Był deszczowy, acz ciepły poranek, gdy na zegarze wybiła godzina czwarta nad ranem, a Dany Barlow zwymiotował ze stresu na lokalne schody przeciwpożarowe. Brooklyńskie kamienice mało miały wspólnego z bezpieczeństwem mieszkańców Bedford Avenue, toteż zielonowłosy mężczyzna bez trudu wdrapał się na czwarte piętro i wtargnął do swojego pokoju. Sturlał się nieporadnie po tapicerowanym siedzeniu przy oknie, dając współlokatorom znać o swojej obecności, po czym żwawo przeczołgał się do szafy, w której to skrywał sejf z dobrociami. Nie zdążył nawet przepakować wspomnianych łupów do swojego zniszczonego plecaka, zanim energiczny golden retriever samodzielnie łapą strącił klamkę i uchyliwszy drzwi, wkroczył wesoło do pokoju.
— Idź sobie — wyszeptał Daniel, machając agresywnie rękoma w próbie przepędzenia czworonoga.
Pies jedynie merdał sielankowo ogonem, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, a gdy chłopak odwrócił się do zwierzaka tyłem, w celu dokończenia pakunków, ten ostentacyjnie zaszczekał w próbie zwrócenia na siebie uwagi. Dany wnet podbiegł do suki, padł na kolana i zamknął dłonią jej pysk w nadziei, że nikt jej nie usłyszał.
— Jude, zamknij się — wymamrotał pod nosem, głos mu się łamał. — Proszę, proszę, proszę…
Nie minęła chwila, a Dany rozpłynął się w łzach. Cichy lament połączony z hiperwentylacją i żałosnym dławieniem się powietrzem wkrótce odwróciły jego uwagę od czworonoga, który wnet zaczął czule lizać go po brudnej twarzy, co ostatecznie pomogło wrócić chłopakowi choć trochę na ziemię.
— Mu-musisz mi o-obiecać, że za-opieku-u-jesz się A-a-amy — wyjąkał, co chwilę zachłystując się powietrzem — O-obiecaj, Jude. Obiecaj.
Suczka, naturalnie, nie odpowiedziała werbalnie na prośbę chłopaka. Jego ostatnim życzeniem byłoby, żeby otworzyła gębę i obudziła resztę domowników. Niemniej, coś niewinnego kryło się w jej oczach, i choć Dany wzorowym narratorem nie jest, zdawało mu się, że go zrozumiała. Ta naiwna nadzieja pozwoliła mu się uspokoić i zaczerpnąć kilka głębokich oddechów, które wkrótce przerwał jego ojczym, pojawiając się u progu pokoju. Daniel momentalnie zerwał się na nogi, by zgarnąć plecak, a następnie popędził w stronę okna.
— No, no, no. Kogo my tu mamy? — zaczął mężczyzna, stanąwszy mu na drodze. — Twoja mama jest ciężko chora w szpitalu, a ty się włóczysz po nocach?
— Odpierdol się, Ben — odepchnął go rękoma, i już miał wychodzić, gdy ojczym złapał go za plecak i pociągnął tak, że młody przewrócił się na plecy.
— Ty pieprzony gówniarzu. Mieszkasz pod moich dachem, jesz z mojego talerza i jeszcze masz czelność się tak do mnie odzywać?!
— Ciszej bądź, Amy śpi — wybąkał, podnosząc się z kolan, gdy Benjamin kopnął go w podbrzusze i wyrwał mu z rąk torbę.
— Będę robił, co mi się podoba. A teraz idziemy z tym plecakiem na policję. Ciekawe, co tam masz? Kolejne narkotyki, zabrakło heroiny? A może znowu mnie okradłeś? Biedny chłopiec, którego mamusia jest w szpitalu. Na pewno pasuje Ci ta wymówka.
— Zostaw mnie. Zostaw mnie. Zostaw mnie — powtarzał, łapiąc się za głową i kiwając maniakalnie głową.
— Żadne letnie obozy rehabilitacyjne nie pomogą takiemu beznadziejnym przypadkowi jak ty. Matka naprawdę w ciebie wierzyła, Dany, a ty co co robisz ze swoim życiem?
Chłopak nie wytrzymał napięcia i zaczął niekontrolowanie krzyczeć oraz rzucać się, co przestraszyło June oraz doszczętnie zniszczyło wszystkie meble, które ten miał w zasięgu jednego metra.
— No i czemu ryczysz?! Z takimi psycholami to do wariatkowa. Idź się lecz! — Zatrzymał się na moment, by dokładniej przyjrzeć się skulonemu w pół chłopakowi. — Kurwa, Daniel. Czy to jest krew? Czemu jesteś cały we…
Chłopak rzucił się z pięściami w stronę ojczyma i choć chwilowo powalił go na ziemię swoim marnym ciężarem ciała, ten wkrótce przeturlał ich dwoje, co dało Benowi możliwość na zaciśnięcie dłoni wokół krtani pasierba. Dany bezskutecznie miotał się, kopał, uderzał, a gdy już miał odpływać, Benjamin poluźnił uścisk, zorientowawszy się, do czego prawie się dopuścił. Daniel złapał dłonią leżącą nieopodal szklankę, a następnie zrobił nią zamach oraz roztrzaskał o czaszkę mężczyzny. Ciało śmiertelnika odleciało na bok, co dało chłopaki przestrzeń na złapanie oddechu. Szybko podparł się łokciami i zasapał z wycieńczenia, a następnie przekierował wzrok w stronę Benjamina, którego wiotkie ciało zaczął zdobić karmazynowy kolor.
— O nie — krzyknął, lecz przeszywający ból krtani szybko powstrzymał go od wymówienia czegokolwiek innego.
O nie, o nie, o nie, powtarzał w myślach, próbując zatamować ranę ojczyma.
— Pomocy! — Wykrztusił z bólem tak silnym, że łzy wystrzeliły mu z oczu, a grdyka odmówiła przepływu powietrza na kilkanaście sekund.
W szaleństwie nie zauważył płaczącej u progu pokoju Amy, która desperacko wtuliła się w swojego ulubionego misia, obserwując tragiczny bieg wydarzeń.
— A-amy? — To jedyne słowo, co fizycznie zdołał wykaszleć, zanim jego ciało na dobre odmówiło mu posłuszeństwa.
Przepraszam, Amy. Przepraszam, przepraszam. Jak długo tu stoisz? Przepraszam, przepraszam. Kocham Cię. Ja nie chciałem. Przepraszam, Amy. Przepraszam.
Zielonowłosy sięgnął do kieszeni po komórkę, w celu zadzwonienia po pomoc. Urządzenie wypadło mu z trzęsących się rąk dwa razy, zanim zdołał je odblokować, a kiedy miał już wpisywać numer alarmowy, usłyszał wycie syren. Popędził w stronę okna i dostrzegł wylewających się z radiowozu policjantów z wycelowanymi już na wprost pistoletami. Komendant rozkazał im się rozdzielić, toteż połowa skierowała się do wejścia głównego, a reszta w stronę schodów pożarowych, którymi Daniel wcześniej wszedł do mieszkania. Wierzył, że zgubił ich ślad już dobre kilka przecznic temu, ale wygląda na to, że gliniarze nie są aż na tyle głupi, na jakich się wydają.
Jest źle, pomyślał, nieporadnie zrywając się na nogi i pędząc w stronę plecaka. Prężnie wyciągnął z nich swoje uskrzydlone, zielone trampki, a następnie je założył, nie zwracając szczególnej uwagi na straumatyzowaną obok Amy. Chłopak poczuł, jakby ktoś przebił go mieczem, a następnie zakręcił ostrzem dookoła i wyrwał mu wnętrzności. Ból nie był jednak ani namacalny, ani prometejski. Wytarł łokciem gluty z nosa, spływające mu po twarzy, po czym podreptał do siostry, która próbowała obudzić swojego ojca. Dziewczyna wzdrygnęła się na sam jego widok, lecz szybko się uspokoiła, gdy ten zaczął mówić do niej w języku migowym. Powiedział, że musi iść oraz że ją bardzo kocha, na co ta się zapytała, gdzie idzie. Dany nie zdążył jej odpowiedzieć, gdyż nagle policjant wtargnął do pokoju i wystrzelił z pistoletu, raniąc chłopaka w bark. Daniel padł na ziemię, lecz w porę zdążył telekinetycznie rzucić krzesłem w służbistę, który w konsekwencji wypadł z okna, wyjąc w świetle zachodzącego księżyca. Paralelnie, usłyszał odgłosy dobiegające z salonu, wobec czego domyślił się, że posiłki zachodzą go od tyłu. Syknął z bólu, podnosząc się na nogi, po czym popędził w stronę okna. Rzucił plecakiem w kolejnego policjanta, dając sobie tym samym czas na wyskoczenie z budynku. Mistrzem biegania w powietrzu to on nie był, ale umiejętności mu starczyło, by przywołać do siebie plecak, a następnie pofrunąć w głąb Nowego Jorku i zniknąć służbom z pola widzenia.
Biegł na ostatkach sił, a więc niedługo zajęło, nim z wycieńczenia obraz przed oczami zaczął mu się mroczyć. Nieporadnie rozbił się na jednym z pobliskich z wieżowców, turlając się kilka metrów po drodze i obijając plecami o kotłownie. Nie miał siły jęknąć, czy syknąć, gdyż bólu było za dużo, by jakkolwiek go rozróżniać. Jedynie szlochał, od czasu, do czasu, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Wewnętrzny monolog kompletnie odwrócił jego uwagę od sączącej się z prawego barka krwi, czy nienaturalnej pozy, w które jego ciało się ułożyło zaraz po wypadku.
Nie miał siły się ruszyć. Czuł, jakby każdy oddech kosztował go tyle energii, co przebiegnięcie stu metrów, a każda próba ruchu była równoważna z zaciśnięciem pętli na szyi. Jedyne, o czym wówczas marzył, to żeby przestać istnieć i uwolnić się od pieprzonego, półboskiego życia. Czuł się jak ostatni tchórz, który głupio walczy o swoje życie, a krzywdzi wszystkich dookoła siebie. Poczucie winy zaczynało w nim stopniowo narastać, a piekielnie tego uczucia nienawidził, bo uważał, że rozrywa ono duszę na strzępy i nie zostawia po sobie nic, oprócz małego, wewnętrznego dziecka, trzęsącego się w rogu jakiejś fatalistycznej czeluści. Traktuje poczucie winy jak letalną, króliczą norę, która prowadzi jednostkę do swoistego jądra ciemności, co jest nadzwyczaj ironiczne, gdy weźmie się pod uwagę, że uczucie to jest również jednym z najczystszych manifestów czułości - introspekcyjną, samoświadomą, pełną miłości i współczucia. Szybko doszedł do wniosku, że nie opłaca się być czułym w nieludzkich warunkach, wobec czego sięgnął do plecaka po igłę, a następnie zatopił ją w swoim udzie.
***
Hermes nigdy nie był złym ojcem w porównaniu do innych bogów. Życie śmiertelników było mu nieobce, toteż zdolny był, na swój pokrętny sposób, sympatyzować ze swoimi dziećmi. Często podróżował, a więc i zachodził do swoich potomków, gdy miał czas i ochotę, a tego drugiego rzadko kiedy mu brakowało. Ba, nawet ubolewał nad starym dekretem Zeusa o zakazie widywania swoich dzieci, gdyż uważał, że bez nich się nudzi.
W życiu Daniela był niewątpliwe postacią epizodyczną, pojawiającą się na krótko i prawie zawsze niespodziewanie. Taka natura relacji nie powstrzymała ich jednak od zbudowania relatywnie czułej więzi, która nadszarpnięta została, dopiero gdy Dany uzależnił się od substancji psychoaktywnych, co bezpośrednio wpłynęło na jego posłuszeństwo wobec ojca. Bóg przestał z nim rozmawiać oraz podpowiadać mu na misjach, w domu pojawiał się coraz rzadziej. Niemniej, gdy usłyszał w podziemiach o śmierci Mai, postanowił rzucić szybko okiem na owoc ich starej miłości. Wybrał się więc do Nowego Jorku, gdzie po kilku chwilach z gracją wylądował na dachu Tivoli Towers i podszedł do leżącego nań, nieprzytomnego syna. Sposób, w jaki się poruszał, tłumaczył jego boskie pochodzenie. Nawet zwykłe uklęknięcie było nasycone takim szykiem, do którego Dany, ani żaden inny śmiertelnik, nigdy nie byłby w stanie dorównać. Prawda jest taka, że Hermes uważał Daniela za zmarnowany potencjał. Przejawiał on rzadkie zdolności telekinetyczne, a także dysponował arsenałem innych, potężnych mocy, które postanowił zmarnować na odurzanie się. Boski posłaniec nie był takim obrotem spraw usatysfakcjonowany, ale wiedział, że nie może zaniedbywać swoich dzieci, gdyż ostatnim razem skończyło się to dla niego tragicznie. Z powodu tejże refleksji też nie zostawił Daniela na pastwę losu, tak jak niegdyś zostawił Luke’a samego sobie w wieku jedenastu lat.
Nagle poczuł, że puls chłopaka się zatrzymał, wobec czego wyciągnął z torby Lekarstwo Lekarza - starannie przygotowaną miksturę z przepisu Asklepiosa - a następnie rozdziawił usta syna i wlał doń porcję eliksiru. Młody wnet otworzył oczy i zachłysnął się powietrzem, jak gdyby został przywrócony do życia. Bo faktycznie został.
— Mama? — wymamrotał w stronę Hermesa, leniwie mrugając oczami — Czy to Ty?
— Nie, Dany. Twoja mama nie żyje — odparł apatycznie, sięgając do torby po bandaże.
— Wiem, że nie żyjesz — załkał na skraju łez — Strasznie Cię przepraszam, ok?
— Nie przepraszaj. Ludzie żyją i umierają, to normalna sprawa. Nasuń bark.
Dany posłusznie podsunął się w stronę ojca, a następnie usiadł po turecku, wciąż nie nawiązując z nim kontaktu wzrokowego i kiwając nietrzeźwo głową.
— Ale ja Cię przepraszam. Mogłem odgonić te Arai od ciebie. Teraz wszyscy myślą, że Cię zabiłem. Bo może i cię zabiłem. To przeze mnie pojawiły się w szpitalu. Podobno pachnę dla nich jak maślane ciasteczka. Ale jestem głodny. Zjadłbym ciasteczka. Masz ze sobą ciasteczka?
— Nie, nie mam. Jak doszło do śmierci Mai?
— By-byłem w szpitalu, bo ostatnio chorujesz, a ja cię często odwiedzam. O-odwiedzałem, znaczy się. No wiesz przecież. Czemu się ze mną droczysz? Nigdy tego nie robiłaś. Jesteś na mnie zła?
— Dzielnie walczyłeś z Arai — skończył bandażować bark, a następnie wstał i spojrzał na wschód słońca, rozpościerający się wśród nowojorskiej architektury — Usłyszałeś, jaką klątwę na Ciebie rzuciły?
Dany jedynie pokręcił głową, bo faktycznie, nie udało mu się usłyszeć, czego fantastycznego życzyły mu dwie Arai na swoich łożach śmierci.
— Nie jesteś moją mamą, prawda?
— Nie, Dany. Nie jestem.
— Ale wyglądasz jak ona — westchnął. — Tęsknię za nią.
— Ja też, Dany. Ja też — skłamał, by zrobiło się chłopakowi lepiej. Trudno jest bogom tęsknić, jeśli już zawczasu wiedzą, że każda ich miłość jest terminalna. Taka specyficzna znieczulica zawodowa. — A teraz posłuchaj mnie uważnie, dobrze? — Przykucnął obok syna, który w odpowiedzi jedynie niemrawe pokiwał głową. — Ja muszę teraz iść, bo mam jeszcze wiele rzeczy do załatwienia, ale wrócę, dobrze?
— Mhm… Dobrze bobrze. A kim ty w ogóle jesteś?
— Twoim aniołem stróżem.
— Anioł stróż…
— Potrzebuję, żebyś mnie uważnie słuchał. Weź to — wręczył mu fiolkę nektaru.
— A co to?
— Dają to bierz.
— Biją to uciekaj!
W tym też momencie Daniel zorientował się, że kobieta przed jego oczami, tak naprawdę, jest jego ojcem. „Dają to bierz, biją to uciekaj” jest powiedzeniem, którego Hermes nadużywa, a więc i chłopak spalił się rumieńcem, gdy dotarło do niego, że odwiedził go ojciec. Jego własny ojciec. Jest tutaj, przy nim.
— Wrócę, jak już będziesz w obozie. Nie wracaj do ojczyma. Idź do swojego prawdziwego domu. Chejron przyjdzie po Ciebie za pół godziny. Nie każ mu czekać.
— Tak jest — odparł już, bardziej dumnie i stanowczo, choć wciąż niemiłosiernie zdezorientowany halucynacją. — Dziękuję.
— Naturalnie — puścił mu oczko. — W każdym razie, ja wybywam. Do zobaczenia, Danielu.
— Do zobaczenia — odparł, gdy figura jego matki uniosła się w powietrzu, a następnie popędziła na przód i prędko zniknęła mu pola widzenia.
— Wow…
Gapił się jeszcze przez chwilę w niebo, aż w końcu ziewnął, długo i przeciągle. Śmierdział tak okropnie, że aż sam się wzdrygnął gdy przyłożył nos do pachy, która zaczęła chyba już żyć swoim autonomicznym życiem. Postanowił, że jak dotrze do obozu, to weźmie czterogodzinny prysznic. A zanim w pełni dotarły do niego fakty z poprzedniej doby, zdążył opróżnić podarunek ojca, który wzmocnił go fizycznie, jak i psychicznie. Miał wystarczająco siły, by za kilkanaście minut zlecieć na dół do Chejrona, który bezprecedensowo ogłosił go, tak na przywitanie, nowym grupowym domku jedenastego i oddelegował do obozu.
[2198 słów: Dany otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia]