czwartek, 30 stycznia 2025

Od Kala — „Pierścionki” — cz. 7

Poprzednie opowiadanie

TW: self-harm

Już wiele razy udowodnił sobie, że nie jest najlepszy w przygotowywaniu się do zrobienia czegokolwiek, do rozmowy z kimkolwiek, a czasem nawet do wyjścia z domu, ale nie przeszkadza mu to we wmawianiu sobie, że jednak to wszystko potrafi. Gdyby tylko miał jakąkolwiek alternatywę poza konfrontacją w cztery oczy! Używanie telefonu Mischy jest jednak dla niego jeszcze większą katorgą niż obsługa smartfona jego ojca, bo przyzwyczajenie się do klikania we wszystko dwa razy (oraz wysłuchiwanie głosu miłej pani, która mówi mu, co próbuje otworzyć) doprowadza go do białej gorączki, a wizja rzucenia telefonem jego najlepszej przyjaciółki w ścianę nie wygląda dla niego jak coś, co obeszłoby się bez konsekwencji, nawet jeśli to Mischa. Za to Ezra zawsze z miłym uśmieszkiem pyta go, co dokładnie chce zrobić i cały czas zagląda mu przez ramię, gdy Kal próbuje w spokoju wyszukać zagadnienie do zadania domowego. Ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie Ezra wyraziłaby największą dezaprobatę, gdyby usłyszała jego pomysł, a już na pewno nie pozwoliłaby mu go wykonać “na jej zmianie”.
W takich momentach Kal jest pozostawiony sam sobie, bo zamiast stwierdzić, że w takim razie jego pomysł musi być naprawdę idiotyczny, postanawia zająć się jego spełnieniem sam. Bycie zdanym tylko dla siebie zdecydowanie nie jest jego ulubioną sytuacją, bo jego myśli nie potrafią zjechać na inny tor i ciągle mieli w głowie jedną sprawę. Po co skupiać się na czymś innym, jeśli może przemyśleć wszystko jeszcze jeden raz? I jeszcze jeden? I jeszcze jeden, tak dla pewności?
Jak dobrze byłoby po prostu wysłać jedną wiadomość, zasnąć na kilka godzin i obudzić się z gotową odpowiedzią!
— Wszystko w porządku?
Kal trochę zaskoczony patrzy na Ezrę, która wbija w niego pytające spojrzenie. Kiedy zapadła między nimi cisza? Przecież tak właściwie niczego nie zrobił…? Nawet nie starał się zachowywać tak, żeby inni mieli wrażenie, że dzieje się coś złego i powinni wreszcie zwrócić na niego uwagę.
W milczeniu kiwa głową.
 
Pierwszy krok: podejść do Floyda. To wychodzi mu zaskakująco dobrze (z pewnością czułby się jak bezwartościowe ścierwo, gdyby mu się to nie udało, zwłaszcza że mają razem lekcje), ale problemy zaczynają się wtedy, gdy musi coś powiedzieć (drugi krok). Wyduszenie z siebie kilku słów nagle zaczyna być dla niego za trudne, wręcz niemożliwe, a wyrazy mieszają się w jego głowie, rozkładają na sylaby, litery, na jakieś inne czynniki pierwsze… Przepchnięcie ich przez jego własne usta okazuje się być niesłychanie trudną sztuką.
— Nadal to nosisz? — Floyd patrzy na niego spod kurtyny wypłowiałej, różowej grzywki, oczywiście mając na myśli jego pierścionek. — Czyli jednak coś dla ciebie znaczyłem.
Kal odkrywa, że teraz jest mu jeszcze trudniej się odezwać. Strumień słów w jego głowie się nie zatrzymuje, ale cała reszta jego ciała jest zamrożona.
— Czego chcesz? — pyta Floyd po zdecydowanie zbyt długiej i niezręcznej pauzie.
Trzeci krok, zaadresowanie problemu (chociaż Kal nie ma już pewności, czy to był trzeci punkt, czy może jakiś ominął albo o którymś zapomniał, bo jego starannie ułożony plan uciekł mu z głowy).
— Czemu rozpowiadasz o mnie plotki?
— Nie przypominam sobie. — Floyd nonszalancko kiwa się na krześle, a Kal uznaje za okropną zniewagę to, że podczas tej rozmowy chłopiec śmie żuć gumę.
— Cayo powiedziało mi co innego — mruczy Kal. Już dawno stracił chęć do tej rozmowy, a jego argumenty, jeżeli można je tak nazwać, przedstawiają się żałośnie.
— A, ono — mówi to tak, jakby Cayo było szczurem, którego zobaczył na ulicy dzisiejszego poranka. — Po prostu powiedziałem, że jeśli ono nie zacznie cię ignorować, prędzej czy później to ty przestaniesz się odzywać.
— Dlaczego? — Zaraz po zadaniu tego pytania Kal czuje, że pieką go policzki. To takie głupie, tak bardzo się w tym momencie kompromituje…
— Bo to prawda.
Na moment zapada między nimi cisza.
— Nie? — niepewnie mówi Kal, przytłoczony złością, która promieniuje od Floyda.
— A jak było ze mną? — syczy chłopiec i aż przestaje bujać się na tylnych nogach krzesła. — Odszedłeś bez słowa. Nic. Zero. Myślałem, że może, nie wiem, wytłumaczysz się? Powiesz coś, coś… cokolwiek, a nie po prostu zamilkniesz i przestaniesz nawet na mnie patrzeć!
Mierzą się spojrzeniami, Kal boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, że niektóre osoby zwróciły w ich stronę głowy i zaciekawione wsłuchują się w przebieg ich rozmowy. Dłonie Kala zaciskają się jedna na drugiej, kostki jego palców bieleją pod wpływem nacisku. Przydługie paznokcie wbijają się w skórę mocniej, niż zazwyczaj, ale on nawet tego nie czuje, przygnieciony wściekłym spojrzeniem Floyda.
— Przepraszam — duka, jego myśli biegną z zawrotną prędkością, żeby mogły wymyślić dalszy ciąg — za to, że uciekłem, ale chyba… chyba nie jestem gotowy na związek — kończy trochę kulawo i nie do końca jest w stanie uwierzyć we własne słowa. Uwierzyć, że w ogóle coś takiego powiedział.
— Super, rychło w czas — prycha Floyd i odwraca głowę w inną stronę. — To ja przepraszam, że się w ogóle w tobie zakochałem — mruczy sarkastycznie.
 
Nie chce nikogo widzieć, ale jego przyjaciółki już dawno przyzwyczaiły się, że skoro nie mogą skontaktować się z nim poprzez jakikolwiek komunikator, to przyjście pod jego dom i dzwonienie domofonem do skutku jest najlepszym sposobem na spotkanie się z nim. Nieważne, jak długo nie odpowiada i pod iloma poduszkami zakopuje głowę, prędzej czy później uderza w niego poczucie winy i pozwala im wejść. Już przyzwyczaiły się, że jeżeli nie ma go z nimi albo wcześniej nie powiedział im, że go nie będzie, to tak naprawdę nie ma szans, że nie ma go w mieszkaniu. Jeśli nie odpowiada szczególnie długo, to znaczy, że ubrany był jak najbiedniejszy menel błagający o kilka centów na piwo i właśnie próbuje doprowadzić się do porządku.
Na szybko związuje krótsze kosmyki włosów w niewielki kucyk z tyłu głowy, bo już powoli irytuje go, jak opadają mu na oczy. Szybko patrzy w lusterko, po czym unosi słuchawkę i kompletnie ignoruje krzyczane do jego ucha słowa. Przyciska guzik otwierający drzwi znacznie za mocno i za długo, niż jest to potrzebne.
Roześmiane dziewczyny taranują drzwi jego mieszkania i świergoczą coś do siebie, podczas gdy on stoi w kącie i w milczeniu je obserwuje. Ezra znacznie szybciej zauważa, że coś jest nie tak. Jej uśmiech nieco gaśnie, gdy wpatruje się w niego z niepokojem.
— Wszystko w porządku? — Podchodzi do niego i przytula go lekko na powitanie. Ostatnio to pytanie niemal stało się stałą częścią ich wszystkich rozmów. Kal mruczy coś w odpowiedzi, ale nie odwzajemnia uścisku.
— Maruda z ciebie — śmieje się Mischa i łapie go za dłonie, jakby chciała porwać go do tańca. — Może choć raz…
— Co ci się stało? — Serce Kala podskakuje, pytanie Ezry wybija z rytmu nawet Mischę, której twarz wyraża czyste zdezorientowanie. Chłopiec powoli wyciąga dłonie z jej uścisku i opuszcza je wzdłuż ciała, jakby to miało pomóc schować zaczerwienione i sine półksiężyce na jego dłoniach. W niektórych miejscach pojawiły się cienkie strupki, choć Kal nie pamiętał widoku krwi.
— Przepraszam — wydusza z siebie, bo to jedyne, co jest w stanie powiedzieć.

──────
[1126 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Dicka CD Lexi — „Stary Donald farmę miał”

Poprzednie opowiadanie

Czasami — no, praktycznie za każdym razem — Dick był ciekawy, o czym Lexi rozmawia ze zwierzętami. Czy sobie plotkują? Może mały szczurek zwierza się jej z problemów w szczurzej szkole, a krowa nie może przestać muczeć o swoim życiu miłosnym? Może sobie żartują, może z niego? Bądź co bądź, zażartować sobie z syna Fortuny nie było trudno. Wielu uśmiech wpływał na twarz z samym wypowiedzeniem tego imienia. Zaraz po imieniu nie było wcale lepiej — jego życie, osobowość były pasmem porażek godnych śmiechu właśnie lub litościwego westchnięcia.
Najszczęśliwsze wydarzenie z jego życia, jedyne, którego nie wspomina ze wstydem albo bólem (odpowiednio kostki, kolana, palca…)? Spotkanie Lexi.
Tak bardzo kontrastowała z jego niezdarnością, wydawała się dziewczyną z zupełnie innego świata. Mądra, ładna, ciekawa, a przy tym traktowała go jak równego sobie. Większość ludzi patrzyła na niego z politowaniem albo troską. Lexi była jedną z nielicznych, która widziała go jako coś więcej niż zestaw ran, zadrapań i nieszczęść. Widziała go jako przyjaciela, przynajmniej taką miał nadzieję. On widział ją jako przyjaciółkę, najlepszą, jaką kiedykolwiek miał. Mógłby siedzieć przy jej boku godzinami. Robili razem tyle rzeczy, była tak dużą częścią jego życia, ale pamiętał każdy moment spędzony z Lexi. Czasami, nie móc zasnąć, odtwarzał pod powiekami te wspomnienia.
Wspólne oglądanie gwiazd — choć najpiękniej wyglądały odbite w oczach brunetki, gdy obserwował ją z boku, uśmiechniętą.
Wspięli się kiedyś razem na drzewo i Dick (oczywiście) prawie z niego by zleciał, gdyby nie dłoń Lexi. Trzymała go potem jeszcze za rękę, choć było wątpliwe, by zleciał, oparty o przyjaciółkę.
Kiedy znaleźli Nuggetsa wśród jednorożców, jeden z nich pozwolił im na krótką przejażdżkę. Chłopak siedział za córką Ceres, a jego ramiona odruchowo owinęły się wokół talii dziewczyny.
Lexi chuchająca i całująca odarte knykcie Dicka — podobnych sytuacji było aż zbyt wiele. Czasami nie wystarczyło chuchnąć i pocałować, wtedy siedziała przy jego łóżku w infirmerii. Przynosiła mu jedzenie, robiła herbatę i okrywała kocem. Raz, pamiętał, ich role się zamieniły — wtedy on przyniósł obolałej Lexi ciastka i kwiatki, które zerwał przed wejściem. Myślał, że to głupi pomysł i kiedy przyjaciółka chwyciła je zdziwiona, zaczął się niewyraźnie tłumaczyć, coś bełkotać — ale dziewczyna przerwała mu krótkim ,,dzięki”. Dick zarumienił się wtedy i przez dłuższą chwilę nie mógł nic wykrztusić. W przestrzeni między nimi dwoma było czuć napięcie.
Tak jak wtedy, kiedy przypadkowo stykały się ich palce lub któryś z mniej, lub bardziej znajomych im legionistów żartował, że wyglądają jak para.
Tak jak właśnie teraz.
— Kiedy to zrobiłeś się taki mądry, co? — przerwała ciszę Lexi. Trąciła go ramieniem.
— Wiesz, kiedy przebywa się wystarczająco długo w towarzystwie mądrych jednostek… — zawiesił głos i przełknął ślinę. ,,Takich jak ty, jesteś najmądrzejszą osobą, jaką znam, a to nie koniec twoich zalet, masz na przykład bardzo piękne włosy i oczy..”
— Na przykład takich jak Nuggets. Albo Einstein. Nie bez powodu nadałem mu takie imię — rzucił na jednym wydechu. Co za idiota, cokolwiek było między nimi przed chwilą, teraz prysło.
Lexi zaśmiała się i zaczęła żartować ze wspomnianym przez niego pierwszym kurczakiem. Zawsze miał dużo do powiedzenia. Dziewczyna niespodziewanie oburzyła się, a gdy Dick chciał się dowiedzieć, o co chodzi, usłyszał o stłuczce gołębia (wypadek z udziałem szyby, ale nie jesteśmy pamiętliwi).
Pani Moo zamuczała z dezaprobatą, ale chłopak niezbyt skupił się na tym. Na twarzy przyjaciółki widać było rumieniec. Aż taka skandaliczna była ta historia o gołębiu?
Był tak zapatrzony w czerwone policzki Lexi, że nie zorientował się, jakim sposobem nagle z resztą dziewczyny znalazły się kilka centymetrów od niego. Wstrzymał oddech i usłyszał ze strony Lexi również gwałtowne westchnięcie. Widział jej oblicze tak wiele razy, ale mógłby i tak obserwować ją bez końca. Chciałby teraz znowu odsunąć jej kosmyk włosów z czoła, może chwycić twarz w obie dłonie- nie, musi natychmiast przestać, powinien oderwać wzrok od jej ust. Chrząknął i choć czuł, że kosztuje go to zbyt wiele, zmienił pozycję ciała, gotowy, żeby ostatecznie się od niej odsunąć. Nie chciał, żeby między nimi zrobiło się dziwnie. Lexi była jego najlepszą przyjaciółką. Najlepszą przyjaciółką. Najlepszą przyjaciółką.
Jego najlepsza przyjaciółka właśnie chwyciła go za ubranie i przyciągnęła do siebie; zanim zdążył coś powiedzieć, zaprotestować, spytać; pocałowała go w usta.
Wszystkie niedopowiedzenia, spojrzenia i niezdarne ruchy rąk nabrały teraz sensu, Dick czuł to, razem z radosnym trzepotaniem w klatce piersiowej. Powoli, ostrożnie (i pod wpływem chwilowej odwagi, nie wiedział, co robi), objął sylwetkę Lexi. Pocałunek był krótki, ale obaj pozostali w tej samej pozycji, delikatnie stykając się twarzami z zamkniętymi oczami. Gdyby otwarł oczy, zobaczyłby pewnie lekki uśmiech. Był tego prawie pewien, bo na jego ustach widniał taki sam. Nie były potrzebne już żadne głupie słowa, wszystko było idealnie, moment przedłużył się w doskonałą wieczność. Tylko oni dwaj, zapach siana i zwierzęta w tle. Wydawało się, jakby wiwatowały, po swojemu oczywiście. 

 Lexi? 
 ─── 
 [779 słów: Dick otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 26 stycznia 2025

Od Kala CD Lynn — ,,Biały gołąb"

Poprzednie opowiadanie

Obozowa rutyna zaczęła go przygniatać. Bardzo chciałby żartować, ale nie jest to jego najsilniejszą stroną i oprócz suchych, sarkastycznych uwag, nie potrafi zdobyć się na coś zabawniejszego. Szczególnie na coś, co byłoby w stanie rozbawić nie tylko słuchacza, ale też jego samego.
Tuż po wysłuchaniu porannych rozporządzeń Rodiona, Kal stwierdza, że dobrze byłoby zakończyć swoją służbę w legionie, stać się weteranem i wrócić do swojego spokojnego życia w niedużym mieszkaniu w San Francisco. Potem przypomina sobie o potworach, które z największą chęcią zjadłyby go pierwszego dnia spędzonego poza obozem i stwierdza, że może lepiej nie.
Dlatego postanowił urządzić sobie chwilę przerwy z możliwie jak najmniejszym ryzykiem skończenia jako rozdmuchany wiatrem popiół albo zawartość czyjegoś żołądka. Eli zeszłaby na zawał, gdyby go teraz zobaczyła — dobrowolnie przedzierającego się przez szarą, mokrą trawę z płatkami śniegu wirującymi wokół jego trochę rozwianych białych włosów. Pewnie wcale by go nie poznała albo stwierdziłaby, że ma jakieś dziwne zwidy, dopóki nie zobaczyłaby tak znajomej, skrzywionej miny, którą Kal stara się skryć za kołnierzem płaszcza. Tak, warunki pogodowe wciąż nie skłoniły go do włożenia czapki, szalika, czy rękawiczek, ale przynajmniej zdobył się na postawienie kołnierzyka. Ma zamiar spędzić trochę czasu samemu, więc może pozwolić sobie na delikatnie zniszczenie swojego starannie dobranego stroju, ale tylko delikatne, lepiej nie przesadzać.
Kal, jako całkiem stereotypowe dziecko Wenus, może znaleźć się tylko w dwóch rodzajach miejsc. W każdym, jeżeli ktoś go zmusi, oraz w komfortowym i estetycznym, jeśli on sam postanowi się tam udać. Pewnie stanowi to ogromne rozczarowanie dla wszystkich, którzy spodziewali się ujrzeć go kiedyś w ich mieszkaniu.
W Obozie i wokół niego nie ma niestety wielu spokojnych i cichych miejsc, które równocześnie zapierają dech w piersiach swoim pięknem (czyli dokładnie to, czego szuka Kal). Jak już jakieś są, to oblegane albo przez legionistów, albo przez mieszkańców Nowego Rzymu, który na szczęście nie przyjmuje zbyt wielu turystów, bo inaczej przez cały rok nie możnaby uwolnić się od klikania aparatów fotograficznych i zbyt głośnych rozmów nawet w najspokojniejszych uliczkach. Z tego powodu odosobnionych miejsc trzeba szukać daleko i równocześnie blisko, w dziwnych zakamarkach, w które nikt się nie zapuszcza, bo też nikt nie sądzi, że może coś tam znaleźć. Kal zna kilka kryjówek, które pokazała mu Eli, ale żadna z nich nie jest tym, czego potrzebuje w tej chwili, bo naprawdę, przedzieranie się przez gęste krzaki albo wchodzenie po rozchwianych i spróchniałych drabinach nie jest dla niego szczególną przyjemnością ani czymś, co zrobiłby, jeśli miałby jakąkolwiek alternatywę. O alternatywie tej myślał długo, przez pewien czas po prostu idąc przed siebie, aż wreszcie do jego głowy wpada idealny pomysł, a raczej wspomnienie idealnego miejsca, które odkrył dawno temu, pewnie jeszcze podczas jego pierwszych miesięcy pobytu w obozie. Dziwnym trafem, mimo że pamięta, gdzie się to jest, nigdy nie mógł tam znowu trafić, prawie tak, jakby coś go od tego miejsca odpychało. O ile Kal wierzy w rzymskich bogów (siłą rzeczy, greckich też), to nie wierzy w żadne paranormalne siły, więc z determinacją kompletnie niewidoczną na twarzy (na której widnieje zdegustowanie, bo zmoczyły mu się nogawki) kieruje swoje kroki tam, gdzie powinna znajdować się malownicza polanka. Nawiasem mówiąc, na pewno w wiosnę, czy nawet w lecie, wygląda o wiele ładniej, bo zimą wszystko wygląda gorzej, bardziej szaro, monotonnie i nudno, czego (poza chłodnym powietrzem) Kal nienawidzi w tej porze roku najbardziej. Odnalezienie w niej piękna nie jest trudne, jest zwyczajnie niemożliwe i odmawia przyjęcia do wiadomości istnienia ludzi, którzy twierdzą, że zima jest najlepszym czasem w roku.
Na przekór wszystkim chwilom, kiedy nie udało mu się dotrzeć na polanę, tym razem szczęście się do niego uśmiecha. Czyli dobrze zapamiętał drogę! W takim razie, dlaczego nigdy nie mógł tu trafić? Szybko odrzuca te myśli, bo jeśli nie będziesz się nad czymś takim zastanawiać, to nie stworzysz sobie problemu.
Na środku polanki rozciąga się jeziorko z przykrytą cienką taflą lodu szarobłękitną wodą, a może bardziej szarozielonobłękitną? Jak oczy, których barwę określa się jako ,,wodnistą”, wręcz wodniście-mdłą. Śnieg delikatnie opada na szarawą trawę, rzadkie płatki wirują w powietrzu i Kal całkowicie szczerze przyznaje przed sobą, że zamiast wzbudzać w nim zachwyt, niesamowicie go to irytuje.
Pochyla się lekko nad cienkim, półprzezroczystym lodem. Stoi na tyle blisko, że tafla znajduje się niemal pod jego stopami, ale też na tyle daleko, żeby przypadkiem nie pękła pod wpływem jego ciężaru. Wpatruje się w swoje odbicie — pewnie właśnie tak Narcyz podziwiał siebie, tylko że on widział w sobie znacznie większe piękno, niż Kal kiedykolwiek będzie w stanie odnaleźć w sobie.
Kosmyki jego włosów posklejały się od wilgoci, od padającego na nie śniegu. Na policzkach wykwitły różowe rumieńce, szczypiący mróz zaczerwienił również czubek jego nosa. Tak pieczołowicie dopracowywany rankiem makijaż wygląda teraz znacznie gorzej. Nic nie jest na swoim miejscu i każdy powiedziałby, że Kal wciąż jest piękny, ale…
— O. — Biały gołąb ląduje na jego ramieniu z cichutkim gruchotem. Chłopiec przechyla głowę, żeby spojrzeć w małe oczka ptaka. — Spadaj. Znajdź sobie lepszych przyjaciół. Takich twojego gabarytu.
Gołąb wydaje się nie przejmować nie do końca miłymi słowami Kala. Radośnie gruchocze i wygląda na to, że nie zamierza ruszyć się z miejsca. Chłopiec wzdycha cicho, bo może nie odpowiada mu towarzystwo tego zdecydowanie zbyt śmiałego ptaka, ale nie posunie się do tak drastycznego ruchu, jakim byłoby strącenie go ze swojego ramienia. Dopóki nie postanowi załatwić swoich potrzeb na jego płaszcz. Wtedy, oj, wtedy nie obejdzie się bez konsekwencji.
Jego uszy wyłapują ciche, stłumione kroki. Albo wcale nie? Marszczy brwi, nasłuchując, ale wszystko, co jest w stanie usłyszeć, to cichy szum gałęzi drzew poruszanych wiatrem. Nie zmienia to faktu, że czuje się obserwowany. Mrowienie na karku skłania go do naturalnego odruchu rozejrzenia się dookoła i…
Wzdryga się gwałtownie, bo za nim, oddalona o parę metrów, stoi nieznajoma kobieta. Albo zjawa? Wygląda jak zjawa, jak duch, jak coś, co właśnie wyszło z grobu, żeby go dorwać.
Gołąb na jego ramieniu trzepocze skrzydłami z dezaprobatą, ale nie odlatuje.
Zjawy nie istnieją zjawy nie istnieją.
— Kim jesteś? — rzuca pytaniem w zimne powietrze między nimi, wbijając spojrzenie w przysłoniętą szalikiem twarz kobiety. Bardzo kolorowym szalikiem, jedynym jasnym akcentem w jej postaci, czymś, dzięki czemu zdaje się trochę bardziej rzeczywistą istotą, a nie tylko mglistym przewidzeniem.
Kal nie może zdecydować się, czy jest przez to bardziej, czy mniej przerażająca. 

  Lynn? 
────── 
 [1031 słów: Kal otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kuźmy CD Rickiego — ,,I was thinking... Maybe you and I should partner up"

Poprzednie opowiadanie

Kuźma jest stworzeniem… specyficznym. Ewentualnie totalnie aspołecznym, ale to słowo nie jest w stanie w pełni jej opisać. Za jej przydługą grzywką kryje się znacznie bardziej skomplikowana istota, niż stereotypowa emo nastolatka, chociaż niektórzy mogliby się z tym stwierdzeniem kłócić. Jeśli kłóciliby się z Kuźmą, całkiem szybko by wygrali, bo dziewczynka nie jest szczególnie dobra w bronieniu swojego stanowiska, gdy osoba, z którą się kłóci, jest w jej mniemaniu skrajnie głupim człowiekiem (albo stereotypowy Amerykaninem, wtedy w jej sercu budzi się dawno zapomniany patriotyzm). Dlatego, jako stworzenie bardzo specyficzne, nie jest przygotowana na sytuację, w której znajduje jakiegoś chłopca, którego górna część ciała z jakiegoś powodu znajduje się pod jej łóżkiem. Dolna, cóż, jest wypięta w jej stronę i ona zastanawia się, czy bardziej niepoprawne jest gapienie się na nią, czy odwrócenie wzroku i stłumienie odruchu wymiotnego.
Trzeba przyznać, Kuźma jest w kropce. Na moment się zawiesza z rozchylonymi ustami i oczami otwartymi trochę szerzej, niż zazwyczaj, bo widok rozciągnięty przed nią odejmuje jej mowę.
Przez moment zastanawia się, czy nie lepiej byłoby po prostu zacisnąć zęby, udać, że nic nie widziała i wyjść z baraku, żeby wrócić później, jak delikwenta już nie będzie. Zapomnieć o całej sprawie i nigdy nie pytać, czemu ktoś postanowił grzebać pod jej łóżkiem, czego nie robiła nawet ona (!!). Zamiast tego zaciska zęby i kopie chłopca w udo (na tyle lekko, żeby nie został siniak, ale na tyle mocno, żeby trochę zabolało), bo uznaje, że kopnięcie go w pośladki jest trochę poniżej jej godności.
— AŁA! — krzyczy znacznie głośniej, niż wymaga tego sytuacja i Kuźma zdaje sobie sprawę, że skądś kojarzy ten głos. Bardzo dobrze go kojarzy.
— Co ty odpierdalasz? — mruczy i tak tam stoi, kompletnie wmurowana podłogę, dopóki Ricky nie wygrzebuje się spod jej łóżka. Ona nawet nie jest w stanie wymyślić jakiegoś złośliwego komentarza! Po prostu lekko mruży oczy z dezaprobatą, a twarz chłopca rozjaśnia się szerokim uśmiechem na jej widok. Trochę… niespodziewane. Niekonwencjonalne.
— O, jesteś! Świetnie, świetnie, szukałem cię wszędzie, dosłownie wszędzie!
— Nie jestem aż tak dziwna, żeby chować się pod własnym łóżkiem.
— Okej, ale słuchaj — Kuźma słucha bardzo uważnie — potrzebuję małej pomocy. Drobniutkiej.
Czy właśnie nadszedł czas na odwdzięczenie mu się za pomoc z pokonaniem tego okropnego stracha na wróble? Kuźma nadal nie ma pewności, dlaczego Ricky przez miesiąc po tym wydarzeniu powtarzał pod nosem ,,kabulon”, gdy tylko ją widział. W każdym razie, była mu wtedy dozgonnie wdzięczna, sama nie dałaby rady wypędzić demona, który chował się pod nędznym, słomianym przebraniem. Co za tym idzie, chyba jest mu dłużna oraz, jak się okazuje, pokłada w nim o wiele więcej zaufania, niż ktokolwiek inny.
Mimo że patrzy na niego trochę spod byka (bo trudno jest patrzeć na kogoś wyższego od siebie inaczej, niż spod byka albo zadzierając głowę do góry, a Kuźma bardzo nie chce zadzierać głowy, żeby móc spojrzeć na kogokolwiek), Ricky jakimś sposobem wyczytuje w jej twarzy zgodę. Albo po prostu do kontynuacji zachęca go brak odmowy, którą zazwyczaj słyszy od razu, jak wypowie jedno słowo, a czasem nawet nie musi go wypowiadać, żeby ktoś krzyknął (bardzo dramatycznym głosem): ,,NIE” i odbiegł od niego na bezpieczną odległość. Prawie tak, jakby Ricky mógł ich porazić prądem (mało możliwe), oblać kwasem (bardziej prawdopodobne), albo rzucić chemicznym sucharem (najbardziej prawdopodobne, nawet bardziej, niż prawdopodobne).
— Potrzebuję pewnych składników — (mistyczne ruszanie palcami, które przypominają Kuźmie pająki) — do mojego eksperymentu. Wielkiego, ambitnego eksperymentu.
— Będziemy zabijać demony?
Ta odpowiedź zaskakuje go jeszcze bardziej, niż bardzo rzadko słyszane ,,tak” (którego zresztą teraz też nie usłyszał). Chwilę zajmuje mu przerobienie tych słów w mózgu, żeby odnaleźć w nim ambitną odpowiedź.
— Dam ci… o bogowie, dam ci… cynk. — Kuźma marszczy brwi w zdezorientowaniu, gdy Ricky wybucha śmiechem, albo raczej niepohamowanym chichotem. Chyba coś ją omija. — Okej. Znaczy, tak. Znaczy, może. Może będziemy.
— Dobra.
— Co ,,dobra”?
— No, pomogę ci.
Ricky obdarza ją tak szerokim uśmiechem, że Kuźmę od samego patrzenia bolą policzki. Naprawdę jej udział w jego przedsięwzięciu aż tak go cieszy? To chyba pierwszy raz od zarania dziejów, gdy udział Kuźmy w czymkolwiek cieszy kogokolwiek. Zwłaszcza kogoś, kto miał już z nią styczność i prawdopodobnie odczuł ogromną ulgę, gdy w końcu sobie poszła. Ricky okazuje się jednym z niewielu ludzi, którzy na jej widok nie dostają gęsiej skórki.
— Super! — wykrzykuje chłopiec i łapie palce Kuźmy w swoje dłonie, potrząsa nimi mocno. — Wręcz wspaniale! Jesteśmy umówieni!
Wybiega z baraku, nie mówiąc, kiedy i gdzie są umówieni. Ani czy Kuźma potrzebuje czegoś więcej niż swojej głowy, żeby mu pomóc i przyczynić się do powodzenia ich misji. Ani na czym dokładnie ta misja będzie polegać. Na szczęście Ricky nie należy do gatunku ludzi tajemniczych, tylko do gatunku ludzi, którzy zapominają o tym, że zostawili czajnik we włączonym piekarniku i że mieli obserwować wyniki tego pokrętnego i marnego eksperymentu. To trochę ją pociesza.
Kuźma przez chwilę stoi w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą teraz zrobić. Jak ma się przygotować? Co ma spakować do plecaka i jakie przypinki dobrze byłoby od niego odczepić, żeby nie ryzykować zgubienia ich? W co się ubrać, czy potrzebują kamuflażu? A może musi jeszcze trochę poćwiczyć fechtunek, bo gdy ktoś ich zaatakuje, jej umiejętności mogą być za niskie?
Otrząsa się z myśli, gdy ktoś jej nie zauważa i potrąca ją w ramię, przechodząc obok.
— Patrz, jak leziesz — strofuje go ostrym głosem. Legionista wzdryga się i mamrocze pod nosem przeprosiny, po czym próbuje znaleźć sposób, dzięki któremu znalazłby się na drugim końcu baraku jak najszybciej.
Za to Kuźma, wciąż ze zmarszczonymi z irytacji brwiami, klęka na ziemi, żeby zajrzeć pod swoje łóżko. Na zakurzonej podłodze, oprócz kilku papierków po cukierkach, leżą dwie samotne, nadpalone karty z pokemonami. Z wysiłkiem wyciąga je spod łóżka, żeby odkryć, że to Sandshew i (chyba) Koffing, ale stan drugiej karty może pozostawiać naprawdę wiele do życzenia. Kuźma marszczy brwi i odwraca ją do góry nogami, przechyla ją pod różnymi kątami, żeby dotarło do niej więcej światła, ale mimo tych prób nie dochodzi do żadnej konkluzji. Zadanie okazuje się jeszcze trudniejsze od gry ,,Zgadnij, jaki to pokemon!” na końcu każdego odcinka. To, co wygląda jak Koffing, równie dobrze może być kawałkiem kompletnie innego pokemona.
Po chwili namysłu Kuźma wyrzuca karty do kosza na śmieci. 

 Ricky? 
 ────── 
 [1017 słów: Kuźma otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

sobota, 25 stycznia 2025

Od Lexi CD Dicka — „Stary Donald farmę miał”

Poprzednie opowiadanie

Dick miał przyjemne dłonie. Nie były gładkie, zwłaszcza teraz, zimą, kiedy miały skłonność do wysuszania się, ale nie były też szorstkie. Znaczyły je dziesiątki niewielkich blizn i ran, a do tego zawsze znajdował się na nich przynajmniej jeden plaster. Tym razem padło na niewielki plasterek w kury, z których jedna, jak się upierał, wyglądała dokładnie tak samo jak Nuggets. Jego dłonie były zawsze zimne, ale nie był to chłód, który sprawia, że chce się zabrać dłoń, a raczej zachęca do przytrzymania ich dłużej w objęciu, by móc je ogrzać. Lexi nie wiedziała, dlaczego nigdy wcześniej tego nie zauważyła. 
Nie wiedziała też, dlaczego akurat teraz doznała takiego olśnienia związanego z tą świadomością. Odchrząknęła, próbując odgonić natrętne myśli. Byli przyjaciółmi, a przyjaciele nie skupiają się na tym, jakie to uczucie trzymać się za ręce. 
— Kiedy to zrobiłeś się taki mądry, co? — mruknęła, siląc się na zawadiacki uśmiech. 
Trąciła go delikatnie ramieniem, tak, jak robią to kumple. Bo właśnie tym byli. Kumplami. Nic więcej. 
— Wiesz, kiedy przebywa się wystarczająco długo w towarzystwie mądrych jednostek… — odpowiedział, a ona uśmiechnęła się szerzej, gotowa na przyjęcie komplementu. — Na przykład takich jak Nuggets. Albo Einstein. Nie bez powodu nadałem mu takie imię. 
— Hej! Ja tu się przed tobą otwieram i prawię komplementy, a ty nazywasz kurczaka i ślimaka mądrzejszymi ode mnie… — burknęła, nie była jednak w stanie zbyt długo udawać urażoną. 
— Wypraszam to sobie, jestem bardzo mądrym kurczakiem! — zagdakał Nugget, który rozsiadł się wygodnie na grzbiecie Pani Moo.. — A wy jesteście głupiutkimi ludziami, skoro nadal nie potraficie się sobie przyznać, co do siebie czujecie — dodał, nonszalancko poprawiając piórka na boku. 
— Co? — wydusiła z siebie Lexi, szybko odwracając się w stronę kurczaka. Ten jednak najwyraźniej uważał temat za zamknięty i nie zamierzał się dalej wypowiadać. 
— Wyjątkowo muszę się zgodzić z kurrrczakiem — wtrącił się Grusław. — Przebywam w tych okolicach niezbyt często, ale nawet ja widzę, że coś tu jest, prrroszę ja ciebie, na rzeczy. Dawno nie widziałem tak ślepej parrry gołąbeczków — westchnął. 
— Nie jesteśmy pa-...! — wykrzyknęła, jednak zdołała w porę ugryźć się w język. 
— Nie jesteśmy czym? — spytał Dick, wyraźnie zaintrygowany dyskusją, której tylko jednego uczestnika był w stanie zrozumieć. 
— Nie jesteśmy pa-aa… pamiętliwi. Nie jesteśmy pamiętliwi. Dlatego też nie będziemy rozmawiać o tym, jak Grusław wleciał kiedyś w szybę — mruknęła, zerkając groźnie na gołębia. 
— Mleko mi się zsiądzie, zanim ta dwóóójka póóójdzie po rozuuum do głowy — westchnęła Pani Moo i jednym wprawnym ruchem zada pchnęła Lexi prosto w objęcia Dicka. 
Gdy Lexi podniosła wzrok, jej twarz znajdowała się tak blisko twarzy Dicka, że byłaby w stanie policzyć wszystkie jego rzęsy. Przez chwilę patrzyli się sobie w oczy jak zahipnotyzowani. 
W końcu Dick odchrząknął, gotowy pomóc jej się wyprostować i odsunąć się od niej. Nagły impuls kazał jej nie pozwolić mu na to. Chwyciła go więc za poły płaszcza i przyciągnęła do siebie, niezdarnie zderzając ze sobą ich usta.
 
Dick?
 ──── 
 [471słów: Lexi otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Lynn do Kala — ,,Biały gołąb"

Zimna pogoda była dla Lynn łatwą wymówką, żeby nie wychodzić z domu. Nawet nie padał śnieg — jedynie błoto zamarzało, również po dostaniu się do butów śmiałków, którzy weszli z nim w jakikolwiek kontakt. Czasami mżyło, czasami wiało. Pragnąc ciepła i wygody, unikała tych okropności, jednak odczuwała lekki dyskomfort w komforcie. Było zbyt spokojnie, żeby była spokojna. Mimo że Nowy Rzym był zamkniętym rozdziałem w jej życiu, pozostało jej z tego okresu mnóstwo (niestety, również niezdrowych) nawyków. Pamiętała nadal natłok zadań, z którymi się zmagała i jej mózg nie mógł się od tego odzwyczaić. To, plus niska samoocena i autokrytycyzm wywoływał nieustanne poczucie winy. Nie może tak po prostu bezczynnie siedzieć.
— Dosyć tego — powiedziała do siebie kobieta, usadowiona wygodnie w fotelu.
Spojrzała ze smutkiem jeszcze na płomienie buzujące w kominku i wydostała się spod paru warstw koców. Dopiła herbatę pod wpływem pokusy, ale zaraz potem chwyciła szalik i owinęła nim szyję. Skończyła go niedawno; czas go wykorzystać. Przejrzała się w lustrze — jeden koniec zwisał znacznie niżej od drugiego i te kolory… podczas dziergania go dobrze bawiła się z różnymi włóczkami, ale teraz zwątpiła, czy było to warte efektu końcowego. Większość jej ubrań charakteryzowała się szarą, ciemną paletą barw, a reszta sprała i zużyła się na tyle, że nie wyróżniała się na ich tle. Szalik nie pasował również do niej samej — szara skóra (wysuszona, cienka jak papier), podkrążone oczy (podkrążone zawsze, bez względu, ile by nie spała), splątane, matowe, długie włosy nijakiej barwy i zgaszone oczy.
Poprzedni szalik nie był już niestety zdolny do użycia (obecnie dogorywał swojego żywota w postaci szmatek, pocięty na parę części), była więc skazana na ten. Ukryje go pod płaszczem i zresztą to nie tak, że kogoś spotka. Drzewa i ptaki raczej nie oceniały.
Kiedy w końcu otworzyła drzwi swojej chatki, zaskoczyły ją płatki śniegu. Nie wytrzymywały nawet sekundy po zetknięciu z ziemią, ale Lynn nie musiała tego widzieć, przynajmniej przez chwilę. Skierowała twarz w górę i podziwiała lecące śnieżynki.
Podeszła do karmnika, wyjęła z kieszeni worek z ziarnem i sypnęła nim porządnie. Oddaliła się kawałek, żeby obserwować jedzące ptaki. Nie musiała długo czekać — już po chwili pojawiły się pierwsze wróble, a także, ku zdziwieniu Lynn, biały gołąb. Musiała przetrzeć oczy — czy przypadkiem latający śnieg nie płata jej psikusów, ale widziała wyraźnie. Z niedowierzaniem przysunęła się bliżej karmnika. Gołąb. Mogłaby przysiąc, zauważył to i spojrzał na nią. Zaraz potem zerwał się w powietrze i odleciał kawałek. Może kobiecie zakręciło się w głowie od zimna, może powód był inny, ale zdecydowała, że podąży za nim. Buty Lynn czasami ślizgały się na zdradzieckim błocie, ale ogólnie podobał jej się taki spacer (ptak nie leciał zbyt szybko, czasami przysiadywał na drzewach lub kamieniach). Czuła, że z każdym krokiem nabiera siły do zrobienia następnego, i następnego... zaczęła nawet nucić pod nosem starą melodię z dzieciństwa. Przez głowę przemknęło jej wspomnienie Nalina, jeszcze jako piętnastoletniego blondynka prawie bez zmartwień, śpiewającego tę piosenkę na kamieniu nad ich sadzawką.
Nagle łyse konary drzew odsłoniły przed nią, wydawać się by mogło, wizję z jej wspomnień. Jasnowłosy chłopak (z gołębiem, który ją tu przyprowadził na ramieniu) przy brzegu sadzawki. Zamarznięta tafla przyciągała jej uwagę, domagała się jej. Witki wierzb smagały powietrze, zagubione śnieżynki wirowały i topniały na głazach. Nic się nie zmieniło.
Kobiecie zrobiło się niedobrze. 

 Kal? 
 ────── 
 [540 słów: Lynn otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Rickiego do Kuźmy — ,,I was thinking... Maybe you and I should partner up"

Do swojego następnego eksperymentu merwkurwiak potrzebował asystenta. Niestety, żaden kolega z baraku nie wyraził zainteresowania. Grzeczne prośby, nalegania, oferty (bynajmniej nie pieniężne — nadpalone karty z pokemonami albo fiszki z chemicznymi ciekawostkami były jedyną walutą w świecie Rickiego). Zwykle był zdecydowanie odrzucany lub ignorowany. Każdy w Piątej Kohorcie znał aż nazbyt dobrze syna Merkurego i nie chciał tracić niepotrzebnie kończyn, wzroku, słuchu (może nawet tego wszystkiego naraz). Samego zainteresowanego wprawiało to w nieustanne oburzenie — naprawdę, nie zachwycała ich taka okazja przysłużenia się nauce — nawet (nie oszukujmy się, pewnie szczególnie) możliwość towarzyszenia wielkiemu naukowcowi, Rickym Haru?! Spędzało to owej wybitnej jednostce sen z powiek i odwracało uwagę od oglądania Breaking Bad — młody chemik myślał o tym na okrągło, patrząc na talerz z jedzeniem ,widział równania, zamiast fasolki na widelcu, widział wiązania chemiczne.
Kiedy jednak sztućcem uniósł cebulę, wizje zamrugały i odpuściły mu (pewnie nie na długo). ,,Kabulon!” — wykrzyknął i wybiegł z jadalni, a bogom ducha winna cebula wylądowała na czole jakiegoś nieszczęśnika, czego Ricky już nie słyszał. W jego głowie syczały radośnie kwasy, stukały probówki, i było słychać nie do końca kontrolowane wybuchy w tle. Ale najpierw trzeba było odszukać Kuźmę. Ona na pewno się zgodzi!
Ich poprzednie spotkanie zainicjowała właśnie młoda in probatio — znalazła syna Merkurego. Pewnie nie było to trudne, możliwe, że miejsce jego pobytu zasygnalizował słup jaskrawego dymu albo hałas wybuchu. Mimo że Haru nie był postawny, nadrabiał entuzjazmem i trudno nie było go zauważyć. Owszem, czasami chował się, zamyślony, ale nigdy na zbyt długo — w końcu musiał podzielić się ze światem jakimś faktem z życia Marii Skłodowskiej-Curie lub wywołać kolejną eksplozję.
Najwyraźniej córce Pavora ukrywanie się szło lepiej. Znacznie lepiej. Przez spuszczone oczy i przygarbioną postawę pewnie nawet się kamufluje z otoczeniem. W połączeniu z ciemnymi ubraniami i niskim wzrostem może to nie najgorzej działać. Ten fakt pewnie jej pasował — wyglądała, jakby integrowanie się z ludźmi przynosiło jej duży dyskomfort. Ricky nie chciał (przynajmniej całkowicie celowo) jej do niczego zmuszać, ale miał nadzieję, że mimo swojego strachu Kuźma się przemoże i zechce mu pomóc.
— Kuźma! — krzyczał w jej baraku, w ucho niczego niespodziewającej się legionistki (naprawdę przypadkowo).
Zajrzał nawet pod łóżko — ani śladu dziewczyny. Podrapał się po głowie; gdzie może teraz szukać? Przecież nie wlazła na szafę. 

 Kuźma? 
 ────── 
 [369 słów: Ricky otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

piątek, 24 stycznia 2025

Od Lizzie — „Bryza”

TW: SH, SA i sugerowana próba samobójcza

Jedynym dźwiękiem rozbrzmiewającym wokoło był odgłos kropel wody kapiącej na kamienie poniżej w powolnym, równomiernym rytmie. Oprócz tego otaczała ją całkowita cisza. W okolicy nie było ani żywej duszy. Nie wydawało się to niczym nadzwyczajnym o tej godzinie, wszak słońce dopiero zaczęło wyglądać zza horyzontu. Fauna i flora nie zdążyła się jeszcze obudzić do życia.
Było w tym coś kojącego. W tej ciszy i samotności. To coś, czego zawsze pragnęła najmocniej, wbrew temu, jak widzieli ją inni. Stojąc tutaj, na skraju murowanego mostu spajającego obie części lasu, tuż nad rzeką, teraz brudną od wszechobecnego błota, jedynego substytutu śniegu na jaki prawdopodobnie mogą liczyć tej zimy, czuła tylko pustkę. Wokół panował przeraźliwy chłód, przenikający ją do kości i zmuszający jej ciało do mimowolnego drżenia. Z każdym kolejnym oddechem z jej ust wydobywała się para. Dotkliwe zimno to jedyne co była w stanie poczuć.
Jako dziecko bała się wysokości. Samo patrzenie w stronę górujących nad miastem wieżowców przyprawiało ją o gęsią skórkę i zawiązywało ciasny supeł w jej żołądku. Była jedynym dzieckiem spośród jej rówieśników, które unikało wycieczek do parków rozrywki jak ognia i nawet nie śmiało pomyśleć o wspinaniu się na drzewa lub wchodzeniu na zjeżdżalnie. Teraz, patrząc prosto w przepaść i głęboką wodę wzbierającą tuż pod nią, nie miała oporów przed przysunięciem się do niej tak blisko, że czubki jej butów wystawały poza krawędź muru.
Nie czuła się żywa. Prawdę mówiąc, nie zaznała tego uczucia od lat. Wszystkie działania, których się podejmowała, by spowodować u siebie wyrzut adrenaliny i poczuć cokolwiek nie przynosiły efektów. Sprawienie sobie węża jako zwierzaka domowego na sam początek, rozpędzanie się do zatrważających prędkości za kierownicą, umyślne prowokowanie potworów do ataku, stawianie się w sytuacjach, gdzie byłaby perfekcyjnym celem dla napastnika. Sprawdzanie, na jaką głębokość może zanurzyć w swoim ciele ostrze nim jej dłoń się podda i przez ile sekund jest w stanie znieść płomienie liżące jej skórę do czerwoności.
Nie czuła też palców zaciskających się na jej gardle, żelaznego uścisku dłoni na jej nadgarstkach i rąk wędrujących wzdłuż jej tułowia.
Czasem miała wrażenie, że jej duch obumarł w tej samej sekundzie, w której Garry znalazł się na niej.
Nie lubiła tej skorupy, którą się po nim stała.
To była długa droga w dół. Podejrzewała, że to bilet w jedną stronę, zważając na głębokość rzeki i rozsiane na jej dnie głazy.
Lizzie nie umiała pływać.
Przechyliła głowę i niemal z zaciekawieniem podniosła prawą nogę, trzymając ją pewnie wyciągniętą nad przepaścią.
Telefon zawibrował w jej kieszeni. Sięgnęła po niego nieporadnie zmarzniętymi palcami, w których zdążyła już stracić czucie. Wiadomość od Yasmine.
”Potrzebuję cię ASAP. Rhys zaraz puści z dymem cały salon”
Spojrzała w dół po raz ostatni, zanim powoli wycofała nogę i zrobiła krok w tył. Może jutro się jej poszczęści.

──────
[454 słowa: Lizzie otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Kala — „Pierścionki” — cz. 6

Poprzednie opowiadanie

Nie chce tego zostawić, nie chce powtórki ze swoich własnych błędów (chociaż czy niektóre z nich można nazwać błędami?). Nie chce zachowywać się, jakby nic nigdy nie łączyło go z Cayo, nie chce omijać jejgo wzrokiem, ignorować, że istnieje, a już na pewno nie chce tego robić, nie wiedząc, co się stało i czemu Cayo postanowiło tak nagle zapaść się pod ziemię i odciąć wszystkie nici, które łączyły jągo z Kalem.
Jednak najbardziej chce przestać myśleć, bo jego umysł aktualnie przypomina wijący i kręcący się w kółko splątany kłębek włóczki. Bezsensownie szamoczące się małe stworzenie, które w panice próbuje odnaleźć sens własnego istnienia tylko po to, by okazało się, że ten sens nie istnieje. Na co komu zda się nadmierne myślenie, jeżeli nie prowadzi ono do niczego?
Mischa nazywa jego zachowanie “niezdrową obsesją”, a Ezra namawia go, żeby sobie odpuścił. Jak ma sobie odpuścić, podczas gdy co wieczór męczą go nieprzyjemne myśli, gdy przed zaśnięciem przewija w głowie wszystkie wspomnienia, analizuje wszystkie wypowiedziane przez siebie słowa, tylko po to, żeby do niczego nie dotrzeć? Ma po prostu w kółko wmawiać sobie, że niczego nie zrobił, a Cayo po prostu jest dziwne? Powtarzać słowa Ezry, że wcale na niego nie zasługiwało, zgrzytać zębami i wbijać pierścionek z księżycem w skórę, aż nie zostawiał na niej czerwonych śladów, i siedzieć w ich miejscu, na ich pufach, chociaż dobrze wiedział, że Cayo już się tam nie pojawi.
Gdy na korytarzach kątem oka dostrzega znajomy błysk rudych włosów, wręcz biegnie w tamtą stronę. Tylko po to, żeby okazało się, że to wcale nie Cayo. Zaczyna powoli zastanawiać się, czy aby na pewno nie wmawia sobie tego, że jągo widzi.
Prześladuje sam siebie.
 
— Czy ono w ogóle jeszcze chodzi ze mną do szkoły? — wyrzuca z siebie sfrustrowane pytanie, smętne pochylając się nad swoim talerzem. Ezra kręci z politowaniem głową, a Mischa szybko przełyka ogromny kęs pizzy (o mało się przy tym nie dławiąc), żeby mu odpowiedzieć.
— Chodzi, po prostu cię uni– ała? — Marszczy brwi i odwraca głowę w stronę Ezry, a ona przybiera najbardziej niewinną minę, jaką może przybrać osoba, która przed chwilą kopnęła przyjaciółkę w kostkę.
— Ups. — Ezra posyła Mischy buziaka, chociaż ta jest w stanie co najwyżej usłyszeć cmoknięcie. — Kal, mówiłam ci, żebyś się niąnim nie przejmował — zwraca się do niego zatroskanym tonem. — Nic ci to nie da.
— A co jeśli…
— Ucisz się, nikt nie chce o tym słuchać — mówi Mischa znudzonym tonem, a ona naprawdę rzadko mówiła cokolwiek znudzonym tonem.
— Jesteś dzisiaj wyjątkowo wredna — wytyka jej Ezra.
— Bo nie mam ochoty słuchać znowu o tym samym.
Ezra przewraca oczami, a Kal… decyduje się zatopić swoje smutki w soku pomarańczowym, skoro i tak nikt nie zamierza go słuchać. Oczywiście, że je tym męczy, jakby inaczej! Nikt nie chciałby wciąż i wciąż wysłuchiwać dokładnie tej samej historii, historii, która za każdym razem kończy się tak samo i jest powodem dokładnie tych samych pytań.
— Zawsze możesz mi się wygadać, wiesz przecież — rzuca Ezra, bo nie wie, co innego może powiedzieć, a Kal wyraźnie czuje, że nie jest do końca przekonana co do szczerości swoich słów.
— I tak zawsze mówisz to samo — prycha i ten komentarz wcale nie miał być zabawny, ale Mischa i tak odnajduje w nim coś śmiesznego (może śmieszy ją jego hipokryzja?). Ezra mocno klepie ją w plecy, gdy nie potrafi powstrzymać się od chichotu i cola wypływa jej nosem. Mischa nie jest w stanie opanować śmiechu pomimo bezpośredniego zagrożenia życia, a Kal, zamiast pomóc, po prostu wbija w nią zmęczone spojrzenie. — Nienawidzę was.
— N… nawza… zajem.
— A ja cię kocham.
— Powinnaś przestać rozpowiadać wszystkim dookoła, że ich kochasz — strofuje ją Kal, który nigdy nie ma pojęcia, jak może odpowiedzieć na tak beztroskie wyznania miłości.
— Co poradzę, taka prawda. — Ezra wzrusza ramionami i posyła Kalowi szelmowski uśmiech. — Żyjesz?
— Tak, trzymam się — chrypi Mischa, ale jej zapewnienie nie zmienia tego, że jeszcze co jakiś czas kaszle, jakby coś nadal siedziało jej w gardle.
 
Przygotowywał się do tego momentu znacznie dłużej, niżby chciał. W głowie układał scenariusze do każdej możliwej sytuacji i każdego możliwego kierunku, w który może zwrócić się rozmowa. Robił to do momentu, w którym wszystkie kwestie dialogowe zaczynały mieszać mu się w głowie, a głosy i obrazy zlewały się ze sobą do tego stopnia, że musiał wstać z łóżka. Wtedy przez moment przemierzał swój pokój w tę i z powrotem, żeby oczyścić myśli, które nie chciały być oczyszczone.
Rankiem przykrywał cienie pod oczami niezdrową ilością korektora o ignorował drżenie rąk, gdy z przygryzioną wargą próbował namalować idealnie proste kreski. Niepokój w jego sercu rósł do ogromnych rozmiarów, prawie tak, jakby był przerażającym stworem czyhającym tuż nad jego ramieniem.
Gdy wreszcie osacza Cayo, zdaje sobie sprawę z tego, że wciąż nie jest przygotowany i prawdopodobnie nigdy nie będzie.
— Możesz mi chociaż powiedzieć, co zrobiłem źle? — Jego głos go nie słucha i drży od skrywanej frustracji. Cayo patrzy na niego z dołu i wygląda przy tym na nie mniej przerażone tą sytuacją, co Kal. — Po prostu chcę wiedzieć, okej? Bo nagle odwracasz się ode mnie i mnie ghostujesz, a ja nie mam pojęcia, o co ci chodzi i czemu nagle mnie nienawidzisz!
— Nie nienawidzę cię — wydusza z siebie, niezdarnie wyłamując sobie palce. — Po prostu… ja… Chyba nie bylibyśmy dobrymi przyjaciółmi. Przepraszam.
Kal na moment zapomina, jak porozumiewać się z ludźmi, jak brzmią słowa w języku, w którym porozumiewa się od dziecka, jak wydusić z siebie coś, co nie byłoby krzykiem, żałosnym pytaniem “dlaczego?”. Orientuje się, że wcale nie chce rozmawiać z Cayo, że od początku nie chciał z niąnim rozmawiać i nie chciał wiedzieć, o co jejmu chodziło. Pozostanie w swoich własnych, wyimaginowanych rozmowach z niąnim nagle zdaje mu się o wiele przyjemniejsze, niż rzeczywista konwersacja. Nawet ból wbijanych w skórę paznokci nie jest w stanie wybudzić go z jego własnych, pędzących myśli, cisza zaczyna być o wiele za długa, a blokada w jego gardle zbyt trudna do pokonania.
— Dlaczego? — Jego głos nie brzmi tak, jak Kal chciałby, żeby brzmiał. Zimny, szorstki i beznamiętny, na końcu słowa brakuje pytajnika.
— Nawet nie udawaj. — Cayo odwraca wzrok, wbija go w podłogę. — Masz wokół siebie znacznie lepszych ludzi, niż mnie.
— O czym ty…
— Nie tylko jestem ci niepotrzebne, ale też… — urywa na chwilę, spuszcza głowę. — Rozmawiałom z Floydem.
To, co czuje Kal, znajduje się gdzieś na skali zaskoczenia i istnego przerażenia, które uderza w niego, odbierając mu dech. Odbierając mu możliwość zebrania myśli, bo dlaczego Cayo miałoby rozmawiać z Floydem, a do tego… co on mógł jejmu powiedzieć? Dlaczego to on miał decydować, czy Kal byłby dobrym przyjacielem dla Cayo, za kogo on się uważał? Jak bardzo trzeba kogoś nienawidzić, żeby w ten sposób niszczyć mu życie?
Jego umysł staje się zamglony, myśli płyną ociężale, nie jest w stanie dotrzeć do jakiejkolwiek konkluzji, nie jest w stanie zmusić ust do otworzenia się, nie jest w stanie zmusić strun głosowych do drżenia. Coś w nim zamiera, on cały zamiera, w dziwnej panice, panice, która pojawia się w nim nagle i znikąd, która pojawia się tak po prostu, jakby zawsze tam była, ale dopiero teraz postanowiła powiadomić go o swojej obecności.
Chyba milczy zbyt długo.
— Ja, hm, przepraszam i… cześć.
Zostaje sam. Najbardziej sam, jak tylko mógłby. Nawet jego myśli postanowiły go opuścić.

Trzeszczący dźwięk domofonu wbija się w uszy i mózg Kala w najbardziej nieprzyjemny sposób, w jaki tylko może. Przykrywa głowę poduszką, bo nie ma zamiaru nikomu otwierać, gdy ubrany jest w dziurawą koszulkę z Hello Kitty i sprane spodenki, których używał jako stroju na wf trzy lata temu.
Bogowie nie mają zamiaru wysłuchać jego modlitw. Domofon nie przestaje dzwonić ani na sekundę.
— Kal! Mischa przyszła! — krzyczy jego ojciec z drugiego pokoju. — Otwórz jej!
— Juuuuuuuż — mruczy w poduszkę, zanim stacza się z łóżka. Na szybko przeczesuje włosy palcami (już i tak zdążyły się ładnie ułożyć), gdy idzie korytarze do domofonu (a to około pięć kroków). Przykłada niewygodną, ogromną słuchawkę do ucha. — Idź sobie.
— Przyniosłam ciasteczka! — trzeszczy trochę zniekształcony głos Mischy.
— Nie chcę twoich ciasteczek.
— Przyniosłam też Ezrę! — W tle Kal słyszy niewyraźne: “Sama się przyniosłam!”. — Nie możesz powiedzieć, że jej też nie chcesz.
Kal przez chwilę rozważa dwie pozostałe mu opcje. Powiedzieć: “idźcie sobie” albo im otworzyć.
Bez słowa naciska przycisk otwierający drzwi, po czym przypomina sobie, jak wygląda.
— Ale nie wchodźcie za szybko! — krzyczy do słuchawki w desperackiej nadziei, że jeszcze go usłyszały.
 
Nie usłyszały go, a jedyne, co zdążył zrobić, to ubrać skarpetki (po czym zaczął przeklinać się za to, że zaczął od tego). Gdy drzwi jego mieszkania się otwierają, szybko narzuca na siebie pierwszy sweter, który wpada mu w ręce. Niestety, rozpinany. Wygląda jak pomieszanie starej babci z sześciolatkiem i wątpi w to, że jego nieziemski urok jest w stanie to naprawić.
Wita go nieco zdziwione spojrzenie Ezry, niemal tak zdziwione, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyła go bez makijażu. Całkiem szybko otrząsnęła się z szoku i stwierdziła, że może powinien jeszcze się nie malować, bo zniszczy sobie cerę w zbyt młodym wieku. Kal oczywiście ją zignorował.
— Wszystko w porządku? — pyta go Ezra, rzucając swoimi tenisówkami na ziemię. — W sensie, wiesz… — Wykonuje nieokreślony gest, obejmujący Kala.
— W najlepszym — odpowiada oschle.
— Ale o co chodzi?
Ezra i Kal patrzą na Mischę, podczas gdy ona próbuje rozwiązać sznurówki swoich butów, stojąc na jednej nodze i w jednej ręce trzymając papierową torbę z ciasteczkami.
— Nic, po prostu… Kal wygląda… stylowo. — Ezra odbiera jej torbę. — Daj mi to, bo się wyjebiesz.
— Poradziłabym sobie — zapewnia ją Mischa. — A, właśnie — mamrocze pod nosem. — Kal, mam pomysł, jak cię pocieszyć. Oprócz ciasteczek.
— Nie potrzebuję pocieszenia.
— Poznam cię z moją przyjaciółką — kontynuuje tym samym radosnym tonem, ignorując oschły ton Kala.
— Nie chcę nikogo więcej poznawać.
— Ale to Mischa pozna cię z nią — wcina się Ezra — a nie ty poznasz ją.
Wtedy Kal orientuje się, jak łatwo jego własne słowa mogą być odwrócone przeciwko niemu i że Mischy naprawdę nie potrzeba wiele, żeby wybuchnąć śmiechem. O ile jeszcze był w stanie wątpić w to drugie.

──────
[1643 słowa: Kal otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]

Od Ezry CD Emiliano — „Na ratunek”

Poprzednie opowiadanie

Emiliano biegł– nie, chodził szybkim, coraz szybszym krokiem od jednego końca stoiska, do drugiego.
— Hej — wydyszał, gdy znalazł Ezrę, przykucniętego pod ścianą. Nie krył swojego zabiegania. Brzmiał, jakby wolałby je ukryć.
— Hej — odpowiedziało Ezra. Wyczuło pytanie w napiętej ciszy. Niewypowiedziane “co ty, przepraszam, odwalasz”.
Dziecko Tanatosa powoli wyprostowało się – powoli, jakby jeszcze przed chwilą nieno kolana ugięły się pod niem. Ostrożnie, jakby bał się, że zaraz ponownie się poddadzą.
— Ezra, wszystko w porządku? — Emiliano miał oczy, które rozkwitały w zachodzących promieniach słońca. Złote światło wydobywało z nich nową głębię. Gdy marszczył brwi, marszczył również nos. Ezra wstydziło się tego, że w ogóle zwracało uwagę na te detale.
— Przepraszam.
— Czemu przepraszasz? — Blondyn wydawał naprawdę się martwić. Szczerze, prawdziwie.
— Czy to dla ciebie kiepski żart?
— Co? — Nawet jego zaskoczenie było szczere. Pioruńsko szczere.
— To jakiś zakład? Nie będziesz musiał myć kibli przez tydzień, jak wiesz… przekonasz mnie do wyjścia z tobą?
Emiliano zamilkł. Rozchylił wargi – zadziwiająco pełne wargi z ostrym łukiem kupidyna – by potem zamknąć usta. Wydąć je w geście kontemplacji, następnie przełknąć ślinę.
— Przepraszam — rzucił Ezra, zanim mógł usłyszeć słowa, które układał w swojej głowie syn Apollina. Nie chciał ich słyszeć. Nie chciał ich słyszeć, bo niewiedza była lepsza od prawdy, a istniały tylko dwie alternatywy: pierwsza, Ezra miało rację i Emiliano naprawdę zaakceptował jakiś zakład, albo zadecydował, że zabranie dziecka Tanatosa będzie wybitnym żartem. Wtedy Ezra straciłoby cały szacunek, który blondyn zdobył w ich mniemaniu. Jego logiczne podejście, jego kalkulowany chłód kontrastujący z ciepłem jego rąk i ciepłem jego oczu, jego decydyjność i głębia, którą musiała skrywać fasada lokalnego bad boy’a, nie znaczyłyby nic. Druga, Emiliano inicjował kontakt z własnej woli.
Ezra nie wiedział, która prawda była lepsza. Co wolałby teraz usłyszeć.
— To nie jest dla mnie żart. — Emiliano zacisnął palce na pluszaku, którego trzymał. Ezra dopiero teraz pozwolił sobie go dostrzec. Czarne, lśniące ślepia, smutna mordka. Wypchane rogi. To była najbardziej urocza koza, jaką kiedykolwiek widział.
— Okej? — Ezra kiwnął głową, sam nie wiedząc, czemu przytakiwał.
— Okej — wycedził powoli Emiliano. Odgarnął wolną dłonią złote loki z czoła, odrobinę za długie, aby były praktyczne, idealnej długości, aby ich obramiały jego twarz z gracją. — To dla ciebie.
Ezra przyjął pluszaka, od razu zaciskając na nim palce, niemalże kurczowo. Minęło kilka chwil, nim wreszcie wydukał “dziękuję”.
— Nadal cię mdli? — Zapytał blondyn, cicho, ostrożnie. Prawie opiekuńczo.
— Nie. — Ezra objął kozę ramionami.
— Boisz się wysokości?
— Nie.
— Dzisiaj jest pięćdziesiąt procent zniżki na diabelski młyn.
Ezra przytaknął. Niema odpowiedź na połowiczne pytanie.
Diabelski młyn stał kilkadziesiąt stóp dalej. Kolorowe światła wydawały się jaśniejsze, teraz gdy tarcza słońca zatonęła za horyzontem. Tylko jego promienie lizały jeszcze niebo, złoto-pomarańczowe ‘nie zapominajcie o mnie’.
— Dziesięć dolarów — rzuciła znudzona kobieta, siedząca w budce z biletami. Żuła gumę w sposób, który kojarzył się Ezrze z satyrami, nerwowo obgryzającymi pokrzywy i aluminiowe puszki.
Ezra podsunął Emiliano nieco wygniecioną pięciodolarówkę. Blondyn przyjął banknot bez protestu, za co Ezra był niezmiernie wdzięczny. Miał wrażenie, że umarłby, gdyby chciał za niego zapłacić.
Miał wrażenie, że umierał, gdy wsiadł do ciasnej gondoli, przeklinając w duchu długie nogi, podciągnięte prawie pod samą klatkę piersiową, między nimi – pluszowa koza. Poprawił jej ucho, które wywinęło się na zewnątrz.
Nawet dla kogoś, kto mieszkał w Nowym Jorku całe swoje życie, panorama miasta skąpana w ostatnim świetle dnia była po prostu… przepiękna.
Wiatr lizał policzki herosów, niosąc ze sobą chłód – lato nie miało szansy się rozwinąć, a powietrze nadal potrafiło gryźć zimnem, zwłaszcza porankami.
Żadne z nich nie starało się wypełnić napiętej ciszy słowami. Byli tylko oni, skrzyp metalu i śmiechy dzieci, dobiegające z dołu.
— Nie wiem, czemu to robisz — wychrypiało Ezra w stronę ostatniej poświaty słońca. — Ale dziękuję.

Koniec wątku Ezry i Emiliano
──────
[611 słów: Ezra otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Kala — „Pierścionki” — cz. 5

Poprzednie opowiadanie

— Zauważyłeś, jak mało masz przyjaciół?
Pytanie Mischy spotyka tylko ciszę, której, zdaje się, ona nie zauważa, tylko cierpliwie czeka, aż Kal coś powie. On za to zezuje na jej głowę, która opada górą do dołu z framugi łóżka, na jej włosy, których kosmyki opadają na podłogę i jego głowa wydaje się być pusta, tak pusta, że znalezienie w niej dobrej odpowiedzi graniczy z cudem.
— Odezwała się — mruczy w końcu, bo Mischa raczej nie ma zamiaru zbyt szybko zmienić tematu.
— Tak właściwie, to mam paru. Więcej niż ty — zapewnia go.
— To mnie z nimi poznaj. Sprawa załatwiona.
— A może ty byś spróbował kogoś poznać? — Próbuje dźgnąć go w bok, tuż pod żebra, ale Kal tylko obserwuje, jak jej palec trafia w powietrze. — Ej, przesunąłeś się!
— Wcale nie.
Mischa wzdycha cierpiętniczo.
— Ale patrz, jeśli będziesz miał więcej znajomych, będziemy mogli urządzić wieczór gier planszowych — tłumaczy mu, usilnie próbując podkreślić to, jak ważny jest dla niej wieczór gier planszowych i jak bardzo przeżywa to, że znają niewystarczająco dużo ludzi, żeby zagrać chociaż w chińczyka.
— Możemy urządzić go z Ezrą.
— To nadal za mało graczy — upiera się Mischa. Wykonuje coś w rodzaju brzuszka, żeby się podnieść i położyć się na brzuchu, podpierając głowę na dłoniach. Macha nogami w powietrzu i tylko dlatego Kal nie każe jej natychmiast zmienić pozycji, bo inaczej jej stopy wylądowałyby na jego poduszce.
— To zaproś kogoś z tych swoich przyjaciół.
Z jakiegoś powodu ten komentarz rozśmiesza ją na tyle, że aż chowa twarz w kołdrze, a jedynym znakiem, że nadal oddycha są trzęsące się ramiona i zduszony chichot. Gdyby Kal nie wiedział, co tak naprawdę się dzieje, uznałby, że Mischa zanosi się szlochem.
— Jesteś okropny! — wydusza z siebie w końcu, unosząc głowę. Podczas bliskiego spotkania z kołdrą jej grzywka uległa takiemu skołtunieniu, że patrzenie na nią sprawia Kalowi niemal fizyczny ból. — No błagam, zrekrutuj nam kogoś do planszówek.
— Nie potrafisz motywować ludzi — mruczy Kal i tym razem palcom Mischy udaje się trafić pod jego żebra.
 
Nie powinien aż tak przejmować się słowami Mischy, absolutnie nie powinien, ale to dzieje się wbrew jego woli, a jego myśli cały czas wracają do tamtej rozmowy. Nawet nie ma z kim się zaprzyjaźniać, to po pierwsze. Nigdy nie zintegrował się ze swoją klasą, w której już dawno wytworzyły się niezniszczalne grupki znajomych. Można spytać, dlaczego taki chłopak jak on zamiast miliona przyjaciół wybrał życie samotnika? No, po prostu nikt się nie nadawał, bo gdy widział maślane oczy dziewczyn, z którymi próbował rozmawiać, robiło mu się niedobrze, a chłopcy zdawali się być… odpychający. Do tego gdy spojrzało się na osoby z jego klasy, wszyscy wyglądali dokładnie tak samo (wzrok Kala omija Floyda szerokim łukiem, bo jedynie on wyróżnia się swoimi różowymi włosami, które, nawiasem mówiąc, znacznie skrócił i jego krzywe kucyki już nie okalały jego twarzy), a mówiąc tak samo, Kal ma na myśli: nieciekawie. Przynajmniej na tyle nieciekawie, że nic nie zachęcało go do rozpoczynania z nimi znajomości. To aż żałosne, że dopiero złośliwa uwaga Mischy, rzucona tak beztroskim tonem, sprawiła, że Kalowi zaczęła doskwierać jego samotność.
Tylko że… on właściwie nie wie, jak zawiera się przyjaźnie. Jak wystawia się do kogoś rękę, jak próbuje się kogoś poznać. Wszystkie jego dotychczasowe znajomości albo zaczęły się od dziecinnych zabaw, albo od… pierścionków…?
Dlatego Kal zrobił najgłupszą, a zarazem pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy.
Wdech, wydech, przyspieszone bicie serca, rozbijające mu klatkę piersiową od środka, dziwny niepokój, który sprawia, że jego żołądek wywraca się na lewą stronę.
— Cześć — pierwszy sukces, nie załamuje mu się głos — jestem Kal.
Nieco smutne, brązowe oczy patrzą na niego trochę z dołu. Stoją naprzeciwko siebie, cisza między nimi staje się coraz cięższa do zniesienia i Kal rozważa odważną ucieczkę.
Potencjalny nowy znajomy Kala wyciąga z ucha słuchawkę.
— Przepraszam, co powiedziałeś…? — mówi zdecydowanie zbyt cicho, jak na szkolny korytarz.
— Że, yy, że nazywam się Kal i… — wygrzebuje z kieszeni srebrny, regulowany pierścionek z wygrawerowanym księżycem — będziemy przyjaciółmi?
Wiesz, jak nie chcesz na zawsze, to możemy na chwilę. Bo na zawsze może nie wyjść — dopowiada w myślach i ma za to ochotę sam się spoliczkować.
— Och, eee, dobra. W sensie… okej. Jestem Cayo — jąka się, ale przyjmuje pierścionek od Kala. — Wiesz, to trochę… trochę dziwny sposób zagadania do kogoś. Przepraszam.
— Nie przepraszaj. — To jedyna odpowiedź, jaką Kal jest w stanie z siebie wydusić. Zanotować na przyszłość: przestać być dziwnym i zacząć zagadywać do ludzi w normalny sposób (jaki jest normalny sposób? Nawet nie ma kogo zapytać).
Cayo bierze głęboki wdech, jakby się do czegoś przygotowywało.
— Chcesz przejść się do biblioteki? — pyta bardzo szybko i trochę niewyraźnie. — Tam jest… znacznie ciszej.
— Mhm, jasne — odpowiada Kal, zadowolony z tego, że to nie on musiał jakoś podtrzymać tę rozmowę. O co ludzie się pytają na początku znajomości? O ulubiony kolor?
Cayo posyła mu uśmiech, a Kal nie może pozbyć się wrażenie, że jest wymuszony. Jejgo zaciśnięte usta układają się w niemal prostą linię i dopiero teraz Kal zauważa dwa czarne kolczyki w jejgo dolnej wardze.
Zauważa też, że Cayo nie zakłada pierścionka na palec, tylko wsuwa go do kieszeni. Z jakiegoś powodu jego nastrój, który i tak nawet nie dryfuje w okolicach “dobrego humoru”, pogarsza się jeszcze bardziej. Nagle niepasujące do siebie pierścionki na jego dłoniach stają się w jego oczach żałosną oznaką tego, jak bardzo przywiązuje się do przedmiotów, które nie powinny zbyt wiele dla niego znaczyć, zwłaszcza po tak długim czasie.
Nic nie poradzi na to, że bez nich czuje, jakby zostawił gdzieś część siebie.
 
— Nienawidzę poznawać ludzi — wyrzuca z siebie Kal, a raczej bełkocze te słowa w swoje przyciśnięte do twarzy dłonie.
— Poznawanie mnie też było takie okropne?
Gdyby Kal nie znał Ezry lepiej, natychmiast zacząłby ją przepraszać.
— Nie, skąd. Wtedy to ty mnie poznałaś, a nie ja ciebie.
— To bardzo pokrętna logika — chichocze Ezra. Jej loki łaskoczą Kala w policzek, gdy opiera głowę na jego ramieniu. — Kogo ty poznałeś?
— Cayo. Chodzi ze mną do szkoły. Nic o niem nie wiem poza tym, że nie lubi hałasu i słucha Kansas — mamrocze Kal, a ochota, żeby zapaść się pod ziemię zaczyna go niebezpiecznie przytłaczać.
— Też dałeś nu numer Mischy i powiedziałeś, że to twoja siostra?
— Weź spierdalaj.
— Nie mam zamiaru — mówi Ezra, oczywiście nie ruszając się ze swojego miejsca ani o centymetr i bawiąc się palcami Kala. Bawiąc się stawami palców Kala. Zawsze tłumaczyła mu, że fajnie przeskakują, a on zawsze mówił jej, że bardzo niekomfortowo przeskakują, ale nigdy nie wyrywał dłoni z jej uścisku.
 
— A jakbyś mógł nazwać własną łódź, gdybyś ją miał, to jak byś ją nazwał?
Siedzą razem na pufach w bibliotece, pufach, o których wszyscy już dawno zapomnieli i już od lat nie uzupełniali w nich wypełnienia. Człowiek może się w takiej pufie zapaść i bardzo wygodnie ułożyć, dopóki nie trafi na miejsce, w którym przez cienki materiał może wyczuć zimną podłogę. Włosy Kala leżały rozrzucone wokół jego głowy, niczym jakaś dziwna aureola, gdy w połowie leżał i w połowie siedział na pufie w nie do końca zdrowej dla kręgosłupa, ale bardzo wygodnej dla człowieka, pozycji.
— Nie lubię łodzi.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie — naciska Cayo, patrząc na Kala ponad grzbietem książki, którą właśnie czytało. Z tego, co Kal pamięta, to któraś część Sherlocka Holmesa, ale nie może przypomnieć sobie, która. Może “Studium w szkarłacie”?
— Skoro nie lubię łodzi, to bym jej nie miał. Skoro nie miałbym łodzi, to bym jej nie nazwał. Proste.
— Powiedziałom: “gdybyś ją miał”, więc już masz łódź i musisz ją nazwać.
Kal wzdycha głęboko i przez chwilę po prostu liczy lampy na suficie. Nie potrafi wymyślać kreatywnych nazw, tytułów, ani w ogóle czegokolwiek kreatywnego.
— “Wysłannik Wenus” — mówi po dobrej minucie zastanawiania się. — A potem bym ją zatopił.
— Dlaczego akurat ta bogini?
— Bo też zaczyna się na W — wymiguje się Kal, jakby wcale nie dopasował pierwszego wyrazu do imienia bogini. Z wielką chęcią zatonąłby razem z nieistniejącym “Wysłannikiem”.
Cayo kiwa głową, choć nie wygląda na szczególnie usatysfakcjonowane. Wraca wzrokiem do swojej książki zupełnie tak, jakby Kala wcale tam nie było. Już zdążył się do tego przyzwyczaić, a siedzenie w ciszy z Cayo nadal jest trochę lepsze niż siedzenie w ciszy z nikim.
— Chcesz może wpaść do mnie na wieczór gier planszowych? — Kal od razu żałuje, że zdecydował się zadać to pytanie akurat teraz, w tej chwili. Do tej pory ich relacja polegała na spędzaniu przerw w bibliotece, zazwyczaj w milczeniu, co jakiś czas przerywanym krótką rozmową. Nic specjalnego, bo raczej oboje ratowali się nawzajem od bycia totalnymi odrzutkami w szkole (jeżeli Kala można nazwać odrzutkiem, a nie “tajemniczym przepięknym chłopakiem”, który codziennie dostawał dziesiątki karteczek z wyznaniami miłości i potem narzekał na to, że ludzie marnują papier). Po kilku tygodniach takiego stanu rzeczy Cayo zaczęło nosić pierścionek od Kala, chociaż widział, że czasem o nim zapominało.
— Wieczór gier planszowych? — Cayo marszczy brwi, jakby niepewne, czy dobrze usłyszało.
— No. Moja… moja przyjaciółka męczy mnie tygodniami, ciągle tylko powtarza: “Kaaaal, zorganizujmy wieczór planszówek, zorganizujmy wieczór planszówek!”. Z największą chęcią stanęłaby na rękach, żebyśmy zagrali w chińczyka, a uwierz, to marna przyjemność, gdy gramy tylko ja i ona — wylewa z siebie ten potok słów, a lekki rumieniec wylewa się na jego policzki.
— To… okej.
— Serio?
— Mhm. — Cayo wzrusza ramionami. — Napisz mi, kiedy i gdzie to będzie. Podam ci mój numer.
Kal właśnie doświadcza ohydnego, oślizgłego uczucia déjà vu.
— Ale ja nie mam telefonu.
 
— Znowu to zrobiłeś? — wydusza z siebie Mischa głosem zachrypniętym od śmiechu. Kal żałuje, że nie ma stopera, bo z chęcią policzyłby, jak długo nie mogła się uspokoić.
— A niby co innego miałem zrobić, co?
— Nie wiem, ale to jest… to jest po prostu prześmieszne.
— Zachowujesz się, jak dziecko — prycha Kal i rzuca w Mischę poduszką. Trafia ją w twarz i powoduje tym kolejny napad śmiechu. — Na bogów, po prostu jak napisze, to odpisz nu… Wybierz jakąś godzinę i dzień i podaj mu tę datę, a potem podaj ją też Ezrze.
— A zagramy w monopoly?
— Zagramy w monopoly.
— To zgoda — mówi Mischa z szerokim uśmiechem.
Dawanie sobie rady z podekscytowaną i szczęśliwą Mischą okazuje się być jeszcze gorsze niż radzenie sobie z nią na co dzień. Nagle staje się nieokrzesaną kulką energii, która najchętniej rozniosłaby mieszkanie Kala, więc kazał jej robić brzuszki na dywanie. Miał nadzieję, że to ją uspokoi. Nadzieję, bo się nie uspokoiła i po kolejnej godzinie tolerowania jej nieustającego potoku słów i skakania w kółko po jego pokoju, po prostu ją wyprosił.
Po jej wyjściu w mieszkaniu robi się dziwnie cicho i Kalowi nie pomaga nawet włączenie muzyki, bo Kansas okazują się być przerażająco dobrzy w psuciu mu nastroju. Nie pomaga nawet myśl, że w końcu kogoś poznał i że w końcu mają grupę wystarczającą na grę w monopoly (oraz chińczyka).
Chociaż Kalowi wydaje się, że bawiliby się równie dobrze w trójkę.
 
— Gdzie stoję? — pyta Mischa, po raz setny zmieniając pozycję na dywanie.
— To chyba jakiś park — odpowiada jej Ezra, która przypatruje się polu po drugiej stronie planszy i nawet nie chce próbować odczytywać jego nazwy do góry nogami.
— Kupuję!
— Kupujesz wszystko, na czym staniesz — mówi Kal, który wydaje się być niesamowicie znudzony grą (i to prawda, bo jest nią niesamowicie znudzony). — Już nawet nie wiem, po co pytasz.
— Bo jednak chcę wiedzieć, co kupuję — odgryza się Mischa, starannie odliczając kwotę podaną jej przez Cayo, które jakieś dwie godziny temu zaoferowało swoje bankierskie usługi i Kal już półtorej godziny temu pożałował, że to on nie zaklepał sobie tej funkcji.
— Zbankrutujesz — stwierdza Cayo, bo po kupieniu “jakiegoś parku” ilość banknotów przed Mischą topnieje do kilku dziesięciodolarówek.
— Żyje się tylko raz — odpowiada z uśmiechem. — Jak będzie źle, to okradnę Kala.
— Lepiej wyszłoby ci okradnięcie banku — śmieje się Ezra — bo Kal jest w podobnej sytuacji, co ty.
Ostatecznie zwycięzcą okrzyknęli Cayo, bo pod koniec wszyscy stracili rachubę w tym, kto kogo kiedy okradł.
 
— Cayo dziękuje za grę! — wrzeszczy Mischa na tyle głośno, że Ezra i Kal słyszą ją bardzo wyraźnie przez drzwi łazienki. Prawie tak wyraźnie, jakby wcale ich nie zamknęła.
— Gdy wychodziło, podziękowało za nią jakieś trzydzieści razy — mruczy Ezra, która już od jakiegoś czasu w połowie spała z głową na kolanach Kala, podczas gdy on próbował zmyć makijaż, równocześnie nie ruszając się z miejsca.
— No to podziękowało jeszcze dodatkowe pięć razy!
— Co w ogóle o niem sądzisz? — pyta Kal, całkowicie zmieniając temat i zostawiając Mischę bez odpowiedzi, bo mówi zdecydowanie zbyt cicho, żeby go usłyszała.
— Nie każ mi myśleć, gdy usypiam — jęczy Ezra i lekko uderza Kala w udo.
— Zaraz przestanę być twoją poduszką.
— Dobra — wzdycha. — Jest całkiem… przyjemne. Ciche. Równoważymy się. Ale nadal mi smutno, że nie dało się przytulić na powitanie.
— Nie każdy będzie pozwalał ci na bycie taką przylepą.
— Właśnie dlatego cię kocham.
Zamiast odpowiedzieć, Kal trochę niezręcznie klepie ją po głowie.
 
— Hej — rzuca Kal, gdy mija Cayo na korytarzu.
Nie odpowiada mu, więc stwierdza, że po prostu nie usłyszało.
Na przerwie siada na swojej ulubionej pufie w najcichszym kącie biblioteki i od jednego dzwonka do drugiego czeka na Cayo, które postanawia się nie pojawić. To… budzi w Kalu pewien dziwny, zimny niepokój.
 
— Nie da rady, chyba mnie zablokowało — stwierdza Mischa, gdy Kal prosi ją o napisanie do Cayo, bo po tygodniu ciszy z jejgo strony naprawdę bardzo chce dowiedzieć się, co się stało.
— Ale ja jejmu nic nie zrobiłem!
— Może zrobiłeś, ale nawet nie wiedziałeś, że to było niemiłe — sugeruje Mischa. — Ale nie przejmuj się, w końcu nadal masz mnie!
— Jakoś mnie to nie pociesza.
— Jesteś okropny.
Paznokcie Kala wbijają się w skórę jego dłoni.
— Najwyraźniej tak.
Mischa podrywa się z miejsca i gapi się (mniej więcej) na Kala wściekłym wzrokiem. Najpierw wyciąga dłoń, żeby odnaleźć jego głowę, a potem…
— Ała!
— Nie przekształcaj moich żartów w użalanie się nad sobą, idioto — strofuje go i zamyka jego dłonie w swoich. — Rozumiemy się?
— No. — Kal próbuje lekko się uśmiechnąć, ale kompletnie mu to nie wychodzi.
— Nie jesteś okropny — powtarza z naciskiem, jakby chciała wbić te słowa w umysł Kala, pieczołowicie wyryć je w jego pamięci.
— Daj spokój, sama mówiłaś, że to żart.
— Gdy na niego odpowiedziałeś, przestał brzmieć jak żart.
 
Tego dnia w swojej szafce nie znajduje żadnych wyznań miłosnych. Pierścionek z wygrawerowanym księżycem został wsunięty do wnętrza przez szczelinę między zawiasami a drzwiczkami.
Wnętrzności Kala wykonują bardzo nieprzyjemnego fikołka.

— Po prostu na ciebie nie zasługiwało — Ezra ściska policzki Kala w swoich dłoniach, patrząc prosto w jego oczy. Chłopak gęsto mruga, a jego spojrzenie przeskakuje z jednej brązowej tęczówki Ezry na drugą. Na które oko ma patrzeć? — Rozumiesz? To ono nie zasługiwało na ciebie. Daj mi ten pierścionek.
Kal przez chwilę grzebie po kieszeniach, korzystając z tego krótkiego momentu, żeby wyczyścić swoje myśli i spróbować odgonić łzy z powiek. Dłoń Ezry na moment zaciska się na pierścionku, po czym chwyta palce Kala i wsuwa go na jeden z nich. Dlaczego? Kal nie ma pojęcia, co to ma znaczyć, nie ma pojęcia, czemu Ezra to robi i jakie to ma mieć znaczenie i czemu robi to w tym momencie?
— Jesteś od niejgo lepszy — mówi, z powrotem patrząc mu w oczy. — A teraz zrobię ci gorącą czekoladę.
Kal niemrawo kiwa głową. Ezra szybko całuje go w czoło i wychodzi do kuchni, gdzie w pierwszej kolejności próbuje odnaleźć ulubiony kubek Kala, a nie poszukać puszki czekolady do picia.
Podczas jej nieobecności, Kal chyba zniszczył sobie makijaż.

──────
[2514 słów: Kal otrzymuje 25 Punktów Doświadczenia]

Od Philip CD Wandy do Kazue — ,,Crossover Episode"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Związek Wandy i Philip się rozwijał. Przeszły już do tego etapu, w którym Polka zaproponowała dziewczynie przedstawienie jej swojej rodziny. 
— Co będzie następne? Pies i dzieci? — odpowiedziała centurionka. 
— W końcu wzięłyśmy już ślub, więc pomyślałam...
— Poznam twoje rodzeństwo z radością, kochanie — zaśmiała się Philip w włosy Wandy. 
Ustaliły, że Francuzka pozna dzieci Aresa po kolei, i na pierwszy ogień zaplanowały coś prostego — zwykłe spotkanie przy pizzy. 
Nie miała żadnych specjalnych oczekiwań, ale Kazue i tak ją zaskoczyła. Tak, córka boga wojny i agresji, ale żeby bić się z nieznajomymi? W stajni? Strach pomyśleć, co może się stać w restauracji, Gdyby nie była sobą — czyli uzbrojoną i doskonale wyszkoloną legionistką, bałaby się o swoje życie; te wszystkie sztućce, gorący sos na pizzy… 
Wanda chwyciła jej dłoń — trzęsła się. Jej ukochana mocno przeżywała każde słowo padające podczas niezobowiązującej rozmowy. Luźne pytania, padające między jednym kawałkiem pizzy a drugim z ust Kazue i odpowiedzi Philip. Ścisnęła rękę Polki mocno, chcąc dodać jej otuchy. Osobiście, chciała dobrze wypaść przed siostrą Wandy, starała się więc udzielać szerokich odpowiedzi i zachowywać się w miarę przyjaźnie — na tyle, ile Philip Morris potrafiła być przyjazna do istot innych niż jej dziewczyna i pegaz. Jeśli rozmówczyni okaże jej wrogość, pewnie odpowie tym samym, jednak na razie było spokojnie. 
— No i co potrafisz? — zapytała Rosjanka. Philip może nie była ekspertką w odczytywaniu ludzkich emocji, ale czuła, że Kazue chce ją sprawdzić, ośmieszyć przed Wandą, albo podburzyć i doprowadzić do bójki. Dlatego Polka siedziała jak na szpilkach. 
— Rozumiem pegazy, konie, zebry, osły… 
— A oprócz tego? — siostra Wandy nie odpuszczała.
— Tworzyć iluzje, iryfony… 
— Widzisz, jak będę w tarapatach, Philip mnie uratuje — wtrąciła uśmiechnięta dumnie Polka. Dziewczyna objęła ją, żeby podkreślić wagę jej słów. 
Kazue niezbyt przejęła się jej słowami. Straciła nagle zainteresowanie wypytywaniem centurionki, przeniosła je w kierunku, z którego dało się słyszeć dziwny dźwięk. Krzyk. Philip, przeklinając pod nosem, że nie była bardziej ostrożna, błyskawicznie schowała się pod stół, ciągnąc za sobą Wandę. 
— Pod stół! — rzuciła agresywnym szeptem do drugiej córki Aresa. 
Zorientowała się, że zostały same w restauracji. Starsi państwo, rodzina z dwójką małych dzieci, grupka znajomych - wszyscy wyszli. Patrząc w stronę baru, nie mogła zauważyć nawet nikogo z obsługi. Cholera. Krzyk powtórzył się, ale Philip nie potrafiła ocenić, czy się przybliżył. Trzeba ostrożnie się zorientować, z czym mają się zmierzyć. Podziękowała w myślach swojej zapobiegliwości; pod spodniami, za cholewą schowała swoją spathę. Cesarskie złoto trochę się rozgrzało od ciepła ciała dziewczyny, ale jego dotyk ochłodził jej umysł.
 
Kazue?
────
[408 słów: Philip otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Wandy CD Kazue do Philip — ,,Crossover Episode"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Kiedyś musiał nadejść dzień, gdy moje rodzeństwo pozna Philip. Branie ich wszystkich na raz byłoby najgłupszą rzeczą w moim życiu. Zaczęłam od najsilniejszego ogniwa, Kazue. Jeśli z nią wytrzyma, reszta pójdzie gładko. 
Cały ranek spędziłam z silnym bólem brzucha i natrętnymi myślami. Co jak się nie polubią? A może pobiją? Moja siostra byłaby do tego zdolna, a Philip, oddać jeszcze mocniej i tak wzajemnie by się lały. Nie miałam ochoty nawet sobie tego wyobrażać. Zawsze marzyłam o kochającej się rodzinie, z kochaną żoną u boku i psem oczywiście, bo czym jest szczęśliwe małżeństwo bez kota lub psa. Jak niby będę spokojnie jadła niedzielny obiad, jak wszyscy tam będą się bić? 
 
***
 
Zdążyłam pożałować mojego wyboru z kilkaset razy. Mogłam wziąć Caroline lub Ash, albo nawet Ellijaha, ale nie, wybrałam Kazue, najbardziej upierdliwy człowiek, którego znałam. 
– Gdyby bóg marudzenia miał dzieci, byłabyś jednym z nich, a na dodatek jego ulubienicą – burknęłam na siostrę. – Nie, nie wiem, czy gdzieś tu można zgłaszać reklamacje, a tak poza tym, nic i tak nie zrobisz. Tu obok jest stajnia, to jak ma pachnieć? Kazue? 
Nigdzie jej nie widziałam. Byłam niewiele, by krzyknąć na cały Obóz Jupiter. 
– No i po co mnie zaczepiałeś, co?! Od kogo niby jesteś, że taki o, hej do przodu?! ,,Grecy do siebie’’, żebym ja ci zaraz zębów nie wybiła! – usłyszałam znajomy krzyk. – Zaraz cię matka nie pozna! 
– Nie mam matki! 
– No to ojciec! 
Odwróciłam się. Puls mi dudnił w głowie, a buzia sama się otworzyła. Biedny Rzymianin, z krwawiącym nosem i podbitym okiem próbował uniknąć ataku Kazue, co mu się nie udało. 
Popchnęła go, przez co wylądował na podłożu. Zablokowała ofiarę, trzymając go lewą ręką za dłonie, trzymane z tyłu. Prawa pięść już leciała w kierunku policzka poszkodowanego, aż jakaś młoda kobieta chwyciła moją siostrę za koszulkę od tyłu. Mój wzrok był przekierowany na pobitego, ale kiedy zmieniłam punkt widzenia na dziewczynę za Kazue, zdałam sobie sprawę, że to wcale nie nieznajoma, a ukochana. 
– Cześć Philip! – podbiegłam do niej, przytulając się do dziewczyny. Spojrzałam jej w oczy, na co ona zareagowała uroczym uśmieszkiem. – Stęskniłam się za tobą, wiesz? 
– Na serio, nie widziałaś jej może z dwa dni – Kazue odezwała się za nami, na co Philip zmrużyła oczy. 
Puściła mnie na chwilę, podchodząc do niej. 
– Słuchaj, co ty sobie myślisz, że będziesz ich bić? To są jeszcze dzieci, nie widzisz tego? Kim ty w ogóle je— 
– To moja siostra – wtrąciłam. – Kazue, pamiętasz Walentynki? Była z moim młodszym bratem. 
Dziewczyny spojrzały na siebie z niepewnością w oczach. 
– Stwierdziłam, że… pora się jakąś zapoznać? Skoro zostajemy rodziną? – próbowałam wybrnąć z tej trochę niezręcznej sytuacji. 
– Anemone zaprowadzi go do miejsca, gdzie się nim zajmą, a ja proponuje wyruszenie do San Francisco. O tej godzinie będzie tam ślicznie! I nie martwcie się, specjalnie zaoszczędziłam na hotel! Znaczy, raczej hostel, ale to nic! Wiesz Philip, potrzebujesz odpoczynku. Tak ciężko pracuje, ja zresztą też. 
– Akurat! Co ty niby robisz?! – moja siostra nagle się odezwała. 
– Uspokój się, bo cię gdzieś zostawię w tym mieście i sama będziesz sobie wracać do domu. 
– I tak bym wróciła. 
Centurionka westchnęła ciężko. 
– To jak? Chcecie? – Uśmiechnęłam się szeroko, obejmując je obie. 
 
***
 
Zachodzące słońce odbijało się od naszych szklanek. Kazue w swojej kręciła słomką tu i tam. Nastała odrobinę niezręczna cisza. Philip z dłonią na policzku, zerkała w moim kierunku, jakby miała się spytać ,,długo jeszcze?’’. 
– Kiedy przyjdzie ta pizza? – córka Aresa wzięła z koszyka obok parę oliwek, które wrzuciła sobie do buzi. 
– A co, ja ją robię? Skąd mam wiedzieć? – odpowiedziałam. 
Razem z Philip siedziałyśmy obok siebie. Kazue naprzeciwko nas. Widziałam, że chce coś powiedzieć. 
– Jak długo się znacie? – nagle zadała pytanie, sięgając dłonią po szklankę. 
– Półtora roku, jakoś tak – złapałam ukochaną za dłoń, którą miała na stoliku. 
– I wiem o tym dopiero jakieś trzy miesiące? – Siostra wzruszyła ramionami. – O patrzcie! W końcu, myślałam, że już umrę tutaj z głodu! 
Rzuciła się na tę pizzę, gdyby nigdy wcześniej w życiu nic nie jadła. Mimo iż była cholernie gorąca, zaczęła jeść. Najwidoczniej dało jej to przypływ weny. 
– Właśnie! Od jakiego ty boga jesteś? – sięgnęła po łyżkę z sosem czosnkowym (Włoch płakał, jak widział), nakładając go na jedzenie. 
– Arcus. 
Ledwo utrzymałam szklankę z lemoniadą w dłoni. Tak mi się ona trzęsła, że prawie wypadła. Wolałam sobie nie wyobrazić, co to by było, gdyby nagle się pokłóciły. 
– To taki rzymski odpowiednik Iris, co nie? – dopytała, biorąc już trzeci kawałek. 
– Tak. 
– No i co potrafisz? – Oparła się o krawędź krzesła, jakby chciała powiedzieć ,,no, to teraz zaimponuj mi’’. 
– Rozumiem pegazy, konie… – zaczęła wymieniać wszystkie koniowate. 
– A oprócz tego? 
– Tworzyć iluzje, iryfony… 
– Widzisz, jak będę w tarapatach, Philip mnie uratuje – wytrzeszczyłam zęby w kierunku Kazue. 
Zmrużyła brwi, choć nie na moje słowa, a na dziwny krzyk zza nami. Jakby jakiegoś… potwora. 
 
Philip?
────
[782 słowa: Wanda otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]