LATO
Zapach wilgotnej gleby przywracał do zmysłów myśli o chłodnym wieczorze w środku lata, gdy stopni jest już tyle, że można zanurzyć się z komfortem w zimnym, opuszczonym jeziorze i nie dostać przy tym hipotermicznych ciarek. Duchota w powietrzu spierała się z tym wrażeniem, jakby kłócąc o swoje miejsce w świecie, dając do zrozumienia, że tylko jedno z nich może istnieć w tej samej czasoprzestrzeni równocześnie. Z tego powodu wszystko wokół wydawało się zniekształcone, jak w stanie głębokiej derealizacji, jak gdyby ciało należące do konkretnego kogoś stawało się podmiotem, a nie przedmiotem, który owy podmiot przecież powinien obsługiwać.
Havu pachniał podobnie. Jak świeży podmuch ciepła, jak orzeźwiające krople pierwszego deszczu po długim czasie uporczywej suszy, jak słońce przykryte przez nieliczne chmury — wszystko tak bardzo oddalone i niedostępne, widziane przez wszechobecną, aczkolwiek rzadką mgłę. Jak coś, co go poskramiało, czego nie mógł ująć bezpośrednio w ręce, choć mógł tego dotknąć (a raczej tylko wydawało się mu, iż jest w stanie to zrobić).
Słaba poświata przenikająca przez witraże oświetlała pomieszczenie, które o tej porze było całkowicie opustoszałe, a co za tym idzie, ciche, jakby nie zostało nigdy naznaczone ludzkimi głosami, mówiącymi modły, za którymi i tak nie kryło się nic czystego.
— Dziwnie się tutaj na ciebie patrzy — powiedział Havu, przyciskając bardziej skrzyżowane ramiona do klatki piersiowej.
Judas oparł się o mensę ołtarzową.
— No, wiesz… — Uciął i zamilkł, jakby zdanie, które formułował, tak po prostu uciekło mu z głowy. — Nosisz dosłownie sukienkę. — Tutaj spuścił wzrok, a jego wargi zadrżały.
— Masz jakąś traumę, o której nie wiem?
— Co? — Uśmiechnął się, lustrując twarz Judasa w poszukiwaniu odpowiedzi na to, co miał w ogóle na myśli (widząc jednak odwzajemniony — zapewne w innej intencji — uśmiech, powinien sam sobie odpowiedzieć) zadając to pytanie. — Nie. A ty? — parsknął czymś zawierającym w sobie zarówno żart, jak i wyrzut.
— Nie, nie mam.
Havu musiał wyjątkowo żałować przyjścia tutaj i tego, że niekiedy bez żadnej dogłębnej analizy poddaje się niektórym słowom mężczyzny, robiąc to, co ten nawet nie powie wprost, a zasugeruje — czy to jest nawet głupie zrobienie czegoś z nim, czy pójście w konkretne miejsce.
Ksiądz nic nie powiedział. Sprzątnął ostatnie rzeczy przy ołtarzowym stole. Wytarł i odłożył złote kielichy na swoje miejsce, poprawił czysty, biały obrus, zdmuchnął świece tego samego koloru — miejsce wyglądało znowu dokładnie tak, jak wygląda w stanie oczekującym na następną mszę. Drugi mężczyzna obserwował jego ruchy z dozą zaniepokojonej uwagi, nierozumiejąc, jak ktoś może czuć się dobrze i naturalnie w takim miejscu.
— Chciałeś coś, tak w ogóle? — spytał Havu.
— A, nie — bąknął. — Często po ciebie przychodzę i pomyślałem, że to będzie miłe, jak zrobisz to samo dla mnie.
Mężczyzna mrugnął na niego i o mało co nie westchnął, ale zamiast tego, skrzywił się na twarzy — nie wiedział, czy go obraża, obwinia za coś, czy żadne z tych, co oznaczałoby, że musiałby się domyślać o istne niewiadome, czego po prostu nie cierpiał, a co było kwintesencją przebywania z Judasem.
— W takim razie robię to ostatni raz.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
Havu rozłożyłby ręce, ale chyba uznał, że nie będzie aż tak dramatyczny.
— Zastanów się czasem, Judas. Dosłownie… jesteś księdzem. I robisz takie rzeczy, których ksiądz raczej nie powinien robić — wyrzucił te słowa z ledwo słyszalnym pretekstem i szorstkością, którą ukazywał właściwie tylko przy półbogu. — To powinno być dla ciebie oczywiste, czemu coś jest dziwaczne.
Pierwszy raz poruszył ten temat. Byli dorosłymi facetami, więc pewnie powinni zrobić to wcześniej.
— Mi tam to nie przeszkadza. — powiedział Judas, wprowadzając Havu w pewne zwątpienie i jeszcze większe niezrozumienie.
— Mówisz serio?
Przytaknął skinieniem głowy.
— Nie myślisz, że twojemu Bogu przeszkadza?
Wzruszył ramionami.
— Gdybym miał wybrać między tobą a Bogiem, to i tak wybrałbym Boga.
Havu nawet nie drgnął, a raczej drgnęło coś w jego środku, czego nawet poprzez reakcje fizjologiczne nie mógł wykazać zewnętrznie.
— Wiesz co? Pierdol się.
Nie odszedł. Nie spuścił wzroku z mężczyzny. Judas złapał nadgarstek rudowłosego, który ten próbował w pierwszej chwili wyszarpnąć, a w drugiej wyprostował się, spinając ramiona, czując, jak ten dotyk nie jest ani w jednej jednostce procentowej natarczywy. Jednocześnie powodował, że czuł się osaczony, czego skutkiem była ambiwalentna, nieruchoma reakcja. Pozwolił na szarpnięcie, które przesunęło go do ołtarzowego stołu. Od razu uciekł od jego spojrzenia, tak samo, jak i od dotyku, gdy przybliżył się do niego, jakby miał zamiar albo oprzeć swoje czoło o jego, albo otrzeć się o policzek jak stęskniony kot.
— Nie powiedział, że muszę to robić. — Uśmiechnął się i przez te słowa w Havu jeszcze bardziej zawrzało.
— Gadasz jak potłuczony — warknął. — A raczej jak skurwysyn.
Nie wiedział, gdzie ich relacja dokładnie się mieści na spektrum bliskości, gdzie po jednym krańcu siebie nie znosili, a na drugim nie mogli bez siebie żyć. I przeczuwał, iż niestety są po zupełnie oddzielnych stronach tej skali i nie mogli się z nich ruszyć.
Wcześniejsze wydarzenia sprawiły jednak, że przywłaszczył sobie prawo do posiadania Havu, tak jak i miał prawo czegoś od niego oczekiwać. A tego nie dostawał i budziło to irytację, rosnącą coraz bardziej z dnia na dzień, gdy miał go obok siebie, gdy dostawał na przemian spazmów nadziei oraz rezygnacji.
I nic więcej. Nie starczyła mu sama obecność — był to minimalny wysiłek, którego każdy by mógł dokonać. Chciał wpełznąć pod skórę Havu i tam zamieszkać, sprawić, aby codziennie, nieustannie czuł, że coś się w nim gnieździ i nigdy nie opuści.
Pocałował go, pierwszy raz od dłuższego czasu i mógł przysiąc, jak rozlewa się pod nim strumień błogostanu. Wplótł dłoń w ogniste włosy, odchylając delikatnie powieki, by móc rozkoszować się widokiem drgających, długich rzęs Havu.
— Cholera, weź przestań — wybąkał Havu spomiędzy ich ust, czując dotyk na swojej nagiej skórze. — Jestem na ciebie w tej chwili zły, jeśli nie zauważyłeś.
Naparł na mężczyznę ciałem, omiatając rękoma szczupłą talię. Ignorując natarczywy, zniesmaczony wzrok Havu, pocałunki przeniósł na brodę i szyję. Ten spiął się pod nim, jakby chcąc przygotować się do ucieczki, przy czym wydał z siebie grymas mogący zakomunikować dyskomfort, a nawet ból, który nie dotarł jednak do Judasa (a raczej go do siebie nie dopuścił). Zbyt szybko zamotał się w tym odczuciu, za którym tak tęsknił, pomimo że nie dostawał go tak często, więc lgnął jak do prawie nieznanego — i najchętniej rozszarpałby Havu za wzbudzanie w nim takiego oczekiwania.
— Nie besztasz teraz swojego Boga, Judas? Możesz mnie puścić?
W odpowiedzi objął plecy mężczyzny. Były tak wątłe, tak kruche, że mógłby je złamać w pół tu i teraz. Mógłby wtedy przytrzymać go, zgiętego w pół i rzeczywiście poczuć, że go posiada, że jest w posiadaniu jego istnienia, bo Havu już i tak nic z nim nie zrobi.
Musnął palcami wyeksponowaną, kościstą łopatkę, zagłębiając twarz w jego szyję.
Pachniał deszczem. Deszcz po długotrwałej suszy. Deszcz opadający na spragnioną ziemię.
Wolał nie odpowiadać na to pytanie.
Chawu?
───
[1106 słów: Judas otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
───
[1106 słów: Judas otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz