niedziela, 31 grudnia 2023

Od Wintera CD Ziona — „017”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Dwa tygodnie temu wyglądało to mniej więcej tak: Blanche okazała się posiadać samochód. Zjawiła się, oczywiście, niezbyt zadowolona z obrotu spraw, ale najwyraźniej uznała zamrożenie przypadkowego mężczyzny za sytuację awaryjną na tyle, że bez zbędnego gadania pomogła Winterowi wtaszczyć go do swojego mieszkania. Pomysł z zadzwonieniem do Blanche okazał się strzałem w dziesiątkę — być może był to przypadek, a może aura dziecka Tyche, ale wraz z pojawieniem się zmęczonej życiem kobiety, zza chmur zaczęło wychylać się słońce i wkrótce tapicerka jej samochodu była mokra od topniejącego lodu.
Również Winter nieco uspokoił się na ten widok. Chociaż sam nigdy nie odczuwał zimna, nadal zdawał sobie sprawę z ryzyka hipotermii, ale wiedział, że teraz problem ten nie należał tylko do niego, miał w końcu przy sobie (na jej nieszczęście) Blanche. Lód zaczął szybciej topnieć wraz z jego uspokajaniem się, ale na to Winter nie zwrócił już uwagi. Był zbyt zajęty ściskaniem zaczerwienionych palców Ziona po tym, jak zobaczył ich niemrawe przebieranie, skupiony na tym, że leżąca obok niego bryła lodu jeszcze żyje.
Nie wezwali lekarza. Znaczy, nie od razu. Najpierw, już w mieszkaniu Blanche, po tym, jak jakimś cudem przemycili kilkudziesięciokilogramowy lodowy posąg przed jej sąsiadami, przykryli go potężną warstwą koców i podkręcili temperaturę do stopnia panującego w najgłębszych częściach Tartaru. Dopiero po długiej debacie, która polegała na rozważaniu jak wytłumaczyć śmiertelnikowi, dlaczego chowają w mieszkaniu nieznajomego mężczyznę na granicy hipotermii, Zion odmroził się na tyle, żeby szczękającymi zębami zaproponować im zadzwonienie do jego osobistego lekarza, który w swoim życiu widział już wiele dziwnych przypadków związanych ze swoim pacjentem.
No tak, Zion też był półbogiem. Nikt normalny nie przeżyłby tak długo pod postacią lodowego posągu.
Zadzwonili więc. Zion został odwieziony do domu, Winter musiał wytłumaczyć Blanche sytuację, a potem znowu rozeszli się w swoje strony na jakiś czas.
Przez te dwa tygodnie Winter nie mógł usiedzieć. Nie, żeby przejmował się goniącym go przez Nowy Jork pedofilem, ale może mężczyzna faktycznie chciał mu pomóc? Zresztą, to nie miało większego znaczenia. Wszystko i tak sprowadzało się do tego, że prawie kogoś zabił — albo może i zabił, tego sam nie wiedział.
Musiał więc to sprawdzić.
Kiedy niósł do Ziona termos z zupą (własnoręcznie robioną, pragnął zaznaczyć), prędko zorientował się, że w oknach jego mieszkania migoczą światła. Żył więc, świetnie. Winter miał jeszcze szansę się odwrócić i wziąć nogi za pas.
Szkoda, że już i tak odwiedziny przypłacił lekcją matematyki, z której i tak już był zagrożony, a po kolejnej nieobecności spodziewał się, że niedługo jego matka odbierze telefon od dyrektora, że został wywalony ze szkoły. Co tam, miał mało do stracenia. Gdyby poszedł na matematykę, zabiłaby go nauczycielka. Jeśli pójdzie do mieszkania obcego mężczyzny, być może zabije go Zion. A jak uda mu się od niego bezpiecznie wrócić, to zginie uduszony przez matkę.
Zapukał. Raz. Potem drugi. Nie otworzył mu, go co zirytowało, chociaż właściciel mieszkania miał do tego zasadniczo pełne prawo. Potem już po prostu zaczął trzaskać otwartą ręką w drzwi, aż Zion mu nie otworzył.
Wyglądał… no, nie za dobrze. Od razu zdał sobie sprawę, że nigdy nie miał okazji dobrze mu się przypatrzeć, prawdopodobnie zajęty ciągłym uciekaniem. Przydługie blond włosy miał starannie uczesane, chociaż okrutnie śmierdział papierosami i drzwi otworzył mu w dresach. Winter uznał, że przypomina człowieka za wszelką cenę próbującego zachować spokój, chociaż wokół niego panował zupełny chaos.
— Mam zupę — podniósł termos, żeby Zion, na zachętę, mógł go lepiej zobaczyć. — Pomyślałem, że może się przyda. Dobra. Rozgrzewająca. Sam robiłem.
W odpowiedzi Zion westchnął i oparł zrezygnowany czoło o framugę, a Winter bez zbędnych pytań wtarabanił mu się do domu.

Zion dołączył do niego w kuchni, kiedy Winter już się rozgościł i bezpardonowo przelewał zupę do miski. Przebrał spodnie, chociaż chłopak nie wiedział z jakiego powodu. Kiedy nalał już potrawki do jednej miski i kulturalnie odłożył termos na blat, Zion wyjął drugą miskę i wlał do niej resztkę zupy, zaraz podając ją Winterowi.
— Nie powinieneś być teraz w szkole? — zapytał, podejrzliwie dłubiąc łyżką w makaronie.
Winterowi prawie wyrwało się zapytanie: „a ty w pracy?”, ale prędko ugryzł się w język.
Wciągnął kluski z głośnym siorbaniem.
— Uciekłem z matematyki — odpowiedział z pełną buzią. — I tak jej nie umiem. No i zaraz mnie wywalą. Nie chcę tam wracać tylko po to, żeby znowu usłyszeć krzyki tej erynii. W sensie ona jest śmiertelniczką aż do bólu, zasięgnąłem rady u dwóch satyrów i jakiegoś cyklopa, ale wolę sobie to tłumaczyć tak, jakby chciała mnie zeżreć.
Zion wyciągnął się, żeby chwycić ze stołu chustkę, którą kulturalnie otarł sobie usta i wskazał na rzucony w kąt plecak Wintera.
— Masz ze sobą tę matematykę?
— Eee…
Bądź miły, bądź miły, powtarzał sobie w myślach, po czym sięgnął do plecaka i wyciągnął rozpadający się zeszyt w kratkę z bazgrołami, które potrafiłby przeczytać tylko drugi półbóg. Zion przyjął od niego zeszyt i przerzucał kartki, coraz mniej zainteresowany zupą, ku ujmie Wintera. W końcu wyciągnął długopis, przysunął się bliżej chłopaka i powoli, mówiąc jak do dziecka, zaczął mu tłumaczyć.
— Widzisz? I to, powinno się robić o, tak. Ale spokojnie, znam jeszcze na to prostszy sposób.
Winter spojrzał to na zeszyt, to na Ziona, poprawił się na krześle i odrzekł:
— Wiesz, że nie zrobiłem ani jednego zadania w tym zeszycie, nie? Nauczycielka matematyki w poprzedniej szkole robiła to tak, jak ty, ale Pani Erynia kazała mi zostać po lekcjach i dyktowała mi te zadania tak, jak je napisałem.
Zion zmarszczył brwi, nerwowo stukając długopisem o zeszyt.
— Więc to nie twoja wina. Ta nauczycielka po prostu chujowo uczy.
— To samo im mówiłem, ale nikt mnie nie słucha! — jęknął Winter. — Fajnie by było, gdyby nareszcie ktoś mądrzejszy wytłumaczył im wszystkim, że to nie ze mną jest problem.
Nie znał siły swoich słów, dopóki Zion nie ocenił schludności swojego ubrania ze wszystkich stron, nie przekreślił błędnie wykonanych zadań w zeszycie i nie zaproponował:
— Wiesz, może ja mógłbym z nią porozmawiać.
— Jesteś… yyy… synem boga matematyki?
Ku jego zaskoczeniu, Zion parsknął szczerym śmiechem.
— Blisko. Ateny. — Winter nagle poczuł się strasznie głupi. Jak mógł nie zauważyć tych blond włosów, stalowoszarych oczu i inteligencji, której jemu samemu zdecydowanie brakowało? — To co?
Przypomniało mu się przyjemnie ciepłe uczucie w sercu, kiedy Blanche odpowiedziała na jego „telefon alarmowy” — jakby nie był wreszcie sam. Jakby nareszcie był przy nim dorosły, na którym mógł polegać ze swoimi problemami, a on przytuli go i powie: „cokolwiek się nie stanie, zawsze będę z tobą”.
— Nie powinieneś nadal siedzieć w domu?
W srebrnych oczach Ziona zamigotał ten uparty błysk syna Ateny.
— Siedzę w domu już ponad dwa tygodnie i, szczerze mówiąc, nie uznaję bezczeszczenia matematyki. Zresztą, czy sam nie powiedziałeś, że już nie masz w tej szkole nic do stracenia?
Winter ukrył twarz w dłoniach, zrezygnowany, po czym ochoczo pokiwał głową i wrzucił zeszyt od matematyki do kosza.


Zion?
◇──◆──◇──◆
[1112 słów: Winter otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Avery CD Heather — „Omijamy domek Dionizosa”

Poprzednie opowiadanie

Ledwo Avery zdążyło położyć głowę na poduszce, usłyszało uporczywe pukanie do drzwi. Z cichym jękiem podniosło się do siadu i otworzyło. W progu stała Heather, córka Nemezis, jeno dobra znajoma.
— Przeprowadzamy inspekcję — oznajmiła. Tępy wzrok Avery musiał chyba zdradzić, iż niewiele rozumie. — Dionizosiątka omijamy.
Wyciągnęła dziecko Ateny na zewnątrz i, nie zważając na jeno chwiejny krok, kontynuowała wyjaśnienia:
— Jeśli ktoś pije i mi nie powiedział, to idziemy nakablować do Chejrona. Chyba że nam coś zaoferują, to mogą dalej — uśmiechnęła się lekko do siebie.
Avery przystanęło na chwilę, jednak zaraz zrównało krok z dziewczyną. O bogowie, co ono jej powie? Bało się reakcji Heather na wiadomość, iż Avery już zdążyło (nie do końca z własnej woli) odwiedzić domek Dionizosa. Zapewne uzna no za nieodpowiedzialne. Czy powiedziałaby Chejronowi, że dziecko Ateny wypiło alkohol? Czy inni będą mieć przez niem kłopoty?
Na piorun Zeusa! Dlaczego Avery w ogóle dało się w to wszystko wciągnąć? Czemu ono w ogóle z kimkolwiek rozmawiało? Przecież doskonale wiedziało, że zazwyczaj działa niczym magnes na kłopoty lub wypadki!
Chimera w zoo, klątwa Eda Sheerana, goniący no bezdomny. A teraz jeszcze to. Gdyby nie fakt, iż dziecko Ateny miało kłopot z utrzymaniem się na nogach, zapewne zaczęłoby zastanawiać się nad wszystkimi niecodziennymi sytuacjami, do których mogło dojść w przyszłym roku. Znając swoje szczęście, sprawi, że Jezus zostanie nałogowym palaczem.
Tego było za wiele. Avery stanęło i złapało się za brzuch. W ostatnich chwilach nowego roku powinno było spędzić miło czas z rodzeństwem lub znajomymi, może kiedyś całując chłopaka swoich marzeń, a nie powstrzymywać się od rzygania na koleżankę!
— Heather, wybacz, ale chyba… Nie za dobrze się czuję — wymamrotało, łapiąc się za głowę.
Wolało nie patrzeć na córkę Nemezis. Już i tak czuło się wystarczająco źle. Miało ochotę przewrócić się i obudzić dopiero na nowy rok. Brzmiało jak dobry plan, jednak świadomość, że zawiodło Heather, zdołała utrzymać no na nogach. Wydało ciche westchnienie frustracji i spojrzało na przyjaciółkę, czekając na jej reakcję.


Heather?
◇──◆──◇──◆
[322 słowa: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Avery CD Luciena do Jesúsa — „Sylwestrowy hangover”

Poprzednie opowiadanie

Sylwester. 31 grudnia. Czy też ostatni dzień roku. Jak kto woli, jak zwał tak zwał. Dla Avery nie była to jakaś większa różnica. W dzień — czy też wieczór — taki jak ten wolało się nie wychylać. Znając swoje szczęście, zapewne znalazłoby się w samym środku kłopotów.
Tak było zawsze — Avery miało niezwykły talent do pakowania się w tarapaty mimo ostrożności. Zazwyczaj po prostu bywało w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Idealnie, pomyślało sarkastycznie, pod koniec roku zrobię spis moich najlepszych kłopotów. Później urządzę ranking, a Atena na pewno mnie wydziedziczy.
Półboże właśnie zmierzało do swojego domku, gdy zaczepił no jakiś inny obozowicz. Jego wygląd skacowanego nastolatka nie pozostawiał wątpliwości — był to syn Dionizosa.
Koleś uśmiechnął się znacząco.
— Robimy imprezę sylwestrową. Wpadniesz? — zapytał od razu.
Avery zmrużyło oczy. Przyjrzało się mu dokładnie.
— Jesteś dzieckiem Dionizosa? — upewniło się.
— Tak, ale nie musisz się bać, to będzie porządna impreza — zapewnił i po chwili dodał: — Tylko po jednej butelce wina na głowę. Obiecuję.
Mimo tego perspektywa doprowadzenia się do stanu upojenia alkoholowego nie wydawała się Avery zbyt kusząca. Na co to komu? Można przecież się bawić bez trunków! Po co w ogóle się bawić? Nie lepiej porobić coś innego?...
Avery chyba na chwilę odleciało, bo nawet nie zorientowało się, gdy koleś od Dionizosa pociągnął go w stronę swojego domku.
— Okej, żeby być uprzejmym, to się przedstawię — powiedział i wyciągnął dłoń. — Jestem Lucien.
— Avery — odparło i ścisnęło dłoń nowego kolegi.
Lucien po chwili opuścił domek w poszukiwaniu kolejnych ofiar bądź imprezowiczów. Avery przez ten czas zdążyło skulić się na krześle i obserwować coraz to większe tłumy. Było w szoku, że tyle osób dało się namówić na zabawę.
Po chwili usłyszało wołanie Luciena. Ten bez cienia wahania lekkim gestem podsunął dziecku Ateny kieliszek szampana.
Czy był to zły pomysł? Absolutnie. Avery nie miało głowy do alkoholu.
Czy mimo tego wypiło kilka kieliszków szampana? Tak.
Mimo tego Avery zachowało resztki świadomości i kiedy poczuło, że zawroty głowy się nasilają, czym prędzej opuściło domek Dionizosa. Powstrzymując mdłości, wpadło do domku Ateny i rzuciło się na łóżko, licząc, iż zdoła odpocząć i odzyskać jasność umysłu.
Oczywiście, że do tego nie doszło.


WĄTEK ZAMKNIĘTY PRZEZ MG 29.04.23. (JEDNA Z POSTACI PRZESZŁA DO NPC).

Od Gabriela — „Melanż u fizyka”

Jakimś cudem, udało mu się zorganizować sylwestrową imprezę w jego domu, głównie ze znajomymi ze studiów. Czeka go niezłe sprzątanie. Osobiście zadbał, że każdy będzie miał co pić. A raczej nakupował kilka zgrzewek najtańszej wody po to, żeby zmienić kilka z nich w zgrzewki wódki w butelce po wodzie. Szampan kazał im przynieść samemu, co na szczęście zrobili. Jedzeniem się nie przejmował, a jakieś inne nalewki miał gdzieś pochowane po kątach. Jeśli chcieli wino albo likier to musieli sami sobie załatwić. Nie jest burżujem, aby takie rzeczy wyczarowywać z dupy. Mimo tego, że impreza nie trwała jeszcze długo, kilka osób było już nawalonych w trzy dupy. Kilka na tyle, żeby oglądać Skibidi Toilet. Z kim on się zadaje.
Stwierdził zignorować dziwne zachowanie kolegów, a zamiast tego poszedł do Jamesa (jednego z normalniejszych), który na razie jedyne co pochłaniał to cola. Dobrze jednak wiedział, że długo pewnie tak nie zostanie, głównie z jego przyczyny. Schował za sobą butelkę whiskey, którą wyciągnął z jego szuflady na alkohol. Korzystając z jego rozproszenia, wlał trochę do szklanki kumpla, potem zalewając ją colą, dla niepoznaki.
– Ach, Gabriel! Nie widziałem cię. – uśmiechnął się student, odwracając się do półboga i sięgając po szklankę.
– Ha, widzisz, jednak potrafię być cicho. – stwierdził, rozluźniając się na kanapie, też uśmiechając się do jasnowłosego.
– Ej, czaisz, że podobno Gregory chce rzucić studia? – zaczął James, kładąc swoją dłoń na ramieniu herosa.
– A weź mi tu nie pierdol, też chciałbym rzucić, ale tego nie zrobię. – stwierdził, machając ręką. – Chyba nikt nie chce dalej studiować, ale z jakiegoś powodu dalej to robimy.
– A w sumie to masz rację. – odpowiedział nieco starszy mężczyzna, zastanawiając się, o czym rozmawiać. – No… e… jak tam twoja mama?
– Zajebiście, ostatnio wysłała mi to. – zdjął bluzę, pokazując koszulkę z wizerunkiem Pudziana.
– Kto to kurwa jest? – spytał James, jakby zastanawiając się. – Twój stary?
– Ta, chyba musiałbyś wkleić starego gościa z brodą i piwnym brzuchem, który ma na sobie koszulę hawajską. – zaśmiał się i poklepał studenta po ramieniu.
Ich rozmowa trwała jeszcze trochę, aż o północy niemal każdy już ledwo co był trzeźwy, i to nie przez moce Gabriela. Niektórzy zaczęli grać w kalambury, a zgadywanki wyglądały mniej więcej:
– Czym jestem?
– Sinusoida?
– Tak!
– Okej, to czym ja jestem?
– Ee… Einstein?
– Tak!
A więc bardzo nudne. Inni postanowili zagrać w „przyklej krawat Oppenheimerowi”, każdemu szło to równie źle. Raz nawet Gabriel wylądował z krawatem na mordzie, ale niezbyt mu to przeszkadzało. Niektórzy zaś już spali, a oczywiście nie mogłoby się obejść bez narysowania im wąsów i penisów na twarzy. Przyszli też jacyś ludzie, których w ogóle nie znał. Chyba inni ich zaprosili. Mimo wszystko teraz on przejął kontrolę nad muzyką. Nie mogło się obejść bez Martyniuka, Rodowicz, Myslovitz czy Happysad. Sylwester bez Rodowicz to sylwester stracony. Kilka ludzi wydawało się niezwykle niezadowolonych, ale w końcu dali się ponieść zielonym oczom Zenka. Impreza została przerwana, kiedy zdenerwowana sąsiadka, Stacy, kazała im być cicho, pod groźbą zadzwonienia na policję. Czarnowłosy nie miał większego wyboru, niż kazać innym spadać do siebie. Niektórym niestety musiał ufundować taksówkę, ale chyba woli to niż policję. Został tylko James, który zaproponował pomoc w sprzątaniu. Przyda się. Najpierw jednak muszą wyjść zapalić.


◇──◆──◇──◆
[520 słów: Gabriel otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Heather do Avery — „Omijamy domek Dionizosa”

Ble, sylwester — czyli dzień, w którym herosi najchętniejsi byli do łamania zasad. Chyba. Domek Dionizosa, na ten moment, ignorowała. Zasłużyli na to, głównie przez to, że zaprosili ją do siebie. Oczywiście, zaproszenie zignorowała, ale miło, że pamiętają. Niezbyt lubiła sylwester, nawet jeśli nie chodzi o to, że nieletni się alkoholizują. Jakoś nie rozumiała, czemu ludzie świętują. Jej, rok bliżej do nieuniknionej zagłady! W sumie można tak świętować każdy dzień. Jeeej, trzydziesty pierwszy maja! Tak, to bez sensu.
Kiedy jeszcze mieszkała z ojcem, to też było bez sensu. Jeej, puszczamy fajerwerki, które straszą dzikie zwierzęta! Wiecie, że przez takie strzały kozice mogą się spłoszyć i spadać z dużych wysokości, doprowadzając do ich śmierci? Ale fajnie! Do tego, bardzo nie lubiła, jak w gości przychodzili jacyś ludzie, których widywała… no, tylko w sylwestra. A jedynie co mieli jej do zaoferowania to nagroda pieniężna i „ale ty urosłaś, normalnie prawie cię nie poznałam”.
Uznała, że dobrą destynacją będzie domek Ateny — tam mieszkało Avery, czyli jedyny heros, który wydawał się nie-taki-głupi. Znaczy się, inteligencją się nie wykazało, kiedy walczyło z chimerą, ale i tak, było dzieciakiem bogini mądrości. Musiało wiedzieć, że nie dość, że alkohol to łamanie prawa, to do tego, psują sobie tym zdrowie! Dlatego trzeba ich wszystkich powstrzymać, zanim zrobią coś sobie albo innym.
Zapukała do drzwi, po czym zauważyła białowłose Avery. A raczej, musiała spojrzeć trochę do góry. Przeklęte metr i pięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu. Musi sobie kupić buty z podeszwami, przez które będzie przynajmniej tylko trochę niższa od przyjaciela.
– Przeprowadzamy inspekcję. – stwierdziła, bez większych detali. – Chodź. Dionizosiątka omijamy. – dodała, nie wyjaśniając czemu. Nie ma po co. Dopiero po chwili chodzenia i wybierania ofiar zaczęła wyjaśniać. – Jeśli ktoś pije i mi nie powiedział, to idziemy nakablować do Chejrona. Chyba że nam coś zaoferują. To mogą dalej. – zerknęła na Avery, upewniając się, że zrozumiało plan. Nawet jak nie zrozumiało, to zrozumie w akcji. W końcu to nic trudnego.


Avery?
◇──◆──◇──◆
[318 słów: Heather otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Havu — „Jezus Szlugus”

Jak on miał dość pracy. Chciałby siedzieć na dupie i do końca swoich dni nic nie robić. Nie, wróć, mógłby preparować zwierzęta. To już jest zajęcie godne jego czasu. Zajęcie, któremu się poświęci i nigdy, ale to nigdy, nie będzie płakać po kątach.
Szedł właśnie do pracy, przekliknając cicho pod nosem, bo próbował ugadać z szefem, by ten dał mu dzisiaj wolne. Nie zgodził się. Powiedział, że Havu jest zbyt dobry. Dobry w czym? W przerzucaniu frytek? Pracuje tutaj tylko dlatego, bo… ach, za długo temat. Szkoda strzępić ryja.
Kopnął kamień i poszedł dalej, mijając kolejne kawiarnie, w których mógłby teraz siedzieć, popijając kawę. Śmierdzące fast foody. Jak ludzie mogą to jeść? Obrzydliwe. Tyle tłuszczu, tyle cukru, tyle gówna. Wolałby już zjeść martwego szczura niż bułkę z zapanierowanym mięsem, usmażonym na głębokim oleju.
I tak właśnie wszedł do pracy, żeby pierwsze pięć godzin spędzić na narzekaniach. Współpracownicy oczywiście się śmiali. Takie zabawne. Oni wiecznie się śmieją, kiedy Havu kurwi na śmierdzące frytki. A on nie żartuje. Nigdy nie żartował, kiedy obrażał klientów oraz całe to miejsce pracy.
Miał dzisiaj zły dzień. I ten zły dzień nie był przez to, że przyszedł do pracy. Ten dzień był zły przez to, że skończyła mu się paczka papierosów. Nie zdążył ich rano kupić. Za późno wywlókł się z łóżka, przez co prawie spóźnił się do ukochanej roboty. Tragedia.
Został w końcu puszczony na przerwę. Idealnie. Odpoczynek. Zaszył się na zapleczu, gdzie kucnął w słowiańskim przykucu i westchnął.
— Szkoda, że nie wierzę w Boga… znaczy, kurwa, mój stary był Bogiem. Co ja pierdolę. — Podrapał się po głowie. — Nieważne, na pewno musi być jakiś Bóg papierosów. To byłoby głupie, gdyby nie było, bo przecież istnieje Bachus… — Mruczał do siebie, brzmiąc jak schizofrenik. — A może to Bachus był Bogiem szlugów? Alkohol i szlugi… idealnie. — Uśmiechnął się do siebie. — Dobrze więc, wznieśmy modły do Boga szlugów i alkoholu, Bachusa — odchrząknął i zaczął nawijać wymyśloną wiązankę: — Szlugu nasz któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź palenie twoje bądź dym twoja jako w niebie tak i na ziemi, szluga naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze jaranie jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na palenie, ale nas zbaw ode złego, amen. — Zrobił ukłon, zacisnął oczy i trwał w tej pozycji dobre pięć minut.
Nie minęła chwila, aż nie usłyszał głosu współpracownika:
— Ej, a co ty właściwie robisz?
Poderwał się jak poparzony i głupio uśmiechnął do kolegi, który stał przerażony z colą w ręce.
— Heeej, wiesz co? Opowiem ci historię o pewnym Bogu.
— Brzmisz jak najebany.
Havu zaśmiał się i poklepał znajomego po ramieniu. Nie był najarany. Był po wyczerpującej modlitwie, na której został jeszcze przyłapany w niedogodnej dla nikogo pozycji.
Zaprowadził młodego chłopaka w głąb pomieszczenia, aby nikt więcej ich nie podsłuchiwał i zaczął:
— Wiesz… w mitologii rzymskiej był taki Bóg. Bóg papierosów, czaisz?
— I ten Bóg papierosów umiał rzucić ci paczkę, jak się pomodliłeś?
— Tak, dokładnie tak! Jest kilka modlitw do tego Boga. Nazywa się Bachus. I wyobraź sobie, że Jezus… był synem Bachusa. Mało kto o tym mówi, bo przecież Bachus to Bóg szlugów, ale to prawda. — Wyszczerzył zęby.
— Co ty pierdolisz.
— No nie kłamię. Tak mówią najnowsze badania, że Jezus był synem Boga papierosów i trunków. Sam Jezus natomiast, gdy szukał wiernych, to rozdawał im w podarkach paczki papierosów.
— Havu… wiesz co…
— Nie przerywaj mi! — Podniósł palec wskazujący. — Chcesz się ze mną pomodlić do Boga petów? Znam fajną modlitwę.
Współpracownik nie był przekonany, ale zaraz rozbawiony odłożył kubeczek z colą i pokiwał głową. Havu więc wymyślił na szybko kolejną wiązankę i zaczął powtarzać na głos:
— Wierzę w jednego szluga, peta wszechmogącego, stworzyciela jarania i palaczy, wszystkich rzeczy jaralnych i niejaralnych. i w jednego pana Jezusa Szlugusa, syna papierosa jednorodzonego, który ze szluga jest zrodzony przed wszystkimi wiekami. Szlug ze szluga, papieros z papierosa, pet prawdziwy z peta prawdziwego.
Kolega powtarzał za nim słowo w słowo i tak na koniec wykonali pogłębiony ukłon japoński, niemalże całując brudną podłogę zaplecza.
— Chłopcy. Przerwa wam się skończyła — Obudził ich dopiero głos kierowniczki, która najwyraźniej przyzwyczajona do Havu i jego pomysłów nie zwróciła na nic uwagi. Pogoniła za to tych dwóch głupków do roboty i tak rudowłosy resztę dnia spędził przerzucając frytki, przeklinając durnych klientów, nie mając przy sobie żadnej paczki papierosów. Pety udało mu się kupić dopiero później, w najbliższym sklepiku i w drodze do domu wypalił ze trzy. Kocha zdrowy styl życia. I kocha Jezusa Szlugusa.

◇──◆──◇──◆
[735 słów: Havu otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Kazue — zlecenie #9

Spokojnie sobie ćwiczyła walkę mieczem, a nagle jakaś dwójka dziwaków do niej podeszła. Jeden zaczął coś tam gadać o graniu na jakimś instrumencie, a drugi beztwarzowiec wydawał się potakiwać burczeniem brzucha. Dopiero kiedy zerknęła na brzuch nietypowego stworzenia, zauważyła… że, no, jego twarz znajduje się na jego torsie. Różne dziwy widziała, więc jedyne co sobie pomyślała to „aha, zajebiście”. Podobno ten brzuchomówca chciał nauczyć się na czymś grać. Wszystko byłoby ok, gdyby sama wiedziała, jak się gra na czymkolwiek, oprócz na nerwach. Jasne, jej brat coś tam umie, ale chuj jej po bracie w Vermont.
– No… e… jaki instrument ci się widzi? – spytała, starając się patrzeć w oczy jej nowego koleżki bez czucia się niesamowicie niekomfortowo.
– Wiesz, myślałem o czymś w stylu fletu. – odpowiedział, a Kazue od razu zaczęła sobie wyobrażać, jak blemmjowie mieliby grać na flecie.
– O, nie… może coś w stylu ukulele albo gitara? – zaproponowała, patrząc jak ekspresja… torsu się zmienia.
– Och, skoro nie flet, to może saksofon? – spytał, a jedyna odpowiedź, jaka przychodziła herosce do głowy to ucieczka. Mimo tego nie może tak po prostu biedaka zostawić. Westchnęła, po czym wyciągnęła spod łóżka gitarę, która była tam w sumie… od bogowie wiedzą jak długo. Wyglądała, jakby jakiś hipis grał na niej ballady do swojej ukochanej. Podała ją uprzejmemu koledze, czekając, aż sam coś z nią wymyśli.
– Bę, bę… – zaczął dotykać strun, naciągając je, żeby robiły jakoś dźwięk. A z tego, co było jej wiadomo, nie tak grało się na gitarze. Wzięła ją, po czym zaczęła się trochę męczyć z nastrojeniem jej, ale jakimś cudem jej się udało. Chyba oglądanie jak jej brat grał było przydatne. Potem podała ją znowu blemmjowi, a po chwili szperania wyciągnęła również kostkę, na której był wizerunek czegoś, czego nie mogę opisać.
– Okej, trzymasz kostkę i drugą ręką trzymasz struny na tym czymś, to się chyba nazywa szyjka, rączka, nie wiem, niezbyt mnie to interesuje. – spróbowała ustawić ręce Grześka (przynajmniej tak go postanowiła nazywać), aby były tak, jak pokazywała. – I zmieniasz palce, kostką brzęczysz te struny, które trzymasz. – dodała, dając znak, żeby spróbował coś zagrać. Było źle, ale nie tragicznie! – Dobra, przy- przestaniesz już? Dziękuję. Przydałoby się, abyś znał jakieś nuty… – zaczęła się zastanawiać, na tym jej wiedza się kończyła. Na szczęście, ma magiczne urządzenie zwane telefonem. Wyszukała najłatwiejsze nuty do nauczenia się i o, są! – C-dur, e-moll, A-dur… a wiesz co, pierdol, wszystko już umiesz. – stwierdziła, rozsiadając się. – Aby grać, po prostu chwytasz i napierdalasz tym kogoś, kto cię wkurzył. Tak, dokładnie tak. – potwierdziła, kiedy Grzesiek zaczął ćwiczyć wymachy. – A jak chcesz jakiś dźwięk, to sobie znajdź tabulatury. To takie coś, że masz sześć linii, odpowiadają strunom i masz tam zapisane jakieś cyferki, które coś znaczą. Nie martw się, złapiesz od razu. Tak, idź się pochwalić. – kiedy jej nowy kolega wybiegł z domku Aresa, aż się wzruszyła. Ach, tak szybko dorastają… ej, tak właściwie, czy ta gitara nie była pamiątką po jakimś zmarłym herosie...? A chuj, trudno, nie będzie mu przeszkadzać, już nie żyje. A nawet jeśli, to nic z tym nie zrobi. Sorry, martwy nieznajomy bracie.


◇──◆──◇──◆
[508 słów: Kazue otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia + 30 PD za wykonane zlecenie]

Od Luciena do Jesúsa i Avery — „Sylwestrowy hangover”

Sylwester zbliżał się wielkimi krokami, a to oznaczało tylko jedno — alkoholowa impreza. Lucien już nie mógł usiedzieć na miejscu na samą myśl, że może pójść na randkę z butelką wina. Jednak, żeby nie było zbyt smutno, postanowił zgarnąć innych obozowiczów do świętowania. Z początku łatwo nie było — nikt tak bardzo nie ubóstwiał smaku procentów, co dzieciak Dionizosa.
Chłopak przykucnął pod domkiem dwunastym i się namyślił. Skąd wziąć więcej ludu? Przecież impreza złożona z samych dzieciaków boga wina będzie zbyt nudna; bo wypiją hektolitry alkoholu i żaden z nich zbyt szybko się nie wstawi. Potrzebują kogoś ze słabszą głową, aby było zabawniej.
Siedząc w przykucu sebixa osiedlowego dostrzegł swoją pierwszą ofiarę — krótkie, białe włosy, niezbyt wysoka osoba. Nie wiedział, czy się zgodzi, ale kojarzył z widzenia, że to dzieciak Ateny. Dzieci od tej Bogini nie potrafią obchodzić się z alkoholem.
Podniósł się z bólem, gdyż kości młode już nie są (ma 16 lat) i spokojnym krokiem pomaszerował w stronę celu. Uśmiechnął się przyjaźnie, kiedy szare oczy zetknęły się z jego i zagadał:
— Robimy imprezę sylwestrową, wpadniesz?
Proste pytanie, więc przydałaby się prosta odpowiedź.
— Jesteś dzieckiem Dionizosa?
Aż tak po nim to widać? Przecież jeszcze nie pił.
— Tak, ale nie musisz się bać, to będzie porządna impreza. Tylko po jednej butelce wina na głowę. Obiecuję. — Uśmiechnął się szerzej.
Dziecię Ateny jednak długo się zastanawiało. Rozglądało się w różne strony, jakby chciało uniknąć parzącego wzroku Luciena.
— Chodź. — Chwycił delikatnie nadgarstek rozmówcy i ruszył w stronę domku. A w środku wiele osób pracowało nad wystrojem, szykowaniem przekąsek oraz oczywiście trunków.
Gdy weszli do środka przywitał ich bardzo miły, ciepły zapach upieczonych bułeczek. Ciekawe kto potrafi tak dobrze obchodzić się z jedzeniem?
— Okej, żeby być uprzejmym, to się przedstawię. Jestem Lucien. — Wyciągnął chudą, zimną dłoń. Nigdy nie zapomni o dobrych manierach, których uczyła go matka.
— Avery.
— Super, to skoro się poznaliśmy, może usiądziesz sobie… — Rozejrzał się. — O tam! — Wskazał wolne krzesło. — Nie martw się, zaraz do ciebie wrócę. Potrzebujemy więcej osób, a ja jestem, tak się składa, grupowym. Zajmuję się tym, więc jeśli mi wybaczysz… — Uśmiechnął się. — Czuj się jak u siebie, dziecię Ateny!
Wybiegł na zewnątrz, gdzie poszukiwał kolejnych ofiar. Kilka obozowiczów weszło nawet bez namawiania, gdy tylko usłyszeli odgłosy obijających się butelek. Musieli mieć to we krwi. Jakaś cząstka Dionizosa w nich siedziała. Inni zaś odchodzili, kręcili głowami bądź wzdrygali się, jak usłyszeli, że Lucien jest dzieciakiem Boga słodkich, procentowych trunków.
Chłopak w końcu się poddał i uznał, że mają już wystarczająco gości. Wrócił do środka, gdzie powitały go słodkie, nużące zapachy wina, ciast oraz innych, przepysznych wypieków.
Uśmiechnął się do swoich ziomków i usiadł obok jednego z nich — czternastoletniego meksykanina. Nie powinien dopuszczać go do alkoholu, w końcu jest jeszcze bardzo młody, ale… inaczej nie byłoby zabawy.
— Na co masz ochotę? — zagaił, w międzyczasie wyszukując wzrokiem białowłosego dzieciaka Ateny. — Mogę nalać ci szampana albo… — Podniósł gwałtownie głowę. — O, Avery! Chodź tutaj! — Pomachał do równieśnika. — Dobra, niech więc będzie szampan… — Wrócił do kolegi.

Avery, Jesús?? 
 ◇──◆──◇──◆ 
[490 słów: Lucien otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

piątek, 29 grudnia 2023

Od Doriana do Lexi — „Nie śpię bo ćwiczę”

Kiedy był młodszy, wydawało mu się, że wszyscy się z niego naśmiewają. Nie byłoby w tym nic dziwnego, dzieciak, który ma magiczną matkę, dodatkowo niewidomy i z psem przewodnikiem. Młodzi są jednak okrutni i gdy dostrzegą twój słaby punkt, to wykorzystają go w najbardziej obrzydliwy sposób. Zgnoją cię tylko, dlatego że jesteś inny. Takie są dzieci. Nie byłyby takie, gdyby rodzice poprawnie je wychowywali, ale Doriana to nie obchodziło. Dzieci były i będą okrutne.
Do obozu trafił w wieku trzynastu lat i pierwsze, o czym myślał, to o tym, by wyrobić sobie renomę. Ćwiczył tak długo i tak intensywnie, że nie raz nie mógł ustać na nogach. Siadał wtedy pod jakąś ścianą, z dala od innych, żeby nikt przypadkiem nie dostrzegł, jak ten dyszy.
Udało się to tylko w minimalnym stopniu. Niektórzy rzeczywiście podziwiali chłopaka. W końcu niewidomy, a potrafił, więcej niż oni. Inni za to… niezbyt się tym interesowali. Byli leniwi. Tak myślał Dorian. Każdy, kto nie chciał z nim ćwiczyć, przepychać się lub próbować nowych technik walki był leniem.
Ta obsesyjność na punkcie bycia wytrenowanym i „lepszym” skończyła się ostatnio niezbyt dobrze. Doprowadziło to chłopaka do łóżka. Skręcił kostkę. Pies przewodnik nie był od tego, by nosić ludzi, wozić ich jak konie, więc Dorian leżał przykuty do łóżka, patrząc (niedosłownie, bo nawet nie widział) w ścianę. Dopiero trzeciego dnia spróbował się podnieść. I poleciał jak długo na ziemię. Poobijał sobie szczękę, żebra oraz w sumie… wszystko.
Teraz mijał czwarty dzień od wspomnianego wypadku. Dorian uważał, że czuł się już lepiej i ignorując zmartwienia innych, znów postanowił wstać. Kulejąc, wymknął się z kohorty i przez najbliższe dziesięć minut ciągnął za sobą nogę niczym zombie w tych durnych serialach.
— Dosłownie wiem, że przede mną stoisz. Odsuń się. Idę ćwiczyć — warknął do kogoś, kto śmiał zatorować mu drogę. Kiedy jednak uparciuch nie ustąpił mu drogi, Dorian spróbował go wyminąć, prawie potykając się o własne nogi. — Nie mam czasu. Przez trzy dni leżałem w łóżku z powodu tej cholernej kostki. Nie mogę dalej leżeć, dlatego bądź taki miły i przestań mi przeszkadzać. — Wyciągnął przed siebie ręce, chcąc złapać nieznajomego. I kiedy palce rudowłosego zetknęły się z koszulką tego kogoś, to od razu zacisnęły się na materiale.
— Nie wiem, czy to mądre, żeby ćwiczyć w takim stanie.
— Nie jesteś moją matką. Idę trenować ręce. Rozumiesz, bicepsy. Nie nogi.
— Jesteś uparty.
— Nie. — Pociągnął za ubranie nieznajomego. — Ty jesteś. Zmarnowałem przez ciebie cenne pięć minut, które mogłem wykorzystać na trening. Nie wierzę, że akurat dzisiaj musiałem spotkać kolejnego lenia. Idź, wróć do swojej kohorty i leż cały dzień w łóżku, proszę bardzo.
Posunął dalej, ciągnąć kontuzjowaną nogę i pod nosem przeklinał kogoś, kto zajął mu czas. Przecież to logiczne, że nie będzie biegać. Chciał wzmocnić mięśnie rąk. Już nawet znalazł sobie ciekawy kamień, który zamierzał podnosić i odkładać. Tak nabierze mięśni.
Przyszykował się do podniesienia dosyć sporego kamienia i wtedy… coś strzyknęło rudzielcowi w kręgosłupie. Skrzywił się i upuścił głaz na kontuzjowaną nogę, krzywiąc się jeszcze bardziej.
— Ja pierdolę! — wrzasnął oburzony. Zamachnął się, by kopnąć wredną skamielinę, ale wtedy poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu.
Odwrócił się jak poparzony i krzyknął:
— Hej! Nie widzisz, że tu ćwiczę?!


Lexi?
◇──◆──◇──◆
[522 słowa: Dorian otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Dorian Walsh

METODA MARCHEWKI I KIJA. MARCHEWKA BYŁA DLA WOŁU, A KIJ DLA CHŁOPA, JAK SIĘ LENIŁ.

zdjecieDorian WalshON/JEGO — 16 LAT — PÓŁBÓG — KANADYJCZYK — 0 PD — 2 PU — 100 PZ.zirco.

SYN INVIDII

Podsumowanie Smellstobera by Mae

Czy to podsumowanie powinno się tu pojawić jakieś dwa miesiące temu? Może, ja się do niczego oficjalnie nie przyznaję, nic mi nie udowodnicie.
Jak to mówią, lepiej późno niż wcale, co nie?

LICZBY

Zaczynamy od nudnych cyferek, bo macie jako jednego z adminów nudnego człowieka, który lubi nudne cyferki, nie dziękujcie.
W ciągu trwania całego eventu (a raczej 21 dni, bo 3 tematy najwyraźniej kompletnie Wam nie podeszły i zostały potraktowane po macoszemu xD), na blogu pojawiło się 78 drabbli.
Największą popularnością cieszył się temat z 2. dnia, „Klątwa” (ale jesteście edgy), do którego pojawiło się aż 11 drabbli.
Ostatni temat, „Prokrustes” nie cieszył się już takim uznaniem. Tylko jedna osoba, Ver Fellowe, podjęła się opisania spotkania z tytułowym ziomkiem. Dzięki, Niuniek, you’re the real one.

NAGRODY

Obiecywaliśmy Wam nagrody, więc będą nagrody. Sorry, większość tej części posta będzie o jednej osobie, bo Flowery zmiażdżyła konkurencję.
Flowery napisał swoimi postaciami aż 21 drabbli (co stanowi ponad ¼ całości!), czyli najwięcej spośród nas wszystkich. Vic nie pozostał jednak daleko w tyle, ponieważ od niego przeczytać mogliśmy aż 18 mini-opowiadań!
Jednak to Flowery otrzymuje nagrodę podwojenia Punktów Doświadczenia za swoje drabble, a więc 105 PD do dowolnego rozdzielenia pomiędzy swoimi postaciami!
Nikt nie wykonał naszego wyzwania w 100%. Postanowiliśmy jednak przyznać nagrodę, jaką jest anulowanie wszystkich ostrzeżeń na postacie, osobie, która ominęła najmniej dni, a jest to — znowu — Flowery! Gratulacje!

NAGRODA PUBLICZNOŚCI

Przeprowadziliśmy również głosowanie na Waszego faworyta spośród nadesłanych w czasie trwania eventu drabbli.
Ze względu na mocno podzielone zdanie głosujących (nie dziwię się, napisaliśmy wszyscy mnóstwo świetnych drabbli!) konieczne było nie jedno, a dwa głosowania. W dogrywce udało się jednak wyłonić zwycięzcę.
Bez zbędnego przedłużania, nagrodę, którą jest 50 Punktów Doświadczenia do dowolnego rozdzielenia pomiędzy postaciami zwycięzcy oraz wyróżnienie pod imieniem postaci w zakładce oraz w kolumnie bocznej bloga, otrzymuje… Aleks, za jego drabbla „Klątwa” od Wintera! Gratulacje!
PS. Od Aleksa: na specjalne wyróżnienie zasługują także: „Stajnia” od Philip, „Tęcza” od Louise i „Klątwa” od Dicka, które również dostały się do finału. Wszystkie — nie zgadniecie — są autorstwa Flowery.

MAE TO PISAŁO, JA TU TYLKO SPRZĄTAM, GRATULACJE DLA MNIE I DLA FLOWERY HEHEHEHE

Od Ziona CD Wintera — „017”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

— Siedzę w domu już drugi tydzień, naprawdę, uważam, że mogę wracać do pracy — Zion oparł swoje łokcie na biurku lekarza i wbił swój wzrok w jego twarz.
— Zion. Załatwiałem ci badania do prawa jazdy, u mnie się badasz, u mnie się szczepisz i uwierz mi, nigdy nie widziałem cię w takim stanie. Prawie załapałeś się pod odmrożenia drugiego stopnia — odparł starszy mężczyzna siedzący za biurkiem, poprawiający swoje okulary — Posłuchaj mnie. Przyjmiesz teraz to zwolnienie na trzy tygodnie, a ja załatwię sobie numer do twojego pracodawcy i jak tylko się dowiem, że przyszedłeś do pracy, to będziesz szukać sobie nowego lekarza. Zrozumiano?
Zion przegrał tę batalię słowną. Siedzenie w domu wydawało się o wiele fajniejsze niż szukanie nowego lekarza, zważając na to, że ten, do którego chodził, leczył również jego ojca.

***

Nudę leczył szachami, papierosami i o wiele za wcześnie wypitymi martini, oczywiście bez lodu, do którego miał zrazę. W trakcie swojego urlopu zdążył obejrzeć parę seriali, przetestować nowe przepisy w kuchni i próbował zacząć ćwiczyć (to jedyne, co mu nie wyszło). Nawet zaczął planować remont, ale że siły nie pozwalały mu wychodzić z domu, to na planach pozostało.

***

I tę nudę w końcu przerwało pukanie do drzwi. Blondyn nie otworzył od razu, chciał się upewnić czy na pewno dobrze słyszał. Ściszył autoodtwarzanie albumu „In Rainbow”, od Radiohead i przysłuchał się dokładniej. Tym razem nie pukanie, a już raczej trzaskanie podniosło Ziona z kanapy. Syn Ateny pofatygował się do drzwi, bezszelestnie, jak najciszej potrafił, by zajrzeć przez wizjer na klatkę schodową. Jedyne co zobaczył, to biała, znajoma czupryna należąca do Wintera Millera — smarkacza, przez którego Zion przestał lubić lód w drinku, przez którego Zion siedział w domu od dwóch tygodni, smarkacza, który zamroził połowę ciała Ziona. McQueen zastanowił się, czy na pewno chce otworzyć te drzwi. Dłuższą chwilę spędził tam, co chyba nie spodobało się stojącemu pod drzwiami nastolatkowi. Rozległo się ponowne pukanie i Blondyn usłyszał stłumiony głos:
— Dobry. Ja z zupą.


Winter?
◇──◆──◇──◆
[321 słów: Zion otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Abasola — „Przypadkowi uciekinierzy”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Abasol wrócił z kasyna, mając już dwa tysiące trzysta dolarów, to potężna suma, ale całe szczęście jego łup jest w formie grubo zwiniętych zielonych papierków, takie coś łatwiej jest schować, choć będzie musiał uważać podczas następnego sprzątania mieszkania, by mama nie odkryła jego skrytki.
Chłopak wszedł do domu, który, znajdował się w dzielnicy Nowego Jorku, gdzie dominowały blokowiska, mieszkanie było skromne, ale własne, dominował tu kolor brązowy, przechodząc przez drzwi, wchodziło się jednocześnie do kuchni, drzwi otwierało się, ciągnąc je w swoją stronę, bo po prawej stronie znajdowała się lodówka, która blokowała część przejścia. Kuchnia wyglądała tak, jakby kucharzem był tu naukowiec, który cały czas próbuje stworzyć swoje magnum opus, przez co na górnych szafkach poprzyklejane były małe karteczki, jedne były z zadaniami dla Abasola, na innych zapisane były uwagi i porady dotyczące gotowania konkretnych dań, na co uważać, z czym smakują najlepiej i tym podobne. Idąc w prawo i patrząc na wprost, patrzyło się na małą łazienkę, w której dominowała biel. By przejść do salonu, trzeba było skręcić w lewo od łazienki i przejść przez zwisające z framugi koraliki wyglądające trochę jak wejście do jakiejś wróżki, która ma ci przepowiedzieć przyszłość. Salon był już mniej klaustrofobiczny, ściana na wprost wejścia cała była zajęta przez meblościankę, w przeszklonych częściach można było zauważyć małe kolekcje porcelanowych figurek zwierząt. Na lewo od wejścia znajdowała się ściana, która oddzielała salon i sypialnię mamy Abasola. Kanapa znajdowała się przy jednym z dwóch okien, obok drugiego, znajdował się telewizor mieszczący się we wnęce w meblościance, mały stolik znajdował się w przestrzeni między jednym oknem a drugim. Czarnowłosy chłopak przeszedł przez koraliki, zdjął muszkę i odpiął parę guzików koszuli. Już chciał się kłaść, gdy nagle spod kanapy wyleciała biała koścista ręka, która złapała chłopaka za kostkę.
— Mam cię smarkaczu! — spod kanapy wydobył się wysoki głos — gdzieś ty się tak długo podziewał?!, Wiesz ile ja tu, musiałem leżeć?!
Chłopak krzyknął i odskoczył, ręka, która trzymała go za kostkę, nadal go trzymała, ale... to była dosłownie ręka szkieletu! Uderzała o podłogę, gruchocząc kośćmi. Spod kanapy wyskoczył szkielet ubrany w niechlujną marynarkę, cała była ubrudzona, z łatami i ogólnie wyglądała, jakby ją ktoś, wyciągnął ze śmietnika.
— Szczylu ty jeden! Wiesz, ile ja czekałem? Gdzieś ty się podziewał tyle czasu?! Ja rozumiem, że można sporo przesiedzieć w kasynie, ale tak ?! Co młodzież ma teraz w głowach…
— Yyy… wiesz… — nie wiedział jak odpowiedzieć Abasol — jakoś tak... czas mi minął…
— Dobra, nie tłumacz się, idziesz ze mną.
Szkielet rzucił się na chłopaka, ale ten uniknął tego i rzucił trzymanymi w ręce pieniędzmi w głowę, a raczej czaszkę przeciwnika, Abasol zrobił to na tyle celnie, że głowa szkieletu zakręciła się na swoim kościstym karku. Szkielet wydał z siebie zirytowany krzyk, a czarnowłosy chłopak wycofał się do kuchni, nagle potknął się o coś, ale zdążył złapać się zlewu, spojrzał w dół i zobaczył, że szkieletowa ręka tak się ustawiła, że wywołała jego potknięcie. Abasol spojrzał za siebie, szkielet już przechodził przez koraliki, chłopak myślał szybko, spojrzał na zapchany zlew i... złapał za nóż, odchodząc trochę w tył i przyjmując pozycje niczym szermierz, krzyknął:
An garde! — silił się na nieprzestraszony ton.
Szkielet spojrzał zrezygnowany na chłopaka.
— Ty to nazywasz postawą ? Widać, że nigdy żeś ostrzem nie robił.
Włamywacz również sięgnął do zlewu i wyjął nóż.
— Mógłbyś się waść poddać i wstydu oszczędzić — stwierdził przeciwnik gotowy do pojedynku.
Pierwsze ciosy zostały wymierzone, Abasol wykonywał je z gracją kogoś, kto widział walkę na miecze tylko w Gwiezdnych Wojnach czy innych Dark Souls — ach, nagle szkielet wykonał zgrabny ruch, który pozbawił Abasola broni, po czym kopnął go kościstą nogą, powalając na podłogę. Ręka puściła kostkę chłopaka, a przeciwnik wziął ją i umieścił ją w brakującym miejscu. Szkielet szybkim ruchem wyjął kajdanki ze swojej marynarki, przykuł się do chłopaka, który nadal był w szoku.
— No, a teraz słodkich snów — szkielet już chciał uderzyć chłopaka tak, by ten zemdlał, ale wtedy ktoś otworzył drzwi i stanął w nich... Pan Manrice…
Gdyby szkielet miał skórę, pewnie byłby cały blady, ale forma, w której był, pozwalała, mu tylko na opadniętą szczękę. Szkielet uklęknął na jedno kolano i zaczął.
— P-panie Manrice… mówiłem! Przysięgałem i mi się udało! Mam herosa! Już chciałem go brać, ale…
— Zamilcz...strzelać — stwierdził mężczyzna o ciemniejszej karnacji, dwie inne szkielety w garniturach przekroczyły próg i wymierzyły łuki w chłopaka i szkielet. Chłopak zareagował szybciej, pchnął swojego wcześniejszego przeciwnika do przejścia do salonu i razem wbiegli do pomieszczenia, gdy w podłogę wbiły się dwie strzały.
Chłopak i kościotrup nagle zapomnieli o swojej wcześniejszej wrogości, dopadli okna i otworzyli je i chcieli się przez nie przecisnąć, ale mimo faktu, że jeden z nich był szkieletem, to i tak się nie mieścili, cofnęli się i pierwszy wyszedł szkielet, a drugi wyszedł chłopak, ale gdy wychodził, jedna strzała trafiła Abasola i zraniła go w ramię. Szkielet i chłopak spojrzeli w stronę Manrice’a i dwóch szkieletów w marynarkach, celowali do nich z łuków i zbiegli po schodach przeciwpożarowych ile sił w nogach. Na początku jeszcze jakoś utrzymywali stabilny krok, ale po chwili któryś z nich się potknął i zlecieli, po schodach robiąc, tyle hałasu, jakby po schodach spadała orkiestra dęta. Chłopak i szkielet zatrzymali się na ostatnim „segmencie” schodów. Abasol pierwszy się podniósł i zobaczył, że jego towarzysz był w rozsypce... dosłownie, obok chłopaka leżał garnitur poskładany, jakby wewnątrz nikogo nie było, ale po chwili ubranie jakby wstało i towarzysz chłopaka okazał się w pełni „zdrów”. Szkielet natychmiast pobiegł w stronę drabiny, by zejść na ziemię, ale podczas tego pędu zapomniał o chłopaku i gdy wskoczył na drabinę, by z niej zejść, chłopak wypadł zza barierki i pociągnął za sobą kościstego towarzysza, uderzając twardo o duży, zielony kubeł na śmieci, który wcześniej podstawił sobie kostek, by wejść na drabinę. Chłopak wstał i dotknął swoich pleców.
— Ała… — jęknął Abasol.
— Łe tam, takie coś to pestka, jak mi coś pęknie, to jest koniec.
Chłopak pokazał swojemu towarzyszowi, żeby był cicho, przez chwilę zdawał się czegoś nasłuchiwać, po chwili zauważyli, że przygląda im się tłum gapiów, Abasol i Kościotrup szybko uciekli w ciemne uliczki, by nie zwracać na siebie jeszcze większej uwagi.


◇──◆──◇──◆
[1008 słów: Abasol otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 28 grudnia 2023

Od Blanche — zlecenie #5 — część 9

Poprzednie opowiadanie

LATO, ROK TEMU

TW: śmierć, zwłoki, krew, wzmianki o duszeniu, rasizmie oraz igłach

Drzwi gwałtownie uchyliły się, gdy za nie szarpnęła. Jednak nie to sprawiło, że zachwiała się i musiała przytrzymać framugi, by nie upaść. Drewno zostało przez kogoś bądź coś rozpłatane, a rząd wystających z niego wielkich drzazg wbił jej się boleśnie w dłoń. Nie czuła jednak bólu, nie widziała tych kilku kropli krwi, które spadły na podłogę. I tak nie miały one żadnego znaczenia w porównaniu z kałużą czerwieni rozlaną zaledwie kilka kroków od niej, kałuży czerwieni, w której leżała Grace. 
Blanche wiedziała, że nie jest już w stanie jej pomóc, czuła to gdzieś pod skórą. Pomimo tego znalazła w sobie jednak dość siły, by oderwać się od futryny (razem z tymi cholernymi drzazgami) i podejść do dziewczynki na drżących nogach. Grace wyglądała jak porcelanowa lalka, czekająca, aż ktoś podniesie ją z zimnej posadzki, czule pogładzi po włosach i odłoży na honorowe miejsce na półce, wśród ozdobnej zastawy i figurek słoni z uniesionymi trąbami. A może raczej wyglądałaby tak, gdyby nie szereg głębokich ran przecinających jej ciało i krew, która posklejała jej ciemne loki i ubrudziła jasną bluzkę. 
Palce kobiety same powędrowały na bok szyi dziewczynki. Odczekała chwilę, łudząc się, że cokolwiek wyczuje. Nie czuła jednak nic poza lepkością krwi i suchym szlochem, który wstrząsnął jej własnym ciałem. 
Była w zbyt dużym szoku, by płakać. Być może wciąż działały na nią resztki adrenaliny, którą czuła, gdy próbowała dotrzeć tu na czas. 
W panice próbowała przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o pierwszej pomocy. Czy powinna w ogóle próbować jej udzielić? Grace zmarła zapewne niedawno, ale była to śmierć straszna, przy której straciła mnóstwo krwi. 
Drżącą ręką schowała przypinkę, w którą znowu zmienił się jej miecz, do torebki, i wyjęła z niej telefon. Skoro sama nie wiedziała, co zrobić, musiała zaczerpnąć opinii eksperta. Co oznaczało, że miała dosłownie minutę, przez którą czekała na połączenie z dyspozytorem numeru alarmowego, by wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę. 
— Halo — zaczęła, a jej głos dziwnie zachrypiał. Do tej pory nie zauważyła tego, jak bardzo ściśnięte było jej gardło. — Znalazłam ciało. Dziewczynka, nieco ponad dziesięć lat. Prawdopodobnie zaatakowało ją jakieś dzikie zwierzę albo kilka dzikich zwierząt… ma wiele głębokich ran, a wokół niej jest tak dużo krwi… — zamilkła. 
Dopiero teraz, kiedy mówiła o tym wszystkim na głos, dotarła do niej cała sytuacja, w której się znalazła, i jej ostateczność. Grace nie żyła. A ona, osoba, na którą dziewczynka liczyła, nie dała rady jej pomóc. Zawiodła ją. 
Dopiero teraz popłynęły łzy. 
— Gdzie się pani znajduje? Dobrze rozumiem, że do zdarzenia doszło na zewnątrz? — odpowiedział męski głos. 
— Nie, nie na zewnątrz. Jestem w jej mieszkaniu, Forest Houses, budynek 12., mieszkanie 59. Przedpokój jest w ruinie… 
— Zna pani tę dziewczynkę? 
— Tak, znam ją, ale od niedawna. Brała, wraz ze swoim ojcem, udział w badaniu statystycznym, które prowadzę. Została wytypowana do dodatkowego wywiadu, który właśnie chciałam przeprowadzić, ale… — urwała, by stłumić szloch. Żeby jej opowieść była wiarygodna, musiała zapewne być przejęta, ale nie aż tak, jak była w rzeczywistości. 
— Proszę nie dotykać niczego wokół siebie. Najbliższy patrol policji wraz z karetką pogotowia jest już w drodze. Wspominała pani coś o ojcu dziewczynki. Czy mogłaby pani podać jego imię i nazwisko oraz numer telefonu? Jeden z funkcjonariuszy skontaktuje się z nim. Na miejscu pojawi się również psycholog, który będzie do dyspozycji zarówno ojca, jak i pani, jeśli będzie pani tego potrzebować. 
— Ja… Podeszłam do niej i sprawdziłam, czy ma puls. Poza tym nic nie dotykałam — wyjaśniła, po czym podała dyspozytorowi dane kontaktowe Patricka Pullsona. 
Potem pozostało jej już tylko czekanie. To, co według zegarka w telefonie wynosiło zaledwie siedem minut, kobiecie zdawało się trwać całe godziny. Jej wzrok gdzieś w trakcie tych okropnych kilku minut sam powędrował ku szeroko otworzonym, zamglonym oczom dziewczynki. Ręka sama jej drgnęła ku stygnącemu ciału, wiedziona nagłą chęcią zamknięcia powiek dziecka. Może wtedy udałoby jej się wmówić samej sobie, że Grace tylko odpoczywała po walce, że zaraz wstanie i zapyta Blanche o to, czy znalazła jakieś odpowiedzi. 
Córka Tyche westchnęła i położyła dłonie na własnych kolanach. Obiecała dyspozytorowi, że nie będzie niczego dotykać. Nie mogła nic zrobić. Była zbyt wolna. Zawiodła Grace. Doprowadziła do jej śmierci. Zabiła Grace. 
Drgnęła, gdy drzwi za nią nagle otworzyły się szerzej. Przez chwilę szarpała się z torebką, chcąc wyciągnąć z niej przypinkę. Nie udało jej się to jednak, na szczęście, a przy niej po chwili zjawił się funkcjonariusz policji. Gdzieś obok przeszli również lekarz i ratownik medyczny, którzy pochylili się nad Grace.  
(Nie było ani śladu wspomnianego przez dyspozytora psychologa. Najwyraźniej uznano, że bliscy zamordowanego dziecka nie zasługiwali na jego uwagę). 
Każda komórka w ciele panny Lemieux krzyczała, że powinna coś zrobić, kazać im odejść i zostawić dziewczynkę w spokoju. Czy nie widzą, że umarła? Czy nie widzą, że ona, ta, która miała jej pomóc, ją zawiodła? Miała ochotę krzyczeć, szarpać się i płakać. Zamiast tego wbiła puste spojrzenie w czapkę policjanta, starając się zrozumieć, czego on od niej chce. 
Nie miała żadnego prawa do żałoby po Grace. Znała ją zaledwie od kilku tygodni. Spotkała ją raz, kilka razy rozmawiały telefonicznie, wymieniły kilkanaście esemesów. I tyle. Nie była jej rodziną, nie była przyjaciółką rodziny. Była dla niej nikim, przypadkową nieznajomą, która pośrednio doprowadziła do jej śmierci, bo była zbyt głupia, by w porę połączyć fakty. 
 
Policjant zadawał zbyt wiele pytań. Odpowiadała mu najkrócej, jak potrafiła. Tu półsłówko, tam zaledwie dwa słowa, gdzieś może jakieś zdanie pojedyncze. Minimum, które pozwalało jej nie zagubić się za bardzo w oficjalnej wersji zdarzeń. 
Choć Blanche unikała tego widoku, wiedziała, że ciało zostało już spakowane do worka jak jakiś przedmiot, a kolejne przedmioty wokoło oznaczone jako dowody. Czyżby policjanci, których nagle namnożyło się w przedpokoju, sądzili, że zbrodni winny był jednak człowiek, a nie zwierzę? 
I tak wiedzieli tyle, co nic. Wysłaliby ją do szpitala psychiatrycznego, gdyby powiedziała im prawdę. 
Gdzieś w środku kolejnego zadanego jej pytania drzwi znowu się otworzyły. Policjant urwał w pół słowa i posłał pełne współczucia spojrzenie mężczyźnie, który właśnie przekroczył próg domu, swojego własnego domu. 
Blanche wbiła paznokcie w nieuszkodzoną przez drzazgi dłoń, próbując powstrzymać się od płaczu, gdy Patrick Pullson padł na kolana prosto w jedną ze znaczących posadzkę plam krwi. Szloch, który opuścił jego usta w tym momencie, zdawał się należeć do rannego, wręcz umierającego, zwierzęcia, a nie do człowieka. 
— Nie… — wydusił z siebie po chwili. — To niemożliwe! To nie jest moja córeczka… To musi być jakieś nieporozumienie! — Zerwał się na równe nogi i złapał za kołnierz najbliższego sobie policjanta. — To jakiś głupi żart, prawda? Kto jest za to odpowiedzialny? Kto… — Urwał. 
Rozbiegany wzrok mężczyzny spoczął na Blanche. Zanim ta zdołała cokolwiek zrobić, w dwóch długich krokach znalazł się koło niej i celował oskarżycielski palec prosto w jej twarz, prawie dźgając ją w nos. 
— To ty… Wiedziałem, że nie można ci ufać. Wiedziałem, że przyniesiesz nam tylko nieszczęście. To przez ciebie nie żyje moja mała córeczka! — wrzeszczał, a jego ślina pryskała na twarz kobiety. 
Córka Tyche stała jak wmurowana. Łzy znowu cisnęły się jej do oczu. Gardło zatkała gula. Ojciec Grace miał rację. To przez nią zginęła jego córka. Była potworem w takim samym stopniu, w jakim było nim to, co bezpośrednio zgładziło dziewczynkę. 
— O czym pan mówi? Dlaczego sądzi pan, że to wina panny Lemieux? — wtrącił się policjant, który wcześniej zbierał zeznania kobiety. 
— Przepraszam. Próbowałam pomóc. Chciałam ją chronić, tak jak pan, naprawdę chciałam… Ale byłam zbyt wolna… — wydusiła z siebie w końcu Blanche, patrząc w oczy zrozpaczonemu ojcu, licząc na to, że zauważy i zrozumie to, że dzieliła z nim ból. 
Patrick przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał pchnąć ją do ściany, zacisnąć palce na jej gardle i trzymać tak, aż przestanie się rzucać i charczeć, zwiotczeje i, gdy tylko puści ją, pełen odrazy, opadnie na podłogę, gdzieś wśród cudzej krwi. A ona wiedziała, że, poza instynktem, który sam nakazywałby jej walczyć, nie opierałaby mu się zbyt mocno. Zasłużyła na to. 
Mężczyzna jednak zrobił coś zupełnie innego. Owszem, wyciągnął ku niej dłonie, ale zamiast przylgnąć nimi go jej krtani, rozpaczliwie pochwycił poły jej marynarki i, znów padając na kolana, zaniósł się donośnym płaczem. 
— Wiedziałem, że coś jej zrobią — wychrypiał po jakimś czasie. — Kręcili się przy niej od dawna. Naprawdę próbowałem ją chronić. I wierzę, że pani też, chociaż nie wiem, czy powinienem pani ufać. Ale ona pani ufa… — Urwał, na chwilę przenosząc wzrok na czarny wór. — Ufała. A moja mała Grace znała się na ludziach jak nikt. 
— Przepraszam bardzo, kim są ci „oni”? — wtrącił się policjant, który zdawał się dowodzić tą sprawą. 
— Kosmici! — wykrzyknął pan Pullson, znowu wstając (prawie przewracając przy tym Blanche, o którą nagle się wsparł całym ciężarem swojego ciała). — To oni zabili moją córeczkę! Tylko oni byliby w stanie zrobić tu taki bałagan! 
Funkcjonariusz najwyraźniej uznał to za spowodowane szokiem bredzenie. Skinął głową ku stojącemu na uboczu medykowi, który nagle znalazł się tuż za Pullsonem i jednym, wprawnym ruchem wbił mu igłę w szyję. Już po chwili wysoki mężczyzna padł mu prosto w ramiona. 
— Czy to w ogóle legalne? — mruknęła po chwili milczenia Blanche, zszokowana obrotem spraw. 
— Proszę się tym nie przejmować. Pośpi przez najbliższe kilka godzin, a potem będzie jak młody bóg — wyszczerzył się dowódca. 
— Młody bóg? Właśnie stracił córkę! Ma prawo do emocji tym spowodowanych, nawet jeśli wiąże się to z opowieściami o kosmitach! — zauważyła panna Lemieux. 
— Niech się paniusia cieszy, że skończył tylko tak. Ludzie jego pokroju często kończą gorzej — zasugerował mężczyzna, a ton jego głosu zdradzał, że nie miał tu na myśli fantazji o kosmitach, a inną, widoczną na pierwszy rzut oka, cechę. 
Krew zawrzała w żyłach córki Tyche, ale powstrzymała się od prowadzenia dalszej dyskusji z rasistą. Zapamiętała tylko nazwisko zapisane na plakietce przy mundurze. Już następnego dnia skarga na niego powinna znaleźć się odpowiednio wysoko w szeregach policji. 
Wiedziała też, że będzie musiała zadzwonić do pana Pullsona za kilka godzin, by sprawdzić, czy nie zostały mu podane kolejne środki i czy po prostu czegoś nie potrzebował. Nie zamierzała zostawić go samego w tej sytuacji. 
— Czy jestem jeszcze do czegoś potrzebna? — spytała jedynie innego policjanta, wyglądającego na bardziej kompetentnego, chcąc móc już uciec z tego miejsca. 
— Musi udać się pani z nami na komendę w celu złożenia oficjalnych zeznań. Możliwe również, że w przyszłości zgłosimy się do pani w celu zadania jeszcze kilku pytań. 
— Czy to oznacza, że sądzicie, że nie zrobiło tego zwierzę, a człowiek? — spytała ostrożnie.
— Jesteśmy w trakcie zbierania śladów. Nie mogę na ten moment powiedzieć pani nic więcej. 
Skinęła głową, bo i ona nie miała mu do powiedzenia nic więcej. 
 
Do domu wyruszyła jakieś dwie godziny później, spod starego, obskurnego budynku miejscowej komendy policji. Nie robiono jej tam problemów. Najwyraźniej nie załapała się (jeszcze?) do ich listy podejrzanych. 
Nie pamiętała, jak dotarła z powrotem do Obozu. Prawdopodobnie trafiła tam na grzbiecie tego samego pegaza, który zabrał ją do domu Grace, ale… Nie była pewna. Gdy przemierzała Obóz, zapadał już zmierzch. Obozowicze zgromadzili się wokół ogniska, śpiewając pieśni. 
Ktoś próbował ją zatrzymać, ale zignorowała nawoływanie. Odeszła stamtąd najszybciej, jak była w stanie i wsiadła do samochodu. 
Jechała powoli, bojąc się, że wskutek chwili nieuwagi wjedzie samochodem w drzewo, pieszego czy inny pojazd. Kierowcy wyprzedzających ją samochodów trąbili na nią i pokazywali w jej kierunku pewne sugestywne gesty, ale ona miała to gdzieś. Była zmęczona. Lewa dłoń piekła jak cholera. Była zrozpaczona, wściekła na siebie i… i odczuwała jeszcze mnóstwo innych emocji i uczuć, których sama nie potrafiła nazwać. 
Telefon zadzwonił, gdy była już pod domem. Głos, który usłyszała po odebraniu, brzmiał jeszcze gorzej, niż się spodziewała. 
— Pani mi wierzy, że to zrobili kosmici, prawda? 
Pierwsze pytanie zadane przez mężczyznę wybiło ją z rytmu. Może jeszcze nie doszedł w pełni do siebie po działaniu podejrzanej substancji, którą wmusili w jego organizm policjanci? 
— Wydaje mi się, że to inne stworzenie, równie trudne do pojęcia przez innych ludzi, jak kosmici — wyjaśniła, podchodząc do drzwi wejściowych swojego domu. 
— W takim razie jak nazwałaby pani to, co zabiło moją Grace? — spytał Patrick, a coś w jej sercu ukłuło przez to, z jaką czułością wspominał swoją córkę. 
— Potworem, panie Pullson. Nazwałabym to coś po prostu potworem. 
Miała nadzieję, że kiedyś uda jej się spotkać tego potwora, potwora, który zabił najcudowniejszą dziewczynkę na świecie. Miała również nadzieję, że będzie wtedy w stanie wbić mu swój xiphos prosto w serce, aż po samą rękojeść, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobi w swoim życiu.

ZLECENIE ZAKOŃCZONE

◇──◆──◇──◆ 
[2029 słów: Blanche otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia, +10 za zlecenie]

środa, 27 grudnia 2023

Od Kazue — „Mięso z chimery”

Wróciła już od rodziny, do obozu Herosów. Akurat na ten świetny dzień, którego obudziła ją Wanda. Coś tam gadała na temat Bożego Narodzenia, ale jedyne co dostała w odpowiedzi to wzrok, którym chciała przekazać: „po kiego chuja mnie budzisz?”, ale jej przekaz chyba został niezrozumiany. Kiedy ta zaczęła śpiewać, kusiło ją tak trochę podpalić jej prześcieradło, ale się powstrzymała. Kiedy tylko usłyszała o drzewie, entuzjastycznie się zgłosiła. Nareszcie znajdzie użytek siekiery, którą kupiła wcale nie po to, aby zdekapitować syna Posejdona i wysłać głowę na Olimp (chociaż może Meduza byłaby bardziej zadowolona z prezentu w takiej postaci?). Otrzymała kolejny rozkaz grupowej, którym było znalezienie czegoś na farsz i ciasto. Rozkaz generała!
Z zapałem wybiegła, a po chwili znalazła się w lesie, gdzie wyciągnęła z pieńka swoją srebrzystą, lśniącą siekierę, aby po chwili znaleźć piękne i dość małe drzewko iglaste. Po upewnieniu się, że żadna driada tego nie widzi (ani nie jest drzewem czy coś takiego), zabrała się do ścinania drzewa. Po chwili rąbania, jej oczom ukazało się słodkie stworzonko, chimera. Ach, jak uroczo.
– Pspspspsps… – zaczęła wołać… zwierzę? Coś na ten wzór. Na początku zlepek zwierząt wydawał się dość zmieszany zachowaniem heroski. Raczej był przyzwyczajony do tego, że półbogowie krzyczą i uciekają albo wymachują broniami. Mimo wszystko chimera dała Kazue do siebie podejść. – Ale z ciebie dobry, duży kotek. – uśmiechnęła się, tylko po to, aby chwycić po chwili siekierę i szybkim, mocnym machnięciem odrąbać jej całą nogę. Potwór ryknął, zaczynając gonić Rosjankę. – OSZ KURWA MAĆ! – krzyknęła, po czym zaczęła uciekać z nogą chimery pod pachą. W końcu dobiegła bliżej domków, gdzie zobaczyła jakiegoś dzieciaka z jej domku. – E, JAK TY MASZ? TERA TO TWÓJ PROBLEM! – powiedziała, jednocześnie przebiegając obok niego, zostawiając go do walki z potworem. Zdarza się, młody. Odbiegając tam, skąd przybyła, słyszała gdzieś w tyle jakieś przekleństwa po niemiecku. Wanda by się ucieszyła.
W każdym razie, szybko wróciła do ucinania drzewa, które ładnie spadło na ziemię. Postanowiła zrobić szybką próbę smaku mięsa z chimery, więc prowizorycznie obrobiła nogę — zdjęła z niej skórę, zeskrobała mięso z kości (choć na pewno zostawi je sobie na pamiątkę), żeby upiec mały kawałek i spróbować jak smakuje. Spróbowała, było akceptowalnej jakości. Nawet, powiedziałaby, że dobre. Makłowicz by pozazdrościł.
W drodze powrotnej przypomniało się jej o cieście! Na szczęście, zobaczyła jakąś biedną córkę Afrodyty, której wyrwała cokolwiek, co tam gniotła. Ciasto, na jakąś pizzę czy inne chuj wie co. Wyglądało znośnie. Zaniosła wszystkie swoje zdobycze do domku piątego, gdzie głośno oznajmiła swój sukces.
Po chwili drzewo już stało, a wszystkie Aresiątka zabrały się do ugniatania ciasta i wypychania mięsem chimery (oczywiście, bez wiedzy o tym, przecież nie powiedziałaby im, jak je zdobyła, lepiej, żeby nie wiedzieli). Właściwie, prócz Wandy, która ich pilnowała. Sama Kazue pierogi kiedyś lepiła, choć lepienie wyglądało ich chaotycznie, to ostatecznie wyszły całkiem ładne i smaczne, a dziś nie było wyjątkiem. W pewnym momencie stwierdziła, że lepszym zajęciem jest bicie Niemca po głowie, kiedy ten zrobi coś tylko minimalnie źle.


◇──◆──◇──◆
[488 słów: Kazue otrzymuje 4+10 PD]

Od Heather — „Grinch: świąt nie będzie”

Obudziła się w swoim domku, a gdy spojrzała na zewnątrz, słońce jeszcze nie wstało. Mimo wszystko, szybko zebrała się na swój poranny spacer, na który wyruszyła z radością. No, gdyby nie to, że wszędzie wywiesili jakieś głupie świecące duperele.
A najwięcej ich było na domkach Hefajstosa, Apolla i Afrodyty. Oni co roku robili jakiś dziwny konkurs kto lepiej i ładniej przyozdobi swój domek, choć Heather z niewiadomych powodów to irytowało. Nie lubiła, jak coś się zmienia, a teraz tych ozdób było zdecydowanie za dużo. Te domki wyglądały świetnie tak jak były. Chyba tylko jej „mieszkanie” nie miało na sobie żadnych świątecznych ozdób. Chyba że liczyć halloweenowe nietoperze, pajęczyny i szkielety, których nie zamierzała zdejmować. Jakby miała oceniać, jej ozdoby były najlepsze.
Gdyby samo świecenie tych ozdób nie wystarczyło, te z domku Hefajstosa jeszcze miały jakieś dziwne tryby, że zmieniają kolory, migają czy inne gówno. Niewyobrażalnie ją to denerwowało, co zamierzała zanotować. Jeszcze dopilnuje, że dosięgnie ich sprawiedliwość. Dzięki Bogom, za niedługo to wszystko się skończy. Już woli sylwestra i imprezy organizowane przez Dionizosiątka. Zawsze ją zapraszali, choć to chyba dlatego, że gdyby tego nie zrobili, nakablowałaby o tym Chejronowi. Pan D. pewnie by się tym nie przejął. Co prawda wcześniej nie przychodziła, tym razem może tak. Zobaczy, co oni tam robią. Postanowiła usiąść przy ognisku, gdzie zobaczyła jakiegoś młodego syna Hefajstosa.
– Ej, po kiego grzyba robicie ten konkurs na ozdoby? – spytała go, ale on chyba nie usłyszał, więc powtórzyła głośniej. Dopiero po chwili sobie przypomniała, jak jakiś inny, starszy dzieciak z domku dziewiątego mówił jej o nowym, niesłyszącym obozowiczu. To chyba on. Kurwa, że się nie nauczyła migowego, kiedy mogła. Wyciągała notatnik, w którym napisała swoje pytanie i podała go chłopakowi, razem z długopisem.

Po co robicie te ozdoby świąteczne?
Nie wiem
Aha.

Właściwie, tylko tyle wyciągnęła z tej interakcji. Odpowiedzi nie dostała, ale białowłosy wydawał się całkiem miły. Postanowiła wyruszyć na poszukiwanie wiedzy na temat ozdób, ale to jak wszyscy wstaną. Korzystając z wczesnej godziny, poćwiczyła jeszcze swoje umiejętności strzelania z łuku. Szło jej to dobrze, ale jeszcze mogłaby podszlifować niektóre aspekty. Nawet się nie obejrzała, a słońce było już całkiem wysoko. Postanowiła podejść do domku Apollina, gdzie drzwi otworzył jej jakiś blondyn.
– Po co robicie te ozdoby świąteczne? – spytała go, ale jedyne co dostała w odpowiedzi to wzruszenie ramionami. Zrezygnowana odeszła w kierunku domku Afrodyty, gdzie dostała mniej więcej taką samą odpowiedź. Duh, ale to głupie. Skoro nie wiedzą, po co to robią, to czemu dalej się kłócą o to, kto ma lepsze ozdoby?
I nagle wpadł jej świetny pomysł. W domku, z jakiegoś powodu, trzymała kilka gnomów ogrodowych. Pozostałość po poprzednich obozowiczach może. W każdym razie, po kolei brała każdego i ustawiała przy trzech domkach. Niektóre miały na sobie żaby, niektóre czerwone ubranka, niektóre inne, te wyższe, te brodate, bardzo różne. Po chwili jednak doszła do wniosku, że lepiej będzie ustawić je tylko przy jednym z domków. Przez krótką wyliczankę, padło na Apollina. Tak więc po kilku minutach, złoty budynek został otoczony kilkudziesięcioma gnomami.
Zadowolona z rujnowania konkursu, usiadła blisko ogniska, a jedyne co jej zostało to obserwowanie kłótni między obozowiczami na temat jej gnomów.


◇──◆──◇──◆
[518 słów: Heather otrzymuje 5+10 PD]

Od Tiry do Ash — „Łap labrys i ruszaj się!”

Tira prychnęła cicho, po czym wyciągnęła z małej torebeczki lusterko i poprawiła kolorowe spinki we włosach. Siedziała na stopniach prowadzących do domku Afrodyty. W środku nie dało się oddychać przez ilość wymieszanych perfum, a dziewczynka nie wiedziała, gdzie mogłaby pójść. Driady mają jej dość, po tym, jak przez trzy dni z rzędu mówiła o swoich osiągnięciach w jeździectwie. Te dziewczyny-drzewa dziwiły się, jak Tira mogła brać w takich potwornościach, jak zawody, udział. W zbrojowni było za głośno i pracowali tam brzydcy obozowicze, w kuźni natomiast było za gorąco i pracowali jeszcze brzydsi. Niby mogła pójść do stajni z pegazami, ale znając życie, nikt nie pozwoliłby jej osiodłać skrzydlatego konia i sobie polatać. Jeszcze jej ktoś wciśnie widły i karze sprzątać boks, więc Tira uznała, że posiedzi sobie na jasnych stopniach pod drzwiami Dziesiątki.
Znów sięgnęła do swojej małej torebeczki, z którą nigdy się nie rozstawała. Miała tam najnowszy model odtwarzacza muzyki, malutkie lusterko oraz pudełeczko ze słuchawkami, które wyciągnęła. Puściła najpopularniejszy album jednego z czołowych koreańskich boy’s bandów i podniosła wzrok na rozciągający się przed nią, nudny i ośnieżony widok obozu.
Był weekend, więc w planach nie miała żadnych zajęć. Mimo to wizja powtórzenia materiału brzmiała bardzo kusząco. Zwłaszcza że starożytną grekę prowadzi Chejron z jakąś dziewczyną z Szóstki. Tira mogłaby jej utrzeć nosa. Może wtedy centaur by dostrzegł potencjał córki Afrodyty i dał jej jakąś szansę w poprowadzeniu zajęć. A nie tylko dzieci Ateny to i dzieci Ateny tamto.
„Dzieci Ateny są takie specjalne” – pomyślała, odgarniając jeden z intensywnie różowych warkoczy na plecy, po czym z powrotem zarzuciła go sobie na ramię. – „Ugh, wyluzuj, jeszcze ci się zrobią zmarszczki na czole. Właśnie, czy mi mogą pojawić się zmarszczki w tak młodym wieku? Chyba nie, ale to na pewno zacznę się szybciej starzeć… Nie wiem, może jeszcze przed szesnastką będę siwa? Na pewno Fortuna im odpłaci. Tylko dzieci Afrodyty mogą być piękne i mądre w tym samym czasie, więc nie mam się czym przejmować”.
Z dumą odchyliła się do tyłu i, opierając się rękoma za plecami, wsłuchała się w słowa piosenki. Po chwili zaczęło cicho podśpiewywać:
Neol wihaeselymo o nya puepodo a koto gippun cheong hal nya! – próbowała nadążać za raperem, w głowie zaś tworzyła sobie historię, że śpiewający mężczyzna jest bogaczem, który zaprasza ją na rejs jachtem. Specjalnie przygotował dla niej elegancką kolację, składającą się z przystawki, zupy, drugiego dania oraz deseru. Oczywiście wszystkie dania są idealnie przystosowane do jej delikatnego podniebienia i nie ma tam żadnych alergenów. Potem wybraliby się w dwójkę pod pokład, gdzie znajduje się sala, która może pomieścić całą orkiestrę symfoniczną i będą razem słuchać klasycznej muzyki, rozmawiając przy tym o kwestii głodu na świecie oraz gatunków zwierząt zagrażających wyginięciu i jakie pomysły ma Tira, żeby rozwiązać oba te problemy. Ten wywiad będzie tak inspirujący dla bilionera, że z zachwytem zaprosi Tirę na galę rozdania nagród Nobla i sama właśnie została laureatką do pokojowej nagrody, nie zapominając o nagrodzie w dziedzinie zarządzania gospodarką i ekologii, nie mówiąc już o tym, że pobiła rekord Guinnessa w byciu najmłodszą laureatką na świecie.
Kiedy piosenka dobiegła końca, Tira z niemałym rozczarowaniem powróciła do chwili obecnej. Już nie stała w pudroworóżowej sukience wieczorowej na scenie i nie wygłaszała ckliwej przemowy o tym, że te nagrody są dla niej szczytem kariery, ale była po prostu Tirą. Córką Afrodyty, która jest zmuszona siedzieć tutaj, na drugim końcu świata, bo jej rodzice cały czas są na konferencjach.
„Przynajmniej wiem, że ta ścieżka jest mi pisana. Mam w genach bycie kobietą biznesu, mam w genach bycie bogatą”.
Kiedy kolejna piosenka rozpoczęła się mocnymi brzmieniami gitary elektrycznej, zauważyła, że ktoś nad nią stanął. Ale nie zauważyła tego bezpośrednio: poczuła na sobie cień, do jej oczu nie dochodził blask latarń stojących kilka metrów od domków. Pomimo lampki nad drzwiami wejściowym, zrobiło się ciemniej, jakby ktoś pochylał się nad nią i tylko kilka cali dzieliło ich twarze od siebie.
Też, jednym z wielu licznych talentów Tiry, jednych bardziej realnych od drugich, było wyczuwanie energii i aury innych ludzi wokół siebie. I teraz poczuła też ten metafizyczny mrok, gniew, niezadowolenie i mieszankę innych negatywnych, lecz bardzo aktywnych emocji.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła niezadowoloną gębę, czarne włosy przycięte w mullet i wygolone po bokach, krzaczaste brwi, pod którymi, w ciemnej obramówce, zobaczyła czerwone tęczówki kpiące szczerą nienawiścią i pogardą.
„Fuuj, dziecko Aresa… Że też nasi boscy rodzice w ogóle cokolwiek do siebie czują!”.
– Chodź – usłyszała wojskowy ton przedzierający się przez muzykę w słuchawkach. – Chejron kazał mi ciebie nauczyć walczyć.
Persona przepełniona negatywną energią obróciła się i powolnym krokiem skierowała się w stronę areny walk.
– Co proszę? – pisnęła Tira. – Ale ja uważam na zajęciach z walki!
Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie się przed nią wydarzyło. Okay, mogła nie słuchać wszystkich poleceń i może wymknęła się kilka, maksymalnie kilkanaście razy z lekcji. To nie jest jej wina, że plan lekcji nie jest dostosowany do niej i do jej potrzeb! Jest zbyt wrażliwa, żeby patrzeć na bezsensowną przemoc, dodatkowo walka to jest taki niekobiecy sport. Jeszcze nabierze mięśni i co!? Będzie mieć grube łydki! Która modelka albo inna kobieta sukcesu (a kobiety zdobywające medale w sportach poza jeździectwem mają nie po kolei w głowie i nie są prawdziwymi kobietami sukcesu tylko pseudo kobietami, normalne kobiety zajmują się tylko jeździectwem ok?) ma grube łydki!? Okay, mogła udawać, że ćwiczy, zamiast naprawdę ćwiczyć i mogła specjalnie wybrać sobie taką osobę z domku dziesiątego, która też nie chce się spocić jak dzika świnia w okresie godowym i faktycznie, może spędziły te wszystkie godziny na plotkowaniu i obgadywaniu innych obozowiczów, ale Chejron nie powinien wtryniać swojego nosa w umiejętności waleczne Tiry. Czy to nie jest łamanie jakiegoś RODO!?
– Dramat, po prostu, dramat… Istna tragedia grecka, niczym ta Ancymona! Albo to była Antygona? W każdym razie: hej! Zaczekaj, skoro masz mnie tutaj uczyć!
Krzyknęła może odrobinę za głośno, po czym, nie śpiesząc się, schowała słuchawki do torebki i również niespiesznym krokiem ruszyła za nieznajomym obozowiczem.
– Pragnę podkreślić, że jestem da-mą a damy się nie spie-szą. Także, proszę traktować mnie jak da-mę, czyli z należytym sza-cun-kiem. A to oznacza nie-prze-kra-cza-nie odległości półtora metra ode mnie, czyli coś, co zrobiłeś przed chwilą, więc oczekuję od ciebie przeprosin. Znasz takie słowo, prawda?


Ash?
◇──◆──◇──◆
[1036 słów: Tira otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 24 grudnia 2023

Od Wandy — „War is not over then pierogis are not perfect”

– Kurwa to dziś – krzyknęłam, prawie że spadając z łóżka.
Kazue spojrzała na mnie pytająco.
– Święta. Boże narodzenie – powtórzyłam, tłumacząc mojej siostrze, jaki dziś jest dzień. – I don’t want a lot for Christmas – zaczęłam śpiewać.
– Dobra, lepiej już przestań, wiem – odrzekła. Od zawsze wiedziałam, że nie mam do tego talentu.
Usiadłam, opierając się o ścianę, z której zdrapywała się już farba. To długa historia. Z boku najprawdopodobniej wyglądałam jak grecki filozof, myślący nad tym, dlaczego pada deszcz. Ja rozmyślałam nad bardziej potrzebnymi rzeczami.
– Słuchajcie! – krzyknęłam nagle, bo inaczej mnie zignorują. W domku piątym liczy się ten najgłośniejszy i kto najmocniej pierdolnie pięścią w nowego. – Urządzamy wigilię!
Nastąpiła chwila ciszy.
– Co? – usłyszałam z tyłu.
– Wigilię. Przyniesiemy drzewko, które ozdobimy, bo ogniem wolę się tu nie bawić, zrobimy pierogi i… – zamyśliłam się. W moim domu rozdawaliśmy sobie opłatki i wtedy życzyliśmy sobie wszystkiego i niczego. Ja zawsze odpowiadałam „nawzajem”.
– Ja wezmę drzewko! – Kazue podniosła dłoń, wychylając się.
Przytaknęłam. Kto jak kto, jednak ona jest zdolna do wszystkiego. Przyniesienia drzewka też.
– Przynieś jeszcze ciasto i coś do farszu – zdawałam sobie sprawę, że o grzybach i kapustach mogę zapomnieć.
Zasalutowała niczym w wojsku i wybiegła. Westchnęłam, aż nagle sobie przypomniałam.
Prezenty.
Od dwóch miesięcy pisałam codziennie w moim notatniczku „kup Philip prezent na święta” i co ja teraz zrobię? Zaczęłam szperać w moich rzeczach, patrzeć czy mam cokolwiek, z czego mogłaby być zadowolona, nie wyglądało na używane i ma sens. To bliska mi osoba, trzeba się postarać.
Nic.
Pomału wycofywałam się spod łóżka (trzymam tam wszystko) i przez przypadek łokciem walnęłam jednego z nowszych, Elijah. Wydaje mi się, że nadal nie ma świadomości gdzie i po co tu jest (na te drugie pytanie i ja nie znam odpowiedzi).
– Uważaj! – krzyknęłam. Byłam zdenerwowana.
Entschuldigung – wypowiedział coś w nieznanym mi języku.
– Co tam mówisz? – zapytałam.
– Powiedział, że przeprasza, to po niemiecku… – mówił coś dalej jeden z moich braci, jednak zignorowałam to.
Niemiecki, moja zmora z jednej z chyba dziesięciu lub dziewięciu szkół, w których byłam. Matka mnie zapisała na zajęcia dodatkowe, bym się czegoś nauczyła, jednak no cóż, skończyło się po pierwszych. Do dziś pamiętam jak nauczycielka, powiedziała ojczymowi, że „niech lepiej wasza córka nie śpiewa”. Długo by opowiadać.
– Mam dla ciebie misję – odrzekłam, patrząc na Niemca. – Tylko to będzie tajemnica. Jak powiesz komuś, będziesz sprzątał toaletę przez tydzień.
Przytaknął. Wyglądał na zadowolonego, że ma coś do wykonania.
– Znajdź mi wyjątkowy prezent.
– Dla tej twojej dziewczyny? – spytał.
Jeszcze tego brakuje.
– Po pierwsze, nie dziewczyna, a przyjaciółka, P-R-Z-Y-J-A-C-I-Ó-Ł-K-A, jak to w tym waszym języku się nazywa? Fajrund?
Freund – poprawił.
– Wiem, że mi nie powiesz, kto ci to powiedział, bo wiem – zerknęłam w stronę TEGO CHŁOPAKA morderczym wzrokiem. — Żebyś ty zaraz nie musiał sprzątać kibla.
Młody poleciał szukać, a ja poprosiłam kolejne osoby, by w czymś pomogły. Jedna dziewczyna znalazła „obrus” i to w szeroko pojętym znaczeniu. Stary koc. Za bombki robią jakieś śmieci znalezione w koszu. Jest? Jest.
– Wróciłaaam! – Kazue nagle wbiła z drzewkiem.
– Skąd je wzięłaś?
– A poszłam do lasu, ucięłam i mam. Ciasto również, a i farsz! — położyła drzewo na środku pokoju, a następnie wyjęła zza pleców coś, z czego mamy niby ulepić pierogi. – Chyba się nadaje. To, czym mamy to wypchać to… chyba mięso, nie wiem, ale przypaliłam, zjadłam i całkiem dobre!
– Uznajmy, że ci ufam, a widziałaś gdzieś świeżaka?
– Um… chodzi po domkach i mówi, że jego grupowa szuka prezentu dla dziewczyny.
– Żartujesz?
– Nie.
Wybiegłam na sam środek obozu, gdzie zauważyłam, jak młody puka do domku 10.
Złapałam go za ramię i poszliśmy w stronę, gdzie powinien być, czyli w toalecie, jednak są dziś święta. Nie utopię jego głowy ani nie będę kazać. To jutro.
– Mam prezent – powiedział, pokazując mi róże. – Według dzieci z domku 4 to najlepszy prezent dla osoby ukochanej.
– I co niby mam powiedzieć przyjaciółce?
– Że ją kochasz.
Walnęłam go w łeb.
– A ty wiesz, co znaczy przyjaciel?
– Ale przyjaciela też można kochać.
Jak dobrze, że już byliśmy u siebie, kopnęłam go w plecy i zwołałam wszystkich do stołu.
– Zapewne się zastanawiacie, po co mi to wszystko. To drzewko, które widzę, że już jest ozdobione – zerknęłam na „choinkę” ozdobioną sznurkiem i śmieciami. – Ale wam mówię. Chciałam stworzyć idealny klimat do ulepienia pierogów!
– Czego?
Pierogen?
– Ty to się lepiej nie odzywaj – warknęłam. – Jednak dalej. Pierogi to najlepsze danie, zaraz po schabowym. Stwierdziłam, że wspólnie je zrobimy, by uroczo spędzić razem czas.
Spojrzeli się na mnie jak na wariatkę, jednak przystąpili do pracy. Zaczęli zgniatać ciasto i układać farsz z mięsa niewiadomego pochodzenia, a ja sprawdzałam, jak idzie.
– Ty szwab, delikatniej trochę – ustałam nad świeżakiem, który traktował ciasto na pierogi jak kawał jakieś szmaty. – Pierogi nie lubią, jak się tak robi.
Próbował coś powiedzieć, ale wezwałam Kazue, by mu uświadomiła, że ma być cicho. Jak dobrze, że ją mam.
Jak im szło? Różnie. Ash próbowało i nie szło źle. Byłam dumna. Kazue robiła chaotycznie, ale coś z tego było. A ja, jako nieudolna kulinarnie, po prostu obserwowałam. Jeden próbował zjeść te surowe ciasto, jednak nie interweniowałam. Też tak robiłam.
– Pamiętajcie, farszu nie za dużo, ale też nie za mało. Ma być, czuć!
Widząc końcówkę naszego wspólnego przygotowywania, poczułam się głodna. Brakowało mi tak tego smaku. Zrobiłabym wszystko, by były na stołówce, chociaż tylko raz. W ostateczności schabowy, ale nawet ambrozja smakuje jak pierogi, z grzybami i kapustą, tłuściutkie, jednak właśnie tak idealnie, na styk, a schabowy… najlepiej by był jeszcze z mizerią i ziemniaczkami. Nie chcę niczego więcej. Tylko pierogów, brak koszmarów w nocy i Philip, w przyjacielskim aspekcie oczywiście.
Zostało mi tylko kontrolować pracę młodego Niemca i przypieczenie, a następnie zjedzenie pierogów. Z jednej strony mi go szkoda, dostał już chyba z pięć razy wałkiem w łeb od Kazue, jednak nie pozwolę, by ktoś tak haniebnie przyrządzał idealną potrawę.

***

– Kurwa, ale się nażarłam – jęknęłam, leżąc na łóżku w infirmerii, widząc, jak dzieciątka Apollina stoją mi nad głową.
– Jaki powód? – zapytał jeden.
– Zatrucie pokarmowe – odpowiedział drugi.
I tak oto się skończyły święta z moim rodzeństwem. Zostało mi jedynie rozmyślanie czy róża pasuje jako prezent świąteczny oraz co ten mały szczyl (chodzi o nowego) zepsuł.


◇──◆──◇──◆
[1013 słów: Wanda otrzymuje 10+10 PD]