesków.
— Stwierdziłam, że wybiorę się na spacer. Jest dzisiaj tak pięknie! — Stwierdziła przybyszka. Po niedługiej chwili zastanowienia się nadal mówiła. — A co robią pieski na waszym terenie? Wydawało mi się, że raczej tacy czworonożni przyjaciele nie mają wstępu do Obozu Herosów.
— Bo nie mają — powiedział Lucas. — To… dość długa historia co one tu robią — stwierdził chłopak, odwracając wzrok.
Po krótkim zastanowieniu stwierdził, że opowie jej.
— Wszystko zaczęło się jesienią. Gdy wracałem z lasu, razem z moją siostrą, zauważyliśmy poza naszym terytorium porzucone szczeniaki. Początkowo nie byłem pewny czy to nie jest przypadkiem jakieś pułapka lub krwiożerczy potwór zamknięty w ciele małego pieska, ale, po prostu nie mogłem patrzeć na te małe, puchate ciałka tak porzucone. Wziąłem je. Stwierdziliśmy, że najlepszym pomysłem będzie, by trzymać je w szopce, właśnie tu. Mijały tygodnie, a maluchy były coraz ciekawe otaczającego je świata. Pewnego dnia przez przypadek wbiegły do kilku domków i narobiły bałaganu. Oczywiście przyznałem się Chejronowi, że to moje pieski, które przygarnąłem. Od tamtego momentu kazał mi znaleźć im jakiś inny dom niż Obóz Herosów, dlatego teraz zastanawiam się co z nimi zrobić. Moja siostra nie pozwoli, by je porzucić na pastwę losu, w sumie ja też.
Myśl o tym, co zrobić z prawie dorosłymi już szczeniaczkami, siedziała w głowie Lucasa już od długiego czasu. Żaden pomysł nie był zbytnio dobry, a właścicielowi Obozu obiecał tydzień temu, że znajdzie pieskom nowy dom. Szwed najwidoczniej był już za bardzo przywiązany do czworonożnych przyjaciół, chociaż, nie ma co się dziwić. Można powiedzieć, że je wychowywał, zajmował się nimi, jak były jeszcze małymi, niezdarnymi kulkami futerka. Nauczył nawet Tofinka paru sztuczek! Nie zmienia to jednak faktu, że Lucas czuł się jak taki psi tatuś, który teraz musi z przykrością pożegnać swoich podopiecznych, ponieważ przyszła już pora na rozstanie.
Nagle chłopak uświadomił sobie jedną rzecz. Podobno, w Obozie Jupiter, w przeciwieństwie do jego teraźniejszego miejsca zamieszkania było można trzymać zwierzęta. Nie wiedział dokładnie, czy to na pewno prawda. Może to była plotka? Sam był tam już dość bardzo dawno temu. Przez chwilę próbował w obrębie swojej pamięci, spróbować przypomnieć sobie czy widział tam jakieś zwierzęta. Niestety, nic. Jedyne co pamiętał to fioletowe koszulki obozowiczów i sypialnie, które znacząco różniły się od domków w Obozie Herosów. Nie miał nigdy okazji, by wejść do środka takiego baraku i zobaczyć, jakie tam mają warunki, co ciekawiło Szweda. Może mają taki syf, jak w domku Aresiaków, albo aż świeci na kilometr, bo wszystko jest takie wysprzątane jak w domku Afrodyciatek.
— Słyszałem, że podobno u was można mieć zwierzęta — zaczął mówić chłopak. — Jeżeli to prawda. Chciałabyś je przygarnąć? Znamy się krótko, ale wierzę ci. Wyglądasz na osobę, która jest odpowiedzialna, a Tofinek, Biszkopt i Bąbelek na pewno cię polubią.


Haniyya?
◇──◆──◇──◆
[532 słowa: Lucas otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Eleanor do Lucasa — „A kim ty jesteś?”

Eleanor wyrwała się chwilowo z domku przynależącego do dzieci Hermesa. Miała już serdecznie dość tego wszystkiego, czuła się nadmiernie przytłoczona wszystkimi wydarzeniami, które spotkały ją ostatnimi czasy… Z jednej strony odczuwała pewną ulgę, że skończyły się jej problemy z „normalnymi” ludźmi, z jej dziwną rodziną zastępczą, z rówieśnikami pozostawionymi w starym liceum… Przeczuwała jednak, że nigdy nie zdoła uwolnić się od wrednego Luci, od wymagającego Samuela i Isabel traktującej ją jak niedorozwiniętą. Nawet bowiem gdy oddalają się od siebie, jakaś więź pozostaje — i jest to więź niekoniecznie chciana. Taka jest jednak natura rzeczy — albo przynajmniej temu podobne wrażenie odnosiła Eleanor.
Nie było jednak tak, że bez przerwy wspominała niezbyt przyjemne chwile — nie miała na to po prostu czasu, wolała zajmować się ważniejszymi sprawami i cieszyć się życiem na tyle, ile mogła. W tym momencie właśnie przypominała sobie psa starych sąsiadów, którego kochała — i nigdy zresztą kochać nie przestała — bardzo mocno. Mimo dzielących ich kilometrów ten krótkowłosy owczarek niemiecki na zawsze pozostał w jej sercu. Przypomniała sobie jego miękką sierść, jego bystre, pełne wigoru spojrzenie… Był to w istocie mądry psiak — pomijając to, że znał komendy takie jak siad, leżeć, łapa, głos, turlaj się i czekaj, to — małej wtedy — Hiszpance wydawało się, że zwierzę doskonale rozumie wszystko, co się do niego mówi. Gdy opowiadała mu coś, on przechylał łeb i słuchał… A tak w ogóle, ciekawe czy staruszek jeszcze żyje… Eleanor miała nadzieję, że państwo Flynch opiekowali się nim jak należy przez cały ten czas.
Rozmyślając o tym, dziewczyna wolnym krokiem szła przez las. Wzrok miała skierowany ku zielonemu poszyciu. Oto bowiem znowu nadeszła wiosna, mech nabrał swoich cudnych kolorów, a trawy powstały na nowo, tworząc cudne dywany na łąkach i polach. Kwiaty rozwijały swoje piękne pąki, zdobiąc świat feerią barw. Tak więc — może nie tu, w lesie, ale wszędzie indziej już jak najbardziej — dało się dostrzec różowe główki koniczyny, mlecze — żółte, jakby to samo słońce oddało im blask; białe, drobne kwiatuszki krwawnika oraz stokrotki, o których nie wiadomo czy śmierdzą, czy pachną… Można by tak wymieniać bez końca.
Hiszpanka przysiadła na korzeniu drzewa. Jak tu w ogóle trafiła? Powróciła pamięcią do tego momentu, dwa lata temu… Przypomniała sobie, jak na lekcji biologii nauczycielka pokazywała im ruszający się model tasiemca… Eleanor nie kryła wtedy oczywiście swojego obrzydzenia, co kobieta wykorzystała, podkładając jej napędzanego na korbkę robala pod sam nos. Dziewczyna nie wiedziała, co się wtedy stało i jak tego dokonała, jednak model nagle gwałtownie się skurczył i zmienił w parówkę. Przynajmniej nie był już taki brzydki… Czy to przez to, że jest heroską? Czy już wtedy widziała pierwsze oznaki? Chociaż w sumie nie pierwsze, ponieważ — może to przypadek — już wcześniej zawsze była tam, gdzie działy się dziwne rzeczy.
Zaobserwowała coś jeszcze… Może nie było to związane z tym, co jej jakiś czas temu bezceremonialnie oświadczono, jednak od zawsze odbierała emocje innych jakoś mocniej, dokładniej — tak jakby sama je odczuwała. Takie nietypowe zdarzenia miały wtedy w jej życiu miejsce coraz częściej.
Od małego dręczyła ją Lucinda — dziewczyna o bladej cerze i kruczoczarnych włosach, Europejka. Dziewczyny nigdy nie darzyły się sympatią — to chyba jasne — a oliwkowooka starała się unikać tej drugiej jak ognia. W czasie tych dziwnych wypadków kruczowłosa zaczęła jednak zwracać szczególną uwagę na Eleanor… Pewnego razu okazało się natomiast, że wcale nie jest ona człowiekiem, tylko jednym z tych potworów, które gonią herosów i starają się ich doszczętnie wytępić… Cóż, to był kolejny dowód, który powiedział Hiszpance prawdę — czy tego chciała, czy nie. Tak jak już jednak stwierdziła, frustrowała ją nieznajomość swej biologicznej matki — bo to musiała być bogini, skoro miała normalnego ojca, prawda?
Podążając wokół takich oto myśli, wstała z omszonego korzenia wiekowego drzewa i ruszyła dalej przez las. Z zamyślenia ocknęła się, dopiero gdy pod jej stopą trzasnęła gałązka, a niedaleko rozległ się głos pospiesznego wstawania. Eleanor aż podskoczyła, zaskoczona i lekko przestraszona, gdy zza pnia jednego z drzew wypadł jakiś chłopak — najprawdopodobniej heros — wyraźnie z zamiarem zaatakowania jej.


Lucas?
◇──◆──◇──◆
[650 słów: Eleanor otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Eleanor Rodriguez

Why don’t you just be yourself? … No one can help but admire your spirit

zdjecieEleanor RodriguezONA/JEJ — 16 LAT — PÓŁBOGINI — HISZPANKA — 0 PD — 7 PU — 100 PZEllen#8113

CÓRKA AFRODYTY

niedziela, 20 listopada 2022

Od Philip CD Wandy — „Chwała Juanowi”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Uroczy?
Juan był określany różnymi słowami — dostojny, wspaniały, doskonały, idealny, piękny, nieziemski, niezrównany, nieporównywalny…
Ale uroczy? Słowo „uroczy” brzmiało jak określenie chomika albo małego kotka.
— Jest uroczy. Bardzo — dodała Wanda.
— No, w sumie… Jest uroczy. W końcu to Juan.
Obie dziewczyny były już ubrane — Philip w koszulkę z symbolem Obozu Jupiter i ciepłą, skórzaną kurtkę. Wanda miała na sobie to, co wczoraj — spodnie moro, glany i również kurtka. W końcu jesień — piękna i zachwycająca w internecie, na żywo rzadziej, częściej po prostu bardzo zimna i deszczowa lub grzejąca niespodziewanie mocno w losowych momentach.
— Mam pomysł. Chodź.
Po chwili znajdowały się już obok Juana — Philip przez chwilę z nim rozmawiała, nawet Wanda się z nim przywitała.
— Możesz przynieść koc z mojego posłania? — powiedziała Philip. Wanda skinęła głową i zniknęła w drzwiach baraku.
Philip chwyciła łeb Juana i przybliżyła usta do jego ucha.
— Co o niej sądzisz?
Juan chwilę siedział cicho, po czym parsknął łagodnie.
— Uważasz, że dobra z niej dziewczyna?
Juan delikatnie kiwnął głową.
— Ja też tak uważam. Myślisz, że…
— Mam ten koc! Gdzie jedziemy?
Philip odsunęła się natychmiast od pegaza i przejęła zwinięte kraciaste, flanelowe zawiniątko. Złożyła na parę części i położyła na grzbiecie Juana. Początkowo miała zamiar na niego wsiąść — potem jednak stwierdziła, że może lepiej pomóc wsiąść Wandzie? Tak się chyba... nieważne zresztą, Wanda zdążyła już dosiąść Juana i patrzyła na nią z góry.
— Już, wsiadam.
Philip wskoczyła szybko na pegaza — usiadła jednak za Wandą. Czuła się z tym trochę dziwnie — to zawsze ona siedziała z przodu, zwykle pasażerowie (nadmieńmy, że bardzo, bardzo nieliczni pasażerowie) siedzieli za nią.
— To gdzie jedziemy? Lub lecimy?
— Wiesz co? Ty poprowadź.
— Ja?
— Pokieruj gdzieś Juana. Ufam ci.
— Dobrze…
Po paru krokach Juan wzbił się natychmiastowo w powietrze. Z ust Wandy wydobył się krótki pisk — co nie było aż tak żenujące w porównaniu z tym, że Philip nabrała nagle ogromnej ochoty na zrobienie tego samego.
Chwilę krążyły w powietrzu, aby w końcu wylądować. Jak zorientowała się Philip — było to na brzegu Małego Tybru.
— Chcesz może posłuchać... O Juanie?
Wanda zaśmiała się. Miała bardzo ładny śmiech.
— Tak podrywasz? Na Juana?
— Nie zniżaj roli Juana do samego podrywu! Jest...
— Twoim ideałem? Wzorcem?
— Moim skromnym zdaniem, powinien być ideałem wszystkich. Jest w końcu, no wiesz, potomkiem Pegaza…
— To nie tak, że wszystkie pegazy są jego potomkami?
— Cicho — żachnęła się Philip. — Juan jeszcze bardziej niż inne pegazy zasługuje na to miano.
Wanda nie mogła jej odpowiedzieć, gdyż tarzała się ze śmiechu po trawie.
— Dobra — odpowiedziała, gdy już się uspokoiła. — Opowiedz. Cały życiorys, nie wiem, mit genealogiczny, masz może przy sobie album...?
— Cicho — założenie było takie, żeby to „cicho” zabrzmiało karcąco, jednak cóż. Niezbyt wyszło. Bardziej rozbawione. Chrząknęła.
— Jego pradziadkiem był sławny Roberto, który podobno kiedyś podniósł w powietrze cały wóz zapakowany węglem. I nawet się nie spocił. Dziadkiem był Eduardo — champion wszystkich pokazów końskiej piękności i tych magicznych, i zwykłych, gdzie Mgła zakrywała jego piękne skrzydła. I bez nich był pewnie piękny — w końcu, to dziadek Juana.
Philip rozluźniła się, rozmawiając o Juanie — podobnie jak on sam. Rozłożył się dumnie na trawie, słuchając, jak jego centurionka wyśpiewa niemalże peany na jego cześć.
— Ojcem zaś — Josè. Najszybszy pegaz na całym świecie. I potem urodził się Juan — w roku, w którym i ja przyszłam na świat.
— Więc... wychowywaliście się razem?
— Nawet urodziliśmy się tego samego dnia.
— Niezwykłe. Dzieciństwo z pegazem, pewnie wszyscy znajomi ci zazdrościli.
— Nie miałam znajomych.
— Czemuż?
Wzrok Philip mówił sam za siebie.
— Racja. Juan.


Wanda?
◇──◆──◇──◆
[568 słów: Philip otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

sobota, 19 listopada 2022

Od Colina — „Sikorki głosu nie mają”

Była noc. Chłód i wiatr ze stałą siłą powiewał delikatnie greczyńskie włosy, co sprawiało, że w głębi duszy chłopiec żałował, że nie miał przy sobie bluzy bądź kurtki — jednak nie chciał opuszczać tego wybrzeża. Fale jeziorskie udekorowane światłem księżyca wydawały się mu nader piękne. Wręcz poruszyły jego nieczułą duszą i jakby trzymały przy sobie, nie pozwalając mu oderwać od nich wzroku do momentu, gdy coś nie pochwyciło go za ramię. Był to ptak rozmiarów niewielkich o złotym brzuszku z węglisto-czarnym krawatem, który jakby miał sprawiać, że owa kula piór choć trochę wyglądała poważnie. Gdyby przyjrzeć się plecom tej paridae długo wystarczająco, barwy te szarzały, traciły na odcieniu, by przypominać kolor zielony — choć lepiej zdecydowanie pasowałby tu termin „oliwkowy”. I choć Colin ptaka odganiał, on siedział wciąż, niewzruszony groźbami. Czy jeśli zasiadł na nim ptak, można nazwać go z sylwetki patykiem?
— Pięknie, prawda? — mruknął młodzieniec, by zabić bezlitosną ciszę.
— Jestem bardzo zmęczony. Czy mogę pobyć sam, Bogatko?
— Tak, oczywiście! — odpowiedział, w końcu, sam sobie z przymkniętymi ustami by ktoś przechodzący nieopodal nie myślał, że on jest szaleńcem.
Bo przecież kto o zdrowych zmysłach udaje ptaka? Domniemanym szaleńcem musiałby być oskarżyciel. Dotknął ptaka, popchnął lekko, lecz nie odważył się on drgnąć. On nie wiedział dlaczego.
— Ja nie mam nic dla ciebie. Ja nie rozumiem, czego byś chciała. Spójrz na niebo, skoro jesteś tu, Mi towarzyszką. Widzisz te gwiazdy, które odpłynęły w dal? Chciałbym zobaczyć je, ale po prostu nie widzę. Nie widzę wielu rzeczy, nawet na horyzoncie, więc wyobrażam sobie, co tam może być i jak to może wyglądać. Ja wiem, że gwiazdy są, bo one świecą jasno, ale nie wiem, gdzie patrzeć, by im się przyjrzeć. Gdzie patrzeć, Bogatko?
Uniósł wzrok znad niej i nim począł szukać owych plam, które rozmywały się od razu, gdy położył na nie swój wzrok. Jakby uciekały przed nim. Był na tyle ohydną osobą, że uciekały przed nim nawet gwiazdy i znikały z nieba, by przykryć się ciemno-niebieską, prześwitującą z lekka kurtyną.
— Nie zostawiaj mnie tu, Bogatko, skoro tu jesteś, bo boję się pozostawać teraz sam. To ty jesteś szalona, nie ja, bo ty siedzisz nie obok, a na szaleńcu. Czy ty wiesz, dlaczego matka moja natura zabiera mi wszystko, co mam, po kolei, jakby zamordować powoli mnie próbowała? Choć piękna jest, piękna z ciebie sikorka. To znak jakiś, prawda? — Pogłaskał ją lekko i na nieszczęście jego — i ona w dal odleciała.
— I ty, mi będąca towarzyszką, zostawiasz mnie samego...


◇──◆──◇──◆
[406 słów: Colin otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Colin Nicholas Artino

I łóżko. Łóżko jest moim przyjacielem. Nie ma jak łóżko.

zdjecieColin Nicholas ArtinoON/JEGO — 16 LAT — PÓŁBÓG — GREK — 0 PD — 3 PU — 100 PZMakaron#0337

SYN POSEJDONA

piątek, 18 listopada 2022

Od Ricky'ego — „To będzie wspaniały dzień!”

— To będzie wspaniały dzień! — wykrzyknął Ricky, spadając ze swojej pryczy. Wykonywał przy tym parę gestów mających tę wspaniałość podkreślić, tak więc legioniści wokoło mogli sobie łamać głowy, jakim cudem ten dzieciak jeszcze nie kica w kołnierzu ortopedycznym i o kulach. Mogli.
— Centurionko, to będzie wspaniały dzień! — wykrzykiwał dalej syn Merkurego, teraz już na zewnątrz baraku, gdzie Philip — jak co ranek — robiła krótką przebieżkę z Juanem.
Do uszu zaspanych członków Piątej Kohorty nie dobiegł, o dziwo, jęk Ricky'ego, ani soczysta reprymenda centurionki, albo oba naraz, z akompaniamentem kości miażdżonych przez końskie kopyta — tylko krótkie:
— Owszem, Ricky.
W biednych żołnierzach aż krew się zagotowała — byli pewni, że Philip, nieznosząca tej półboskiej (podobno) pokraki stanie po ich stronie, i nakaże mu szanować współtowarzyszy razem z ich rytmem dobowym. Obiekt ich agresji był doskonale świadomy, co sądzą o nim koledzy z baraku, i najwyraźniej zupełnie świadomie miał to w dupie.
Tymczasem Ricky, nieco zachęcony życzliwą (o ile to możliwe u Philip Morris) odpowiedzią centurionki, podążył za nią. Juan był dość szybki, ale w końcu — syn Merkurego. Pewnie już jako płód urządzał maratony wokół pępowiny, czy jakoś tak.
Czarnowłosa zatrzymała się niedaleko wejścia do Obozu Jupiter. Przystanęła w miejscu, jakby czegoś wypatrując — i faktycznie — po chwili z tunelu wyłoniła się blondwłosa dziewczyna z plecakiem. W tym momencie Ricky nie mógł się już powstrzymać i podbiegł do obu dziewczyn, skandując „HEJ”.
— To nowa? Czy mogę ją oprowadzić? Jak ma na imię? Czyta książki? Co sądzi o estrach? — wciął się natychmiast w coś w stylu „dzień dobry” Philip. Ta, trochę przyzwyczajona do odpałów Ricky'ego, zamknęła oczy, policzyła do dziesięciu i zaczęła rozmowę ponownie.
— Nazywasz się…?
— Mówcie mi TJ.
Centurionka chciała jeszcze coś dopowiedzieć, ale jej uwagę zwrócił kościsty palec syna Merkurego wbijający się w przedramię.
— Tak, Ricky?
Ten wpatrywał się rozanielonym wzrokiem — to znaczy takim, jakim zwykle darzy się piękne kobiety, mężczyzn, ludzi i niekoniecznie ludzi — a w przypadku Ricky'ego, może nowy zestaw Małego Chemika — w każdym razie, wpatrywał się zamglonym wzrokiem w ową TJ, nową, wielką, tajemniczą, boską, niezrównaną, i, na Jupitera, co ona może mieć w tym plecaku?!
— Mówiłem, że to będzie wspaniały dzień.


◇──◆──◇──◆
[352 słowa: Ricky otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Ricky Haru

Za wielka by to była, zaiste, ofiara ze strony tych dwojga opętanych pomyleńców!

zdjecieRicky HaruON/JEGO — 16 LAT — PÓŁBÓG — JAPOŃCZYK — 0 PD — 1 PU — 100 PZ•floweryheart•#7579

SYN MERKUREGO

Od Anemone CD TJ — „Piękny poranek”

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

Anemone popadła w zadumę, naprzemiennie mierząc wzrokiem kwiaty i energetyka. W pierwszym odruchu odrzuciłaby miksturę, w związku z jej postanowieniem o zdrowym trybie życia. Jednak z tą decyzją pojawiały się pytania: czy nie wyjdzie przy dziewczynie na dziecko?, czy nie urazi jej uczuć?. Należy mieć na uwadze, że stojąca przed Anemone nastolatka nie potrafi pleść wianków, a energetyk może ukoić u niej wyrzuty sumienia (— ponieważ, wiadomo powszechnie, że po zdeptaniu rośliny takie z pewnością się pojawiają).
— Nie piję takich świństw — z niepewnym uśmiechem odparła — ale możesz mi pomóc w sadzeniu kwiatów. Zawsze pomagam wyrosnąć nowym w ramach zapłaty za te, które zabijam dla ozdób. 
Niech będzie — po chwili do córki Flory doszła satysfakcjonująca ją odpowiedź. 
W związku z takim obrotem spraw, dziewczyny wymieniły się swoimi imionami i ulubionymi kolorami, po czym Ane poleciła poczekać TJ, podczas gdy ona udała się po swój wiklinowy koszyk. Był on potężnych rozmiarów (co za potwór, mówili starsi uczestnicy obozu), wypleciony tu i ówdzie świecącymi nitkami. Generalnie w jego środku znajdowała się większość sadzonek, jakie tylko można kupić na okolicznych straganach (bądź samemu zebrać)  — ów nasiona były powodem, dla którego Ane była wiecznie spłukana. Posegregowane, leżały grzecznie z przyczepionymi etykietkami i czekały na szansę do życia. Anemone chwyciła rączkę koszu i targała go aż do miejsca, w którym czekała na nią TJ. Przez dalszą drogę pojemnik niosła starsza wiekiem obozowiczka.
— Myślę o wawrzynie szlachetnym — zaczęła centurionka. — Wiesz, chodzi mi o laur. Symbol chwały i zwycięstwa. Ja sama rozumiem jego znaczenie jako zwycięstwo dobra nad złem, życia nad śmiercią. Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie powinno być raczej śmierci nad życiem.
Ane podała nowej znajomej kosz, z którego ta wygrzebała odpowiedni woreczek. Po chwili jego zawartość miała znaleźć się w ziemi, na tyłach kawiarni Bombilo. Właściciel tego miejsca, dwugłowy potwór, z pewnością nie będzie miał nic przeciwko. Przynajmniej tak wywróżyła z płatków róży Anemone.
Dziewczynka usiadła w skupieniu na ziemi, ostrożnie układając swoją kwiecistą sukienkę. Po paru sekundach ciszy z ziemi wystrzeliły pierwsze gałęzi i liście. TJ obserwowała to z dziwnym wyrazem twarzy.
— A więc twoją matką jest Ceres? — spytała, podejrzliwie obserwując rozwijającą się w zawrotnym tempie roślinę.
— Nie! Moją matką jest Flora — z oburzeniem odparła Ane, a nowoposadzona roślina niemal poczęła usychać. — Czy to naprawdę tak trudno zauważyć? Na co mi tam jakaś głupia Ceres na matkę… Moja stara to najlepsza rzymska bogini.
Ane ratowała kwiatek a TJ poszła sadzić pozostałe.
— Możesz zasadzić, co tylko chcesz — ponownie się uśmiechając (albowiem jej chwila gniewu się skończyła) Anemone łaskawie zezwoliła koleżance na samodzielne posadzenie i wybranie kwiatuszków.
TJ raczej nie znała się zbyt dobrze na roślinach, także kopiąc dołki w ziemi plastikową łopatką Anemone (i przy okazji niechcący robiąc jej syf w koszyku), wsadzała do nich po randomowe kwiaty, robiąc z nich szlaczki. Gdy skończyła swoją część roboty, poszła do kawiarni umyć ręce i zamówić sobie coś do picia. Anemone poprosiła o postawienie jej herbaty, gdyż niefortunnie nie miała przy sobie pieniędzy (a tak naprawdę to nie miała ich wcale).
Kiedy centurionka skończyła, jej herbata leżała na stole już od dłuższej chwili i zdążyła wystygnąć. Anemone, całkowicie tego nie zauważając, wciągnęła napój w kilka chwil. Była trochę otumaniona z racji nadużycia mocy, ale jak twierdziła, taki wysiłek pomaga jej utrzymać formę. 
— Bombilo zawsze ma takie dobre te herbaty. I nigdy się na mnie nie złości, kiedy ziemią brudzę mu stoliki. Potwory też są czasami dobre — dziewczyna podzieliła się swoimi przemyśleniami z TJ, odchylając się na krześle. Zrelaksowana wypuściła powietrze z ust. — A teraz opowiedz mi, proszę, o swoim życiu miłosnym i towarzyskim. Moje jest dość ubogie, więc chcę posłuchać jakichś ciekawych historii. 
Siedziały tak długo, rozmawiając i poznając się nawzajem, aż Bombilo nie wściekł się na brudny stół i nie wyrzucił ich z lokalu.

Wątek został zakończony.
◇──◆──◇──◆
[617 słów: Anemone otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 17 listopada 2022

Od Haniyyi do Lucasa — „A puci puci puci szczeniaczki!”

Mieszkam czwarty rok w tym obozie, czuję się tu wreszcie jak w domu. Mam tu już swoich znajomych, można by powiedzieć nawet, że przyjaciół, tylko wciąż mnie zastanawia, co się wydarzyło, że wreszcie moi rodzice postanowili osiąść, po tylu latach tułaczki?
— Mniejsza o to — pomyślałam, odstawiając zestaw do dziergania. Czuć wiosnę w powietrzu. Po smętnych miesiącach szaro-burych odcieni zimy, widać pierwsze promienie słońca. Postanowiłam się trochę przejść, nawdychać pierwszy oparów rozkwitu nowego życia. Kontemplując to, co już się wydarzyło w moim życiu i wyobrażając sobie, co jeszcze może się wydarzyć.
Przechodziłam nieopodal starej szopy, która znajdowała się na skraju Obozu Herosów, gdy nagle usłyszałam coś w krzakach, a sekundę później leżałam na ziemi, czując na sobie wybitnie mokry, ale jednocześnie łagodny język jakiegoś stworzenia. Gdy otwarłam oczy, zobaczyłam białą chmurkę w wywieszonym jęzorem, z którego ciekła powoli ślina, namaczając moje ubranie. Gdy się przyjrzałam kupce futra, poczułam lekkie szarpanie za hidżab i odsłonięcie moich dwukolorowych włosów. Zerwałam się na równe nogi, zrzucając pierwsze „mokrego napastnika” i zaczęłam się rozglądać za złodziejem chusty, którym się okazał… Drugi puchaty zwierz. Gdy go zlokalizowałam, przyjrzałam się obu „napastnikom”. Były to dwa młode psy, na oko półroczne, ale dość mocno wyrośnięte i o dziwo dość dobrze zadbane. Szczeniak, który ukradł moje nakrycie głowy, stał teraz przede mną i powoli merdał ogonem, trzymając w je w zębach. W jego spojrzeniu zobaczyłam tę chęć zabawy, wyzwanie mówiące „chcesz to odzyskać? To mnie złap, jeśli potrafisz”. Nie mogłam się oprzeć tak uroczemu wyzwaniu. Doskoczyłam do szczeniaka z uśmiechem na twarzy, na co on odskoczył i zaczął biec przed siebie, ruszyłam za nim w pogoń, śmiejąc się w głos, po czym nagle szczeniak się zatrzymał, stając przy jakimś człowieku.
— Hej mały, co tam masz? — nieznajomy poczochrał puszystego złodzieja, zabierając mu jego „zdobycz”, na co szczeniak zareagował jeszcze większym machaniem ogonem. Gdy podeszłam do nich bliżej, przyjrzałam się mu. Był w moim wieku, miał śmiesznie długie nogi, a jego włosy przypominały nieokiełznane arcydzieło fryzjerstwa w kolorze blond.
— To mój … — zaczęłam, ale nagle znikąd pojawiły się jeszcze dwie kopie małego złodzieja, mało mnie nie taranując, na co uśmiechnęłam się pod nosem. Chłopak na szczęście usłyszał rozpoczęte zdanie i spojrzał na mnie błękitno morskimi oczami. Było w nich coś… coś, co sprawiało, że chciało się mu zaufać, poddać pod jego opiekę, takie bezpieczeństwo, które jest już rzadko spotykane.
— Nie jesteś raczej z tego obozu, prawda…? — spytał z uniesioną brwią, jednocześnie podając mi chustę.
— Racja, jestem z Obozu Jupiter — odparłam spokojnie, umiejscawiając namoczoną do wstępnego prania część garderoby, którą wręczył mi chłopak, odrobinę krzywiąc, po zetknięciu wydzielin z pyska z moimi włosami. — Nazywam się Haniyya. A ty i te łobuzy to…? — dodałam po chwili z uśmiechem, schylając się do poziomu szczeniaków, odsuwając jednak hidżab na bezpieczną odległość, z dala od tych uroczo ostrych kiełków.


Lucas?
◇──◆──◇──◆
[463 słowa: Haniyya otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Lucasa CD Louise — „Kamyk towarzysz”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Sytuacja, w której znalazły się dzieci Ateny, była ciężka. Pod jakim względem? Takim, że teraz muszą coś z tymi szczeniakami zrobić. Nie zostawią ich tutaj samych. Przypominam, że to Obóz Herosów, tu może się wszystko wydarzyć. Do domku szóstego także ich nie wezmą. Po pierwsze, co powiedzą innym, jak ci zobaczą na ich dłoniach pieski? Jedni będą chcieli wytulić, drudzy chwycą swoją broń do dłoni, będąc gotowym, by zaatakować potwora w skórze szczeniaka. To wywoła zbyt wielki chaos, którego Lucas nie lubił, nawet bardzo. Zostanie w szopce, która znajdowała się w lesie, także było niebezpieczne. Opcja, by wyjść z Obozu i znaleźć miejsce, gdzie można je oddać, w bezpieczne miejsce, także odpadała. Była zbyt późno, a blondyn nie chciałby zbytnio umrzeć przez to, że szukał miejsca dla małych, puchatych kuleczek. Nie wiadomo czy uznaliby to inni za śmierć bohaterską. Patrząc na to z innej strony, chciał uratować przed śmiercią młode pieski.
Lucas stał oparty o zimną i brudną, prawie że rozpadającą się ścianę szopki. Przez cały czas spoglądał na psie maluszki. Nie byłby w stanie ich tu zostawić. Syn Ateny był tą osobą, którą nieważne co dasz do opieki, ona będzie chciała zająć się tym najlepiej jak umie tak jak w przypadku Magnusa, a teraz szczeniaków. Może wynikało to z tego, że zawsze, od małego chciał mieć zwierzaka. Było mu to obojętne czy to pies, kot, jaszczurka, chomik czy coś innego, byle było. Niestety, wszelkie błagania i prośby chłopca nie zostały spełnione. Ojciec tłumaczył się słowami typu, „wiesz, że długo pracuję, a ty jesteś za mały, by się sam zająć zwierzakiem”, a także słowa typu „zwierzę to duża odpowiedzialność” i inne takie. Kiedyś Alice, sąsiadka, która zajmowała się nim przez większość czasu, miała kota. Zbyt długo się nim nie nacieszyła. Gdzieś tak miesiąc później zaginął.
— Dobra, słuchaj Louise — zaczął swoją wypowiedź Lucas. — Zostanę tu z nimi. Do obozu nie ma co iść. Po pierwsze, tylko narobimy bigosu, cały Obóz się zleci i zacznie nam macać te pieski. Nie znam się na psach, ale obstawiam, że potrzebują one spokoju. Po drugie, dajmy na to, że nagle któremuś zachciało się lać lub srać. Co zrobisz? Przez okno wyrzucisz lub posadzisz przed domkiem znienawidzonych dzieci? Tutaj w lesie to przynajmniej jedynie otwierasz te drzwi, które i tak się zastanawiam jakim cudem się trzymają, piesek załatwia swoje potrzeby i bierzesz go z powrotem.
— Jeżeli ty zostajesz, to ja z tobą — powiedziała grupowa.
Lucas poprosił Louise, by ta poszła po jakiś koc, zostawiając u niego na rękach trzeciego szczeniaczka, całego białego.
Wszystkie trzy małe kuleczki nadal spały. Chłopak usiadł w kącie szopki, kładąc maluszki na swojej klatce piersiowej. Gdy jego siostra przyszła, jej uśmiech na twarzy się powiększył. Czy to nie był uroczy widok? Dziewczyna usiadła koło niego.
— Widzę, że się wczułeś — zaśmiała się.
— Oj tam, po prostu gdzieś tak słyszałem, że jak szczeniaki słyszą bicie serca, to się uspokajają, bo przypomina im się ich matka, no coś takiego — odpowiedział blondyn.
Syn Ateny oddał blondynie jej pieska, którego niosła podczas podróży do szopki. Widać było, że się polubili. Lucas najbardziej polubił tego z oklapniętym uszkiem. Jako ośmioletni chłopiec marzył o takim. Jak widać, marzenia się spełniają.
Szwed nagle doszedł do pewnego wniosku. To było wiadome, że przecież jedno z nich musi stać na czatach, lub nasłuchiwać czy przypadkiem nic nie idzie, a przy okazji dbać o szczeniaczki.
— Louise… zdałaś sobie z czegoś sprawę?
— Z czego?
— Że przecież nie możemy tak sobie na spokojnie spać. Co, jeśli nas coś zaatakuje w nocy? Lub jak nagle jeden z naszych piesków coś będzie chciał, a my zapadniemy w twardy sen i nie usłyszymy jego pisków? I zanim coś powiesz. Ja już wpadłem na pomysł. Teraz ty pójdziesz na czaty i będziesz patrzeć czy nic nie chce nas pożreć, a przy okazji będziesz mieć maluszki na uwadze. Ja mogę czuwać w nocy.
Więc oto i tak Atenciątka się podzieliły. Teraz, wieczorem, Lucas ma szansę trochę się przespać, a Louise pilnuje.
Blondyn był tak padnięty, że od razu zasnął. Cóż, Szwed za długo nie pospał. Gdy księżyc, wraz z gwiazdami pojawił się na niebie, jego siostrzyczka od razu go obudziła, by teraz on pilnował. Lucasowi zdawało się, że spał jedynie pięć minut. Jakby było tego mało, mróz był nieziemski, jakby był środek zimy, a przecież nawet jesień się dobrze nie zaczęła. Te nocne czuwanie zapowiada się być naprawdę super, i to tak w sarkazmie oczywiście.
Rozczochrany i zmęczony, pierwsze co zrobił, to oczywiście sprawdzenie gdzie są szczeniaczki. Wszystkie spały razem, zwinięte w kłębuszek. Kolejnym zadaniem było obczajenie terenu. Na szczęście nic. Jedynie było słychać odgłosy nocnych zwierząt, typu sowy. Teraz zostało jedynie przetrwać noc. W lesie pełnych potworów i szczeniakami. Zmęczenie okazało się jednak o wiele większe, niż się mogło mu wydawać. Oczy same mu się zamykały, a na dodatek, jakby tego było mało, jeden z piesków się obudził. Lucas wiedział, co to znaczy. Piesek chciał siusiu.
— Kurwa, teraz? — powiedział załamany Szwed, podnosząc pieska, a następnie udając się do lasu.
Oczywiście to byłoby zbyt piękne, gdyby puchata kuleczka załatwiła swoje potrzeby od razu. Zanim załatwiła się, małe łapki truchtały sobie, obwąchując nieznajomy dla malutkiego, czarnego noska teren.
— Weź, się wyszczaj, błagam cię!
Dopiero po chwili piesek wysłuchał Lucasa.
— Dziękuję za wysłuchanie, a teraz wracamy, bo uwierz mi. Nie chcesz być pożywieniem dla potwora. Szczerze, ja też nie chcę, dlatego super by było, gdybyśmy już wrócili — swoją przemowę zakończył, a następnie wziął szczeniaczka na ręce.
Żeby nie było, że wszystko zakończyło się tak super dobrze. Po powrocie do szopki małemu piesku zachciało się bawić, dlatego też Lucas, wykończony, wyglądający jak typowy maturzysta, który uczy się po nocach, by zdać, jedyne co robił, to machał dłonią tam i z powrotem. Kremowy piesek i tak bardzo dobrze się bawił, próbując złapać rękę blondyna.
— Słuchaj maluchu — zaczął mówić syn Ateny. — Wiem, że bardzo chcesz się bawić, ale może to już z rana, dobra? Widzisz, jak ja wyglądam? Jakbym był ojcem co najmniej pięciu niemowląt, a aktualnie zajmuje się jednym szczeniakiem.
Piesek jednak nie miał zamiaru okazać ani trochę skruchy. Jedynie szczeknął radośnie, przez co obudził swoje rodzeństwo. Mina Lucasa była niezbędna.
— Najgorsza noc w moim życiu — westchnął blondyn.


Louise?
◇──◆──◇──◆
[1014 słów: Lucas otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 15 listopada 2022

Od Khai CD Gaspara — „Gaspar Farkas nienawidził zimy”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Khai nieczęsto bywała w obozie podczas zimy. Akurat teraz wydarzyło się tak, że, chcąc nie chcąc, znalazła się tutaj. Tak właściwie to nie miała innego wyboru. Mama zajęta była przez jakieś ważne wyjazdy, czy coś. Trwały ferie, więc nikt nie narzekał, a już na pewno nie białowłosa córka Posejdona. Już zdążyła zapomnieć o troskach w rodzinnym domu i cieszyła się swoją obecnością wśród herosów. W trakcie roku szkolnego brakowało jej tego. Tej całej przyjaznej atmosfery, nawet jeśli czasem ciut chaotycznej, tych wszystkich różnorodnych twarzy, starych znajomych, nowych przygód. Tak to widziała swoimi oczami Rokke, bo przecież nie potrafiła patrzeć inaczej, niż pozytywnie. Jak przez różowe okulary.
Ona bardzo lubiła zimę. Choć w jej rodzinnych stronach rzadko padał śnieg, sam ten mroźny, oszroniony klimat robił swoje. Można było grzać się pod kocem, pić ciepłe herbaty i kakao w hektolitrach, kiedy za oknem panowała nieprzystępna przygoda. Aczkolwiek jakby tak dłużej się zastanowić, to Khai lubiła każdą porę roku na swój sposób, bo w każdej znajdowała coś wyjątkowego i wartego uśmiechu.
Myślała, że ten dzień przebiegnie w miarę spokojnie. Nie planowała napotykać żadnych niespodzianek ani tym bardziej pakować się w jakieś kłopoty. Od samego rana już nie spała, równo ze słońcem wstała na nogi, a teraz szukała sobie zajęcia albo najlepiej kogoś, do kogo mogłaby się przylepić. Miała wrażenie, że wszystko było dopięte na ostatni guzik i nic jej już dzisiaj nie zaskoczy.
Niestety wrażenia czasem bywają złudne, a plany zmieniały swój przebieg. Tak też się stało, kiedy zmierzanie z jednego końca obozu do drugiego zostało jej brutalnie przerwane. Najpierw usłyszała jakby stłumione wołanie gdzieś z góry, ale szybko pokręciła głową, biorąc to za jakieś zwierzęta lub przesłyszenie. Tymczasem gałązka, która nagle spadła pod jej nogi, zmusiła ją do spojrzenia w górę. Przekonała się wtedy, że słuch to ona miała całkiem dobry i wcale się nie przesłyszała. Chyba wolałaby, żeby jednak tak było.
Naprawdę nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła w swoich orzechowych oczach. Ktoś siedział na drzewie? Nie przypominała sobie, żeby brała jakieś podejrzane substancje z domku dwunastego. Nie miała halucynacji.
Zorientowała się, że nieco za długo wlepiała wzrok w górę bez żadnego ruchu, więc chciała się czym prędzej zreflektować.
— Jak ty tam wlazłeś?! — krzyknęła, wciąż w niedowierzaniu — i po co?
Nie pomyślała, że przez dystans między nimi komunikacja będzie utrudniona. Mogła krzyczeć w wiatr, a prawdopodobnie nasz mały Tarzan mało usłyszy. Chociaż wydawało jej się, że wyłapała krótkie „nie wiem”. Szkoda tylko, że teraz to ona nie miała bladego pojęcia, co powinna robić.
— Jak się ściąga ludzi z drzew? — pisnęła sama do siebie, przykładając wierzch dłoni do ust.
Że też musiał wybrać tak wysokie drzewo. Gdyby odległość od ziemi była trochę mniejsza, to można by wykombinować, jak go złapać i przy ewentualnym skoku nic by się nie stało… Choć to też niosło ze sobą duże ryzyko. Na bogów, ona tu, jedna, sama, a do strażaka to jej było daleko! W jaki sposób miała znaleźć odpowiednie rozwiązanie?
W momencie poczuła się przytłoczona nową odpowiedzialnością. W końcu na jej barkach mogło spoczywać teraz czyjeś życie. Co, jeśli chłopak zaraz zleci na dół? Połamie się, na pewno tego nie przeżyje. Zestresowała się trochę, gdzieś tam w środeczku, ale starała się to w sobie stłumić, bo przecież musiała sobie jakoś poradzić. Uparła się, że proszenie o pomoc kogoś jeszcze to będzie ostateczne wyjście. Nie chciała zrzucać kłopotu na kogoś innego.
— Zaraz coś wymyślę! — nagle znów poderwała głowę do góry.
Była świadoma, że już długo myślała. Kurczę, jednak ktoś u boku teraz by się przydał… Czuła potrzebę wylania swoich myśli na głos. Potrzebowała z kimś się skonsultować. Tylko z kim?
„Tylko nie próbuj spadać w trakcie mojego główkowania” powiedziała do siebie w myślach, grzebiąc butem w podłożu. Tak po cichu to liczyła, że ktoś zwróci na nich uwagę. A tak bardzo chciała też poradzić sobie sama. Nie miała żadnych pomysłów.


Gaspar, jak leci czas na drzewie?
◇──◆──◇──◆
[635 słów: Khai otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 13 listopada 2022

Nowości, nowości, nowości

KONIEC CHOLERNYCH UMIEJĘTNOŚCI

Ktokolwiek jest na blogu dłużej niż miesiąc będzie wiedział o największej zmorze tego bloga: mechanikach. „Panie Aleksie, ale jak ja mam te umiejętności rozdzielić... och okej”, *wychodzi z serwera*.
Wysłuchaliśmy was. Przeredagowanie nic nie zdziałało, Alex płakał jak pisał, ale mamy to: nastąpiła rewolucja umiejętnościowa.
• Przede wszystkim usunęliśmy poziomy, coś, co sprawiało prawdopodobnie najwięcej kłopotu. Od teraz możecie wrzucić tyle ile macie Punktów Doświadczenia w dowolną umiejętność, bez zmieniania tego na poziomy, bla, bla, bla. Jedyną zasadą jest trzymanie się limitu: w sześciu statystykach głównych każda umiejętność może mieć max. 550 PD, zaś w pozostałych kategoriach umiejętności max. 60. Brać kalkulatory i wio.
• Według nowego systemu, pozmienialiśmy wszystkim postaciom umiejętności według starego systemu na nowy. A że zmiana polegała jedynie na zniesieniu poziomów, to nic, oprócz zapisu, w waszych umiejętnościach się nie zmieniło. Możecie spać spokojnie. Poza jedną rzeczą...
• ...która jest na waszą korzyść. Każdy półbóg dostaje od swojego przodka bonus do dwóch wyznaczonych umiejętności. Według starego systemu dodawany zostawał +1 poziom, niezależnie od wydawanej na niego liczby Punktów Umiejętności. Ze względu na zniesienie poziomów, każda postać będzie dostawać teraz +10 PD do wyznaczonych umiejętności. U postaci, które były na blogu przed rewolucją postanowiliśmy zostawić poziom = liczba PD, czyli na waszą korzyść. Prawdopodobnie źle to wszystko wytłumaczyłem, więc po prostu wiedzcie, że jak dołączyliście wcześniej niż w listopadzie, to macie więcej punktów w bonusowych umiejkach. Juhu.
• Ze względu na zniesienie poziomów, w przypadku walki i/lub sesji z Mistrzem Gry, przeliczanie waszej punktacji na modyfikatory kostek to JEGO PROBLEM. W sumie do tej pory też tak było, że posługiwanie się umiejętnościami to był problem MG, ale teraz to on będzie miał więcej problemu.

CATCH 'EM ALL, CZYLI NOWI MODERATORZY

Ktoś, kto siedzi na naszym Discordzie już i tak o tym wie, ale nałożyli na mnie presję, żebym powiedział o tym oficjalnie, więc, proszę bardzo: mamy dwóch nowych moderatorów i jednego administratora. Wow!
Pheo [pheonicids#4009], która moderatorką jest już chyba od października albo września, autorka Dany'ego Barlowa z domku Hermesa, miłośniczka zdjęć Roberta Pattinsona i koneserka umawiania się na pięć rzeczy w jednym dniu przez jej niezdiagnozowane ADHD od teraz będzie zajmować się: nadzorowaniem Discorda, wstawianiem opowiadań i formularzy, odpowiadaniem na pytania dot. bloga (tych niedotyczących pewnie też) i prowadzeniem eventów.
Karo [Karo#4921], który jako moderator spełnia się tylko w pilnowaniu Discorda, przyszły mistrz szachów, siatkarz, Bokuto kinnie i autor sztywnego jak koci ogon syna Ateny Ziona McQueena, będzie zajmował się porywającą liczbą obowiązków: nadzorowaniem Discorda i wstawianiem opowiadań.
Yender [yender#3602], który do tej pory był Mistrzem Gry, awansował o dwa stopnie (powiedzmy) i został administratorem. Od teraz będzie robił prawie wszystko. Czyli w sumie jak wcześniej, bo go zmuszałem.

BĘDZIE EVENT?

No będzie. O tym evencie gadam już od wieków, ale przesuwanie go jest spowodowane dwoma głównymi rzeczami: tym, że czekaliśmy na skończenie rewolucji umiejętnościowej i faktem, że w tym roku piszę cholerną maturę, a w związku z tym główny pomysłodawca eventu nie ma czasu. Ale nie martwcie się, serio. Mamy go więcej niż mniej. Najważniejsze teraz będzie porozpisywanie wszystkiego na spokojnie, ułożenie planów i zakończenie pewnych wątków. Stay tuned.

NAJLEPSZY PRACOWNIK MIESIĄCA

No niestety, nie będzie to głosowanie na najlepszego członka administracji. (Ja bym wygrał). Planujemy za to na sam koniec listopada-początek grudnia wprowadzić za to coś znacznie przyjemniejszego; głosowanie na postać miesiąca. Popularna metoda na blogach i w RP, odrzucana przez nas na długi czas, ale czego się nie robi dla rywalizacji.
Głosowanie na postać miesiąca będzie polegać — wiadomo — na wyłonieniu najlepszej postaci udzielającej się na blogu w ciągu ostatniego miesiąca. Każdy członek bloga „dostanie” trzy głosy i za pomocą głosowania na discordzie lub wiadomości prywatnej do administratora będzie mógł zagłosować na postać, która jego zdaniem najbardziej zasługuje na tytuł najlepszej w miesiącu. Wszystkie trzy głosy będzie można oddać na trzy różne postacie lub na jedną. Jak sobie tylko wymarzycie.
Oczywiście lista „kandydatów” do głosowania zostanie uprzednio opublikowana przez administrację. Warunków jest kilka: przede postać musi mieć napisane przynajmniej jedno opowiadanie w ciągu miesiąca i być na blogu dłużej niż miesiąc. Nagrody będą jeszcze do ustalenia.

czwartek, 10 listopada 2022

Od Milio CD Andrew — „Miasteczko Halloween”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Przez naprawdę okrutną chwilę Milio miał ochotę parsknąć śmiechem. Otworzył usta, zmieszany, kiedy uwaga zwróciła się na niego i już, już, sekundę później odpowiedziałby „nie”, gdyby nie to cholerne, błagalne spojrzenie Rubena zza stołu. Ów maniakalny wzrok skierował go dalej do przerażonego Andrew przygryzającego wargę tak mocno, że zaraz mogła mu polecieć krew.
Odchylił się na krześle, zaczerpnął płytki wdech, żeby nie zesrać się w gacie ze strachu i rzucił:
— Odwrócenie uwagi kochanka? No jasne, brzmi super. Nie mogę się doczekać.
— Jesteśmy umówieni. Przypilnujcie następnym razem swojego kolegi, żeby nie podejmował decyzji za was — rzucił Ares, niedbale machając ręką w stronę Andrew.
Syn Hekate zatrząsł się ze złości. Milio chwycił go za kolano pod stołem, żeby dać mu znak, że wie, co robi.
W rzeczywistości, oczywiście, Milio za chuja nie wiedział, co robi.
— No, to mamy kontrakt.
Ares pstryknął palcami. Rozległo się doniosłe kwiczenie, a zaraz potem do karczmy wpadł miniaturowy dzik o lśniącej zbroi, pod którą chowała się jego szczecina. Naramienniki pokrywały czerwone plamy i Milio miał dziwne przeczucie, że nie była to rdza.
— Dzik erymantejski…? — jęknął Andrew.
Ruben ukrył twarz w dłoniach.
— Zapewniam cię, że to najzwyklejszy dzik, jakiego w życiu widziałeś.
Ares uśmiechnął się złowieszczo. W jego oczach zatańczyły płonące ogniki, odzwierciedlające niemal czerwień oczu miniaturowego dzika, który zaskrzeczał wesoło, kiedy jego właściciel drapał go pod zbroją. Milio nie wiedział już do końca, kto jest tutaj do kogo bardziej podobny; czy dzik do Aresa, czy Ares do dzika.
— To nie byle jaki dzik. To mój dzik. Bojowy dzik. — Bojowy dzik kwiknął, odsłaniając do chłopaków cały arsenał naszpikowanych zębów. — Mpéikon pilnuje moich półbogów na misjach.
— To taka… ochronna świnka? — zagadnął Milio.
Po palcach Aresa ściekał złoty ichor, kiedy Mpéikon rozkosznie obgryzał mu palce.
— Nie. Po prostu was zabije, jeśli zrobicie coś nie tak.
— No jasne. Jakim cudem wcześniej na to nie wpadłem.
— A teraz pozwólcie. Przed chwilą gdzieś na świecie dokonano ludobójstwa i normalnie aż muszę to zobaczyć. Rozumiecie, bóg wojny i jego obowiązki.
Strzeliwszy palcami, bóg rozleciał się w złoty pył. Tymczasem Milio, Andrew i Ruben po prostu siedzieli w milczeniu. Siedzieli, dopóki Kréas nie przyszedł z zaczerwienioną od krwi ściereczką i nie zaczął zmazywać ze stołu złoty pył pozostawiony po Aresie.


﹀ ︿ ﹀


Szybko się okazało, że świnia także z nimi śpi.
Kréas wpuścił ich do niewielkiego pokoju wykończonego drewnem. Dwa łóżka, zabrudzone czymś żółtym i Milio naprawdę nie chciał wiedzieć czym, stały niebezpiecznie blisko siebie. Na żadnym z nich nie było ani kołdry, ani nawet lichego nakrycia, a sądząc po trzaskających oknach, Milio domyślił się, że nikt dzisiaj się nie wyśpi.
Było też i trzecie łóżko, z przewiewnym baldachimem i krwistoczerwonym okryciem ozdobionym diamencikami. Ilość poduszek na tym jednym łóżku była zdecydowanie większa niż na wszystkich łóżkach w Obozie Herosów razem wziętych.
— Rezerwuję to najlepsze! — wrzasnął Ruben.
Milio złapał go za nadgarstek, zanim zdążył wyrwać się do krwistoczerwonej pościeli.
— Nie ma takiej opcji! Widziałeś kiedyś zakładnika śpiącego na królewskim łóżku?
— Ja nie jestem zakładnikiem — rzucił Andrew, do pary również zatrzymany za nadgarstek przez Milio.
— To nie dla was — burknął Kréas z kamienną twarzą. — To łóżko Mpéikona — nie drgnęła mu przy tym żadna powieka.
— Też mogę chrumkać, jeśli to coś zmieni… — westchnął Andrew.
— Słodkich koszmarów — warknął Kréas, ledwie poruszając ustami, po czym zatrzasnął za sobą drzwi.
Rzucili swoje torby na ziemię, podczas gdy Mpéikon w najlepsze tarzał się w swojej czerwonej pościeli.
— Zdejmij zbroję, zanim wejdziesz do łóżka — mruknął Milio.
Mpéikon odchrumkał mu obraźliwie.
— Bez takiego słownictwa pod moim dachem, młody dżentelmenie.
Andrew runął na pożółkły materac. Najwyraźniej nic nie było w stanie ich już dzisiaj przestraszyć. Nawet zasikane łóżko.
Milio schylił się do swojego plecaka, musnął palcami kamień Kanmi, zarzucił sobie na szyję pęknięte słuchawki i wyrzucił na łóżko czarną koszulkę.
— A tak właściwie, Milio — zaczął Andrew. — Czemu wziąłeś tylko dwa łóżka?
— Wcale nie żartowałem, że będę spać z Rubenem.
Andrew posłał mu niezręczne spojrzenie.
— Bogowie, nie wiemy, czy nagle nie ucieknie nam w środku nocy. Widzisz tę jego blond czuprynkę? W tej łepetynie nie kręci się nic mądrzejszego niż walka tą swoją wykałaczką. Dlatego — pokazał Andrew sznur, który wcześniej zdjął z ich pegazów — będziemy do siebie przywiązani. Jeśli on ruszy ręką, ja się obudzę.
— Wolę spać ze świnią — syknął Ruben. — Poza tym, kretynie, jakbyś nie zauważył, w zasadzie jesteśmy wszyscy połączeni przez bekona. Jeśli zrobimy coś nie tak, zabije nas. A jeśli nie świniak, to Ares. A więc jeśli ucieknę, świnia zabije najpierw mnie, a potem was.
Andrew zachichotał, podnosząc się na łokciu ze swojego materacu.
— Taki jesteś mądry? — warknął Milio. — W takim razie weź to!
Rzucił się na Rubena, przy okazji taranując Mpéikona i jego satynowe poduszki. Świnia skrzeczała z przerażeniem, chowając się za Andrew, podczas gdy Milio i Ruben siłowali się w czerwonej pościeli.
Milio wygrał. Jego włosy wyglądały jak miotła i syn Aresa podczas szamotaniny prawdopodobnie opluł go w twarz, ale Ruben siedział z rękami przywiązanymi złotym sznurem do świńskiego łóżka, niezdolny ruszyć się dalej niż o centymetr.
— Rozwiąż mnie! — wrzasnął.
Milio zaśmiał się, padając na łóżko obok Andrew. Ciężar jego ciała podskoczył na materacu Mpéikona, który kwiknął i uciekł z powrotem do swojej pościeli.
— Sam chciałeś spać ze świnią — zaświergotał Milio.
Twarz Andrew była prawie tego samego koloru co jego włosy ze śmiechu. Ruben szamotał się, sycząc i co jakiś czas wrzeszcząc jak złośliwe małe dziecko.
— Chyba powinieneś się zamknąć — dorzucił Milio. — Mam dziwne przeczucie, że Mpéikon nie lubi, kiedy ktoś go budzi.
— No właśnie. Widziałeś jego zęby.
Ruben przestał się szamotać. Świnia zachrapała.


Jedną z form tortur dla Rubena było niepozwolenie mu się umyć. Znaczy, Milio uznał to za formę tortur, kiedy po walce z nim, uśpieniu Mpéikona, prysznicu wszystkich poza Rubenem i opatrzeniu swoich ran zorientował się, że mógł pozwolić mu się umyć najpierw, zanim postanowił go związać.
Może i był trochę niehumanitarny, ale nie uwierzyłby, że Ruben nie śmierdziałby, tak czy siak, po nocy spędzonej w jednym łóżku ze świnią.
Milio zgasił światło, rzucając się na swój pożółknięty materac i rozwalając się na całą długość łóżka. Nastała długa, niezręczna cisza, podczas której dało się niemal usłyszeć myśli wszystkich w pokoju — poza świnią, oczywiście. Świnia chrumkała przez sen w najlepsze.
Milio, Andrew i Ruben za to długo jeszcze nie potrafili zasnąć, prawdopodobnie z trzech różnych powodów, które kotłowały się w ich wzbudzonych głowach. Wszyscy myśleli o czymś innym, ale misją Aresa martwili się najmniej. Co jakiś czas ich niezręczną nocną ciszę i chrumkanie Mpéikona przerywało przewracanie się z boku na bok jednego lub drugiego, pociąganie nosem lub cykady za oknami. I kiedy już niezręczna, nocna cisza naprawdę przestawała być do zniesienia, Ruben mruknął cichym głosem:
— Milio, jednak wolę spać z tobą.
— Spierdalaj.


W alternatywnym uniwersum, za górami za lasami, oni wszyscy serio się przyjaźnią. Andrew?
◇──◆──◇──◆
[1092 słowa: Milio otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]