środa, 24 grudnia 2025

Od Chaita CD Apollodorosa — „Praca i po pracy"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Przed powrotem na swoje stanowisko Chait jeszcze dokładnie umył ręce, w drodze przeglądając kartkę z dalszym planem atrakcji i ledwo wymijając dwójkę dzieci, która ganiała się wokół stolika z pokazowym egzemplarzem książki.
Jego następne obowiązki dalej należały do tych prostych i nawet przyjemnych, jeśli ktoś lubił pracę z dziećmi. Chait uważał, że ją lubi i nikt nigdy tego nie kwestionował, więc bezpiecznie założył, że nie ma o co się martwić. Może był trochę naiwny.
Zajął bezpieczną pozycję obok stolika, uważając, by nie opierać się na nim zbyt mocno, nauczony doświadczeniem sprzed godziny, kiedy jedna z zainteresowanych książką matek prawie wywróciła się razem z blatem. Przez dobrą chwilę był wtedy przekonany, że zaraz zacznie grozić księgarni pozwem.
Spotkanie z autorem książek mitologicznych dla najmłodszych ściągnęło zaskakujące tłumy. Chait mógł nazwać to tylko jakąś bardzo specyficzną, trochę złośliwą grą losu.
Chociaż wszystko mijało spokojnie, to nie miał czasu, by porozmawiać z Apollodorosem. Właściwie to nie miał czasu, by porozmawiać z jakimkolwiek pracownikiem księgarni, nawet z ich kierowniczką wymieniając tylko porozumiewawcze gesty, mające znaczyć „tak, wszystko w porządku” i „nie, nic się nie pali, daję radę”.
Powinni się cieszyć, że naprawdę nic się nie paliło.

***

Został na miejscu do końca, nawet chwilę po evencie, żeby pomóc z posprzątaniem i przywróceniem wszystkiego na odpowiednie miejsce. Nie musiał, ale nie widział innej opcji.
– To już wszystko – odezwał się Apollodoros, kiedy ostatnie składane krzesła skończyły wciśnięte w kąt na zapleczu. – Dzięki za pomoc.
Chait machnął ręką.
– Daj spokój. To ja jeszcze raz dziękuję, że powiedziałeś mi o tej robocie. Chyba nie wyszło jakoś bardzo źle.
– Dzieci i ich rodzice wydawali się zadowoleni.
W odpowiedzi skinął głową. Przystanął za drzwiami, kiedy inny pracownik gasił światło, a potem poczekał, aż Apollodoros zamknie drzwi księgarni. Rozmawiali jeszcze chwilę.
– To co, mam nadzieję, że jutro będziecie mieli spokojniejszy dzień. Wpadnę, jak będę potrzebował kolejnego prezentu.
Pożegnali się szybko, nie wymieniając się numerami telefonów, ani inną formą kontaktu. Żaden tego nie zaproponował.

***

ZIMA

Wraz z pierwszymi, niewielkimi opadami śniegu, zaczęły się też kolejne edycje wszelkich targów i innych wydarzeń. Chait, jak właściwie co roku, zgłosił się do pracy przy kilku mniejszych, na początku sezonu, chcąc uniknąć największego chaosu i przeczekać go w jakimś mało obleganym barze w podejrzanej dzielnicy. I oczywiście, że to właśnie dzięki temu dokładnie przemyślanemu planowi zimowej pracy skończył w samym centrum jednego takiego chaosu. Słyszał głosy i krzyki ludzi wokół. Już czterem osobom zdążył powiedzieć, że nie, nie jest na tych targach jako pracownik obsługi targów. W ogóle nie był na nich jako jakikolwiek pracownik. Dostał zaproszenie jako odwiedzający, od jednego z ni to szczególnie bliskich, ni to bardzo dalekich znajomych. To był jedyny sposób, w jaki potrafił określić ich relację i nie miał tu na myśli nic negatywnego. Lubili się, po prostu nie byli ze sobą aż tak blisko.
– Mam kumpla, który ma być dzisiaj ze swoimi obrazami – mówił James, kiedy przedzierali się przez zbierający się powoli tłum ludzi. Przyszli chwilę po otwarciu (za radą Chaita), ale i tak poruszanie się między stoiskami było utrudnione. – Ale nie mam pojęcia jak tu się poruszać.
Chait parsknął. Podejrzewał, że za tym zaproszeniem stoi jakiś inny powód. Inny poza tym, że Chait, jako jeden z niewielu znajomych, mógł dostać się na wydarzenie za darmo (plusy znajomości) i poza tym, że jako jeden z niewielu nie miał planów na weekend.
– Masz numer stoiska?
Wystarczyło spojrzeć na Jamesa, żeby wiedzieć, że takiego numeru nie zna.
– Numer hali…?
– Ee… Trzecia?
Chait kiwnął na jedno z bocznych wyjść, od razu skręcając w jego stronę i zostawiając znajomego za sobą.
– Jak się nazywa? – zapytał jeszcze, odwracając głowę. Przez tłum ludzi nie usłyszał odpowiedzi. Przez chwilę myślał, by powtórzyć pytanie, ale doszedł do wniosku, że to bez sensu.
Przeszli do następnej hali. W tej nie było aż tak ciasno – nigdy nie było, w porównaniu z pozostałymi. Pozwolił, by James znowu ruszył przodem i sam też zaczął się rozglądać, jakby to miało cokolwiek zmienić. Przecież nie miał pojęcia, kogo szukają.
Zdążył przejść ponad połowę hali, zanim zorientował się, że stracił znajomego z oczu. Wspiął się na palce, żeby lepiej widzieć przez tłum, ale nic mu to nie dało. Mruknął z irytacją, odwracając się.
Z każdym kolejnym rokiem coraz mniej lubił takie eventy. Najpierw psujące się makiety lokomotyw, dziwne lemoniady i jeszcze dziwniejsi odwiedzający, a teraz zaczynał gubić własnych znajomych.
Oczywiście, to nie było nawet w połowie aż tak dramatyczne.
Prawie wpadł na jedno ze stoisk i zaraz odskoczył, zanim zdążył cokolwiek na nim uszkodzić.
– Przepraszam – rzucił, jeszcze nie patrząc w kierunku osoby siedzącej po drugiej stronie. – Nic nie zepsu—
Omiótł wzrokiem stoisko i zatrzymał się na twarzy stojącego za nim mężczyzny. Zmarszczył brwi, nie kończąc urwanego w połowie zdania.
– Hej – powiedział zamiast tego. Apollodoros wyglądał na równie zaskoczonego, a Chaita jeszcze bardziej zaskoczyło, że po kilku miesiącach pamięta imię kolegi. – Nie wiedziałem, że jesteś wystawcą.


Apollodoros?
────
[800 słów: Chait otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 23 grudnia 2025

Od Arnar CD Dahlii i Luciena — „Duchokonie??? Bardzo straszne naprawdę brawo“

Poprzednie opowiadanie

Arnar, nie do końca wiedząc jak, znalazło się na co najmniej drugim końcu hotelu, jeśli ma to oceniać po przebytej przez siebie drodze. Zorientowawszy się w swojej sytuacji (otoczeniu przez zbyt wiele zamkniętych drzwi w korytarzu będącym równocześnie ślepą uliczką i Lucienem raz po raz wykrzykującym jeno imię za najbliższym zakrętem), próbuje zrealizować wymyślony przed sekundą, ale wspaniały plan wejścia na parapet i wyfrunięcia z budynku przez okno, kiedy dochodzi do nieno druzgocąca świadomość — jak każdy bezpieczny przybytek, który nie chce, żeby wyskakiwali z niego samobójcy, tutejsze okna da się co najwyżej uchylić, a jeśli bardzo się chce, to pewnie wyrwać ze ścian i potem tłumaczyć się przed policją. Arnar dość szybko ocenia, że nie jest wystarczająco chude na przeciśnięcie się przez szczelinę, więc zrezygnowane z trudem zatrzaskuje przeklęte okno w momencie, w którym Lucien wyskakuje zza załomu i z przerażoną miną wpatruje się w Hermesiątko, któreno dłonie wciąż zaciskają się na klamce.
– CZY TY ZAMIERZAŁOŚ SKOCZYĆ?! – wrzeszczy zdecydowanie za głośno lub bardziej próbuje krzyknąć, bo wychodzi mu zaledwie ostre chrypnięcie. Na szybko odkasłuje, a w tym czasie Arnar jak gdyby nigdy nic ociera dłonie o spodnie, chowa je za plecami i uśmiecha się miło, bo jedyną drogą ucieczki z tego miejsca jest korytarz za plecami Luciena.
– Daj spokój, przecież umiem latać – odpowiada całkowicie normalnym tonem (dziecka, które bawiąc się we fryzjera zgoliło swojemu rodzeństwu włosy) i nawet zdobywa się na nonszalanckie oparcie się o ścianę, które, jak można się spodziewać, wcale nie wygląda tak nonszalancko.
Lucien prawie ksztusi się powietrzem, gdy otwiera usta i nabiera powietrza, by szybko zgasić Arnar jakąś ciętą ripostą, ale niestety niewiele przychodzi mu do głowy. Oprócz dwóćh oczywistych pytań, które uciekają z jego ust zanim jest w stanie je dobrze przemyśleć, choć odpowiedzi powinny być dla niego oczywiste:
– Czemu ty w ogóle zaczęłoś uciekać? I czy ty chciałoś mnie tutaj zostawić samego?
Podczas chwili ciszy, która między nimi zapada, Arnar udaje się przebrnąć wzrokiem przez niemal każdy milimetr przeciwległej ściany. Zachowuje się tak, jakby naprawdę nie wiedziało, czemu postanowiło sobie pobiegać po korytarzach hotelu.
– Wieeeeesz – zaczyna, kręcąc młynka dłonią – według ekspertów terapia szokowa nie jest najlepszym sposobem na walkę z fobią! I nie samego, ale z Dahlią, a to spora różnica – oznajmia radośnie i się uśmiecha, ale wygląda to nieco sztucznie, a głębsze niż zazwyczaj wory pod oczami tylko podkreślają to, jak żałośnie się w tej chwili czuje.
Lucien przez parę sekund po prostu topi swoją twarz w dłoniach, zanim znowu się odzywa. Przez ten widok Arnar czuje się trochę winne, że on musi przechodzić to wszystko przez jeno strach; ale to tylko przez krótką chwilę, bo szybko usprawidliwia się tym, że nie panuje nad swoimi lękami, a tego jeszcze nie wymagał od nieno nikt, łącznie z Lucienem.
– Wracamy?
Arnar ochoczo kiwa głową, choć tak naprawdę ma inne plany. Idzie za Lucienem, dopóki prawie nie dochodzą do wynajętego przez nich pokoju, do którego drzwi z jakiegoś powodu wciąż stoją otworem. Może Dahlia bała się tam zatrzasnąć, podczas gdy to oni noszą przy sobie klucz? Arnar pewnie nigdy się tego nie dowie (albo dowie się, ale dopiero za parę godzin, kiedy wreszcie uzna, że wspaniały duet dionizosowo-demeterowy załatwił koński problem bez hermesiątkowej pomocy i łaskawie wróci do hotelu) i za plecami Luciena bezszelestnie skręca na klatkę schodową. Równie bezszelestnie schodzi na piętro niżej, podziwia bardzo ładną roślinkę w zbyt małej doniczce i (wciąż nie wydając żadnego dźwięku oprócz zduszonego chichotu, bo Lucien dał wykiwać się prawie tak łatwo, jakby nie znał Arnar) udaje nu się prawie zbiec na półpiętro, gdy dociera do nieno krzyk czystego przerażenia. Zniekształca się, obijając się o ściany klatki schodowej, ale Arnar i tak rozpoznaje w nim bardzo dobrze znany sobie głos. Zatrzymuje się w pół kroku, przez chwilę kwestionuje za i przeciw efektów decyzji, którą ma zamiar podjąć (stan kompletnego niewyspania nu w tym nie pomaga), aż wreszcie cierpiętniczo wzdycha i z powrotem wbiega na górę. Wychyla głowę zza framugi drzwi tylko po to, żeby dostrzec dziurę w ścianie oraz Luciena i Dahlię wpatrujących się w siebie jak w zupełnie nieznajome sobie osoby. Aż no zatyka i nie od razu wyjeżdża z jakimś wspaniałym żartem i obwinia za to nie własne zaskoczenie zaistniałą sytuacją, ale raczej odór końskiego zada, który przysięga, że doskonale czuje od momentu podejścia do drzwi.
– Widzę, że robimy tu mały remoncik? – pyta uśmiechnięte i wreszcie wchodzi do pokoju, żeby objąć nieruchomego Luciena ramieniem. – Ale czy my mamy na takie coś fundusze? Nie mówiąc o pesos, oczywiście.
– Dahlia rozwaliła ścianę – informuje no Lucien, choć ten fakt jest dostatecznie widoczny dla całej trójki. Kobieta wpycha dopiero co wyciągniętą ze ściany, obtartą od uderzenia dłoń w kieszeń, jakby to miało zatuszować jej czyn i przygląda się ścianie niczym ojciec w ten jeden dzień, gdy weźmie sobie wolne w pracy i naprawi pół domu, bo już za dużo rzeczy się zepsuło.
– To nie jej wina, że nikt nie potrawi zrobić dobrej ściany – stwierdza Arnar, równocześnie próbując zrobić coś, by Lucien przestał się spinać do takie stopnia, że pod palcami Hermesiątko niemal czuje, jak chłopak się trzęsie.
– Ale co my teraz zrobimy? – jęczy Lucien, załamany patrząc na Arnar, choć pewnie wcale nie wierzy, że ono tutaj coś poradzi. – Z tą ścianą, z tym wszystkim i w ogóle?
– Musimy zrobić coś z tymi końmi – wcina się Dahlia po skończeniu oglądzin ściany. – Jeszcze nie wiem, co dokładnie, ale…
– Błagam, nie mów, że ty też widzisz konie. – Lucien wydaje się powoli tracić zmysły, ale najgorsze jest to, że w tym momencie to on z całej ich trójki znajduje się w najbardziej opłakanym stanie. – Ja się autentycznie zaczynam czuć jak w wariatkowie.
– Czujesz się tak co najmniej od dwóch lat. – Arnar pocieszająco klepie go po ramieniu i nawet całuje w głowę, choć on wciąż uparcie ignoruje wszelkie czułości (ono za to próbuje nie pokazać, że trochę martwi się o to, czy na pewno po tym nie będą musieli zapisać się na jakąś terapię).
– Nie, z tym miejscem po prostu jest coś nie tak – kontynuuje Dahlia.
– Dokładnie to mówiłom!
– Chodzi o to, że potwory maczają w tym palce. Tu nie chodzi o jakieś zwidy, tylko o atak. Na nas, półbogów.
– Świetnie. Fobia i teorie spiskowe. Zajebiście – stwierdza Lucien i aż musi usiąść na łóżku, żeby to wszystko przetrawić. Ignoruje przy tym dziurę w ścianie, która zieje tuż przed nim.
– Byliście w stanie wrócić tu normalnie? – pyta Dahlia, nie zwracając uwagi na zrzędzenie Luciena.
– Nooo… tak? – niepewnie odpowiada Arnar, mocno marszcząc przy tym brwi, bo teraz, gdy się nad tym zastanawia, to nie jest przekonane, czy wrócili tutaj w sensie „normalnym”, czy jednak nie. Mogło coś przegapić po drodze, jak w tych grach, gdzie trzeba wyszukiwać anomalii. Przegrywałoby w nich raz po raz, znając siebie. – Nie wiem. Chyba nie widziałom niczego dziwnego.
– A budynek nie wydawał wam się jakiś za duży?
– Ten hotel jest duży. – Tym razem głos zabiera Lucien, rozwinąwszy się z utworzonej przez jego ciało kulki na tyle, by spojrzeć na przyjaciółkę, po czym zaraz wrócić do kulenia się i ignorowania świata.
– Tylko wiesz. Tak, jakby się przekształcał i robił jakieś dziwne rzeczy.
– To nie horror – odpowiada jej stłumiony głos Luciena, bo chłopak tym razem nie wysila się na tyle, żeby chociaż podnieść głowę. – To normalny hotel. Nie ma tu żadnych koni ani przesuwających się ścian, a wam po prostu się poprzewracało w głowach.
– Jesteśmy półbogami, Lucien – upiera się Dahlia, choć chłopak wyraźnie nie ma zamiaru słuchać ani jej, ani Arnar (zapewne dopóki nie przekona się na własne oczy, że coś jest nie tak). – Nie wiem, czy będziemy w stanie się stąd wydostać…
– Wychodziliśmy stąd miliony razy, na bogów! – Tym razem syn Dionizosa jest na tyle wzburzony, że wreszcie spuszcza stopy na podłogę i zwraca zarumienioną ze złości twarz w stronę pozostałej dwójki.
– No wychodziliśmy, drzwiami – stwierdza Arnar i Lucien już otwiera usta, prawdopodobnie po to, żeby prychnąć coś o tym, jak bardzo pozbawione sensu jest to zdanie, ale Hermesiątko kontynuuje szybciej, niż on zabiera głos: – ale okna się nie otwierają.
Lucien nawet nic nie mówi, tylko podchodzi do okna, żeby zademonstrować, że wcale nie, bo się otwierają. Oczywiście, jego usilne próby przekręcenia klamki kończą się fiaskiem, a szyba tylko marnie się uchyla, wpuszczając leciutki powiew świeżego powietrza do pomieszczenia. Arnar z dumą wpatruje się w partnera, który tylko mruczy pod nosem, że to niczego nie udowadnia i to żaden argument, a te okna pewnie nie otwierały się tak samo wczoraj, jak i dzisiaj, a nie ma opcji, że drzwi zmienią się w ogromne szczęki i ich nie zjedzą, czy cokolwiek oni jeszcze wymyślą.
– To co? – Arnar przejeżdża po twarzach pozostałej dwójki pytającym wzrokiem, bo chyba żadne z nich nie ma zamiaru niczego dodawać — Dahlia zbyt sfrustrowana brakiem wiary w jej słowa, a Lucien zbyt zmęczony wszystkim, co się dzieje dookoła. – Może, wiecie, pójdziemy do mieszkania Dahlii. Jeśli oczywiście, wiesz, pozwolisz – puszcza jej oczko – bo przecież ja cię do nas zaprosiłom. I wypijemy jakąś gorącą czekoladę i w ogóle, wiecie, tak… bez myślenia o koniach, dziurze w ścianie i ewentualnych dodatkowych kosztach naprawy! – krzyczy na tyle radośnie, na ile jest w stanie (a Arnar czasem potrafi wykrzesać z siebie niemożliwe ilości entuzjazmu, żeby go wszystkim pokazać i po nic więcej).
Zanim Dahlia odpowiada, że pewnie i tak nie wyjdą, Lucien oznajmia, że najwyższa na to pora i niemal wybiega z pokoju. Arnar akceptuje tę desperacką próbę ucieczki od nieprzyjemnej atmosfery i podąża za nim, u progu rzucając Dahlii spojrzenie, które ma mówić, że powinna za nimi iść albo wykreśli jej imię z listy swoich przyjaciół (w praktyce jest to zupełnie normalne spojrzenie, w którym nie da się dostrzec niczego niezwykłego). Kobieta koniec końców za nimi idzie, bo jeżeli już ma zostać sama, to na zewnątrz hotelu, a nie wewnątrz.
Arnar automatycznie sięga do przycisku windy, ale Lucien łapie go za dłoń, zanim zdąży przywołać maszynę.
– Idziemy schodami.
– Jednak się trochę przestraszyłeś? – pobłażliwie pyta Arnar, ale nie doczekuje się odpowiedzi (oprócz tej oczywistej w języku ciała Luciena, który jedynie potwierdza, że tak, przestraszył się i nic Arnar do tego).
Po paru przejściu przez parę pięter, które wyglądają zupełnie tak samo, Arnar zauważa, że szybciej bije nu serce. Na początku próbuje ignorować wszelkie instynkty, które w jeno przypadku uaktywniają się niesamowicie rzadko, ale rzuciwszy okiem na Dahlię, postanawia się zatrzymać.
– Parter nie powinien być tutaj? – pyta, gdy Lucien rzuca nu ponaglające spojrzenie.
– To nie wygląda jak parter, debilu.
– No, właśnie w tym problem. Bo to powinien być parter.


Lucien ale to parter lucien :(
────
[1720 słów: Arnar otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Event — Saturnalia!

Asx powiedziało, że mamy zrobić event w dwa dni, więc macie oto „zrobić event w dwa dni” (to, że chcemy go zrobić, wiedzieliśmy od roku, po prostu nikomu się nie chciało nad nim myśleć aż do ostatniej chwili).

LISTOWNE SATURNALIA

23-metrowa choinka w Rockefeller Center, spadający śnieg (przy odrobinie meteorologicznego szczęścia), objadanie się po korek, „Kevin sam w domu”, Jingle Bell Rock w tle i swąd spalonego papieru to nieodzowne elementy świątecznych obchodów. Nie, chwila… Swąd spalonego papieru?
Święta dla półbogów nie są wcale takie typowe. To znaczy, tak, część nadal ogląda Kevina i kłóci się z rodziną przy stole, ale większość równolegle obchodzi także Saturnalia, rzymski festiwal, który — razem z Nowym Rzymem i Olimpem na Empire State Building — przetrwał aż do teraz. Teraz między 17 grudnia a 23 grudnia herosi myślą także o tradycjach ku nierozgniewaniu bogów.
Na przykład poprzez składanie ofiar swoim boskim przodkom w postaci… listu. Właśnie dlatego, dla pomyślności, większość w tym okresie przedświątecznym łapie za kartkę, długopis, i opisuje swojemu boskiemu rodzicowi wszystko, co bóg chciałby usłyszeć, po czym list ten podpalają i patrzą, jak wszystkie napisane słowa pochłania ogień. Czy bogowie faktycznie je czytają? Nikt nigdy nie zapytał. Z całą pewnością jednak będą bardziej przychylni za każdą złożoną ofiarę. (I może nieco zirytowani za pełną skrzynkę pocztową, ale denerwowanie bogów leży już w naturze półboga).

JAK TO DZIAŁA?

Miejmy nadzieję, że słuchaliście w szkole podstawowej na polskim, bo to jest ten dzień, kiedy skończy się jęczenie: „ale psze pani, przecież to nam się do niczego nie przyda” — otóż przyda! Ten event polega na napisaniu listu.
Forma wykonania eventu, zamiast opowiadania, opiera się na liście napisanym z punktu widzenia Waszej postaci i zaadresowanym do jej boskiego przodka. Treść jest dowolna (z niewielkimi obostrzeniami); w liście przedstawcie to, co Wasza postać chciałaby przekazać swojemu boskiemu rodzicowi (dziadkowi, pradziadkowi?). Czy Wasza postać chciała do niego napisać, licząc na odpowiedź? Czy chce tylko i wyłącznie dopełnić tradycji dla świętego spokoju (i zminimalizowania ryzyka spalenia przez Zeusa)? Opisała w nim, co robiła przez ostatnie osiemnaście lat życia, podczas gdy on nie płacił boskich alimentów? Opowiedziała, jak trwają przygotowania do Saturnaliów? Poprosiła o coś? Macie dowolne pole do popisu; najważniejsze, żeby swojego boskiego przodka przy tym nie obrazić, chyba że zamiast kupki popiołu po liście sami chcecie stać się kupką popiołu.

ZASADY

Każda postać może napisać tylko jeden list, ale jeśli autor ma wiele postaci, to może napisać listy wszystkimi.
Czas na wysyłanie listów jest do 1 stycznia 2026 roku! Włącznie. (Jeśli zamierzacie dać sobie po wątrobie, to radzimy napisać event wcześniej).
List powinien liczyć minimum 300 słów (tyle samo, co regulaminowe opowiadanie) i maksimum 1000 słów.
Niedozwolone jest obrażanie swojego boskiego przodka poprzez treść listu. Tak, wiemy, niektórzy mają z nimi dosyć wyboistą relację. Niezależnie od tego, czy bogowie faktycznie czytają listy, pamiętajmy, że imiona mają moc — nazwanie Hermesa alimenciarzem uciekającym od odpowiedzialności skończy się przerobieniem Was na popiół.
List musi być zaadresowany do konkretnego przodka postaci, która ten list pisze.
Jeśli postać jest legatariuszem i w rodzinie ma więcej niż jednego boga, list może być zaadresowany tylko do jednego z nich.
Pisanie listów jest tradycją saturnaliową; na miarę możliwości, prosimy o zachowanie atmosfery Saturnaliów/Świąt w tekście.
Wymagany jest zachowany format listu. Przykład dla opornych, którzy już nie pamiętają nic z podstawówki:

Nowy Jork, 23 grudnia [UWAGA! W liście eventowym nie zawieramy roku]


Ojcze Hypnosie,
Mam nadzieję, że spalenie tego listu nie obudzi Cię ze snu.
[...]


Twój syn z Obozu Herosów,
Bogdan

NAGRODY

W tym evencie bardzo proste:
Odpowiednia ilość PD za ilość napisanych słów.
Dodatkowe 15 PD dla postaci za cały list.
Uścisk dłoni prezesa.

MIKOŁAJKOWA SKRZYNKA POCZTOWA

Święta to czas okazywania sobie miłości. W związku z tym na czas trwania eventu otwieramy anonimową skrzynkę pocztową — zachęcamy Was do napisania autorom bloga czegoś miłego. „List Bogdana jest bardzo wzruszający” albo „bardzo lubię styl pisania PussyDestroyer69” — taka krótka wiadomość na pewno zrobi komuś dzień. Prosimy jednak nie odwoływać się do relacji z danymi osobami (czyli nie pisać „OMG PussyDestroyer69 kocham Cię, cieszę się, że jesteś w moim życiu, pij ze mno kompot ♡”), a tylko listów ich postaci, samych postaci czy stylu pisania.
Wiadomości mikołajkowe opublikujemy w podsumowaniu eventu. Jeśli jakieś uznamy za obraźliwe lub niedotyczące bloga, po prostu się w nim nie pojawią.
Mikołajkową skrzynkę pocztową możecie znaleźć pod tym linkiem.

Event rozpoczyna się wraz ze wstawieniem posta i od tego momentu możecie wysyłać nam listy. Czyli... teraz. Tak, kiedy to czytacie. Wesołych Świąt od administracji, Smellsy! ⋆⁺₊❅。

czwartek, 11 grudnia 2025

Od Dahlii CD Luciena i Arnar — „Duchokonie??? Bardzo straszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Nawet nie miała chwili, żeby zaprotestować.
Arnar zniknęło za rogiem, Lucien po chwili również. Zostawili ją przez chwilę samą. Rozglądała się dalej, póki przebywała w tym pokoju.
Hotel oczywiście spełniał wymogi zasad przeciwpożarowych. Gaśnice, klatka schodowa do ewakuacji i przestronne korytarze od razu rzuciły się jej w oczy. Było względnie czysto, chociaż i tak nie spodziewała się żadnych śladów. Jak w ogóle tropi się duchy i wskazuje ich obecność? Nawet na standardy półboskie wydawało się to niemożliwe. Nic nie wydawało się uszkodzone, oprócz psychiki Arnar.
Ot, pokój dla pary. Wąski, z dwoma oknami, Duże łóżko, flankowane przez stoliczki nocne. Sięgnęła po włącznik lampki i nie była ani trochę zaskoczona nagłym promieniem światła atakującym jej oczy. Szafka, naprzeciwko niej telewizor na ścianie. Powoli przekręciła gałkę drzwi od łazienki, nie spodziewając się niczego ekstrawaganckiego.
Nie wierzyła Arnarowi, wątpiła w jego historię i współczuła Lucienowi. Przecież u półbogów koszmary zdarzały się często, te najbardziej irracjonalne częściej niż inne. Kto trafił na dzieci Hypnosa, to wiedział, jak potrafiły utrudnić komuś nieuważnemu życie w obozie. Naprawdę, łatwo było o halucynacje u kogoś, kto dzieli świat na połowy, których granice zacierała Mgła. Potwory? Jasne. Duchy? Daj spokój.
W łazience nie było żadnej zjawy. Nie wyskoczyła z umywalki, nie kryła się w brodziku, nie siedziała na kiblu. Nie bawiła się rozrzuconymi kosmetykami, nie wypiła zawartości szklanej butelki wody mineralnej. Ale za to z zawartością coś z pewnością było nie tak. Przyjrzała się bordowej barwie płynu i potrząsnęła. Wezbrany napój chlupnął, prawie że z oburzeniem, a gdy powąchała go, przekręciła oczami. No tak, słynna przemiana wody w wino. Jakby zjawili się jacyś Ghostbusterzy, to prędzej złapaliby półbogów za magiczne sztuczki. Usiadła na łóżku.
Była jednak zbyt zniecierpliwiona i pobudzona, rozglądała się jeszcze po pokoju, krok za krokiem, dopóki nie uświadomiła sobie, że długo koledzy nie wracali. Kroki umilkły jakiś czas temu, po korytarzu nie rozlegały się żadne dźwięki. Rozmowa, krzyki - nic. Kremowe, monotonne ściany odbijały głucho jakiekolwiek dźwięki, jeżeli jakiś były. Lampy oświetlały tak równomiernie całą przestrzeń, że Dahlia modliła się wręcz o jakiś zepsuty egzemplarz, który by przełamał aurę beznadziei. Już na zawsze w swoim słowniku przygnębienie będzie kojarzyć z tym hotelem.
— Lucien?! Złapałeś już Arnar?! — wykrzyczała.
Spotkała się tylko z ciszą. Nawet nikt nie wychylił się ze swojego pokoju, żeby ją opierdolić za hałasowanie. Nikt nie wychodził. A wydawało się przy recepcji, że całkiem sporo ludzi wynajmuje w San Francisco, w akurat tym hotelu. Zaczęła się denerwować. Dziwaczne sny to jedno, ale gdzie oni, do cholery, są?
Skręcała, tylko po to, żeby uświadomić sobie, że tak nie powinno być. Może to nie pokój był przeklęty? Może cały hotel był spiskiem kolejnej kreatury, która miała beef z bogami? Korytarze wyglądały tak samo, różnica była tylko w dwóch rzeczach.
Pierwsza, windy nie działały.
Druga, wejście a klatkę schodową było zablokowane.
Tym razem niepokój dyktował jej myśli.
Za każdym razem, gdy droga ucieczki była odcinana, wchodziła w tryb bojowy. Tak było tym razem, kiedy nie mogła dostrzec nigdzie Arnar oraz Luciena. W tym momencie zebranie drużyny z powrotem było priorytetem, kolejnym etapem ucieczka z tego cholernego miejsca. Zaczęła biec, dźwięki odbijane od ścian wtórowały, napędzając spiralę lęku. Straciła rachubę, ile razy mijała ten nieszczęsny pokój. Za którymś razem zatrzymała się przy nim.
Cyfry na swoim miejscu na drzwiach, nic nie było ruszone, krajobraz San Francisco się nie zmienił. To dobrze, zakładało to, ze są przy tych samych przecznicach i nikt nie przenosił budynku, na przykład, do Arkansas, w środku niczego. Nie wyglądało również, żeby z butelki z winem ubyło napoju. Rzeczy chłopaków wciąż leżały w tym samym miejscu.
— Jasna cholera.
Usiadła, przy łóżku. Oparła głowę o materac i westchnęła przeciągle. Nie z ulgą, nie z zamiarem szukania jakiegoś ukojenia, bardziej przygotowania się do bitwy. Jak już złapało Arnar podczas snu, to może i ją też. Wtedy przynajmniej uwolni się z tego limbo. Zamknęła oczy, ale była naprężona jak struna, gotowa do ataku.
Miała wrażenie, że mijały godziny.
W pewnym momencie usłyszała tętent. Poderwała błyskawicznie głowę i zastygła, czekając na ruch.
Ludzie spodziewali się często, że przez pasję, jaką miała do koni, reagowała pozytywnie na stukot kopyt. W tym rozumiała Arnar - to był przerażający dźwięk, dudnienie rozstrajało bicie serca, świadomość, że coś na ciebie biegnie. Arnar bało się koni, Dahlia bała się leukrotów, które brzmiały bardzo podobnie, wyłączając charczenie i wycie. Te ostatnie rozbrzmiewały głównie wtedy, kiedy były podekscytowane polowaniem.
Przyczaiła się przy framudze. Jeżeli zobaczy konia, ucieszy się. Jezeli zobaczy leukrota, no cóż, może dostanie zawału. Jednak świadomość, że lepiej by się poczuła, gdyby wiedziałą z czym walczy, popchnęła ją. Powoli wychylała się. W jej głowie mijały długie sekundy, zanim objęła wzrokiem przestrzeń długiego korytarza i ujrzała ducha.
Teraz już na pewno zrozumiała Arnar i współczuła mu, chociaż realizacja tego przyszła zdecydowanie później. Prawie zdusiła pisk i cofnęła się do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Instynktownie chciała zabarykadować drzwi, chociaż wiedziała, że to nie ma sensu. Prędkość, z jaką te duchy się poruszały, była zatrważająca. Wychyliły się ze ściany, uruchamiając każdy protokół paniki u Dahlii. Zamachnęła się z wrzaskiem.
Poczuła, jak ręka przebija kartonową ścianę, a także usłyszała krzyk. Tym razem należał do kogoś innego.
Zmrużyła oczy i uświadomiła sobie, że to było całkowicie realne. Te odłamki ściany, dźwięki, poczucie przebywania w konkretnym miejscu i czasie.
Z ręką w ścianie odwróciła wzrok. Drugi raz serce podskoczyło jej do gardła, kiedy zobaczyła Luciena stojącego przy stoliku nocnym, wpatrującego się w nią z absolutnym zdziwieniem. Tak rozdziawionej twarzy, to i przy akcji z meduzą nie widziała.
— Oh, nie mów mi, że spałam. — Warknęła na niego, ukrywając swoje zawstydzenie.

Arnar gdzie twój koń?
────
[917 słów: Dahlia otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

środa, 10 grudnia 2025

Od Havu — „Wszystko to wina Aleksandra Fleminga”

KILKA LAT TEMU, 3 ROK STUDIÓW

Antybiotyki. Koszmar każdego studenta. Budzisz się w nocy oblany zimnym potem, bo chwilę temu uciekałeś we śnie przed opakowaniem penicyliny. Potem idziesz w strachu na uczelnię, bo nie umiesz nic oprócz tej nieszczęsnej penicyliny; a to przecież nie wystarczy, żeby zdać kolosa.
Próbował w głowie uporządkować swoją wiedzę. Penicyliny… naturalne i półsyntetyczne. Są jeszcze całkowicie syntetyczne, ale na razie się tym nie przejmował. Powtórzy dziesięć minut przed kolokwium o ile zdąży dojechać na uczelnie o dobrym czasie. Wszyscy doskonale wiemy, że komunikacja miejsca bywa zdradliwa szczególnie w momencie, kiedy człowiek się gdzieś spieszy.
Penicylina to naturalny produkt pleśni. Pleśni z rodzaju… jak to było? Nieważne, przecież się nikt nie będzie o to pytać (będzie, ale jeszcze o tym nie wie).
Penicylina benzylowa, podawana dożylnie albo w jakiś inny sposób pozajelitowy (w sumie w jaki inny, jak nie w dożylny?). Następnie mamy penicylinę prokainową, którą również podaje się w sposób pozajelitowy. Z tego, co zdążył przeczytać problemem był sok żołądkowy, który te leki rozkłada.
Została jeszcze penicylina benzatynowa. Jak dobrze, że ma dysleksję i pomyli te nazwy na kolokwium! Benzylowa i benzatynowa! Co następne? Benzyna i benzytyna? Cudowna wiadomość dla dyslektyków, naprawdę!
Ostatnią penicyliną naturalną jest penicylina fenoksymetylowa, którą można już podać doustnie. Cudownie, a to dopiero sam początek antybiotyków beta laktamowych.
Wskoczył do metra, otworzył telefon i zaczął przeglądać notatkę, którą robił od dwóch tygodni. Dwa tygodnie, dwa całe tygodnie, żeby się tego nauczyć. Myślicie, że to wystarczyło? Otóż nie tym i nie kolejnym razem. Zawsze będzie za mało czasu, by nauczyć się dokładnie zagadnień na mikrobiologię.
Penicyliny półsyntetyczne sobie pominął. Miały zbyt skomplikowane nazwy, których teraz nie potrafił dobrze przeczytać w tłumie ludzi. Woli stracić na tym swoje cenne punkty, niż wysilać zmęczony, dyslektyczny mózg.
Najciekawsze są chyba penicyliny o szerokim spektrum działania z inhibitorami beta laktamaz. Inhibitory te blokują działanie bakteryjnych enzymów, które niszczą pierścień beta laktamowy.
Najpopularniejszymi połączeniami jest amoksycylina z kwasem kawulanowym albo piperacyklina z tazobactamem.
Ktoś właśnie na niego wpadł. Mężczyzna z podobnym wieku, najprawdopodobniej student, który też całą drogę wlepiał wzrok w ekran telefonu; ale on w przeciwieństwie do Havu czytał o zagadnieniach z ekonomii.
— Oj, przepraszam — rzucił, spoglądając mimochodem na ekran telefonu rudowłosego. — Matko, powodzenia.
Zbyt wytrącony z równowagi prawie odpowiedział, żeby kupił sobie Unasyn, ale pojazd zdążył dojechać do kolejnej stacji i studenciak znikł mu z oczy. Może tak było lepiej?
Wysiadł dopiero później, otoczony korposzczurami, spieszącymi się do pracy. On w tym tłumie był tylko ziarenkiem, które zaraz upierdoli jednego z ważniejszych kolokwiów na tym roku studiów; a razem z nim pewnie ujebie połowa roku, bo nie ma możliwości, by ktoś miał tak pojemną pamięć i tak nudne życie, żeby codziennie powtarzać antybiotyki.
Pora na najgorszą część. Cefalosporyny. Pięć generacji, z czego każda składa się z kilku antybiotyków o nazwach tak do siebie podobnych, że wystarczy strzelić sobie w łeb.
Pierwsze generacja: cefradyna, cefadroksyl i cefaleksyna. Wszystkie można podać doustnie. W formie szczęśliwych tableteczek, żeby zabić bakterie, które próbują zabić jakiegoś biednego pacjenta.
A gdy pacjent już prawie wącha kwiatki od spodu to można dożylnie albo domięśniowo (właśnie sobie przypomniał o tej opcji) podać cefazolinę.
Druga generacja jest ciekawsza. Doustnie można podać cefuroksym aksetyl. Czymkolwiek jest ten aksetyl, bo dożylnie można podać już sam cefuroksym. Śmieszna sprawa, czyżby aksetyl powodował, że człowiek nie umiera z powodu gorzkiego smaku antybiotyku? Możliwe.
Oprócz tego mamy też cefaklor, który kojarzy mu się z chlorem z jakiegoś dziwnego powodu i cefamandol, brzmiący podobnie do mandoliny, takiego instrumentu, którego chyba nie widział nigdy na oczy, ale wie, jak się nazywa. Śmieszna sprawa znowu.
Osobiście najbardziej nie lubi generacji trzeciej ze względu na najbardziej popierdolone nazwy ze wszystkich pozostałych. Co to znaczy, że jeden nazywa się ceftibutem, to tak, jakby ktoś rzucał w kogoś butem! Cefiksym? Fiksacja? On już jest jak zafiksowany schizofrenik. Całą drogę wlepiony w telefon, byleby nauczyć się jeszcze trochę, chociaż odrobinę na tego nieszczęsnego kolosa.
Ceftriakson. Tak, oczywiście, że chodzi o te aksony w głowach, które Havu już dawno się przepaliły i zdechły od czytania tych nazw. Cefotaksym? Z czym to niby skojarzyć? Z jakimś aksonem, który właśnie przed chwilą rozpłynął się w powietrzu i zakończył swój żywot? A co powiemy na ceftazydym? Czy mowa jest o jakichś żydach, o których jeszcze nie wie, bo spał na wszystkich wykładach?
Pomijając trzecią generację, przejdźmy teraz do czwartej, najlepszej. Cefepim to jedyny przedstawiciel tej rodziny. Niewinny, słodki, uroczy. A jakże śmiercionośny, bo przecież zabija bakterie. Po prostu idealny.
Piąta generacja była chyba najłatwiejsza do zapamiętania, dlatego teraz szybko w głowie powtórzył: ceftarolina, ceftobiprol i ceftolozan.
Cefalosporyny mamy załatwione, pora na monobaktamy, których grupa zawiera tylko jeden pierścień beta laktamowy. Co za przegrywy życiowe, chociaż i tak są w stanie wymordować całkiem duże kolonie bakteryjne.
Aztreonam, to jest on, przedstawiciel antybiotyku z grupy monobaktamów. Dziwna nazwa, ale jakimś cudem ją zapamiętał. Może, dlatego że się do tego zmusza od tygodnia?
Karbapenemy, w końcu coś, co nie zaczyna się na literkę „c”.
Imipenem, doripene, meropenem i ertapenem. Takie sobie czworaczki o imionach niezbyt kreatywnych (ale to dobrze).
Aminoglikozydy. Nie są to już beta laktamy. Ich mechanizm polega na trwałym powiązaniu z podjednostką 30s rybosomu bakteryjnego. Dzielą się też inaczej: na naturalne i półsyntetyczne, czyli podobnie do penicylin.
Nie mają jakichś skomplikowanych nazw, chociaż wciąż ciężko jest je sobie poukładać w głowie. Do naturalnych zaliczamy na przykład streptomycynę, neomycynę lub kanamycynę. Wszystkie mają ten sam człon, więc nie powinno być problemu, prawda? Otóż był problem. I to niemały.
Z półsyntetycznymi jest ten problem, że ludzie od wymyślania nazw byli co najmniej niepoważni. Plazmomycyna. Rozumiemy, że ten antybiotyk zawiera w swojej budowie również plazmę? Co za bezsens. Amikamycyna natomiast kojarzy mu się z tymi pralkami i lodówkami amika. Czy te pralki też grają melodyjkę, gdy skończą robotę? Teraz się będzie nad tym zastanawiać.
Tetracykliny. Nie wie, jak działają, ma to trochę w dupie, ale pamięta, że przykłady to tetracyklina (ja pierdolę, co za kreatywność) i doksycyklina.
Grupa glicyl… glicylcykliny. Przykład to tigecyklina. Nazwa brzmiąca prawie jak tygrys i obawia się, że jeśli na tym kolosie będzie zmuszony podać przykład tej grupy antybiotyków, to napisze tigercyklina zamiast tigercyklina.
Dobra, zostawiając te dywagację — mamy jeszcze sporo do powtórzenia! Havu całą drogę szedł wybitnie wolno, by na pewno doczytać notatkę do samego końca.
Makrolidy i ketolidy. Jezu, tragedia, one się dzielą na ilość węgli w łańcuchu, a on za cholerę tego nie pamięta. Może tylko za przykład podać erytromycynę, bo nazwa jest podobna do erytrocytów i pewnie ich dotyczy, ale kto to wie?
Linkozamidy, oto są i one! Linkomycyna i klindamycyna, to jak te lesbijki z serialu wicked, co nie? Czy one są w ogóle lesbijkami?
Oksazolidynony. Nazwa tak okropna, że pozostało sobie wydłubać oczy, naprawdę. Jedyny plus to taki, że mają ten sam człon, więc łatwiej to zapamiętać.
Linezolid, tedizolid (o, to jak miś, co nie?), posizolid (nie dłub w nosie boś nie posię) i redezolid.
Glikopeptydy są fajne, bo antybiotyki już kojarzy z jakichś innych zajęć. Wankomycyna, bardzo popularna swoją drogą i jakiś randomowy teikoplanina, której nazwa wywodzi się chyba od plamienia, bo od czego innego?
Lipoglikopeptydy. Kiedy to się wreszcie skończy? Dlaczego jest na przykładzie dziewiątym z siedemnastu?
Dalbawancyna (czyżby antybiotyk robił daba?), oritamycyna (a to chyba jakiś ornitolog) i telawancyna.
Im dłużej to czytam, tym bardziej się zastanawia nad wyborem swoich studiów.
Cykliczne lipopeptydy, które zapewne mają budowę cykliczną, jak sama nazwa mówi, ale nazwy potrafią kłamać, więc lepiej nie będzie się na tym skupiać. W każdym razie w tej grupie zapamiętać miał tylko jeden przykład: deptomycyna. Zdeptałby ją bardzo chętnie tu i teraz, ale nie może, bo się trochę spieszy.
Chinolony. Kolejna grupa, która też ma jakieś generacje, które ma w dupie po generacjach cefalosporyn. Nawet nie chce mu się tego powtarzać. Pamięta tylko ciprofloksacynę, bo brzmi jak cipa.
Polimyksyny ma jednego przestawiciela. Kolistynę. Pewnie jest kolista.
Idąc tak wgapiony w telefon, potknął się o krawężnik. Dzieciak, który go mijał, zaśmiał się na cały głos. Havu w myślach życzył mu, żeby zaraził się wąglikiem.
Ansamycyny. Przykłady tak do siebie podobne, że aż rzygać się chce. Rifampicyna i rifaksymina. Kiedy to cierpienie się skończy? Pewnie nigdy.
Sulfonamidy są dosyć proste. Kotrimoksazol. Okej, dosyć proste to przesadzone stwierdzenie. Przejdźmy lepiej dalej, do kolejnej grupy, która nazywa się nitromidazole. Je już łatwiej zapamiętać, bo idzie to w ten sposób: metronidazol, tynimidazol, ornidazol i nimorazol.
Znalazł się już przed wejściem na uczelnie. Na chwilę uniósł wzrok, poprawił jedną ręką włosy i wszedł do środka. Zostały mu jeszcze trzy grupy do powtórzenia. Ostatnie i będzie wolny (nie będzie).
Nitrofuryny, czyli jedyny przedstawiciel nazywający się nitrofurantoiną. Fusydyny, które też są proste, jak chuj o poranku: kwas fusydowy.
Ostatnia grupa. Ostatnia, najostatniejsza. Fenikole i przykład chloramfenikol.
Koniec. Skończył powtarzać pięć minut przed kolokwium, które koniec końców i tak ujebał. Czy było warto powtarzać w metrze i w drodze na uczelnie? Zdecydowanie nie. Czy zrobi to znowu? Zdecydowanie tak.

────
[1465 słów: Havu otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 4 grudnia 2025

Od Elianne CD Doriana — „Sherlock Holmes ale inaczej”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Eli częściowo rozmyślała nad tym, czy świnka morska aby na pewno nie przenosi pod pazurkami jakiegoś paskudnego choróbska. Jej pozostała uwaga skupiała się na pytaniu, czy ten dziwny facet musi wiecznie zachodzić jej drogę w najbardziej krytycznych momentach. Albo po prostu był irytującym gościem, który wiecznie wtyka nos w nie swoje sprawy i zatruwa wszystkim życie. Raczej obstawiała to drugie. Co wcale nie zmieniało faktu, że pomimo jej pokaźnych pokładów cierpliwości, z każdym kolejnym spotkaniem irytował ją coraz bardziej.
Przez parę chwil patrzyła śwince w oczy. Ot, siedziała sobie na trawie, co chwilę marszczyła nosek i chyba niewiele sobie robiła z kapiącej z pyska Terminatora śliny. Elianne rozważała, czy byłaby w stanie ją dogonić, jeśli teraz rzuciłaby się do biegu. Szanse były marne. Zaczęła przegrzebywać kieszenie, ale znalazła tam tylko paragon i cukierek. Nic, co zechciałaby zjeść świnka. W końcu przyklęknęła, czując jak rosa przemaka jej przez spodnie na kolanach i wyciągnęła ręce w kierunku zwierzątka.
— Cip cip, taka słodka świnka, no chodź tutaj — zaszczebiotała, lekko potrząsającym ułożonymi w koszyczek dłońmi, jakby miała tam przysmaki.
Nie miała pojęcia, jak się woła świnki morskie. Mogła mieć tyle nadzieję, że zwierzątko też tego nie wie.
— Co ty robisz? Dlaczego nie-
— Cicho. Wołam ją po dobroci.
Gdzieś za jej plecami rozległo się poirytowane westchnięcie. Doskonale czuła, że Dorian jest zmęczony, zirytowany i pewnie chciał by już wrócić do swoich zajęć. Zupełnie jak ona! Po prostu nie chciała patrzeć, jak Terminator zagryza Matyldę na śmierć, co pewnie by się stało, gdyby chcieli pójść na łatwiznę.
— No, Matylda, hop, hop. Szybciutko. Chodź, to dam ci coś dobrego.
Eli gadała tak do świnki, aż ta podniosła swoją puszystą dupę z trawy i zrobiła kilka drobnych kroczków w jej kierunku. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie.
— Widzisz? Działa! — szepnęła z entuzjazmem.
Radość nie trwała zbyt długo, bo Terminator najwidoczniej też był podekscytowany. Wydał z siebie dźwięk będący czymś pomiędzy szczeknięciem a skomleniem, na co świnka niemal podskoczyła i biegem ruszyła w przeciwnym kierunku.
— Cholera jasna — mruknęła pod nosem Elianne, podrywając się z trawy.
Matylda na szczęście nie wbiegła do łazienek (Eli naprawdę nie chciała się czołgać po bogowie wiedzą w czym umazanej podłodze), tylko dała nura w rosnące za budynkiem krzaki. Dziewczyna złapała za ramię Doriana, który puścił Terminatora. Pies wyrwał się do przodu, ryjąc nosem po ziemi, bo rude futerko świnki łatwo zginęło wśród kolorowych liści.
— Jesteś pewien, że nie możemy tego zgłosić? — zapytała, szukając mniej zarośniętego przejścia. — Uważaj na gałęzie — dodała.
Krzewy nie były szczególnie gęste, ale chyba miały ciernie. Eli z frustracją próbowała przedrzeć się przez nie tak, żeby się nie pokaleczyć.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — uciął uparcie Dorian, rękami odtrącając gałązki, które mu się nawinęły.
Eli westchnęła i wepchnęła się w nieco mniej zakrzaczony zakątek, gdzie mignął jej ogon Terminatora. Na szczęście wielki ogar był trudniejszy do zgubienia, niż gryzoń.
— Teraz to ona może być wszędzie. Albo już w ogóle jej tu nie ma — powiedziała z frustracją Eli, czując, jak coś drapie ją po policzku.
Musiała trafić na jeden z kolców, bo kiedy przetarła twarz wierzchem dłoni, roztarła po skórze odrobinę krwi. Cholerne zielsko. Syknęła z irytacją i zatrzymała się po kilku krokach.
— Wcale nie musimy przedzierać się przez te chaszcze. Terminator sam ją znajdzie — zauważył dość trafnie Dorian. Zatrzymał się, kiedy przestał słyszeć gałązki pękające pod butami Elianne.
— I pewnie ją zje — burknęła pod nosem Eli.
— Nie zje. Chyba.
— Chyba robi dużą różnicę. — Rozejrzała się ze zrezygnowaniem po otaczających ich dookoła, identycznych krzewach. — Dobra, wychodzimy. Siedzenie tutaj nie ma sensu. Chodźmy… Tamtędy.
Złapała Doriana za ramię i wyprowadziła ich - jak miała nadzieję - tą samą drogą, którą tutaj weszli. Jeszcze tylko kilka chwil spędzonych wśród wkurwiających krzaków i znaleźli się z powrotem na wolnej przestrzeni. No, oprócz tego, że teraz niemal przylegali plecami do ścian latryn. Cudowne otoczenie.
— A może to naprawdę jest tylko zwykła świnka morska? — bąknęła w końcu, rozglądając się za Terminatorem, którego nie było ani widać, ani słychać.
Dorian prychnął pod nosem.
— Jak cholera. To potwór, nie zwierzę.
— A jednak wygląda całkiem jak zwierzątko. Ale chyba warto sprawdzić.
Nie minęła nawet minuta, gdy od strony krzewów rozległy się odgłosy godne słonia przedzierającego się przez las, a po chwili tuż przed nimi wyhamował Terminator, niemal ryjąc zadem o trawę. W pysku trzymał coś co było bardzo futrzaste, bardzo obślinione i bardzo piszczące. Matylda chyba nie była w swojej najlepszej torbie, za to pies był z siebie cholernie dumny. Tak zawzięcie merdał ogonem, że z każdym jego uderzeniem o ziemię rozlegało się głuche stuknięcie.
— Dobry piesek — powiedziała Eli z uśmiechem, klepiąc ogara po głowie.
Dziwna rzecz do powiedzenia stworzeniu, które dosłownie urwało się z piekła, ale Terminatorowi to najwidoczniej nie przeszkadzało. Eli nie wiedziała, czy bardziej cieszy się z tego, że pies znalazł Matyldę, czy że nie podrzucił im jej ciałka pod nogi. Pomimo wszystko, chyba bardziej cieszyła się z tej pierwszej informacji. Miała dość biegania po całym obozie, a jej sweterek już był poprzetykany miniaturowymi gałązkami.
— No i co my mamy z nią teraz zrobić, jak nie oddać Vergilowi?


Dorian?
────
[827 słów: Elianne otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Erin do Setha — „Dumb ways to die”

— Do czternastu razy sztuka… — Seth skrzywił się, kiedy kolejna wypuszczona przez Erin strzała ledwo musnęła prowizoryczną tarczę i wbiła się w ziemię metr dalej. — No to do piętnastu.
— Sam mnie tu zaciągnąłeś — wymownie wzruszyła ramionami. — Mówiłam, że to nie przyniesie żadnych rezultatów — spojrzała na syna Eris wzrokiem mówiącym "ostrzegałam". Od zawsze nienawidziła łucznictwa i była marnym ogniwem w tej dyscyplinie.
Chłopak jedynie oparł czoło na dłoni i pokręcił głową z widoczną rezygnacją. Erin odłożyła łuk na ziemię i poszła posprzątać chybione strzały. Wkładając je do kołczanu, połowa z nich wysypała się obok.
— Jakim cudem ty przeżyłaś szesnaście lat? Jako Półbóg? Regularnie trenując? I nie złamałaś przy tym karku ani nic takiego?
— Sama się zastanawiam — odpowiedziała, zarzucając sobie kołczan na ramię i wstając z ziemi. — Nie no, zazwyczaj nie jest ze mną aż tak źle. Wiesz, jakby mi nie szło z bronią to mam magię i glany. I złamałam, ale nie kark, tylko rękę. Dwa razy.
Seth przewrócił ironicznie oczami, nie pytając o szczegóły i z rękoma w kieszeni bluzy skierował się za Erin do zbrojowni, by zostawić tam łuk. Dziewczyna przymknęła na chwilę oko, bo zbliżające się ku zachodowi słońce świeciło jakby na złość prosto w twarz dziewczyny. Nic nie widziała.
— Uważaj! — Usłyszała zza pleców. Zatrzymała się gwałtownie, oglądając się na kolegę, który wpatrywał się w ziemię tuż przed Erin. Podążyła za wzrokiem rudowłosego. Na trawie siedziała, przyciskając nogi do klatki piersiowej niewielka driada, wpatrując się błagalnie w górę mokrymi od łez oczami. Erin przykucnęła przed stworzeniem, pytając czule, co się stało.
— Gniazdo z ptaszkami spadło z d—drzewa, a ono jest za wysokie… — Zrobiła pauzę na otarcie oczu. — I nie dam rady go tam d—dać…
— Hej, pomożemy ci — Erin spojrzała na Setha, który chętnie lub niechętnie pokiwał głową. Ale to nieistotne czy chłopakowi się chciało, czy nie, i tak pomogą driadzie w potrzebie.
Istotka podniosła się nieco bardziej rozpogodzona i poprowadziła Półbogów w kierunku lasu. Oby nie musieli zapuszczać się w jego głąb. Dziewczyna nie miała ochoty na potencjalną walkę z potworami.
A jednak. Szli już dobre kilka minut, przedzierając między coraz gęściej rosnącymi drzewami, a piskląt wciąż nie było nawet słychać. Erin skupiła się przede wszystkim na patrzeniu pod nogi i podtrzymywaniu niewielkiego światełka, które pojawiło się na jej dłoni. Seth wyglądał, jakby wszystkie jego zmysły były na najwyższym alercie. I dobrze, potrzeba przynajmniej jednej kompetentnej osoby, która nie potknie się o pierwszy lepszy korzeń. Driada (która nie podała swojego imienia) manewrowała zwinnie w gąszczu, nadając grupie relatywnie szybkie tempo. W pewnym momencie zatrzymała się, wskazując na ściółkę przy korzeniach ledwo zauważalnie wyższego od innych drzewa jesionu.
— To tutaj — obróciła się do dwójki herosów. Erin podeszła ostrożnie do gniazda, w którym rzeczywiście znajdowały się malutkie ptaszki. Na szczęście żaden nie wyglądał na poszkodowanego upadkiem.
— Na jakiej wysokości było gniazdo?
— Wysoko! Prawie przy szczycie.
Seth i Erin jednocześnie unieśli wzrok.
— Nie piszę się na to — odezwała się pierwsza. — Mogę unieść gniazdo i wszystkie pisklęta po kolei do góry, ale nie sądzę, że stabilnie siądzie. I na pewno nie wchodzę.
— No co ty nie powiesz. Nie mam ochoty nikogo nosić do infirmerii, już wolę chodzić po drzewach. Mniejsze jest prawdopodobieństwo, że ja spadnę.
Erin prychnęła. Seth podszedł do drzewa, poszukując wygodnego miejsca do zaczęcia wspinaczki. Wywołał tym niezadowolone spojrzenie driady, jednak nie odezwała się ani słowem wiedząc, że ciężko o inne rozwiązanie. Zaczął powoli piąć się w górę, wspomagając się wystającymi gałęziami. Utknął na pewnej wysokości.
— Trochę po lewej! — Erin krzyknęła z dołu, widząc grubszą gałąź, o którą Seth mógł oprzeć nogę. Zrozumiał przekaz, postawił nogę w dobrym miejscu i ruszył dalej w górę. Kiedy dotarł na wskazaną przez driadę wysokość, Erin posłała gniazdo ostrożnie w górę za pomocą zaklęcia lewitacji. Trafiło w ręce Setha, który stabilnie ułożył je na gałęzi. W międzyczasie córka Hekate po kolei unosiła pisklaki, by rudowłosy mógł umieścić je w gnieździe.
— Leci ostatni! — Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Koncentracja na zaklęciu i używanie go kilka razy z rzędu nie były może szczytem trudności, jednak wymagały trochę energii.
— Oopsie, chyba mamy problem — chłopak wskazał w niebo. Między gałęziami drzew można było dostrzec ptasią matkę zmierzającą w ich kierunku.
— Prędzej ty masz problem, złaź stamtąd! — Erin krzyknęła, kiedy Seth był już w drodze na dół. Schodził z drzewa tą samą trasą, którą dostał się na górę, tylko mniej ostrożnie by zyskać na czasie.
— Uwaga! — Głos chłopaka zabrzmiał sekundę przed tym, jak twardo wylądował na ziemi.
— Miałeś nie spadać — Erin z założonymi rękami popatrzyła na niego z góry.
— Skoczyłem, nie spadłem.
Dziewczyna pomogła mu podnieść się z ziemi, prawie sama lądując przy tym na leśnej ściółce.
— Dziękuję! — Oboje odwrócili się w stronę głosu driady, która machała im zza krzaka, po czym zniknęła w cieniu drzew.
— Chodźmy już stąd. Ciemno się robi — zaproponowała Erin, rozświetlając w dłoni niewielki płomień.
— Cii — Seth przyłożył palec do ust. — Słyszałaś to?


Seth?
────
[798 słów: Erin otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Mikołaja CD Setha — „Ty jesteś rudziejszy”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Postaram się — potwierdził słowa chłopaka. Nie zginąć - dodał w myślach.
Powolnym krokiem wszedł na arenę, kierując się za swoim towarzyszem na wybrane przez niego, wolne miejsce. Usiłował przypomnieć sobie wszystko co pamiętał z treningów. Mimo, że starał się ich nie omijać, miał wrażenie, że cała wiedza uleciała mu z głowy. Tak naprawdę jedynym treningiem, który w ostatnim czasie ominął, były właśnie walki z partnerem. No ale przecież nie mogło być tak źle.
Stanął w niedalekiej odległości od chłopaka i zaczął przyglądać się jego broni. Sztylet ładnie układał się w dłoni rudowłosego. Wydawał się tak wygodny i lekki, że ważący niecały kilogram krótki miecz Mikołaja, wydał mu się przez chwilę okropnie ciężki. Sztylet był jednak krótszy, co oznaczało, że Mikołaj mógł próbować nadrabiać swoje kiepskie umiejętności zachowaniem odpowiedniego dystansu, skupiając się na unikach. Nie powinno być to tak trudne. No chyba, że Seth miał dłuższe o trzydzieści centymetrów ręce, ale tej opcji raczej nie brał pod uwagę.
Wziął głęboki oddech, czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie chłopaka. Obok nich zaczęły rozbrzmiewać pierwsze uderzenia metalem o metal, a prowadzący przechadzał się między parami, obserwując walki. Słońce odbiło się w klindze sztyletu chłopaka, gdy ten podniósł go w gotowości.
— Zaczynamy? — spytał w końcu.
— Chyba tak — odparł Mikołaj, poprawiając uchwyt na mieczu.
Starał się skupić na walce tak bardzo, jak tylko potrafił. Przypominał sobie zamachy wykonywane na sucho i uderzanie mieczem w treningowe kukły. Nie żeby w tej chwili je wykorzystywał. Starał się raczej parować zamachy chłopaka, odpychając je, a czasami ich unikał. Raczej nie przechodził do ofensywy. Szczęk metalu rozlegał się między nimi, zagłuszając wszystkie odgłosy dochodzące z innych stron. A może to umysł Mikołaja je zagłuszał, skupiając wszystkie jego zmysły na walce?
Nawet nie szło mu najgorzej. A przynajmniej tak się mu wydawało, bo Seth na początku nie dawał z siebie wszystkiego, prawdopodobnie chcą wyczuć umiejętności partnera. A może z lenistwa? To wiedział tylko on sam, ale niezależnie od powodu, Mikołaj był mu za to wdzięczny. Gdyby rudowłosy był jego prawdziwym przeciwnikiem, prawdopodobnie nie byłoby tak przyjemnie, a on skończyłby martwy, albo przynajmniej poważnie ranny. Teraz jednak o tym nie myślał. Za prawdziwy sukces uznał to, że nie dostał jeszcze ostrzem przeciwnika po palcach, tak jak jakiś czas temu, gdy źle ocenił odległość. Na szczęście skończyło się wtedy siniakiem. Od tego czasu Mikołaj naprawdę doceniał stępione brzegi treningowych broni.
Kilka razy próbował atakować, ale przeważnie kończyło się to zwinnymi unikami Setha. Raz było dobrze, ale sam się zawahał, gdy przypadkiem znalazł się za blisko partnera, a w wyobraźni zobaczył jak miecz ląduje w jego oku. Oczywiście nie było to w tej sytuacji możliwe, ale chwila zawahania wystarczyła, aby sztylet bez większego problemu go uderzył. Po raz kolejny dziękował zasadom obozowym, że nie była to prawdziwa, ostra broń.
Wyprostował się na chwilę, opuszczając miecz, aby wziąć kilka spokojnych oddechów. Nie podobało mu się, że jego przeciwnik nie wygląda na nawet w połowie tak zmęczonego jak on. Trochę miał już dość machania mieczem we wszystkie kierunki, próbując przewidzieć kolejne ataki. Starał się jednak tego po sobie nie okazywać. Był gotowy do kontynuowania pojedynku w każdej chwili, gdy tylko chłopak tego zechce. Spojrzał na twarz partnera, który wciąż patrzył na niego takim samym, niechętnym i niezadowolonym spojrzeniem. Miał przeczucie, że zaraz zostanie wyśmiany. A wtedy pewnie obieca poprawę, a następnie skompromituje się jeszcze bardziej, popełniając jeszcze głupszy błąd. Rzucił jeszcze raz okiem na pugio i zaśmiał się w myślach. Przecież w teorii mając dłuższą broń, to on powinien mieć przewagę, nie? Musiał wiele nadrobić…


Seth?
────
[578 słów: Mikołaj otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]