niedziela, 6 kwietnia 2025

Od Keitha — „Żar jak na ramieniu"

Obowiązkiem każdego szanującego się półboga było machnięcie sobie obozowej dziary, a nawet dwóch. Jedną z nich miał być symbol boskiego rodzica - w jego przypadku liry; zaś drugą napis SPQR. Na myśl, że będzie to jego pierwszy tatuaż czuł ekscytacje, choć nie były to wzory jego marzeń, to i tak nieźle. Wciąż będzie nosił symbole swojej siły i osobowości i to przed osiemnastką, na co nie pozwalała mu jego szanowna, śmiertelna rodzicielka.
Owszem, mówimy o tej samej matce, która nosiła z dumą dziarki już w wieku szesnastu lat, jednak nie rzecz w byciu hipokrytką. Ufundowanie pierwszego tatuażu swojemu synowi było jej genialnym pomysłem na prezent urodzinowy, zatem gdyby się dowiedziała, że jednak ktoś zrobił to przed nią, byłaby mocno zawiedziona. No cóż…
Siedział na fotelu u Augura, który właśnie kończył przygotowywać stanowisko do pracy. Może nie wyglądało, jak profesjonalne studio, choć wciąż wyglądało jak najbardziej higieniczne miejsce do pracy. Ale zaraz…
Nikt nie prosił o powrót do pieprzonego średniowiecza! Chaos dzierżył w rękach dwa żelazne badyle, które zakończone były pieczęciami wcześniej wspomnianych wzorów. Na ich widok kropla potu postanowiła powędrować od czoła do linii żuchwy Keitha.
— Może zaboleć — skrzywił się drugi z blondynów, obozowy Augur. — Ja wiem, że nie jest to najlepszy sposób na zacieśnienie więzów rodzinnych, braciszku, ale każdy przez to przechodził i każdy dał radę.
— Tak…eee… — Młodszego z synów Apolla przeszły dreszcze i to bardzo mroźne dreszcze, jakby właśnie stał nago na Antarktydzie tuż obok pingwina, który w nosie ma minusowe temperatury, bo akurat jest na nie odporny. Nazwałby go Rico, ponieważ w jego wyobraźni owy pingwinek kaszlał w dziwny, nienaturalny sposób. Czekaj, o czym my to…? — Pamiętasz, jak wspomniałem o tym, że chciałbym mieć tą lirę w jakimś seksownym miejscu? Wiesz, że żartowałem?
— Szkoda — Chaos przewrócił oczami. — Pasowałoby ci. A teraz dawaj ramię i nie kombinuj.
No to chyba decyzja zapadła. Może faktycznie lepiej mieć obolałe ramię, niż sparaliżowaną klatę. Keith podniósł rękaw od koszulki i zamknął oczy. Również w gotowości ścisnął mocno zęby. Wciąż jednak był za mało przygotowany na żar topiący jego skórę. Paraliż, dzięki któremu całe ciepło jego ciała skupiło się na jednym punkcie, pozostawiając resztę kończyn pustych, jakby jego dusza właśnie powiedziała “adios”. Zupełnie, jakby nagle w jego ciepłolubnym życiu pojawiła się królowa lodu i pozbawiła go jego osobistego płomyka, sprawiając, że jego natura nagle stała się krzywdząco bolesna.
Jeśli potrafił tak odjechać myślami po jednym dotknięciu rozgrzanego żelastwa to lepiej nie wspominać, co działo się w jego umyśle, kiedy drugie ramię pocałowało drugą pieczątkę. Za to z zewnątrz nie było tak źle - co najwyżej wydał z siebie głuchy krzyk, ewentualnie raz zasyczał niczym czajnik, ale skwasił twarz, jakby właśnie spłukał potwora w klozecie.
— Już po wszystkim — Starsze Apollątko wyglądało na rozbawione reakcją rodzeństwa. Wiedziało jednak, że jejgo nowo poznany brat potrzebował tego, aby oficjalnie wstąpić w ich szeregi. — I jak poszło? Moim zdaniem nie powinno dać w kość bardziej, niż treningi Lupy.
— Ja… chyba się przyzwyczaję — Keith oddychał ciężko. Miał na myśli to, że doskonale wiedział, że życie półboga nie jest łatwe; że czekają go o wiele gorsze rzeczy, po prostu poczuł na własnej skórze, jakie trudne są pierwsze kroki. Potem już pójdzie z górki. — Owszem, nie było lekko i na pewno nie będzie. Ale dam radę. Przywyknę.
— Jak mówiłem, każdy przez to przechodził — zapewniało starsze rodzeństwo. — Ja również i to była długa droga. Jednak dzieciaki Apolla mają w sobie coś niepozornego. Wydaje się, że bóg słońca, sztuki i tak dalej brzmi “delikatnie” na tle innych bogów takich jak Pluton, Wulkan, Trivia, ale wiesz co? Nie jesteśmy gorsi od innych. Też dajemy radę, po prostu mamy na to inne sposoby.
Blondyn złapał się za ramię, na którym miał wypalony symbol SPQR. Oczywiście, nie śmiał dotknąć pulsującego fragmentu, acz wycelował ciut niżej. Wydaje się, że zdał sobie sprawę, jak bardzo zmieniło się jego życie. I to tak nagle. Bardziej, niż mu się wydawało, dopóki Chaos mu tego nie uświadomiło - nie powiedziało tego bezpośrednio, choć jejgo słowa sprzed chwili dotarły do niego w dokładnie taki sposób.
— Dzięki, Chaos — skinął głową, uśmiechając się delikatnie. — Cieszę się, że cię poznałem, ale chyba wrócę do swojej kohorty. Zabiorę się za solidny trening, ale to dopiero od jutra. Dzisiaj nie dam rady — zaśmiał się cicho i wstał z fotela.
— Zawsze do usług.
Życie półboga to strach i ekscytacja jednocześnie. Strach, ponieważ nic nie jest przewidywalne, a zagrożenia czyhają na każdym rogu; nie wspominając o poświęceniach i ciężkiej pracy. Jednocześnie istnieje ekscytacja tym, że nie jest się szarym człowiekiem; życie nabiera barw i akcji, niczym we filmie i jednocześnie wiesz, że twoje zdolności mogą się przysłużyć zarówno tobie, jak i innym.
A wiecie co by było fajniejsze? Fajnie by było, gdyby te wszystkie cierpienia Keith miał już za sobą i nie okazały się tylko debilnym snem.
Zerwał się niespokojnie na równe nogi, zupełnie jakby wcale nie miał koszmaru. Jednakże kołatanie jego serca wcale nie zwalniało z ulgą. Wręcz przyspieszyło, na myśl, że to, co przewidział (nie, nie mógł być to zwykły sen) będzie dopiero - podkreślając “będzie”, wisienką na torcie, kiedy już wstąpi w szeregi Obozu Jupiter jako pełnoprawny legionista.
Oj, będzie ciekawie.

──── 
 [843 słowa: Keith otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Edgara CD Artema — „High to death"

Poprzednie opowiadanie

Nikt nie skomentował mojej posiniaczonej szyi.
Skomentowali jednak obitą, posiniaczoną buzię rosjanina po tym, jak go przyprowadziłom, przez co musiałom zdać raport — przyszłom przesłuchać podejrzanego, a on nie współpracował i mnie zaatakował, więc w ramach samoobrony i obezwładnienia go, trochę się z nim poszarpałom. I gdyby zamienić ,,mnie zaatakował” na ,,to ja zaatakowałom Artema, bo nie mogłom znieść widoku jego cynicznego, zadufanego w sobie wyrazu twarzy”, ta sentencja byłaby stuprocentową prawdą, dlatego nie czułom się nawet winne.
Próbowałom nie myśleć o tym, że przeze mnie został zatrzymany w areszcie. Skupiałom się na innych rzeczach, które odciągnęłyby mnie od morderstwa, ale myśli wracały nieustannie do osiemnastolatka i chwili w barze, gdy myślałom, że zostanę uduszone do śmierci. Przypominałom sobie przy tym widok brązowych oczu, pełnych krwiożerczej złości, które nie miały w sobie ani grama litości. Traktowały mnie prawie jak wroga, którego trzeba wyeliminować, zanim stanie się zbyt niebezpieczny.
— Ten twój cholerny pedał! — Dotarł do mnie znany, rozwścieczony głos. Odłożyłom plik kartek na biurko. — Skąd ty go wziąłeś?
— Co masz na myśli?
— Wiesz, co mi zrobił?! Kopnął mnie w jaja! Mogę go zaraz wpieprzyć do pierdla za zniewagę i naruszenie nietykalności cielesnej!
Parsknąłem śmiechem, obserwując, jak Caleb ledwo co stoi i tym razem nie poczułem nawet złości względem Artema.
— Chyba na zbyt wiele sobie pozwalasz, co?
Moje stosunki z nim pogorszyły się do tego stopnia, że przestałem widzieć go jako dobrego, starego znajomego. Intuicja kierowała mnie na same negatywne domysły o nim. Stał się dla mnie podejrzliwy po tym, jak zostawił mnie samego w kasynie i zaczął mnie dziwnie traktować, więc unikałem z nim kontaktu i rozmawiałem z nim tylko, gdy musiałem. Byłobym usatysfakcjonowane, gdyby Caleb został kopnięty tysiąckrotnie, sponiewierany z pogardzeniem, ale samo nie mogłom nic a nic zrobić. Musiałom więc znosić tę jego ponurą, krzywą minę, ilekroć na mnie patrzył i ostry, szorstki ton, gdy się do mnie odzywał. Byłom w szoku, że ktoś potrafi ot tak zmienić całą swoją postawę wobec mnie, gdy niczym mu nie zaszkodziłom.
— Przyprowadzanie go tu nie miało sensu. — Ściszył głos. — Mamy monitoring. Nie było go tamtego dnia nawet w okolicy.
— Sprawdzam wszystko, co mogę. Jest podejrzanym, tak jak inni pracownicy — mówiąc to, wstałom z krzesła. — To nie twoja sprawa, tylko moja. Nie wpierdalaj się.
— Przecież wiem, że się znacie bliżej — prychnął z cynicznym uśmiechem.
Zawiesiłem spojrzenie w jednym punkcie. Przełknąłem ślinę, ściskając w dłoni teczkę z aktami. Serce zadudniło mi szybciej w piersi przez sekundę, ale gdy wziąłem głębszy wdech, powróciło do swojego normalnego rytmu.
— Tak jak powiedziałem, nie wpierdalaj się — warknąłem, a wtedy Caleb posłusznie odpuścił.
Następne dwie godziny spędziłem na ponownym przeglądaniu nagrań z kamer, choć, tak samo, jak wcześniej, nic na nich nie znalazłem. Tak jak wcześniej, zwłoki młodego chłopaka pojawiły się znikąd, a ludzie wokół nie przejawiali oznak świadomości tego, co się wydarzyło zaraz pod ich nosami.
Dowiedziałem się przy okazji, że postanowili wypuścić Artema, ale kazać mu ,,nie oddalać się zbyt daleko” w razie kolejnych pytań, a na potencjalne zawołanie niezwłocznie się stawić. Nie pożegnałem się z nim, a jego nerwowy ton przy przesłuchaniu był ostatnim należącym do niego komponentem, z którym miałom do czynienia i który wbił mi się w pamięć.

 
Następne wydarzenia działy się wyjątkowo szybko.
Gdy cztery dni po przesłuchaniu Artema przyszedłem do pracy, zobaczyłem, że rzeczy przy moim stanowisku są poprzestawiane. A raczej pochowane. Gdy zacząłem szukać dokumentów, które mi były potrzebne, zorientowałem się, że ich kompletnie nigdzie nie ma, co oznaczało, iż ktoś zapewne je zabrał. A coś takiego mógł zrobić jedynie mój przełożony bądź ktoś, kto miał wobec mnie złe zamiary, ale szansa na drugi przypadek i tak była nikła, bo sam miałem na tyle wysoką pozycję, że inni nawet by nie śmiali się do tego posunąć.
W rosnącej panice przeszukałem wszystkie szuflady biurka i wyglądało na to, że wszelkie wrażliwe akta, jakie posiadałem, zniknęły. Włączyłem laptopa, wpisałem hasło (dziękując bogom, że przynajmniej ono działa i nie zostało zmienione) i zobaczyłem, że dane z folderów także rozpłynęły się w powietrzu.
— To teraz moja sprawa.
Krew się we mnie zagotowała w jedną sekundę. Wyprostowałem się powoli znad urządzenia i spojrzałem na Caleba.
— Co ty, do chuja, zrobiłeś?
— Nie ja. — Wzruszył ramionami. — To znaczy… na górze uznano, że jesteś zbyt niestabilny, żeby się zajmować morderstwem.
— I miałeś w tym swój udział, mam rację?
Zadowolona twarz mężczyzny nie ułatwiała mojej próbie ulżenia w poczuciu skonsternowania, którym nasiąknęło całe moje ciało i miało za moment wybuchnąć.
— Uważam, że nie powinien tutaj pracować ktoś taki jak ty. Zrobiłem, co powinienem.
I to, co było następne, naprawdę zadziało się wyjątkowo, wyjątkowo szybko.
Pamiętam, że moja pięść zareagowała szybciej od wszelkich logicznych procesów poznawczych i wylądowała na twarzy Caleba. Przez to, że nie byliśmy sami, moja nieprzemyślana decyzja miała doczekać się jeszcze gorszych konsekwencji, niż pierwotne oskarżenie mnie przez Caleba o branie narkotyków, a byłem zbyt nabuzowany, pełen bolesnego szału, skierowanie do siebie samego i każdego wokół, aby się przejmować, jak to się dla mnie skończy, czy tym, że przełożony miał mnie widzieć od tamtej pory jako ćpuna.
W pomieszczeniu zapanował harmider, ale nie zwracałem na to uwagi, wpatrując się w patrzącego na mnie z wyższością mężczyznę z wyrzutem. Czułem się oszukany, jakby zagrabił sobie moje zaufanie do niego, by je wykorzystać, gdy będzie miał okazję i gdy tylko będzie miał do tego nastrój.
Nie skończyło się na jednym uderzeniu. Denerwowało mnie, jak się uśmiecha. Denerwowało mnie, jak stoi w miejscu niewzruszony. Denerwowało mnie, jak na mnie patrzy. Denerwowało mnie, jak się niczym nie przejmuje. Denerwowało mnie, że ludzie, z którymi wcześniej miałem dobre relacje, na których mi w mniejszym bądź większym stopniu zależało, prędzej czy później odchodzili, czy to metaforycznie, czy dosłownie. Denerwowało mnie, że przez Artema wszystkie zdarzenia przekładałem na coś mającego niesamowicie wielkie znaczenie, a Caleb nawet nie był kimś bardzo istotnym w moim życiu, lecz był jednym z wielu puzzli, które doprowadziły mnie do tego, gdzie teraz jestem i nawet tak nieznacząca część całego mojego życia zdołała wszystko zburzyć.
Tym razem nie tylko metaforycznie, ale wyglądało na to, że to ja jestem tym, który wszystko burzy.
Na mojej twarzy nie wylądowała ani razu jego ręka, ale sam skończył z poobijanym pyskiem, który wciąż się szeroko uśmiechał, mimo swojego stanu. Pozwalał mi na zadawanie dalszych ciosów, którym towarzyszyły moje głośne przekleństwa i krzyki żalu, a także próbujący odciągnąć mnie od Caleba współpracownicy, wołający, aby ktoś pomógł i starający się przemówić mi do rozsądku, ale nie docierały do mnie ich dokładne słowa. Pot spływał mi już po plecach, płuca ledwo sobie radziły, a obszar mózgu odpowiedzialny za bezsens pracował na zwiększonych obrotach.
Nawet się już nie kłóciłem, gdy zabrali mi odznakę. Przestało mi zależeć, gdy mnie wysłali na przymusową przerwę i nawet żałowałem, że mnie po prostu od razu nie wyrzucili z tej idiotycznej roboty, chociaż dopiero co do niej wróciłem. Poczucie winy wraz z chłodnym umysłem wróciły znacznie później, bym mogło tak łatwo to wszystko odkręcić i przez to doszło do mnie, że może jednak naprawdę jestem zbyt niestabilne.
Pewnie byłom też po prostu zażartym idiotą, bo to wszystko nie dawało mi spokoju, a fakt, że zostałom odsunięte od MOJEJ sprawy przez jakiegoś kretyna, tylko bardziej mną wstrząsał. Straciłom poczucie stabilności i własnej pozycji.
Szczególnie, że dotyczyło to trochę Artema. Może więcej, niż szczególnie. A może tylko wmawiałom sobie, że go to dotyczy, bo morderstwo było jedynym powodem, przez który go spotkałom po miesiącach. Jest duża możliwość, że gdyby nie ono, nigdy bym znowu na niego nie natrafiło. Ta myśl znalazła odzwierciedlenie w moich akcjach, gdy uznałom, że genialnym, niemalże godnym dziecka Ateny pomysłem jest zajęcie się samemu sprawą.
Byłom znowu pod jego barem. Z podrabianą odznaką policyjną, z trzęsącymi się z nerwów dłońmi. Nawet nie byłom pewne, czy na niego trafię, bo już się nie orientowałom, jakie dokładnie ma dni i godziny pracy. W przeszłości znałom grafik Artema na pamięć, a doszło do tego, że czułom się, jakbym nie wiedziało o nim niczego.
I w tej chwili pragnęłom, aby tak rzeczywiście było. 

  Artem? 
──── 
 [1316 słów: Edgar otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy CD Violet — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

Zmieniła ją w szopa.
Violet ZMIENIŁA ją w szopa! I to nie jakiegoś tam kreskówkowego, słodkiego szopika, tylko prawdziwego, najprawdziwszego szopa – takiego, co ćwierka, mruczy, skrzeczy, albo co tam jeszcze te puchate stwory robią w lesie, kiedy nikt nie patrzy.
Laira, córka Hefajstosa, była wręcz pod wrażeniem. Pewnie, potrafiła skonstruować najbardziej szaloną machinę rodem z koszmaru technicznego geniusza, ale żeby zamienić kogoś w żywe, pełnoprawne zwierzę? No błagam. To już było czaderskie. Czemu, do cholery, ona nie mogła być dzieckiem Hekate? Przynajmniej wróżyłaby ludziom z tarota i straszyła dzieci w Halloween. Same zalety. Zero minusów. Poza czarnym dymem i czasem jakimś przypadkowym otwartym portalem do zaświatów, ale kto by się przejmował?
— Ja chcę jeszcze raz! — zapiszczała, podskakując na małych szopich łapkach, które tak właściwie, już nie były szopie, bo Violet zdążyła ją przemienić. — Tylko tym razem zamień mnie w tygrysa! Albo nie, lepiej w rybołowa! Upoluję ci jakąś porządną rybkę, co ty na to?
Violet przewróciła oczami z siłą huraganu. Jasne. Rybołów. Poluje. Ryby. Tylko że, no… ryby się łowi, a nie „upolowuje”. To nie dzik w lesie, tylko pstrąg w strumyku, geniuszu. Zmęczona tym absurdem, aż stuknęła się otwartą dłonią w czoło, jakby próbowała dosłownie wybić sobie z głowy ten absurd.
— Może później — mruknęła, zmęczonym tonem nauczycielki przedszkola. — Na razie wrócimy do twojej kwatery i zapoznasz się z resztą rodzeństwa, zgoda?
Wyciągnęła dłoń, podsuwając ją Lairze pod już nie taki puchaty pyszczek.
— Swoją drogą, wyglądasz komicznie jako szop. Taki… mały, puszysty chaos.
— Hej, hej, cukiereczku, spokojnie! — zareagowała energicznie Laira, otrzepując się z piachu i ruszając z godnością, która totalnie nie przystoi szopowi. — Dam sobie radę sama, nie trzeba mnie niańczyć.
Violet wyraźnie nie była zachwycona nowym przezwiskiem. Skrzywiła się, jakby właśnie zjadła cytrynę. Trudno. Przywyknie. Zazwyczaj dziewczyny lubiły, kiedy Laira mówiła do nich „cukiereczku”, szczególnie kiedy wpadały do warsztatu jej ciotki z jakimś chłoptasiem u boku i potrzebowały pomocy. No ale, jak się okazuje, ten półboski padół łez miał widownię bardziej wybredną niż starożytne bóstwa olimpijskie.
— Powiedziałam już, że mam na imię Violet, nie Vi, nie „cukiereczek”, nie żadne inne ipsum dyrdum, które sobie wymyślisz — sapnęła ciężko, pocierając skronie. I serio, wyglądała, jakby właśnie dostała migreny. A może rzeczywiście dostała? Kto ją tam wie.
Laira tylko wzruszyła ramionami, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Co najwyżej mogłaby znów rzucić „spokojnie, cukiereczku”, ale miała przeczucie graniczące z pewnością, że to doprowadziłoby do katastrofy na skalę wulkanu imieniem Violet, który już i tak niebezpiecznie bulgotał.
Zresztą, i tak miała dosyć gryzienia piachu. Z każdym kolejnym krokiem podczas tej ich “relaksującej” wędrówki po plaży sięgała ręką na plecy, drapiąc się w podrażnione miejsca. Ale to nic nie dawało. Tak samo skuteczne, jak porady jej boskiego ojca – czyli jebane zero. Null. Nada. Absolutna techniczna pustka.
I tylko jedno pytanie dudniło jej w głowie jak młot: czy można w ogóle dostać uczulenia na piach, będąc szopem? Skrzywiła się teatralnie, drapiąc się po plecach już chyba dwudziesty raz w ciągu ostatnich pięciu minut. Piasek był wszędzie. Za uchem, między łopatkami, pewnie nawet w rowku między pośladkami. Wkurwiający był ten piasek, jakby się uwziął, żeby zamienić jej życie w festiwal swędzenia i frustracji.
— Zawsze jesteś taka sztywna? — mruknęła, marszcząc nos i rzucając Violet kpiące spojrzenie znad ramienia. Zrobiła kilka kroków do przodu, po czym znowu przystanęła, bo znowu… znowu ten jebany piasek.
Nosz kurwa, czy ona nie mogła choć przez chwilę poczuć się jak magiczne zwierzątko z bajki, tylko od razu musiała przypominać kłębek neurozy z klątwą wiecznego swędzenia?
Przysięgam, jeśli jeszcze raz coś mnie zaswędzi w miejscu, gdzie nie mogę się podrapać, rozszarpię kogoś. Najlepiej ciebie — fuknęła w stronę Violet, choć ton miała bardziej rozbawiony, niż groźny.
Violet spojrzała na nią z uniesioną brwią, ewidentnie rozważając, czy powinna teraz rzucić jakąś złośliwość, czy po prostu pozwolić Lairze się spalić w ogniu własnej irytacji. W końcu jednak tylko westchnęła i wzruszyła ramionami.
— Okej, słuchaj, cukiereczku — zaczęła Laira, podchodząc powoli w stronę Violet z miną pełną niewinności… co w jej wykonaniu brzmiało raczej jak zapowiedź katastrofy. — Ta zniewaga krwi wymaga, mam nadzieję, że mi wybaczysz kiedyś — rzuciła z szerokim uśmiechem, po czym nim Violet zdążyła zareagować, zgrabnie ją przerzuciła sobie przez ramię jak worek kartofli.
— Laira, co ty—?! — jęknęła zaskoczona Violet, wisząc głową w dół, a jej głos przypominał skrzyżowanie przerażonego kota z rozdrażnionym delfinem.
Kilka kroków wystarczyło, by dotarły do głębszej części zatoki. Woda chlupotała przyjemnie, a piasek stawał się coraz bardziej wilgotny i zdradliwy.
— Dla honoru szopa! — wrzasnęła Laira bojowo i zamaszyście cisnęła swój „worek pyrek”, czyli zdezorientowaną Violet, prosto w fale. Plan był dobry. Prawie genialny.
No, na jej nieszczęście, ów "worek" okazał się bardziej uparty, niż przypuszczała — Violet w ostatnim odruchu chwyciła ją za kostkę, a zanim zdążyła się zorientować, Laira z rykiem i chlupotem zaryła twarzą w mokry piach.
Woda rozbryzgała się wszędzie, a chwilę później obie leżały — jedna półzanurzona w wodzie, druga z piaskiem we włosach, nosie i absolutnie każdej możliwej szparze.
— Ja pierdolę… — mruknęła Laira, spluwając z ust coś, co przypominało błotnistą galaretkę z odrobiną dumy i rozpaczy.
Violet zaśmiała się cicho, mimo wszystko zaskoczona, że ta idiotyczna akcja rozbawiła ją bardziej, niż powinna. Chociaż może był to śmiech pełen desperacji i gróźb rychłej, powolnej śmierci.
— Chociaż raz, cukiereczku, jesteśmy na równi — odparła z satysfakcją, otrzepując się z wodorostów, jakby właśnie wygrała olimpiadę.
To jednak nie był zbyt dobry pomysł, mokre ciuchy przykleiły się do jej dupy, drażniąc niemiłosiernie. Szczególnie koszulka, cholera. No to? Pora pozbyć się problemu, Laira jednym ruchem pozbyła się drażniącego t-shirta.

🦝
─── 
 [905 słów: Laira otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Dantego — „Paranoid"

— Wiesz, że jak chcesz, to zawsze możemy gdzieś wyjść — mówiła do mnie zawsze, kiedy gubiłem się we własnych myślach i przestałem jej opowiadać.
Siedzieliśmy w taniej restauracji, ona kończyła to, co miała na talerzu, a ja machałem niespokojnie nogami. Oglądałem się, patrząc na ludzi, którzy akurat wchodzili oraz na tych, co wychodzili. Nie oceniałem ich wyglądu, ubioru ani nie podsłuchiwałem rozmów. Bardziej martwiłem się tym, czy nie spotkam tutaj któregoś z nich.
Energiczna muzyka, którą puszczali pracownicy restauracji próbowała przebić się przez moje chaotyczne myśli. Gdzieś pomiędzy potwór a bestia grało government hooker. Muzyka czasem mnie uspokajała, działała jak jakieś środki dla nerwowych, ale nigdy nie wyciszała do końca nieznośnych myśli. Moja medytacja, nieważne, jakbym się starał, nie była najlepsza. Zawsze mnie coś rozpraszało. Albo inaczej. Ja sam siebie rozpraszałem, bo ten spokój niszczył tylko i wyłącznie mój niespokojny umysł.
Kobieta dokończyła makaron i wytarła ostrożnie usta, jakby bała się, że szminka, którą akurat miała na ustach się rozmaże. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie i otworzyła usta, by znów zaproponować kolejne wyjście, ale tym razem ją wyprzedziłem:
— Lubisz kręgle? — Była to bardzo randomowa propozycja, ale nie byłem w stanie pomyśleć teraz o niczym innym.
Ding, dong.
Do środka weszła kolejna para. Ich wzrok od razu skierował się w stronę wielkiej tablicy nad barem, gdzie mogli już teraz wybrać dania, które ich potencjalnie zainteresują. Widziałem, jak dyskutują między sobą i myślą nad zamówieniem makaronu z bazyliowym pesto.
— Czemu akurat kręgle?
Wzruszyłem ramionami. Sam nie wiedziałem.
Parka, którą obserwowałem zamawiała właśnie wspomniany makaron.
— Chciałbym spróbować.
Widziałem, jak kiwa głową w zrozumieniu (a może też nie?) i chowa do torebki mokrą chusteczkę, w którą wycierała dłonie.
— Dobra. Niech będzie.
 
Nigdy nie grałem w kręgle. Naprawdę. Przysięgam. Zawsze, jak zostawałem podobną propozycję, to ją odrzucałem. Nie dlatego, że jestem nudziarzem i nie lubię takich wyjść, a dlatego, że nie chciałem zostać zaatakowany w takim miejscu. Wyobrażacie sobie być zjedzonym przez obrzydliwego potwora na torze dla kuli? Albo skończyć w jakimś innym dziwnym miejscu, o którym nie chcę teraz nawet myśleć?
Czułem stres, kiedy siedziałem na specjalnych kanapach dla graczy i patrzyłem na swoją towarzyszkę. Wzięła ze sobą jeszcze dwie inne koleżanki oraz kolegę. Każdy znał każdego, a ja musiałem ich poznawać.
— Chcecie piwo? — zapytała jedna z dziewczyn, której imienia już nie pamiętam.
Pokiwałem jedynie głową, a ona wstała i podeszła do barku, by coś zamówić. Zestresowany spoglądałem na kule do kręgli oraz monitory, na których już widniały nasze imiona.
Powietrze zrobiło się jakieś gęste. Dziwnie gęste. Jakby ktoś napuścił gazu i chciał nas wszystkich wymordować.
Przyjaciółka złapała mnie za rękę (miała naprawdę mocny chwyt) i pociągnęła do siebie. Powiedziała dwa słowa, których nie usłyszałem i wcisnęła mi do ręki kulę. Mówiła coś o zakładzie, podejrzewam, ale mój umysł znalazł sobie inny powód do obaw, bo nie podobało mi się to, że byliśmy tutaj tylko my. Inni gracze już się zebrali i wyszli, więc zostaliśmy sami.
Uśmiechnąłem się delikatnie, nie chcąc dać po sobie poznać, że bardzo, ale to bardzo, stresuje mnie ta gra.
— O, wow! — krzyknęła, kiedy po moim rzucie na ekranie wyświetlił się krzykliwy napis STRIKE. — Ale masz cela.
— Powiedzmy — zachichotałem i odsunąłem się, pozwalając jej podejść do kortu.
Kiedy się odwróciłem, by sprawdzić, czy na stoliku czeka na mnie upragnione piwo, zobaczyłem najokropniejszą kreaturę, jaką tylko możecie sobie wyobrazić. Stała przy barze niczym wyrzeźbiony przez doświadczonego rzeźbiarza posąg.
Spociłem się.
Obejrzałem się na przyjaciółkę, która właśnie przymierzała się do rzutu i szybko wróciłem wzrokiem w stronę barku. Dalej tam stało.
Kula uderzyła o ziemię z głośnym impetem. Dudnienie poczułem nawet pod podeszwami specjalnych butów.
— Hej, pójdę tylko do toalety — rzuciłem i pognałem w stronę wspomnianych toalet tak samo szybko, jak dzieci biegną w stronę nowego sklepu z zabawkami.
Zamknąłem się w jednej z kabin i nerwowo zacząłem przegrzebywać kieszenie. Przecież je wziąłem. Zawsze je brałem.
Mam.
Wycisnąłem dwie tabletki na trzęsącą się dłoń i połknąłem je bez popijania. Twarde, okrągłe pigułki przeciskały się przez ściśnięte gardło, skutecznie mnie podduszając.
Sapnąłem ciężko i wyszedłem z kabiny, upchnąwszy wcześniej ostatni blister tabletek do kieszeni spodni.
Zacząłem przed lustrem poprawiać roztrzepane włosy, układając je w taki sposób, w jaki uwielbiałem; poprawiałem rozmazany makijaż, bo z roztargnienia zacząłem przecierać palcami oczy, zapominając, że parę godzin temu męczyłem się z kredką do oczu i eyelinerem.
Umyłem dłonie i jeszcze mokre wytarłem o delikatny materiał spodni.
— Kurwa.
Stała za mną. Jej obrzydliwa, łuskowata twarz patrzyła na moją.
Odwróciłem się gwałtownie, patrząc na potwora, który uśmiechał się do mnie przeraźliwie.
Kurwa mać. Kurwa mać.
— Wyjdę teraz, dobrze? — Uśmiechnąłem się słabo, ale szalejące ze strachu serce nie pozwoliło mi ukryć strachu.
Skrzywiony na twarzy, ze łzami cisnącymi się do kącików oczu, przepchnąłem się w stronę drzwi i wybiegłem na korytarz, jak opętany.
Nie, nie mogę tutaj spędzić ani minuty dłużej. Dlaczego te pierdolone tabletki nie działają? Wziąłem za mało?
Wyciągnąłem blister i wycisnąłem na dłoń kolejne dwie tabletki. Połknąłem je z widocznym bólem i szybkim krokiem udałem się w stronę stolika.
Zignorowałem zmartwione spojrzenia znajomych i chwyciłem do ręki butelkę piwa. Upiłem kilka łyków jednym haustem.
— Dante?
Moje przerażone spojrzenia skierowało się w stronę przyjaciółki. Jej czekoladowe oczy błyszczały w świetle jasnych lamp.
— Tak?
— Przerażasz mnie.
Zaśmiałem się. Sam nie wiedziałem, dlaczego.
— Zobaczyłem coś. — Rozłożyłem dramatycznie ręce, otwierając klatkę piersiową, jakbym czekał na cios nożem. — Ale już jest dobrze.
Otarłem dłonią spocone czoło i usiadłem na kanapę.
— Gramy? — zapytałem, chcąc zmienić temat, ale coś, co widziałem, znowu na mnie patrzyło. Tym razem stało na środku kortu i uśmiechało się jeszcze szerzej niż wcześniej. Jej przeraźliwie białe kły czekały tylko na to, by rozszarpać moje ciało.
Zaśmiałem się z bezradności i wypiłem jeszcze trochę piwa. Jeśli leki i alkohol nie pomogą, to nie pomoże mi już nic.
Skurwysynie — szepnąłem do postaci, rozkładając się na kanapie.
Przez cały ten czas się śmiałem, ignorując znajomych, którzy ze zmartwienia chcieli podać mi wody do picia. Odrzucałem ich propozycje, mierząc wzrokiem pokrytą łuskami bestie.

─── 
 [980 słów: Dante otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Dantego — „It's all in your head"

Widziałem go. Stał tuż przede mną i patrzył się na mnie tymi obrzydliwymi, wielkimi oczami. Czułem na sobie ten śmierdzący oddech, który zawsze przyprawiał mnie o mdłości. Chciałem uciec. Albo chciałem go też złapać. Sam nie wiedziałem, czego chcę.
Zamrugałem, myśląc, że może tym razem zniknie; ale ta sztuczka nigdy na nie nie działała. One były prawdziwe. Te wielkie, jak monety, oczy były prawdą. Istniały w tym świecie i nie były tylko wymysłem mojego szaleńczego umysłu.
Cofnąłem się, chcąc sprawdzić, czy ruszy za mną. On się jednak nie ruszył. Duże, owłosione ręce wisiały bezwładnie wzdłuż długiego ciała i nawet nie drgnęły. To nie pierwszy raz, kiedy je widzę. Widziałem je już wcześniej wielokrotnie i za każdym razem przerażały mnie tak samo; nie bałem się tylko tych strasznych oczu, ale także ciemnego futra, dużych kłów i psich głów. Nie wiedziałem, na co dokładnie patrzę, bo może przypominały wilkołaki jak z filmów, to było w nich coś niecodziennego. Coś, czego normalny człowiek może nie dostrzeże.
Kiedy tak stałem, patrząc potworowi prosto w oczy myślałem, że może to mój koniec. Może moje cierpienie i ciągłe koszmary się zakończą właśnie teraz, tutaj, nocą w toaletach amerykańskiego baru; ale bestia nie mrugnęła, patrzyła się na mnie w taki sposób, jakby była kukiełką, która czekała, aż ktoś pociągnie za sznurki, wprawiając w ruch.
Uśmiechnąłem się słabo, zrezygnowały i wyciągnąłem rękę, chcąc pokazać zwierzęciu, że może mnie w końcu zabić. Chciałem, by to zrobiło. Żeby mnie zamordowało. Właśnie tutaj. Chciałem zgnić w tych kiblach, na mokrej, chłodnej podłodze. Chciałem całować kafelki, po których dziennie przechodziła nieskończona ilość ludzi.
— No, zjedz mnie w końcu — powiedziałem, zachęcająco, ale wilkołak nawet się nie ruszył. Poczułem się paranoidalnie. Może nie rozmawiam z żadnym wilkołakiem?
— Na co czekasz? — prychnąłem, ale właśnie wtedy musiałem spłoszyć bestię, bo ta ruszyła szybkim krokiem w moją stronę. Myślałem, że mnie zamorduje. Udusi tymi obrzydliwymi, wielkimi łapami.
Wilkołak wyszedł jednak z łazienek i zniknął w tłumie, a ja zostałem sam w ciemnym pomieszczeniu, bo z jakiegoś powodu jedna, jedyna żarówka przestała działać. Ciekawe, jak to jest sikać po ciemku i nie widzieć, czy trafia się do toalety.
— Czekaj! — krzyknąłem do potwora, orientując się, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, to mi ta bestia zniknie. Chciałem udowodnić przed sobą i przed innymi, że wszystko, co widzę jest prawdą.
Rzuciłem się biegiem za wilkołakiem, przeciskając się między ludźmi i szturchając niższe od siebie kobiety łokciami. Za każdym razem rzucałem ciche przepraszam, ale to słowo raczej nie naleje im z powrotem alkoholu do szklanek, który przez moje roztargnienie wylądował na ziemi.
Ciemne, owłosione plecy przesuwały się do przodu. Kierował się w stronę wyjścia. Musiał wiedzieć, że go śledzę.
Kiedy dopadłem drzwi, wielka bestia biegła przed siebie, przypominając spłoszonego fajerwerkami pieska. Leciał łeb na szyję, ignorując pędzące samochody, ludzi oraz wysokie budynki, bo z łatwością przeskakiwał przez mury albo płoty. Ja biegłem za nic.
Tego dnia padało, więc deszcz zaraz zmoczył moje starannie ułożone włosy oraz rozmazał starannie wykonany makijaż. Przypominałem zapewne zrozpaczoną kobietę, która właśnie uciekła swojemu przyszłemu mężowi sprzed ołtarza.
Przeskakiwałem (dosyć nieudolnie) przez płoty, niszcząc przy okazji spodnie, bo nie byłem przygotowany, że akurat dzisiaj, o tej godzinie, będę gonić po ulicach San Francisco jakiegoś olbrzymiego wilkołaka.
Głośno sapałem, z trudem łapiąc powietrzę. Nieważne, jak bardzo się starałem, to nie byłem w stanie dogonić tego mutanta. Miał przewagę.
— Wiem, że jesteś prawdziwy! — krzyczałem, kiedy biegłem po schodach, prawie gubiąc za sobą nogi, bo już nie byłem w stanie za nim nadążyć.
Zwierzę się na mnie obejrzało, a jego złote, wręcz żółte, oczy zabłyszczały w świetle ulicznych lamp. Nie wiedziałem, o czym teraz myślał. Albo czy w ogóle myślał.
Poślizgnąłem się na mokrym chodniku i wyłożyłem się jak długi. Cudem uniknąłem wybicia zębów, bo w ostatniej chwili wyciągnąłem przed siebie dłonie, by się jakoś uratować. Wilkołak obiegł. Zniknął gdzieś za drzewami jednego z parków, zostawiając mnie oszołomionego pośrodku drogi dla pieszych.
Głośno przekląłem.
— Wszystko w porządku? — Ktoś dotknął mojego przemoczonego ramienia i próbował pomóc mi wstać. — Widziałam, jak upadasz.
Podniosłem się z trudem, zaciskając z nerwów zęby. Nie czułem nawet bólu. Mój umysł wariował, nie skupiając się na niczym innym niż na tym cholernym, obrzydliwym potworze.
Spojrzałem na młodą kobietę, która walczyła z parasolem, by go rozłożyć i ochronić nas przed deszczem. Chociaż ona na głowie miała kaptur, to ja stałem się już jednością z tą brudną wodą.
— Widziałaś go? — zapytałem, niewiele myśląc. — Uciekł mi.
— Huh? — Zamrugała, oglądając się. — Nikogo tutaj nie było. Widziałam jak biegniesz, a potem upadasz. O kim mówisz?
Przekląłem w myślach. Dlaczego tylko ja je widzę? Czy one mają jakąś moc i mogą ukrywać się przed innymi ludźmi?
— Wilkołak.
Kobieta się zaśmiała. Ten delikatny, wręcz słodki, śmiech wytrącił mnie z równowagi. Zmarszczyłem groźnie brwi, odtrąciwszy jej rękę.
— Mówię poważnie.
Nie chciałem dać za wygraną. Musiała widzieć też jego skoro widziała, jak ślizgam się na mokrym chodniku i upadam.
— Hej, musisz być naprawdę pijany. — Złapała mnie za mokrą dłoń i zaczęła prowadzić w stronę schodów, z których chwilę temu zbiegałem. — Chodź, załatwię ci jakąś taksówkę.
Chciałem się wyrwać, ale jej uścisk był na tyle silny, że mogłem tylko grzecznie za nią iść. Mimo że potwór zniknął z mojego pola widzenia, to miałem wrażenie, że wciąż mnie obserwuje. Że za mną idzie, a jego czarne, niczym smoła, futro wtapia się w mroczny krajobraz nocnego San Francisco.
— Jeśli kiedyś…
Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale kobieta wepchnęła mnie (dosłownie) do pierwszego wolnego samochodu taksówkarza i zamknęła drzwi. Wyglądała na rozbawioną, bo ciągle śmiała się z czegoś pod nosem. Kiedy odjeżdżałem w stronę własnego mieszkania, ona machała mi i chichrała się, jakby właśnie odesłała do domu największego pijaka.
Nikt mi nie wierzył. Zawsze byłem tylko szaleńcem albo alkoholikiem, który nie potrafił obchodzić się z procentami. Nikt nie weźmie moich słów na poważnie, nawet jeśli zacznę opisywać wszystkie te potwory ze szczegółami.
Kto uwierzyłby w żółte niczym złoto oczy? W czarne futro? W psi łeb? W wielkie, umięśnione ciało? Nie starczyłoby mi palców, gdybym miał wymieniać wszystko, co zdążyłem zobaczyć w swoim krótkim życiu; a było tego sporo i jeszcze trochę.
— Jesteś na miejscu — usłyszałem, kiedy kierowca zatrzymał się pod budynkiem, w którym mieszkałem.

─── 
 [1013 słów: Dante otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Terry'ego CD Violet — ,,Nostradamusie zlituj się"

Poprzednie opowiadanie

Brązowe oczy przez chwilę wyrażają kompletne niezrozumienie, ale w końcu zamykają się, a Terry naprawdę bardzo próbuje wyrzucić z siebie negatywne emocje, czyli w sumie wszystkie, które w tej chwili odczuwa. Wdech, wydech.
Nie wychodzi. Od początku to wiedział.
Bo co, ma się stać simem z podstawowym ustawieniem bycia ,,pogodnym”? To w ogóle jest możliwe?
Wdech, wydech, tym razem trochę wolniejszy.
Nie pomaga. Wszystkie te medytacje, metody na uspokojenie się, sposoby na radzenie sobie z kotłującymi się w środku człowieka emocjami nigdy mu nie pomagały, nigdy niczego z niego nie wypędzały. Tylko frustrowały, szarpały jego nerwami, bo nieważne, jak się starał, to nic mu się nie udawało. Idiotyzm. Chyba jest jakimś błędem w systemie. Oczywiście, zamiast o tym powiedzieć, postanawia otworzyć oczy i kiwnąć głową na znak, że tak, jasne, udało mu się. Chociaż pytanie, którego treść zna już od dawna, wciąż nie chce przejść mu przez gardło. Brzmi głupio, bo powinien móc sam to określić, zmierzyć się ze wszystkim sam, zdefiniować swoją przyszłość i nie ufać głupim wróżbom, nieważne jak prawdziwe mogą się wydawać.
— Jak dokładne… ma być pytanie? — Duka, wahając się przy każdym słowie, wciąż niepewny, czy na pewno chce się czegokolwiek dowiadywać.
— Najlepiej jak najdokładniejsze. Im bardziej ogólne, tym trudniejsza do zinterpretowania będzie odpowiedź — tłumaczy Violet, sprawnie tasując karty. — Chyba że na dobry początek chcesz spróbować prostego rozkładu na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Wtedy nie musisz niczego mówić. Wystarczy, że skupisz się na swojej intencji i zadasz pytanie nie mi, a kartom.
Terry lekko marszczy brwi, przygląda się szybko przekładanym kartom. Jego pytające spojrzenie przenosi się na Violet, bo za cholerę nie potrafi pojąć, po co wyciągać karty na przeszłość i teraźniejszość.
— Mogę wytłumaczyć dokładniej — sugeruje dziewczyna po dłuższej ciszy, najwyraźniej domyślając się, że Terry nie ma zamiaru sformułować najprostszego pytania. — Karta na przeszłość mówi o tym, co doprowadziło cię do obecnej sytuacji, ta na teraźniejszość obrazuje problem, wiesz, skupia się na nim. Trzecia… mówi, co się stanie, jeśli niczego nie zmienisz.
Terry powoli kiwa głową z ponurą miną. Spodziewa się, że to będzie bardzo pesymistyczna wróżba, bo raczej siedzenie z założonymi rękoma, bycie biernym i dawanie sobą pomiatać jeszcze nikomu nie wyszło na dobre. Znowu próbuje wziąć wdech i wydech, znowu niczego mu to nie daje, więc wreszcie postanawia całkowicie skupić się na tym, że zaraz może dowie się czegoś przydatnego.
Słowo klucz: może. Pewnie karty nie powiedzą mu niczego, czego już nie wie, ale chyba warto od czegoś zacząć…?
— To stawiamy? — dopytuje Violet, bo chyba już zorientowała się, że Terry’ego trzeba trochę popchnąć w odpowiednim kierunku, żeby podjął jakąś decyzję. — Potem możemy użyć innego rozkładu, żebyś tym razem spytał o szczegóły.
Chłopiec kiwa głową, półświadomie migając ,,tak, tak”, co dla niewtajemniczonej osoby wygląda jak nerwowe pstrykanie.
— Skup się na intencji i wyciągnij trzy karty — instruuje go Violet, wyciągając do niego talię.
Terry zaciska zęby i myśli o rosnącym w nim niepokoju, niepewności, która ciągle go prześladuje, o jego chęci odcięcia się, desperackiej ucieczki, która nie wychodzi mu z jednego, prostego powodu — i tak ciągle wraca.
Wyciąga pierwszą kartę.
Przy drugiej uwagę zwraca na wszystkie okropne wspomnienia, wieczny zapach używek, którego nie może sprać ze swoich ubrań. Ciągle obecne poczucie, że robi coś złego, że nie powinien nigdy znaleźć się w niektórych miejscach, że jest zwyczajnie wykorzystywany i nic z tym nie robi, mimo że to widzi. Bezgraniczne zaufanie, którym nikt nie powinien zostać obdarzony.
Drżącą dłonią wyciąga kolejną kartę.
I nareszcie to, co jakkolwiek kojarzy mu się z przyszłością. Zawód, rozczarowanie, gorycz, wyrzuty sumienia, żal. Uczucie, że gdy robi coś dla siebie, psuje wszystko innym. Tęskne spojrzenie, kryjąca się za nim złość, że ją zostawił, mimo że ona zrobiła dla niego tyle dobrego i przy okazji złożyła na jego barkach więcej, niż jakikolwiek trzynastolatek byłby w stanie unieść.
Próbuje nie zwymiotować, kładąc przed sobą trzecią kartę.
Nie wie, co oznaczają znajdujące się na nich symbole. Pochyla się nad nimi razem z Violet, która jednak decyduje się zadać mu pytanie:
— Czego próbujesz się dowiedzieć? Na pewno pomoże mi w interpretacji…
Sformułowanie dobrze brzmiącej odpowiedzi zajmuje mu chwilę, podczas której nie dość, że obraca w głowie najróżniejsze słowa, to jeszcze wpatruje się w szczegóły na kartach, dopracowane rysunki i żywe kolory.
— Jak zakończy się moja relacja z najlepszą przyjaciółką — szepcze, jakby zdradzał Violet swój najpilniej strzeżony sekret. — I czy… dam radę ją zakończyć.
— Chyba nie jest najlepszą przyjaciółką, co?
Terry kręci głową.
Może gdyby przestała brać. Palić. Pić. Przestała ciągnąć go po klubach i strasznych, opuszczonych miejscach, które grożą zawaleniem. Nie zabierała go na koncerty, na które nie chce iść. Nie zmuszała go do ciągłych kłamstw sprzedawanych jej mamie, która mimo wszystko ciągle mu ufała.
Chyba zasmucił tym Violet. Powinien raczej spytać o coś bardziej pozytywnego, żeby razem się zaśmiali z wróżby i rozeszli się w dobrych humorach, oboje przekonani, że wszystko będzie dobrze. Zepsuł nastrój.
Chociaż, czy nie o to chodzi we wróżbach, żeby dowiedzieć się czegoś o swoich największych obawach…? 
 
Violet? 
─── 
 [815 słów: Terry otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara CD Luciena — ,,Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

— Chciałeś powiedzieć, że zabijemy go razem — mruczy Arnar, trochę zrezygnowany (bo wie, że nie ma wyboru), a trochę też podekscytowany perspektywą urozmaicenia swojego nudnego, dorosłego życia (które rzadko jest nudne, gdy dodatkowo jest się półbogiem). — Tylko poczekaj sekundkę. — Z tymi słowami zostawia Luciena samego na środku salonu, wpierw posławszy mu całusa (podsłuchujący ich gówniarze nagle się ożywili, jakby w życiu nie widzieli gejów).
W biegu (szybkim chodzie) wygrzebuje z kieszeni klucze do swojej szafki na zapleczu i, gdyby wokół nie było pełno niewinnych dzieciaczków, już zacząłby ściągać z siebie ten obrzydliwy uniform. Naprawdę, nienawidzi wściekłej żółci koszulki, która w niebieskim świetle lamp salonu wydaje się jarzyć, jak rakotwórcze świecące w ciemności gumeczki na bransoletki.
— Hej, Eric, powiedz szefowi, że jutro biorę nadgodziny i wszystko odrobię, niech się nie boi — rzuca do złapanego na korytarzu współpracownika.
— Czekaj, zaraz, ty…
— Tak, idę sobie.
Bez zbędnego tłumaczenia (Eric coś tam jeszcze mamrotał, ale uznajmy, że zagłuszyły go wrzaski chłopca, który właśnie przegrał swoje kieszonkowe na jednym z automatów) w zastraszającym tempie przemieszcza się pomiędzy automatami, miło uśmiechając się do każdej mijanej kamery. Gdy znowu staje przed Lucienem, nareszcie wygląda jak normalny człowiek, a nie jak pracownik wesołego miasteczka.
— Jeśli mnie wyjebią, to…
— Nie wyjebią, wybijesz im to z głów.
— Nie słódź mi tutaj, dzieci patrzą.
Lucien wymownie przewraca oczami i zanim pospiesznie wychodzą z salonu gier, nawiązuje kontakt wzrokowy z jednym ze wścibskich dzieciaków, który bezczelnie pociąga głośno siorbiący łyk żółtego napoju przez żółtą zakręconą rurkę. Arnar ciągnie go za sobą, uciekając ze swojego ukochanego miejsca pracy. Jak zawsze idzie krokiem tak szybkim, że Lucien ledwo za nim nadąża, prędko przebierając swoimi krótkimi nóżkami. Czasem się śmieją, że on nie chodzi, tylko tupta. Jak jeż. Zdecydowanie powinni popracować nad swoim poczuciem humoru. 

 ***
 
— Fajnie. Śmieci. Podoba mi się, tak tu klimatycznie. Ślepy zaułek i w ogóle, ma to swoją głębię — elaboruje Arnar, podpierając dłonie na biodrach.
— Ale on naprawdę wyglądał na przerażonego — tłumaczy Lucien, sam nie wie, który już raz. Z jakiegoś powodu Arnar bardzo nie chce mu uwierzyć, upierając się przy swoim, jak typowy ojciec podczas kłótni z dzieckiem. — A przecież ostatnio coś zabiło jakiegoś chłopaka i ktoś inny zaginął, to się może łączyć…!
Arnar patrzy na niego pobłażliwie.
— Raczej ktoś zamordował. — Wzrusza ramionami, bo w końcu świat nie może kręcić się wokół nich. — I tym zajmuje się policja.
— Skoro już tutaj jesteśmy, to może potraktujesz to poważnie? — syczy Lucien, bo mimo tego, że desperacko próbuje otrząsnąć się ze złych przeczuć, wychodzi mu to znacznie trudniej niż Arnarowi. Znaczy, w sumie, to mu to w ogóle nie wychodzi i trochę wstyd przyznać, że boi się niewiadomego i możliwe, że nieistniejącego monstrum tak samo, jak dziecko boi się potworów spod łóżka. Bycie półbogiem uczy obawiania się jutra, bycia przygotowanym na niespodziewany atak potwora, w którym ginie połowa twojego rodzeństwa. Cudem dożywa się osiemnastki, a potem staje się chronicznie przerażonym dorosłym, który boi się swojego cienia. Z każdym dniem widmo śmierci się powiększa, bo przecież średnia życia półboga to jakieś piętnaście lat.
— Oj, no już, nie wściekaj się. Dla ciebie wszystko. — Mruga do niego żartobliwie, ale sfrustrowana mina Luciena ściera mu uśmiech z ust. Nie chciałoby się do tego przyznawać, ale teraz, gdy już stają w tej brudnej, ciemnej uliczce, a Lucien naprawdę i całkowicie szczerze się boi, to… no, ono też zaczyna odczuwać lekki niepokój. — Może tamten ziomek po prostu miał schizofrenię albo jakieś… lęki paranoiczne, trauma z obozu i inne takie… — mruczy już bardziej do siebie, przechadzając się po wąskiej uliczce z rękoma wbitymi w kieszenie i z trochę udawanym zainteresowaniem rozgląda się dookoła, skanując wzrokiem kostki chodnika. Nie dostrzega na nich żadnych śladów krwi czy innych niepokojących cieczy, co raczej utwierdza go w przekonaniu, że wszystko jest okej i nie ma co panikować.
Przenosi wzrok na brudne otoczenie, na wąską przestrzeń przed sobą. Gdyby rozłożył ramiona, mógłby je stabilnie oprzeć na przeciwległych ścianach. Nieprzyjemna myśl pojawia mu się w głowie, wciąż świeże wspomnienie staje przed oczami.
W podobnej uliczce zmarła Kat.
Szybko klepie się po kieszeniach, żeby sprawdzić, czy na pewno tym razem wzięło ze sobą ambrozję i nagle poprzedni lekki niepokój osiada na jego skórze, jak lepka cienka warstwa płynu do naczyń na dłoniach, o kłującym zapachu mającym tendencję do nieopuszczania twojej skóry przez następne kilka godzin. Jeśli ten potwór naprawdę istnieje (chociaż Arnar jest przekonane, że to tylko bujda na resorach i nic ważnego), to przynajmniej nie umrą. Ono już na to nie pozwoli. W alejce, oprócz zwykłych alejkowych rzeczy (śmieci, pety, śmieci, losowe kamienie, porzucony cent, śmieci), nie ma nic (po namyśle, podnosi porzuconego centa i wsuwa go do kieszeni). Arnar rozkłada ręce w jednoznacznym geście poddania się, ale Lucien wciąż wydaje się nie być przekonany co do rzetelności przeprowadzonego przez nich rekonesansu. — Nic tu nie ma — mówi Arnar z naciskiem na każde wypowiadane słowo, choć napięta atmosfera też coś mu robi i jego serce bije zdecydowanie zbyt szybko jak na zwykłe gapienie się na śmieci. Niemal czuje, jak powietrze wokół nich drży od dziwnego strachu, który wypełnia to miejsce, a zdecydowanie nie powinien go wypełniać. — To tylko głupi żart. Lepiej stąd chodźmy.
— Mhm — niepewnie przytakuje Lucien, a Arnarowi naprawdę zaczyna się robić przykro. Ktoś nastraszył mu chłopaka, no kurwa, tak się nie robi!
— Po prostu zabijemy tamtego wariata, zanim zabiją go jego halucynacje i własna paranoja. Ale będzie chryja. — Desperacko próbuje pocieszyć chłopaka, obejmując ramieniem jego barki. Zanim docierają do końca uliczki, dociera do nich cichy stuk i… warknięcie? Zatrzymują się w pół kroku, Arnar nie orientuje się, że jego dłoń automatycznie zaciska się na koszulce Luciena.
— Słyszałeś to? — Nerwowe pytanie zostaje zadane ledwo słyszalnym szeptem.
Syn Hermesa powoli kiwa głową, jego oczy wbijają się w oddalony od nich o parę metrów wylot alejki, ze skupieniem szuka jakiegokolwiek śladu ruchu na pustej, zalanej słońcem ulicy. Absolutna cisza opada na nich jak ciężka kurtyna, nagle ich oddechy stają się niesamowicie głośne, serca tłuką się w klatkach piersiowych, podczas gdy oni zamierają w całkowitym bezruchu, bojąc się wydać jakikolwiek dźwięk.
To niemożliwe, żeby było tak cicho. Nie w Nowym Jorku.
Albo im się wydaje, albo zatrzymali się w czasie.
Spięte, Arnar próbuje pocieszyć się i wytęża słuch, żeby dotarł do niego chociaż cichy szum pędzących po asfalcie samochodów, który na pewno tam gdzieś jest. Ludzie na pewno rozmawiają, a za rogiem jedyne, co może się czaić, to mały, bezdomny kundelek, który zawarczał na gołębia, a nie jakaś ogromna bestia. Ogromne bestie nie przechadzają się po ulicach wielkich miast. To przeczy jakiejkolwiek logice.
Wszystko przez to, że jakiś idiota ich nastraszył, zasiał w ich sercach szybko rosnące ziarna strachu i sprawił, że automatycznie spodziewają się najgorszego.
To uczucie porównywalne jest do napięcia odczuwalnego podczas oglądania horroru, gdy człowiek wie, że zaraz coś nagle wyskoczy na środek ekranu, a głośniki wybuchną od wrzasków postaci. I tak się czeka, aż to się stanie, i tak się stresuje, aż wreszcie rozładuje się energię nerwowym wzdrygnięciem się, śmiechem i uwagą, że to wcale nie było straszne.
— To tylko coś stuknęło. — Arnar łapie się na tym, że też szepcze. — Normalne. Totalnie normalne.
Chyba nie przekonuje tym nawet siebie. 

  Lucien? 
 ──── 
 [1172 słowa: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

sobota, 5 kwietnia 2025

Od Elianne CD Kala — „Niebo było różowe"

Poprzednie opowiadanie

Elianne w ostatnich dniach snuła się po obozie ze zdecydowanie mniejszą dozą energii, niż zwykle. Wypełniała obowiązki związane z kohortą, odbębniała dyżury w ambulatorium, chodziła na treningi; po prostu wszystko to sprawiało jej mniej radości niż dotychczas. Można było łatwo wywnioskować powód jej niecodziennego zachowania, po prostu zauważając, że od jakiegoś czasu nikt nie widział jej w towarzystwie Kala.
Czuła się z tym dziwnie, bo zdążyła się przyzwyczaić, że spędza z Kalem więcej czasu, niż z innymi. Kiedy tego nie robiła, znajdowała w ciągu dnia luki, których nie umiała wypełnić. Postanowiła jednak, że może potrzebują trochę czasu spędzonego oddzielnie, żeby ochłonąć. Wbrew pozorom sytuacja, w której nawet ze sobą nie rozmawiali wcale nie dała jej ochłonąć, a jedynie sprawiała, że była niespokojna. I tęskniła. Robiła to głównie dla Kala, bo chłopak wydawał się ostatnio zbyt przytłoczony jej obecnością, ale miała również nadzieję, że sama poukłada sobie w głowie kilka rzeczy. Na przykład, że ma przestać gapić się na niego dłużej, niż jej wypada, i że w ogóle powinna się ogarnąć, bo musi przestać tak dużo i głupio myśleć. Nie żeby jej się to udało, ale przynajmniej próbowała. Niektóre rzeczy niestety były silniejsze od niej.
Czekała. Czekała, aż Kal przemyśli to i owo i w końcu do niej przyjdzie. Nawet nie oczekiwała przeprosin, po prostu chciała, żeby znów rozmawiał z nią jak wcześniej, zanim to wszystko za bardzo się skomplikowało. Ale on nie przychodził, a ona dalej czekała i czekała, aż w końcu postanowiła, że jeżeli nie pojawi się u niej do końca tygodnia, sama się do niego przejdzie żeby zapytać, o co mu do cholery chodzi. Pozostawienie ważnej relacji bez żadnego wyjaśnienia i rozmowy zdecydowanie nie było w jej stylu, poza tym nie miała jeszcze zamiaru się poddać.
Końcówka tygodnia zbliżała się nieubłaganie, kiedy próbowała spokojnie przeżyć dzieloną z Cherry zmianę w ambulatorium. Ruch był dzisiaj wyjątkowo znikomy, więc właściwie od godziny siedziały w pokoju obok głównej sali i grały w karty, tym razem w ciszy. Elianne i tak w ciągu ostatniego miesiąca rozmawiała z nią na tyle dużo ( i wcale nie były to rozmowy o synu Wenus ), że skończyły jej się tematy.
Kiedy rozległo się skrzypienie celowo nienaoliwionych drzwi wejściowych, siedząca bliżej wyjścia Cherry wstała i wyjrzała, żeby zobaczyć, kto wszedł do ambulatorium. Lekko unosząc brwi wycofała się z powrotem do pokoju i poklepała Eli po ramieniu.
— Lepiej ty idź — powiedziała, z powrotem siadając na wytartym fotelu.
Dziewczyna, lekko zdezorientowana, odłożyła karty na stolik i wstała, kierując się na główną salę. Zerknęła w dół, zauważając, że ma rozwiązaną sznurówkę. Kiedy podniosła głowę, stała dwa metry przed Kalem.
Najpierw zwróciła uwagę na to, że nerwowo bawi się jednym z licznych pierścionków i najwidoczniej się stresuje. Potem w końcu spojrzała mu w twarz, widząc niechlujnie związane włosy i niemalże brak makijażu. Poczuła słaby błysk nadziei, że może przez cały ten czas Kal nie miał jej głęboko gdzieś. Albo był chory. Mógł też być chory i się przejmować, albo mieć całkowicie inne wytłumaczenie. Na pierwszy rzut oka mogła zobaczyć, że się stresuje. Ale o co on w ogóle spytał?
 
Eli była wdzięczna za jego słowa. Każdy czasami lubi usłyszeć, że komuś zależy na znajomości z nim, a ona naprawdę tego ostatnio potrzebowała. Miętosiła w dłoniach opakowanie z resztą tabletek, które oddał jej Kal, zastanawiając się, co powinna mu odpowiedzieć. A raczej jak dużo powinna powiedzieć.
— Mi też zależy na naszej… Przyjaźni. Bardzo. Po prostu ostatnio stwierdziłam, że może chciałbyś trochę czasu dla siebie, bo wcześniej cały czas wisiałam ci na ramieniu i nie wiem, miałam wrażenie, że masz tego dość. Poza tym ja sama musiałam pomyśleć — dodała, odchrząkując. Czuła, że sama się stresuje, a jej serce zaczęło nieco szybciej tłuc się w klatce piersiowej.
Kal spojrzał na nią przelotnie, zapewne ciesząc się, że ona sama spuściła głowę.
— Nie miałem dość ciebie, tylko wszystkiego innego — mruknął w końcu.
Eli uniosła wzrok. W końcu usłyszała odpowiedź na coś, co męczyło ją jeszcze przed tym całym niewypałem, jakim były urodziny Kala. Często bała się, że jej obecność męczy chłopaka, bo takie przypadki się już przecież zdarzały. Starała się hamować, ale finalnie i tak nie potrafiła być kimś innym. Koniec końców zawsze była sobą i poczuła ulgę na wieść, że Kalowi to nie przeszkadza. W końcu mogła poczuć, jak swego rodzaju ciężar opada z jej ramion i znowu mogła się bez problemu wyprostować.
— Dlatego musimy rozmawiać, Kal. Żeby nie było żadnych nieporozumień i… niedopowiedzeń — powiedziała, jej głos nieco zmiękł.
Niedopowiedzenie wisiało między nimi od pewnego czasu, i to takie całkiem spore. Eli czasami miała ochotę powiedzieć mu wszystko w przypadkowym momencie, żeby w końcu wyrzucić to z głowy, ale za bardzo bała się konsekwencji. Bała się, że Kal od niej ucieknie, i tym razem już nie wróci. Bała się, że całkowicie go straci, czego przecież mogła w prosty sposób uniknąć.
— Ale dziękuję, że w końcu zdobyłeś się na rozmowę. To dużo dla mnie znaczy i… no, to dużo dla mnie znaczy — dodała szybko, chcąc pozbyć się zalegającej ciszy, zbyt mocno nasyconej tym, co nie zostało wypowiedziane.
A powinno być.

  Kal? 
─── 
 [833 słowa: Elianne otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia

Od Kala do Elianne — ,,Niebo było różowe"

Końce wyglądają różnie, ale Kal stwierdza, że to akurat byłby bardzo smutny koniec. Nawet jeśli byłby początkiem czegoś innego, wciąż byłby bardzo smutnym końcem, a przez to, że on obarczałby się za niego winą, to stałby się jeszcze gorszy i dręczyłby go po nocach, chociaż… już go dręczy. Postanowił więc, że nie dopuści do tego, żeby ten koniec stał się rzeczywistością, żeby nie ukształtował się w pełni i pozostał tylko słabym echem, niepełnym obrazem porzuconym gdzieś w kącie.
Tylko że trochę mu to nie wychodzi.
Ostatnio Eli przestała odwiedzać go co rano, żeby porozmawiać.
Chyba stwierdziła, że da mu spokój.
Zachowuje się jak ktoś, kto nie zna Kala i nie wie, że jeżeli da się mu spokój, to on się podda, położy na ziemi (absurd) i już nigdy nie wstanie, bo po co się starać, skoro już jest się na przegranej pozycji? Nie, żeby był w szoku, bo ile Eli ma walczyć o kontakt z nim, gdy on nagle decyduje się odizolować i biernie czekać na kolejny ruch z jej strony? On też w końcu miałby dość. Nawet nie w końcu, bo Eli i tak wykazała się w tym przypadku znacznie większą cierpliwością, niż on kiedykolwiek byłby w stanie. Podziwia ją za tę cechę, dzięki której już trochę z nim wytrzymała i tak zupełnie szczerze: ma nadzieję, że wytrzyma z nim jeszcze trochę, bo zamierza wreszcie wziąć się w garść. To dużo powiedziane, bo gdy niepewnie przestępuje próg ambulatorium (wie, że Eli akurat teraz ma dyżur i kiedy wejdzie do środka, nie będzie miał już odwrotu), to wcale nie wygląda jak osoba, która się ogarnęła i wzięła w garść. Wygląda jak ktoś, kto próbuje się nie rozpaść. Znaczy, jak Kal, który próbuje się nie rozpaść, bo patrząc na to przez pryzmat zdecydowanej większości obozowiczów, to wygląda dokładnie tak, jak oni każdego dnia.
Nie ma nikogo, kto zauważyłby tę zmianę lepiej niż Eli.
Ogólnie trochę to niepokojące, gdy patrzy się na Kala (Kala!) i widzi się niedbały kok. Wow. Ta niecodzienna fryzura, w połączeniu ze śladową ilością makijażu, sprawia, że człowiek naprawdę zaczyna się o niego bać. Po prawdzie on też bałby się o samego siebie, gdyby oczywiście nie był sobą. Jednak zmiana ta nie jest spowodowana żadną rewolucją w jego postrzeganiu samego siebie, zaakceptowaniu tego, że nieważne jak źle wygląda, to wciąż będzie piękny, że w sumie to na co dzień nie przechadza się w kółko po czerwonym dywanie na pokazie mody i takie tam bzdury. Powód jest raczej… przyziemny. Mianowicie, po prostu mu się nie chciało. W dodatku boli go głowa. To główny powód, dlaczego w ogóle znalazł się w ambulatorium: przeciwbólowe skończyły mu się już jakiś tydzień temu i jakoś nie znalazł czasu, żeby iść do sklepu i uzupełnić zapasy. Prawdopodobnie nie zrobił tego, bo doskonale wie, że jego podłe samopoczucie jest spowodowane niesamowicie dobrą jakością jego snu (maksymalnie dwie godziny w ciągu jednej nocy) i wystarczyłoby, że spałby więcej. Równocześnie wie, dlaczego nie może spać. Oraz że istnieje tylko jeden sposób, żeby jego życie wróciło do normy.
Bardzo inteligentnie zabrał się do roboty po jakimś miesiącu. Przy czym odkrył, że nadal nie potrafi zaczynać rozmów, tym bardziej rozmów na poważne tematy, których on nie chce poruszać i specjalnie odwleka nieuchronną konwersację tak długo, jak tylko może (miesiąc, psiakość, miesiąc!!!). Mimo że widział, że Eli najwyraźniej chciałaby z nim porozmawiać (wszyscy widzą teraz, że on naprawdę jest jakiś inny) i zakończyć te, jakkolwiek by na to nie patrzeć, “ciche dni”, to Kal przez cały czas wykazywał wręcz przeciwne zamiary, wiecznie odwracając wzrok, uciekając w inną stronę, udając, że go nie ma.
Może dlatego postanowiła “dać mu spokój”. Powinien był to przewidzieć.
— Nie chcę zabrzmieć, jakby nic się nie stało i jakby to nie było moją winą — wyrzuca z siebie zamiast powitania — ale cholernie boli mnie głowa.
Prezentuje sobą bardzo żałosny obraz człowieka stojącego na krawędzi bardzo stromego zbocza i jeszcze nie zdał sobie sprawy z tego, że może się najzwyczajniej w świecie odwrócić i odejść.
Eli, która wyraźnie spodziewała się czegoś więcej (albo Kal po prostu sobie wmawia, że musiała spodziewać się czegoś więcej), prycha śmiechem. Atmosfera rozluźnia się, na całe szczęście, bo Kal już czuł, jak każdy mięsień w jego ciele niebezpiecznie się spina, bliski wybuchnięcia. Jest prawie tak, jak dawniej i Kal jest naprawdę bliski wmówienia sobie, że ten miesiąc, podczas którego się do siebie nie odzywali, zwyczajnie mu się przyśnił. Po pierwszej niezręczności zostaje tylko lekki ślad, smuga na niedokładnie umytym oknie, która niestety i tak utrudnia widoczność i wiedza o jej istnieniu nieprzyjemnie drapie kark.
— Serio przyszedłeś tu po Nurofen?
Jakże poetycko i oklepanie byłoby, gdyby odpowiedział, że przyszedł tu dla niej…! Właśnie z tego powodu mówi coś kompletnie innego. Niestety, nie jest księciem w bajce Disneya. Zapewne rozczarowałby tym bardzo dużo osób.
— Między innymi. — Wzrusza ramionami ze słabym uniesieniem kącików ust, z którego uśmiech się śmieje. — Ale też, wiesz. Chciałem… żebyś wiedziała, że tak naprawdę się nie obraziłem. Ani nic w tym stylu.
— Mhm. — Eli podaje mu pudełeczko z tabletkami, on wyczuwa w jej tonie ledwo słyszalny sarkazm. Pociesza się tym, że nadal nie dostaje bijących go po głowie sygnałów wskazujących na rosnący poziom irytacji.
Ona chyba naprawdę się cieszy, że nareszcie do niej przyszedł. Bądź co bądź, zrobił to sam z siebie.
— I jeszcze… nie chcę, żebyśmy wpadli w jakieś błędne koło — tłumaczy Kal, wygrzebując leki z opakowania. Jego trzepoczące serce prawie zagłusza jego słowa, głos trochę mu drży ze zdenerwowania, zupełnie bezpodstawnego zdenerwowania. Eli nie jest na niego zła, o, nawet podaje mu kubeczek z wodą. Nikt nie jest na niego zły, czemu on się tak tym wszystkim stresuje i przejmuje? Czemu ma ochotę się popłakać, żeby Eli na pewno zobaczyła, że jest mu przykro i głupio, że się o to wszystko obwinia, chociaż ona pewnie i tak nie pamięta już, o co mógłby się obwiniać? — To znaczy, że nagle mi się coś dzieje i potem ze sobą nie rozmawiamy, bo to już się dzieje kolejny raz. Nie chcę, żeby to tak wyglądało.
— To zacznij ze mną rozmawiać — delikatnie mówi Eli, najwyraźniej próbując wysłać mu jak najwięcej znaków mówiących o tym, że wcale nie jest zła ani nic z tych rzeczy. Kal na szczęście tego nie potrzebuje, ale docenia starania. — Ciągle ci mówię, że możesz mi powiedzieć wszystko. Naprawdę jestem niezła w wysłuchiwaniu innych. — Uśmiecha się naturalnie i szczerze, tak jak Kal nigdy nie jest w stanie się uśmiechnąć.
— Właśnie próbuję — mruczy trochę niewyraźnie. — Chciałem ci powiedzieć, że mimo tego, że… jestem, jaki jestem i zachowuję się… jak się zachowuję, to wciąż mi zależy. Na tobie. I w ogóle na wszystkim. Znaczy, na naszej… przyjaźni. Znajomości. Czymkolwiek.
Wyduszenie z siebie tych słów zajęło mu miesiąc, chociaż większość tego czasu spędził na układaniu w głowie scenariuszy dotyczących tego momentu. Absolutnie nie jest z siebie dumny, bo wciąż nie jest w stanie powiedzieć najważniejszego, a zamiast tego krąży dookoła i… boleśnie zdaje sobie sprawę, że niczego nie zmieni, jeśli niczego nie powie.
Albo inaczej: po prostu pokłada bardzo dużo nadziei w tym, że Eli potrafi czytać między wierszami i jest lepsza w relacjach międzyludzkich niż on. 

  Elianne
─── 
 [1172 słowa: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia

Od Kuźmy CD Quinn — „Terribilis est locus iste"

Poprzednie opowiadanie

Kompletny szok opanowuje Kuźmę, odbierając jej jakąkolwiek zdolność logicznego myślenia. Ba, zdolność jakiegokolwiek myślenia, a w jej głowie, oprócz przerażającej pustki i cykania świerszczy, odbija się echo hiszpańskich przekleństw, które w jej głowie wyglądają dokładnie tak, jak wygląda wiadomość od kota wesoło przechadzającego się po klawiaturze. Przez chwilę naprawdę zastanawia się, czy półboże potrafi mówić po angielsku, bo jakoś tak nie wygląda. Może powinna się odwdzięczyć zarapowaniem czegoś po polsku? Tylko że nagle przypomnienie sobie jakiegokolwiek zdania w ojczystym języku (w jakimkolwiek znanym jej języku) staje się niemożliwe i nawet najprostsze “kurwa” ucieka jej z głowy. Chyba nie zamierza wrócić. Zostawia Kuźmę na lodzie.
Z nerwów jej struny głosowe nie pamiętają, jak drgać, a język na moment zamienia się w gumowy walec, który ciężko leży w jej ustach. Swoją zwykłą dumę i nonszalancję najbardziej emo dziecka w szkole odzyskuje dopiero po kilkunastu ciągnących się jak melasa sekundach, przy czym przypomina to wewnętrzną walkę o utrzymanie się na powierzchni życia (a tego nauczyła się całkiem nieźle podczas roku w in probatio w piątej kohorcie, takie rzeczy hartują człowieka bardziej, niż można się spodziewać). Stoi już pewniej, wręcz pręży się jak struna, desperacko próbując dodać sobie parę centymetrów (a raczej milimetrów) i udowodnić zarówno sobie, jak i Latynosce, że nie wystarczy krzyczeć w obcym języku, żeby można było jej rozkazywać.
— Z zasady nie przepraszam — odpowiada, dumnie unosząc podbródek. Nie dodaje sobie tym ruchem animuszu, wygląda przez to tylko jeszcze bardziej jak dzieciak, który desperacko próbuje udawać dorosłego… czyli w gruncie rzeczy wygląda tak, jak zawsze.
Pluskające tupanie nogą ucicha. Mierzą się ostrymi spojrzeniami, obydwoje tak samo zdeterminowani (a może bardziej uparci?), by nie przegrać tej niemej bitwy i nie odwrócić wzroku. Ich pokerowe twarze nie drgają mimo komiczności sytuacji, w której się znaleźli (i mimo roztaczającego się wokół nich smrodu, który z każdą chwilą zdaje się przybierać na sile).
— ¿Qué? — Blondyn wypluwa to słowo z pogardą, która powoduje nieprzyjemne dreszcze u Kuźmy.
A, to nowość. Zazwyczaj to ona powoduje napady strachu u innych i jeszcze nie znalazła osoby, która by ją w tym pobiła (ciekawa rzecz, mało kto szukałby tutaj możliwości rywalizacji). Oczywiście, zawsze ma przewagę, tak samo, jak dzieciaki urodzone w bogatych rodzinach mają lepszy start w życiu. Bycie dzieckiem boga strachu ma jeden plus — pomimo bycia stereotypowo innym, nikt nie będzie cię dręczył w szkole, bo wszyscy będą się ciebie bać.
Chociaż, w gruncie rzeczy, Kuźma od zawsze traktuje to bardziej jako klątwę, niż korzyść. (Bo przez to nie ma przyjaciół i jest jej smutno).
— Nie będę się powtarzać — odpowiada złośliwie, rozkoszując się możliwością wypowiedzenia najbardziej irytującej kwestii, jaką człowiek może usłyszeć podczas kłótni. Jaką najbardziej lubią posługiwać się rodzice w każdej sytuacji, nawet jeśli ich dziecko najzwyczajniej w świecie nie dosłyszało, co powiedzieli. — Zresztą, coś mi się nie wydaje, że to ja powinnam przepraszać.
Tutaj akurat posługuje się prawdą, bo dla niej właśnie tak wygląda ta sytuacja: nieznajome przyszło, przestraszyło ją i BUM, nagle wszystkie kible postanowiły wybuchnąć. Nie jej wina. I dlatego właśnie nie zamierza zniżać się do poziomu przepraszającego za wszystko parobka.
W tym problem, bo wiadomo przecież, że dzieciaki z niewyparzoną gębą to najgorszy typ dzieciaków, które można spotkać i dodatkowo nikt nie traktuje ich poważnie, bo są takie małe i głupie, i w ogóle nic nie wiedzą o życiu. Niewychowane, wredne i zawsze wpadające na najgłupsze pomysły tylko przeszkadzają poważnym, dorosłym ludziom w ich spokojnym życiu, a potem kończą jako ci najgorsi pracownicy, których nienawidzą wszyscy koledzy i koleżanki z pracy, bez większego powodu, tak dla zasady. Prawdopodobnie nie będzie to zaskoczeniem, jeśli powiem, że Kuźmę nie obchodzi powszechna opinia dotycząca tępienia jej podobnych dzieci, tarmoszenia ich za uszy i krzyczenia, że rodzice powinni lepiej je wychować. Jej jeszcze nikt nigdy nie wytarmosił za uszy.
Pozwala sobie na największą bezczelność, na jaką jest w stanie sobie pozwolić, będąc smutnym dzieciakiem czyszczącym obozowe kible, co jest porównywalne do niewdzięcznej roboty szambonurka. W teorii powinna pytać o pozwolenie na odezwanie się, zwłaszcza od osoby widocznie starszej (właśnie przed nią stoi) i pochodzącej z lepszej kohorty niż jej (nie jest trudnym spełnić to wymaganie i ponownie: właśnie przed nią stoi).
— ¿En serio? — Półboże wygląda na zawiedzione, ale zawiedzione w specyficzny sposób, bo równocześnie wygląda na wkurwione do granic możliwości, ledwo trzymające się pozorów spokoju. Kuźma nie wie, czy oni siłą powstrzymują się od wywrzeszczenia kolejnego jebnięcia głową w klawiaturę, czy może bardzo chce im się srać, a ona stoi na ich drodze do kibla.
— A można, kurwa, po angielsku?
Nie da sobą pomiatać, nie da się zwodzić słowami, których nie rozumie i nie podda się, bo ktoś będzie śmiać się z jej niewiedzy na temat jakiegoś losowego języka. Nawet jeśli wypowiadane słowa są niesamowicie łatwe to pojęcia bez znania choćby podstaw hiszpańskiego. Ale co innego ma niby odpowiedzieć? Nie, żeby chciała to przyznać na głos, ale już dawno skończyły jej się jakiekolwiek argumenty, o ile je wcześniej miała.
Tak, tutaj naprawdę brakuje tylko wściekłego wymachiwania trzymanym w dłoni klapkiem.

Quinn? 
──── 
 [821 słów: Kuźma otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Elianne — ,,Cherry flavoured conversation"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Ludzie zawsze interesują się tym, co odczuwa druga osoba, bo myślą, że widzą tak wiele (praktycznie wszystko) i ich domysły są poprawne, a podkładanie innych osób pod szablony zachowań przypisanych do danej emocji stanowiło normę, a nie coś dziwnego i raczej niespotykanego (albo przypisywanego osobom ze spektrum autyzmu). Kal posługuje się za to kompletnie innym rozumowaniem, diametralnie inaczej podchodząc do tego typu spraw — jak ktoś będzie chciał mu coś powiedzieć, to mu to powie, a on nie będzie się komuś wpychać w prywatę.
Mimo tego nie jest w stanie winić Elianne za zadawanie pytań (nie wini, ale wciąż odczuwa pewien dyskomfort związany z byciem postawionym w nieszczególnie miłej sytuacji przyciśnięcia go do muru i zmuszenia do odpowiedzenia na pytanie zadane wprost). Koniec końców zniszczył jej ten dzień, a razem z tym pewnie długo planowane wyjście na miasto (czy to można uznać za randkę? Nie, żeby zaczynał popadać w jakąś paranoję, ale tak czysto teoretycznie, ale jak inaczej to nazwać?), nawet jeśli to jego urodziny i to on miał się z nich cieszyć. Spędzić je tak, jak chciał, bawiąc się wręcz przefantastycznie. Przynajmniej spodziewa się, że tego właśnie od niego oczekiwano, a on (jak zwykle zresztą) trochę zawalił, trochę popsuł i… pierwszy raz od dawna zabrakło mu języka w ustach. W sensie dosłownym. Nie wie, co powiedzieć, jak może delikatnie owinąć w jakiś ładny papierek słowa, których nie da się dobrze przedstawić i nieważne, jak on to zrobi, to i tak zostaną źle zrozumiane. O ile nie doda do nich czegoś, czego nie chce dodawać, bo wtedy to dla niego będzie za dużo do zniesienia. Na ten moment.
Najlepiej więc byłoby się nie odzywać (Elianne na pewno z ogromną ekscytacją powitałaby kolejny raz, gdy Kal wybiera ghosting zamiast normalnej rozmowy) i z największą chęcią to właśnie by zrobił — pokręciłby głową, ominął ją i zajął się swoimi sprawami, ale problem w tym, że tak właściwie nie ma zbyt wielu ,,swoich spraw” i zajęcie się nimi byłoby najzwyczajniej w świecie pretekstem do ponurych rozmyślań o swojej sytuacji. Oraz o tym, że Elianne pewnie go nienawidzi, przy okazji dopowie sobie kilka rzeczy, doda wszystkiemu dramaturgii i w ten sposób już nigdy się do nikogo nie odezwie, bo lepiej jest żyć bez ludzi, niż męczyć się z nimi i z ich niezrozumiałymi dla niego motywami.
Albo po prostu powinien przestać udawać przed sobą, że niczego nie rozumie.
Doskonale wie, co się dzieje. I nie podoba mu się to.
— To nie twoja wina — wypowiada proste słowa, które nie dają pożądanego efektu. Wypowiedziane bezbarwnym, znudzonym tonem przybierają inne znaczenie, znaczenie uwagi rzuconej wraz z akompaniamentem machnięcia ręką, niczego ważnego, powiedzianego tylko po to, żeby zostało powiedziane. Widzi to na twarzy Elianne, czuje jej zwątpienie, niepewność, zmartwienie i śladowe ilości irytacji. Obcowanie z taką mieszanką emocji jest dla niego pracą nad maleńkimi płytkami elektrycznymi, gdzie jedno bardziej odczuwalne drgnięcie ręki może sprawić, że przypadkowo przylutuje się niekompatybilne ze sobą elementy. — Serio. To tylko takie moje… taka moja rzecz. Złapałem doła. Miałem zjazd. Nie łączy się to z tobą w żadnym stopniu.
Ona wie, że on kłamie.
On też to bardzo dobrze wie.
— Wiesz, że zawsze możesz mi o wszystkim powiedzieć?
— Wiem.
— I wiesz, że się nie obrażę?
— Wiem.
,,To dlaczego mi tego nie mówisz?”
Cisza zalega pomiędzy nimi, ciężko osiada na ich ramionach i barki Kala mimowolnie trochę uginają się pod jej ciężarem. Rozmowy ewidentnie mu nie wychodzą, nawet te, które miały być miłe, różowe i słodkie. Obcowanie z ludźmi mu nie wychodzi. Nie panuje nad tym, wszystko wymyka mu się z rąk i rozsypuje u stóp, a on nie wie, co robi źle. Może po prostu do siebie nie pasują? Może nie powinien wchodzić w przyjaźń, której nie potrafi utrzymać?
Tylko ile już było przyjaźni, których nie utrzymał?
— To… cześć — żegna się niezręcznie, z rękoma wbitymi w kieszenie płaszcza. Wymuszony uśmiech kontrastuje ze smutnymi oczami. Kal spycha wszystkie odczuwalne bodźce w tył, na boki, żeby zostawić sobie przestrzeń na własne myśli, a nie na bombardujące go emocje, sygnały, żeby się zatrzymał, żeby wszystko na spokojnie wytłumaczył, pogodził się sam ze sobą i nikogo więcej nie martwił. Nie robi tego, oczywiście, że nie robi.
Nagle jedynym, co powstrzymuje go od wrzeszczenia w przestrzeń, staje się ból, który sam sobie sprawia.
Może jednak wrzask nikomu by nie zaszkodził. 

 *

 
— I zamierzasz jej tak unikać? — Tym pytaniem Mischa wyraża szczyt swojego jakiegokolwiek zainteresowania historią Kala (całkowicie zignorowała istotę problemu). — Znowu?
— Znaczy, chodzi o to, że… — Nie dane jest mu dokończyć, bo najwyraźniej Mischa nie chce go nawet słuchać. Nie chce go dłużej słuchać.
— Że odsuwasz od siebie wszystkie osoby, z którymi zaczynasz nawiązywać głębszą relację, chyba że one się do ciebie przykleją i postanowią się nigdy nie odklejać? — Obydwoje wiedzą, że mówi o sobie i z jakiegoś powodu sprawia to, że Kal zaczyna odczuwać wyrzuty sumienia. Gdyby tylko on był winny temu, że najwyraźniej jest aspołecznym wyrzutkiem, który nie potrafi się socjalizować! Zerka na Mischą kątem oka: jeśli jej blade oczy mogłyby wyrażać bezgraniczną złość, to właśnie by to robiły. Pomijając to, że Kal wcale nie potrzebuje oczu, żeby wiedzieć, co czuje Mischa. I że go ocenia, a ta ocena nie wypada dobrze.
— Okej, wiem, wszystko robię źle…
— Bo co, bo boisz się, że jak ktoś cię zobaczy bez makijażu, to nagle cię znienawidzi?
— Jeżeli to miało mnie zaboleć, to muszę cię rozczarować — prycha Kal, lekko podnosząc głos. — Nie rozumiesz, że zanim ludzie dostrzegą we mnie człowieka, to widzą tylko postać wyjętą z magazynu o modzie i mają dokładnie takie same oczekiwania wobec mnie, jak wobec lalki Barbie.
— To ty sobie takie myślenie wbiłeś do głowy, bo nikt normalny nie patrzy na drugiego człowieka w taki sposób. Jesteś jak te wszystkie konie z klapkami na oczach, które patrzą tylko przed siebie i nie widzą żadnej innej drogi — rzuca oskarżycielsko. — Przestań w końcu zgrywać niedostępnego, bo wszystkim się to prędzej czy później znudzi.
— Nie zgrywam niedostępnego.
— To przestań sam kreować się na lalkę i zacznij być człowiekiem.
— Nie pomagasz.
Mischa wzrusza ramionami, zsuwa się na ziemię i ustawia pionki w wyjściowej pozycji na dawno porzuconej planszy.
— Pomogę ci naprawdę, jeśli dasz mi wygrać.
— Nigdy nie zaakceptujesz tego, że po prostu nie potrafisz grać w warcaby. 

  Koniec wątku Kala i Elianne 
───
 [1025 słów: Kal otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia

Od Oriany do Sylvie — ,,Guilty pleasure"

Oriana z jakiegoś powodu nie lubiła wiosny.
Gdyby przyjrzeć się bardziej tej kwestii, to nie sądziła, żeby lubiła jakąkolwiek porę roku. To za zimno, to za ciepło, to za bardzo tak, to za mało tak — nie widziała nigdy żadnego balansu nawet w czymś takim, jak astrologiczne sezony, wybijające z rytmu życie każdego człowieka, którzy przywiązują symboliczne uwagi nawet do tego, czy przez dane trzy miesiące pada (raz na jakiś czas) śnieg, czy jednak (prawie) cały czas świeci słońce.
Jest to też taka pora, gdy jedni ubierają się w płaszcze i szaliki, a drudzy na krótki rękaw, przez co nigdy sama nie wiedziała, co na siebie założyć. Nie miała prawie żadnych ubrań nadających się na ciepłą pogodę, przez co, jak również tym razem, często kończyło się na tym, że czuła się mało komfortowo we własnej skórze.
Chcąc schronić się przed nieśmiałymi jeszcze promieniami słońca, zajęła miejsce w cieniu, na zewnątrz baru — w nocy to miejsce było niczym burzowe serce Nowego Jorku, dając upust młodym osobom, które chciały się trochę zabawić i przestać przejmować na moment światem, ale za dnia samotne siedzenie przy stolikach na dworze jeszcze mogło znaleźć jakieś uzasadnienie. I przede wszystkim, nie należała do grupy osób, które by tu przychodziły nocą.
Zależy oczywiście, którą godzinę jeszcze zaliczamy pod kategorię czasu dziennego, bo bary zazwyczaj otwierały się najwcześniej o piętnastej, a niekiedy nawet osiemnastej. Udało jej się jednak trafić na taki, który dał jej możliwość przesiadywania na tarasie (który i tak był raczej niewielki), gdy było jeszcze jasno, a skusiła ją głównie dość cicha okolica z otwartym widokiem na ludzi. A tak poza tym, miała przerwę między jedną pracą a drugą, gdyż szefostwo postanowiło ustalić jej wyjątkowo niekorzystny grafik, a ta lokalizacja była idealna, aby się po pierwsze, nie spóźnić i szybko trafić do drugiej lokacji, a po drugie, nie tracić wolnego czasu. A nie lubiła, gdy cenny czas uciekał jej z życia na nic nierobieniu.
Kelnerka przyniosła jej ananasowo-pomarańczowy koktajl z kostkami lodu, uśmiechając się promiennie. Oriana podziękowała niezbyt głośno, tylko na sekundę podnosząc wzrok znad kartki. Bezzwłocznie wróciła do kreślenia po zeszycie za pomocą ołówka, podkreślając akurat delikatne, smukłe rysy twarzy. Rysowanie tradycyjnie, na papierze, pozwalało jej trochę bardziej się wczuć — silniej czuła nacisk ołówka między palcami, nawet jeśli grafit zostawiał jej czarne ślady na skórze, a na knykciach robiły się odciski, bo przyciskała go aż zbyt mocno. Na dodatek lubiła, gdy mogła wyraźnie zobaczyć każdy swój poprzedni błąd, gdy poprzednie szkice nie chciały domazać się do końca, tworząc niechlujny, zawiły chaos.
Sposób, w jaki narysowała włosy, nagle wydawał się odbiegać od rzeczywistości. Nie miała żadnego koloru, co prawda, aby odzwierciedlić je dokładnie na papierze, ale dokonała paru poprawek, by były gęstsze i trochę bardziej puszyste. Mogła powiedzieć przynajmniej, że ich kształt, struktura i długość są odwzorowane.
Nienawidziła rysować oczu. Czuła, że nigdy nie oddaje do końca ich głębi i podobnie było w tym przypadku, a nawet nie podobnie, a szczególnie, bo prawdopodobnie nigdy nie mogłaby przenieść na kartkę tego żywego, a jednocześnie kojącego wyrazu niebieskich tęczówek, z których (nawet z bardzo daleka) wylewała się tajemnicza, troskliwa poświata. Pocieniowała górną i dolną wargę w ich pełnej obręczy, stawiając niżej kropkę jako wyraz pieprzyka. Na oślep wzięła do ręki szklankę i wsadziła słomkę do ust, przekrzywiając delikatnie głowę. Może i była do siebie krytyczna, ale potrafiła spojrzeć obiektywnym okiem (jeśli rzeczywiście się da tak zrobić względem własnych tworów) na to, co wychodziło spod jej rąk. Potrafiła zauważyć postęp i nie karała siebie za porażki. Ale gdy tym razem skupiła się na rysunku, dostrzegła coś, do czego wcześniej nie przykładała uwagi.
Z jakiegoś powodu kompletnie nie potrafiła odwzorować jej uśmiechu i to dopiero było czymś, przez co poczuła się zniechęcona. Westchnęła, odkładając szkicownik z otwartymi stronami na stolik, zauważając, jak coraz więcej osób zbiera się w barze. Zawsze przychodzili dwójkami albo grupami. Uderzyło ją znowu niewyjaśnione poczucie odosobnienia — pomimo że doskonale zdawała sobie sprawę, iż nikt nie zwracał na nią uwagi i każdemu latało obok nosa, czy ktoś przychodzi do takiego miejsca z kimś, czy sam. Posiadała tak wysoki poziom samoświadomości społecznej, swojego położenia między ludźmi, że wmawiała sobie nieraz, iż ktoś może się przejmować jej obecnością.
Wypiła napój tak szybko, że zimno przeszło przez jej kręgosłup. Na tyle przesadzona słodycz rozniosła się w tym samym czasie po jej języku, że aż zaczęła się zastanawiać, ile cukru w siebie w tamtej chwili włożyła, a niezbyt się przecież przejmowała takimi rzeczami.
Zostało jej jeszcze trochę czasu, ale zaczęła się już zbierać. Zostawiła napiwek (sama pracowała w tej samej branży, doskonale wiedziała, jak okropna jest to praca i jak dużo daje tak mały gest), zabrała torbę i zarzuciła na ramię kurtkę, którą jeszcze na sobie miała z rana. Przełączyła niechcianą piosenkę, która zaczęła jej grać w słuchawkach.
Dopiero na zakręcie, dwie ulice dalej, zorientowała się, że czegoś jej brakuje. Szukając w głowie zaginionego komponentu, stanęła sparaliżowana, aż nie doszło do niej, że zostawiła jakimś cudem szkicownik — ten sam, durny szkicownik, którego nie spuszczała z oka, jakby było to małe dziecko — na barowym stoliku, który prawdopodobnie już został przez kogoś zajęty.
— No kurwa — wymamrotała do siebie.
Westchnęła przez myśl o potrzebie cofnięcia się, pomimo że było to tak naprawdę kilkadziesiąt metrów i powrót zajmie jej kilka minut, a zostało dużo czasu. Z towarzyszącym jej, palącym w ramiona słońce odwróciła się na pięcie, ale gdy dotarła do stolika, stało się to, czego każdy mógł się spodziewać od samego początku — obiekt jej wcześniejszego dzieła właśnie sprzątał jej stolik i odkrył, że jego, a raczej jej podobizna, magicznie objawiła się jako rysunek zupełnie obcej osoby.
— E, przepraszam — Oriana uśmiechnęła się grzecznie, zwracając na siebie uwagę różowowłosej. — Tak się składa… że to zostawiłam. Już to zabieram, wybacz.
Nie czuła wstydu.
Czuła za to zażenowanie sięgające zenitu i jeszcze dalej.
Często rysowała osoby, które widziała i uznawała za warte uwagi pod względem ich wyglądu. Wprost mówiąc, rysowała tych, którzy w jej oczach byli przyciągający i atrakcyjni bądź posiadali w sobie coś szczególnego. Nie uważała tego za nic złego, ale to był drugi raz, gdy zdarzyło się, że ktoś ją na tym przyłapał — i tym razem był to ktoś zupełnie obcy.
Dopiero gdy druga kobieta po raz pierwszy tego dnia spojrzała swoimi oczami w kolorze chłodnego morza prosto w jej własne, ugryzła się odruchowo w wargę, nie mając pojęcia, co ma zrobić w tej sytuacji. Może jednak była w tym wszystkim odrobina wstydu, lecz czuła wewnętrznie, że jest bardziej onieśmielona.
— To naprawdę hojny napiwek — odparła ze śmiechem kelnerka.
Długie, gęste włosy wpadły na jej twarz, gdy zerwał się mocniej wiosenny wiatr. Odgarnęła je niespiesznym ruchem, zupełnie, jakby wcale nie miała na głowie prawdopodobnie dziesiątek klientów, a jednak z jakiegoś powodu nie wyglądało na to, żeby śpieszyło jej się ze sprzątaniem stolika po samotnym, ananasowym koktajlu.
Orianie zajęło chwilę zrozumienie, że wcale nie chodziło jej o parę dolarów, które zostawiła na stoliku. Chcąc uniknąć zbytnio długiej niezręczności, zamknęła szkicownik i włożyła go do torby (oraz aby pudrowowłosa się tak długo nie wpatrywała w tę jedną stronę).
— Cóż… tak. Dzięki — odparła.
Czy to był w ogóle komplement, czy sobie to wymyśliła? 

Sylvie? 
──── 
 [1169 słów: Oriana otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia i zostaje wskrzeszona ze zmarłych zaraz po rzepakowej yipee!!]