„Burza zniszczyła część muzeum Nowego Rzymu. Próbujemy go odbudować, ale część magicznych artefaktów jest pod gruzami, część rozwiał wiatr, a część podkradły nam fauny. Możesz je odnaleźć? Tylko… uważaj. Nie bez powodu były zabezpieczone”.
Muzeum Nowego Rzymu dla większości legionistów nie było ciekawym miejscem — w końcu to muzeum. Zbierająca kurz graciarnia. Kiedy podczas którejś z burz zawaliła się jego część, parę legionistów wywróciło oczami z powodu zorganizowania akcji wygrzebywania eksponatów. „Większość z tych staroci i tak została wygrzebana z ziemi. Czemu nie przywrócić im tego stanu?” - mruknął któryś nieco głośniej od kolegów (którzy podzielali jego zdanie). Od razu wręczono mu szpadel i został wydelegowany do pracy przy odkopywaniu owych staroci.
Ricky Haru był jednym z niewielu, który zaangażował się w to wydarzenie z potrzeby serca. Muzeum Nowego Rzymu było miejscem, gdzie chętnie i często przebywał (jak prawie wszędzie), denerwował strażników, pukał w gablotki (najlepiej te oznaczone jako najbardziej niebezpieczne), i przy tym wyzywał zwiedzających, którzy to robili. Spędził tu niejedno popołudnie, kłócąc się z przewodnikiem i zeskrobując przedpotopowy mech czy glinę z eksponatów do eksperymentów, kiedy tylko strażnik się odwrócił. Na wieść o tym straszliwym wydarzeniu wziął zestaw małego archeologa i do kompletu założył nawet kapelusik wędkarski, mimo faktu, że obecnie panowało lato i prażyło słońce. Do kapelusika dopasował podkolanówki w kaczuszki i żeby dopełnić swój outfit prawie jak z Pinteresta, założył też płaszczyk przeciwdeszczowy z noworzymskiego kiosku (edycja limitowana - fauny w różowych kaloszkach). Tradycyjnie przy wyjściu został parę razy spytany, na jakie to przyjęcie się wybiera i czy na pewno nie będzie mu za zimno w taką pogodę (grzecznie odpowiadał, że ma jeszcze podkoszulek, nie pojmując w swej prostocie ironii). Potem puścił się pędem w swoich pomarańczowych kaloszach (te natomiast przykuwały wzrok obserwatora śmiejącymi się chmurkami), skacząc w każdą napotkaną kałużę, aż w końcu fauny na jego płaszczu razem z różowym ogumieniem znikły pod warstwą błota.
Kiedy już docierał na miejsce, któreś z drzew niespodziewanie chlusnęło resztką wody z wczorajszego deszczu prosto na Rickiego. Wszystko spłynęło po nim jak po kaczce, dzięki odpowiedniemu ubiorowi. Zanim zabrał się do pracy, rozwiesił płaszcz na krzaku i zdjął kapelusz, żeby sobie wyschły, i energicznie chwycił szpadel w koszulce wyjątkowo bez żadnego nadruku.
Największe kawałki gruzu zostały odgarnięte przez słonia Hannibala i pegaza centurionki, a także co silniejszych legionistów. Zebranym pozostawało jak najdelikatniej przekopywać się przez sterty gruzu, żeby jeszcze bardziej nie uszkodzić i tak pewnie pokaleczonych już artefaktów. Praca w pełnym słońcu i nie do końca chciana skutkowała wiązankami przekleństw i ciągłymi przerwami na wypicie lub oblanie się wodą. Ricky jednak nie poddawał się i z cierpliwością nieprzystojącą dziecku Merkurego pieczołowicie odkładał na bok cegły, kawałki drewna i różne śmieci. Spodziewał się, że będzie wręcz deptał po muzealnych eksponatach - tymczasem ledwo co znalazł parę grzebyków z epoki brązu (nieuszkodzonych, bo przywalonych wyjątkowo odporną płytą nagrobną, którą również szybko zabezpieczono). Minuty mijały niczym godziny i znacząca część ochotników już się poddała. Przy pracy pozostali ci, którzy zostali do tego zmuszeni, no i Ricky.
— Pst, Merkurwiaku — szepnął ktoś nagle.
Ricky odwrócił się, sądził bowiem że to jeden z jego kolegów. Nikt w zasięgu wzroku nie wyrażał chęci podjęcia konwersacji z małym chemikiem.
— Ricky, no!
Szept zabrzmiał ponownie i Ricky ponownie się odwrócił. Z powodu wielu wybuchów, które radośnie w życiu wywołał, jego słuch znacznie ucierpiał. To cud, że coś w ogóle słyszał - nie wspominajmy więc już o możliwości lokalizacji owego tajemniczego głosu.
— Ricky.
Tym razem głos zabrzmiał nieco bardziej kobieco - i syn Merkurego ponownie się obrócił, zauważył jednak postać. Philip Morris, jego centurionkę.
— Ehe?
— Nie „ehe”, tylko proszę. Pójdziesz ze mną.
— Ale…
— Żadnych ale. Idziemy.
Ricky obrzucił tęsknym wzrokiem gruzy, pomachał do paru ptaszków przysiadłych na kamieniach, i zebrawszy swój ekwipunek, ruszył. Centurionka ruszyła obok niego.
— Gdzie idziemy?
— Dowiesz się na miejscu.
— A mogę chociaż odnieść szpadel? Trochę ciężki...
Czarnowłosa zmierzyła go wzrokiem i już myślał, że powie, żeby się nie wydurniał, ale niespodziewanie jej twarz zmieniła się i powiedziała trzy krótkie słowa, które nie przeszły przez jej usta nawet w snach legionistów Piątej Kohorty:
— Jasne. Czemu nie.
Ricky postanowił nie ryzykować pytania o tą nagłą zmianę nastroju - zawsze mogła odebrać mu ten szpadel i nim go walnąć. Skręcili więc przy stajniach w stronę baraków.
— O, Juan! Cześć, Juanie!
Piękny pegaz wybiegł im na spotkanie, widząc swą przyjaciółkę. Zbliżając się jednak, zmarszczył niespodziewanie nozdrza i przystanął w pewnej odległości, gapiąc się podejrzliwie.
— Coś nie tak? — spytała Philip, bowiem Ricky również stanął, sądząc, że centurionka przywita się z Juanem.
— No… Juan.
— Co z nim?
Philip obrzuciła ogiera wzrokiem i nie pogłaskawszy go nawet po pysku, ruszyła dalej. Ricky postanowił przerzucić tworzenie teorii spiskowych dotyczących pogorszenia relacji najszczęśliwszej pary w Obozie Jupiter (Philip i Juan, nierozłączni od pieluchy) i przyspieszył, ochlapując wszystko naokoło błotem z kałuży.
W końcu dotarli do baraków. Było pusto - większość legionistów odkopywała artefakty lub ćwiczyła. Syn Merkurego odłożył swoje rzeczy, strącając szalkę Petriego z dziwnymi dymiącymi grzybkami. Coś wpadło mu do głowy. Powoli odwrócił się do Philip, stojącej spokojnie w drzwiach. To dziwne. Czemu go nie pogania?
— Chciałabyś może... zobaczyć szybko mój eksperyment?
Twarz centurionki wykrzywiła się.
— To zajmie tylko chwileczkę!
— No dobrze — odparła czarnowłosa, podchodząc do Rickiego. — Byle szybko.
Mały chemik nie dał się dwa razy prosić. Błyskawicznie zaczął rzucać probówkami, rozlewać różne substancje w ramach przygotowania. Centurionka odruchowo pochyliła się, w zaciekawieniu lub udając zaciekawienie.
— I teraz wlewam to tu, i to do tego. Tylko to przed tym, bo wtedy to — machnął ręką, strącając jakąś kolbę na ziemię — nie zrobi tego, ale jak to zrobi, to to podgrzeję i patrz...
— Patrzę — potwierdziła Philip.
— To mieszam z tym i…
— I?
Ricky odczekał parę sekund i wlał jeszcze trochę tego do tamtego, po czym błyskawicznie się odsunął. Wybuch osmalił ponownie ściany baraku, fioletowo-zielony dym zasnuł pole widzenia, a spod tego wszystkiego przebił się głos syna Merkurego:
— Prawdziwa Philip nie byłaby dla mnie miła!
Chwycił szpadel i dla pewności wymierzył w miejsce, gdzie przed wybuchem stała jego centurionka (lub jakikolwiek byt się pod nią podszywający).
— Prawdziwa Philip nie interesowałaby się moimi doświadczeniami!
Dalej walił szpadlem na oślep, wywołując taki rumor, że pewnie zwołał pół Obozu Jupiter. I tak było - po chwili do jego uszu dobiegł tupot stóp legionistów. Wymierzył więc raz ostatni i zakrzyknął:
— Prawdziwa Philip nie ignorowałaby Juana!
Jak się okazało, Rickiego uczepił się jakiś demon. Przybrał twarz osoby, której syn Merkurego by posłuchał i strach pomyśleć, co by się stało, gdyby przez pojedyncze incydenty na pozór niezbyt rozgarnięty Ricky Haru nie zorientował się, że to nie prawdziwa Philip (w końcu nieraz opisywano ją jako postać demoniczną). Wszystko jednak dobrze się skończyło - jedynie kaloszki w śmiejące się chmurki nie przeżyły tego zdarzenia, a Ricky nabawił się kolejnych oparzeń i powodu dla przedwczesnej głuchoty.
[1068 słów: Ricky otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia + 30 za wykonanie misji]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz