ZIMA
— Tak — mruczy Kuźma. Patrzy na te cholerne grzybki, jak na źródło wszystkich swoich problemów (co poniekąd jest prawdą). — Zdecydowanie są fioletowe. Ale za mało przypominają żółwie — kontynuuje, tak właściwie nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co mówi.
— Żółwie? Jakie żółwie? — pyta Ricky, w pośpiechu upychając grzyby w swoim plecaku. Zrywając je gołymi rękami, jakby w ogóle nie brał pod uwagę faktu, że fioletowy to raczej nienaturalny kolor dla grzybów i zaraz jego palce mogą spuchnąć do rozmiarów dłoni minotaura, o ile to jest fizycznie możliwe. Przy czym skoro nawet Kuźma uważa to za niehigieniczne i nieodpowiednie dla renomowanego chemika zachowanie (zdecydowanie powinna przestać uważać Ricky’ego za renomowanego chemika, bo to do niczego jej nie doprowadzi), to nie ma co się sprzeczać, tylko założyć jakieś rękawiczki. Chociażby dziurawe.
— No, te, które narysowałeś — tłumaczy, machając ręką w nieokreślonym kierunku.
— Ale to były grzyby! — upiera się Ricky, który chyba właśnie naruszył całą grzybnię, czy co tam jest (Kuźma nie jest dobra z biologii, to za bardzo nie wie), a jednemu grzybkowi odpadł cały kapelusz. Kuźmie coraz bardziej robi się ich żal. W przeciwieństwie do Ricky'ego, ona kulturalnie podcięłaby im nóżki, zamiast wyrywać je na siłę. Może wcześniej trochę by je poprzeklinała i postraszyła, żeby oddały się w jej ręce dobrowolnie i nie były robaczywe.
— Ta… Mhm. Totalnie — stwierdza dziewczynka, nagle czując się zupełnie niepotrzebną (chociaż ulga w ramieniu, którą odczuła, gdy Ricky nareszcie ją puścił, chyba była warta poczucia bycia zastąpioną grzybami). Kopie jakiś kamyczek, kiwa się na piętach, rozgląda się za jakimś smacznym mchem, który mogłaby zjeść w przerwie od… Zjeść? Marszczy brwi, zaskoczona swoimi własnymi myślami. Kto normalny je mech? Czy ona zaczyna myśleć tak, jak myślałby Ricky? Czy on byłby w stanie zjeść mech? Jakie są różnice pomiędzy mchami? Czy niektóre są smaczniejsze od innych? A może…
— Oj, chmurki chyba nam znikają.
— Nie, skąd. — zaalarmowana Kuźma reaguje szybciej, niż spodziewałaby się, że jest w stanie. Prostuje się, skupia wzrok na koledze, zapomina nawet, gdzie poleciał jej kamyczek. Za bardzo woli Ricky’ego zafascynowanego różowymi oparami niż przerażonego ciemnością. Mruga szybko, chociaż jej oczy z jakiegoś powodu próbują sprzeciwić się jej woli i pragną pozostać zamknięte. Jeszcze powstrzymuje się przed spoliczkowaniem się (chociaż jest temu bliska, bo wyjątkowe sytuacje wymagają skrajnych metod), żeby się jakoś dobudzić, i przygryza wargę, próbując znowu się skoncentrować na podtrzymaniu halucynacji.
— Nie no, są trochę mniej różowe, nie sądzisz? — Ricky z niepokojem rozgląda się wokół siebie. Ciemność w najgłębszych zakamarkach jaskini chyba znowu zaczyna mu doskwierać, różowawe cienie ponownie układają się w dziwne, przerażające, uśmiechnięte kształty.
— Może już wystarczy tych grzybów? — pyta Kuźma, z wysiłkiem wymuszając namiastkę uśmiechu, przy czym czuje, że kąciki jej ust się trzęsą. — Może już… sobie pójdziemy? Zimno się zaczyna robić. — Odwraca się na piętach, jak najbardziej nonszalancko (prawie się potyka przez nierówną powierzchnię jaskini), żeby Ricky nie zobaczył niczego podejrzanego w jej zachowaniu. Spięte dłonie wciska w kieszenie, ściskając pięści tak mocno, jakby próbowała nie wypuścić z nich wyimaginowanej nitki, którą wciąż podtrzymuje otępienie umysłu Ricky’ego.
— Dobrze byłoby mieć zapas… Wiesz, na inne eksperymenty… — argumentuje Ricky, choć brzmi niesłychanie słabo, chyba sam jest nieprzekonany co do swoich słów.
— To przyjdziemy tu jeszcze raz, prawda? Znaczy, okej? Dobra? Eee, no bo, jaskinia nam nie ucieknie, co nie? — Desperacja w tonie Kuźmy jest bardziej niż słyszalna, ale ona postanawia to zignorować. Nie ma już siły na próby bycia silną, niezależną kobietą, która wie, co robi, bo nie ma najmniejszego pojęcia, co robi. Próbuje sztuczki z różowymi chmurkami po raz pierwszy w życiu, a to strach powinien być jej specjalnością, nie jego przeciwieństwo. Nie po to istnieje na tym świecie. — Co nie? — żałośnie powtarza, sama nie wiedząc czemu. Przecież nie odpowiadał jej zaledwie przez parę sekund, po co od razu naciskać? Po co?
— No, niby tak… — Ricky niepewnie się z nią zgadza. — Wiesz, chyba trzęsą mi się kolana.
— To z zimna. Tak, właśnie. Z zimna. Niektórzy tak mają. Że im się z zimna kolana trzęsą. — Kuźma ledwo powstrzymuje zestresowany chichot. Nie jest dobra w byciu oparciem dla innych. — Chodźmy już.
Po paru samotnych krokach znowu czuje znajomy, mocny uścisk na ramieniu i… czuje, że zastępuje on znacznie gorszy ciężar, który spoczywał tam chwilę wcześniej.
Blade promienie zimowego, popołudniowego słońca niemal ich oślepiają, gdy wyczołgują się z dziury w ziemi. Kuźma nie ma zamiaru wspominać o tym, jak dziwnie wykańczająca była dla niej wspinaczka na powierzchnię (wcale nie przyszło jej na myśl, że przydałoby się, żeby to Ricky ją podtrzymywał, a nie odwrotnie). Ricky, gdyby na ziemi nie było tyle błota zmieszanego z połowicznie roztopionym śniegiem, pewnie upadłby na kolana, żeby ucałować trawę. Zamiast tego przez chwilę kręci się w kółko, podczas gdy obok niego Kuźma prezentuje sobą postać nastolatki, która poszła spać o czwartej w nocy i mimo tego przyszła do szkoły na pierwszą lekcję o siódmej.
— Super, świetnie, wspaniale, cudownie! Maria Skłodowska-Curie byłaby ze mnie dumna! — bełkocze Ricky, wyrzucając te słowa w eter, bo to oczywiste, że Kuźma go nie słucha. Poza tym, i tak nie miałaby nic do dodania. Zamiast tego chwyta go za nadgarstek i bez słowa ciągnie go w stronę obozu, nareszcie uwolniona od tamtych przeklętych chmurek. Z jakiegoś powodu czuje się jeszcze bardziej zmęczona, niż wtedy, gdy skupiała się na utrzymaniu ich marnego istnienia.
— A ty zawsze masz takie wory pod oczami? Mogę ci dać taki fajny krem, sam wymyśliłem cały skład i w ogóle. Autorska formuła i…
— Przymknij się.
— Ale co tak agresywnie? Ja ci tylko próbuję pomóc…
— Aha.
— No i wiesz, nałożysz raz czy dwa, od razu twoja cera będzie znacznie… mniej fioletowa! Rozumiesz, zrobiłem to, bo pomyślałem, że pół obozu by skorzystało na takim kremie, wszyscy tutaj są niewyspani, szczególnie centurioni albo ci z ambulatorium. Czasem wyglądają jak żywe trupy, przysięgam, jak chodzą po obozie i ich twarze krzyczą “spaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaać” i… To nieważne, że ten krem jest taki zielony, przyzwyczaisz się. Pachnie jak takie klasyczne szampony 5w1, bo stwierdziłem, że wszyscy w obozie są wiesz, takimi silnymi Rzymianami, to będzie akurat pasować, a do tego wygląda podobnie, to stąd ten zielony kolor, nie pomyliłem się z barwnikami ani nie dodałem tam niczego toksycznego, słowo! W każdym razie…
— Błagam cię, mów ciszej.
— Ale ja nie krzyczę!
Kuźma posyła Ricky’emu BARDZO zmęczone spojrzenie. Spojrzenie matki, która przepracowała osiem godzin na obsłudze klienta i odbiera swoje dziecko z przedszkola, a to dziecko szczebiocze jej o tym, że Victoria prawie podcięła mu włosy swoimi różowymi nożyczkami, a Ernest powkładał połamane rysiki od kredek do butów i jego białe skarpetki w owieczki bardzo szybko przestały być białe.
— No daj spokój, udało się nam, a ty się zachowujesz, jakbyśmy stracili pięciu kumpli podczas walki z harpią — prycha naburmuszony Ricky.
Jak z dzieckiem. Jak z przedszkolakiem. W sumie, rysunki Ricky’ego są na bardzo zbliżonym poziomie, co te przedszkolaków, więc… chyba nie ma różnicy.
Ricky?
────
[1121 słów: Edgar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz