czwartek, 11 grudnia 2025

Od Dahlii CD Luciena i Arnar — „Duchokonie??? Bardzo straszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Nawet nie miała chwili, żeby zaprotestować.
Arnar zniknęło za rogiem, Lucien po chwili również. Zostawili ją przez chwilę samą. Rozglądała się dalej, póki przebywała w tym pokoju.
Hotel oczywiście spełniał wymogi zasad przeciwpożarowych. Gaśnice, klatka schodowa do ewakuacji i przestronne korytarze od razu rzuciły się jej w oczy. Było względnie czysto, chociaż i tak nie spodziewała się żadnych śladów. Jak w ogóle tropi się duchy i wskazuje ich obecność? Nawet na standardy półboskie wydawało się to niemożliwe. Nic nie wydawało się uszkodzone, oprócz psychiki Arnar.
Ot, pokój dla pary. Wąski, z dwoma oknami, Duże łóżko, flankowane przez stoliczki nocne. Sięgnęła po włącznik lampki i nie była ani trochę zaskoczona nagłym promieniem światła atakującym jej oczy. Szafka, naprzeciwko niej telewizor na ścianie. Powoli przekręciła gałkę drzwi od łazienki, nie spodziewając się niczego ekstrawaganckiego.
Nie wierzyła Arnarowi, wątpiła w jego historię i współczuła Lucienowi. Przecież u półbogów koszmary zdarzały się często, te najbardziej irracjonalne częściej niż inne. Kto trafił na dzieci Hypnosa, to wiedział, jak potrafiły utrudnić komuś nieuważnemu życie w obozie. Naprawdę, łatwo było o halucynacje u kogoś, kto dzieli świat na połowy, których granice zacierała Mgła. Potwory? Jasne. Duchy? Daj spokój.
W łazience nie było żadnej zjawy. Nie wyskoczyła z umywalki, nie kryła się w brodziku, nie siedziała na kiblu. Nie bawiła się rozrzuconymi kosmetykami, nie wypiła zawartości szklanej butelki wody mineralnej. Ale za to z zawartością coś z pewnością było nie tak. Przyjrzała się bordowej barwie płynu i potrząsnęła. Wezbrany napój chlupnął, prawie że z oburzeniem, a gdy powąchała go, przekręciła oczami. No tak, słynna przemiana wody w wino. Jakby zjawili się jacyś Ghostbusterzy, to prędzej złapaliby półbogów za magiczne sztuczki. Usiadła na łóżku.
Była jednak zbyt zniecierpliwiona i pobudzona, rozglądała się jeszcze po pokoju, krok za krokiem, dopóki nie uświadomiła sobie, że długo koledzy nie wracali. Kroki umilkły jakiś czas temu, po korytarzu nie rozlegały się żadne dźwięki. Rozmowa, krzyki - nic. Kremowe, monotonne ściany odbijały głucho jakiekolwiek dźwięki, jeżeli jakiś były. Lampy oświetlały tak równomiernie całą przestrzeń, że Dahlia modliła się wręcz o jakiś zepsuty egzemplarz, który by przełamał aurę beznadziei. Już na zawsze w swoim słowniku przygnębienie będzie kojarzyć z tym hotelem.
— Lucien?! Złapałeś już Arnar?! — wykrzyczała.
Spotkała się tylko z ciszą. Nawet nikt nie wychylił się ze swojego pokoju, żeby ją opierdolić za hałasowanie. Nikt nie wychodził. A wydawało się przy recepcji, że całkiem sporo ludzi wynajmuje w San Francisco, w akurat tym hotelu. Zaczęła się denerwować. Dziwaczne sny to jedno, ale gdzie oni, do cholery, są?
Skręcała, tylko po to, żeby uświadomić sobie, że tak nie powinno być. Może to nie pokój był przeklęty? Może cały hotel był spiskiem kolejnej kreatury, która miała beef z bogami? Korytarze wyglądały tak samo, różnica była tylko w dwóch rzeczach.
Pierwsza, windy nie działały.
Druga, wejście a klatkę schodową było zablokowane.
Tym razem niepokój dyktował jej myśli.
Za każdym razem, gdy droga ucieczki była odcinana, wchodziła w tryb bojowy. Tak było tym razem, kiedy nie mogła dostrzec nigdzie Arnar oraz Luciena. W tym momencie zebranie drużyny z powrotem było priorytetem, kolejnym etapem ucieczka z tego cholernego miejsca. Zaczęła biec, dźwięki odbijane od ścian wtórowały, napędzając spiralę lęku. Straciła rachubę, ile razy mijała ten nieszczęsny pokój. Za którymś razem zatrzymała się przy nim.
Cyfry na swoim miejscu na drzwiach, nic nie było ruszone, krajobraz San Francisco się nie zmienił. To dobrze, zakładało to, ze są przy tych samych przecznicach i nikt nie przenosił budynku, na przykład, do Arkansas, w środku niczego. Nie wyglądało również, żeby z butelki z winem ubyło napoju. Rzeczy chłopaków wciąż leżały w tym samym miejscu.
— Jasna cholera.
Usiadła, przy łóżku. Oparła głowę o materac i westchnęła przeciągle. Nie z ulgą, nie z zamiarem szukania jakiegoś ukojenia, bardziej przygotowania się do bitwy. Jak już złapało Arnar podczas snu, to może i ją też. Wtedy przynajmniej uwolni się z tego limbo. Zamknęła oczy, ale była naprężona jak struna, gotowa do ataku.
Miała wrażenie, że mijały godziny.
W pewnym momencie usłyszała tętent. Poderwała błyskawicznie głowę i zastygła, czekając na ruch.
Ludzie spodziewali się często, że przez pasję, jaką miała do koni, reagowała pozytywnie na stukot kopyt. W tym rozumiała Arnar - to był przerażający dźwięk, dudnienie rozstrajało bicie serca, świadomość, że coś na ciebie biegnie. Arnar bało się koni, Dahlia bała się leukrotów, które brzmiały bardzo podobnie, wyłączając charczenie i wycie. Te ostatnie rozbrzmiewały głównie wtedy, kiedy były podekscytowane polowaniem.
Przyczaiła się przy framudze. Jeżeli zobaczy konia, ucieszy się. Jezeli zobaczy leukrota, no cóż, może dostanie zawału. Jednak świadomość, że lepiej by się poczuła, gdyby wiedziałą z czym walczy, popchnęła ją. Powoli wychylała się. W jej głowie mijały długie sekundy, zanim objęła wzrokiem przestrzeń długiego korytarza i ujrzała ducha.
Teraz już na pewno zrozumiała Arnar i współczuła mu, chociaż realizacja tego przyszła zdecydowanie później. Prawie zdusiła pisk i cofnęła się do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Instynktownie chciała zabarykadować drzwi, chociaż wiedziała, że to nie ma sensu. Prędkość, z jaką te duchy się poruszały, była zatrważająca. Wychyliły się ze ściany, uruchamiając każdy protokół paniki u Dahlii. Zamachnęła się z wrzaskiem.
Poczuła, jak ręka przebija kartonową ścianę, a także usłyszała krzyk. Tym razem należał do kogoś innego.
Zmrużyła oczy i uświadomiła sobie, że to było całkowicie realne. Te odłamki ściany, dźwięki, poczucie przebywania w konkretnym miejscu i czasie.
Z ręką w ścianie odwróciła wzrok. Drugi raz serce podskoczyło jej do gardła, kiedy zobaczyła Luciena stojącego przy stoliku nocnym, wpatrującego się w nią z absolutnym zdziwieniem. Tak rozdziawionej twarzy, to i przy akcji z meduzą nie widziała.
— Oh, nie mów mi, że spałam. — Warknęła na niego, ukrywając swoje zawstydzenie.

Arnar gdzie twój koń?
────
[917 słów: Dahlia otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

środa, 10 grudnia 2025

Od Havu — „Wszystko to wina Aleksandra Fleminga”

KILKA LAT TEMU, 3 ROK STUDIÓW

Antybiotyki. Koszmar każdego studenta. Budzisz się w nocy oblany zimnym potem, bo chwilę temu uciekałeś we śnie przed opakowaniem penicyliny. Potem idziesz w strachu na uczelnię, bo nie umiesz nic oprócz tej nieszczęsnej penicyliny; a to przecież nie wystarczy, żeby zdać kolosa.
Próbował w głowie uporządkować swoją wiedzę. Penicyliny… naturalne i półsyntetyczne. Są jeszcze całkowicie syntetyczne, ale na razie się tym nie przejmował. Powtórzy dziesięć minut przed kolokwium o ile zdąży dojechać na uczelnie o dobrym czasie. Wszyscy doskonale wiemy, że komunikacja miejsca bywa zdradliwa szczególnie w momencie, kiedy człowiek się gdzieś spieszy.
Penicylina to naturalny produkt pleśni. Pleśni z rodzaju… jak to było? Nieważne, przecież się nikt nie będzie o to pytać (będzie, ale jeszcze o tym nie wie).
Penicylina benzylowa, podawana dożylnie albo w jakiś inny sposób pozajelitowy (w sumie w jaki inny, jak nie w dożylny?). Następnie mamy penicylinę prokainową, którą również podaje się w sposób pozajelitowy. Z tego, co zdążył przeczytać problemem był sok żołądkowy, który te leki rozkłada.
Została jeszcze penicylina benzatynowa. Jak dobrze, że ma dysleksję i pomyli te nazwy na kolokwium! Benzylowa i benzatynowa! Co następne? Benzyna i benzytyna? Cudowna wiadomość dla dyslektyków, naprawdę!
Ostatnią penicyliną naturalną jest penicylina fenoksymetylowa, którą można już podać doustnie. Cudownie, a to dopiero sam początek antybiotyków beta laktamowych.
Wskoczył do metra, otworzył telefon i zaczął przeglądać notatkę, którą robił od dwóch tygodni. Dwa tygodnie, dwa całe tygodnie, żeby się tego nauczyć. Myślicie, że to wystarczyło? Otóż nie tym i nie kolejnym razem. Zawsze będzie za mało czasu, by nauczyć się dokładnie zagadnień na mikrobiologię.
Penicyliny półsyntetyczne sobie pominął. Miały zbyt skomplikowane nazwy, których teraz nie potrafił dobrze przeczytać w tłumie ludzi. Woli stracić na tym swoje cenne punkty, niż wysilać zmęczony, dyslektyczny mózg.
Najciekawsze są chyba penicyliny o szerokim spektrum działania z inhibitorami beta laktamaz. Inhibitory te blokują działanie bakteryjnych enzymów, które niszczą pierścień beta laktamowy.
Najpopularniejszymi połączeniami jest amoksycylina z kwasem kawulanowym albo piperacyklina z tazobactamem.
Ktoś właśnie na niego wpadł. Mężczyzna z podobnym wieku, najprawdopodobniej student, który też całą drogę wlepiał wzrok w ekran telefonu; ale on w przeciwieństwie do Havu czytał o zagadnieniach z ekonomii.
— Oj, przepraszam — rzucił, spoglądając mimochodem na ekran telefonu rudowłosego. — Matko, powodzenia.
Zbyt wytrącony z równowagi prawie odpowiedział, żeby kupił sobie Unasyn, ale pojazd zdążył dojechać do kolejnej stacji i studenciak znikł mu z oczy. Może tak było lepiej?
Wysiadł dopiero później, otoczony korposzczurami, spieszącymi się do pracy. On w tym tłumie był tylko ziarenkiem, które zaraz upierdoli jednego z ważniejszych kolokwiów na tym roku studiów; a razem z nim pewnie ujebie połowa roku, bo nie ma możliwości, by ktoś miał tak pojemną pamięć i tak nudne życie, żeby codziennie powtarzać antybiotyki.
Pora na najgorszą część. Cefalosporyny. Pięć generacji, z czego każda składa się z kilku antybiotyków o nazwach tak do siebie podobnych, że wystarczy strzelić sobie w łeb.
Pierwsze generacja: cefradyna, cefadroksyl i cefaleksyna. Wszystkie można podać doustnie. W formie szczęśliwych tableteczek, żeby zabić bakterie, które próbują zabić jakiegoś biednego pacjenta.
A gdy pacjent już prawie wącha kwiatki od spodu to można dożylnie albo domięśniowo (właśnie sobie przypomniał o tej opcji) podać cefazolinę.
Druga generacja jest ciekawsza. Doustnie można podać cefuroksym aksetyl. Czymkolwiek jest ten aksetyl, bo dożylnie można podać już sam cefuroksym. Śmieszna sprawa, czyżby aksetyl powodował, że człowiek nie umiera z powodu gorzkiego smaku antybiotyku? Możliwe.
Oprócz tego mamy też cefaklor, który kojarzy mu się z chlorem z jakiegoś dziwnego powodu i cefamandol, brzmiący podobnie do mandoliny, takiego instrumentu, którego chyba nie widział nigdy na oczy, ale wie, jak się nazywa. Śmieszna sprawa znowu.
Osobiście najbardziej nie lubi generacji trzeciej ze względu na najbardziej popierdolone nazwy ze wszystkich pozostałych. Co to znaczy, że jeden nazywa się ceftibutem, to tak, jakby ktoś rzucał w kogoś butem! Cefiksym? Fiksacja? On już jest jak zafiksowany schizofrenik. Całą drogę wlepiony w telefon, byleby nauczyć się jeszcze trochę, chociaż odrobinę na tego nieszczęsnego kolosa.
Ceftriakson. Tak, oczywiście, że chodzi o te aksony w głowach, które Havu już dawno się przepaliły i zdechły od czytania tych nazw. Cefotaksym? Z czym to niby skojarzyć? Z jakimś aksonem, który właśnie przed chwilą rozpłynął się w powietrzu i zakończył swój żywot? A co powiemy na ceftazydym? Czy mowa jest o jakichś żydach, o których jeszcze nie wie, bo spał na wszystkich wykładach?
Pomijając trzecią generację, przejdźmy teraz do czwartej, najlepszej. Cefepim to jedyny przedstawiciel tej rodziny. Niewinny, słodki, uroczy. A jakże śmiercionośny, bo przecież zabija bakterie. Po prostu idealny.
Piąta generacja była chyba najłatwiejsza do zapamiętania, dlatego teraz szybko w głowie powtórzył: ceftarolina, ceftobiprol i ceftolozan.
Cefalosporyny mamy załatwione, pora na monobaktamy, których grupa zawiera tylko jeden pierścień beta laktamowy. Co za przegrywy życiowe, chociaż i tak są w stanie wymordować całkiem duże kolonie bakteryjne.
Aztreonam, to jest on, przedstawiciel antybiotyku z grupy monobaktamów. Dziwna nazwa, ale jakimś cudem ją zapamiętał. Może, dlatego że się do tego zmusza od tygodnia?
Karbapenemy, w końcu coś, co nie zaczyna się na literkę „c”.
Imipenem, doripene, meropenem i ertapenem. Takie sobie czworaczki o imionach niezbyt kreatywnych (ale to dobrze).
Aminoglikozydy. Nie są to już beta laktamy. Ich mechanizm polega na trwałym powiązaniu z podjednostką 30s rybosomu bakteryjnego. Dzielą się też inaczej: na naturalne i półsyntetyczne, czyli podobnie do penicylin.
Nie mają jakichś skomplikowanych nazw, chociaż wciąż ciężko jest je sobie poukładać w głowie. Do naturalnych zaliczamy na przykład streptomycynę, neomycynę lub kanamycynę. Wszystkie mają ten sam człon, więc nie powinno być problemu, prawda? Otóż był problem. I to niemały.
Z półsyntetycznymi jest ten problem, że ludzie od wymyślania nazw byli co najmniej niepoważni. Plazmomycyna. Rozumiemy, że ten antybiotyk zawiera w swojej budowie również plazmę? Co za bezsens. Amikamycyna natomiast kojarzy mu się z tymi pralkami i lodówkami amika. Czy te pralki też grają melodyjkę, gdy skończą robotę? Teraz się będzie nad tym zastanawiać.
Tetracykliny. Nie wie, jak działają, ma to trochę w dupie, ale pamięta, że przykłady to tetracyklina (ja pierdolę, co za kreatywność) i doksycyklina.
Grupa glicyl… glicylcykliny. Przykład to tigecyklina. Nazwa brzmiąca prawie jak tygrys i obawia się, że jeśli na tym kolosie będzie zmuszony podać przykład tej grupy antybiotyków, to napisze tigercyklina zamiast tigercyklina.
Dobra, zostawiając te dywagację — mamy jeszcze sporo do powtórzenia! Havu całą drogę szedł wybitnie wolno, by na pewno doczytać notatkę do samego końca.
Makrolidy i ketolidy. Jezu, tragedia, one się dzielą na ilość węgli w łańcuchu, a on za cholerę tego nie pamięta. Może tylko za przykład podać erytromycynę, bo nazwa jest podobna do erytrocytów i pewnie ich dotyczy, ale kto to wie?
Linkozamidy, oto są i one! Linkomycyna i klindamycyna, to jak te lesbijki z serialu wicked, co nie? Czy one są w ogóle lesbijkami?
Oksazolidynony. Nazwa tak okropna, że pozostało sobie wydłubać oczy, naprawdę. Jedyny plus to taki, że mają ten sam człon, więc łatwiej to zapamiętać.
Linezolid, tedizolid (o, to jak miś, co nie?), posizolid (nie dłub w nosie boś nie posię) i redezolid.
Glikopeptydy są fajne, bo antybiotyki już kojarzy z jakichś innych zajęć. Wankomycyna, bardzo popularna swoją drogą i jakiś randomowy teikoplanina, której nazwa wywodzi się chyba od plamienia, bo od czego innego?
Lipoglikopeptydy. Kiedy to się wreszcie skończy? Dlaczego jest na przykładzie dziewiątym z siedemnastu?
Dalbawancyna (czyżby antybiotyk robił daba?), oritamycyna (a to chyba jakiś ornitolog) i telawancyna.
Im dłużej to czytam, tym bardziej się zastanawia nad wyborem swoich studiów.
Cykliczne lipopeptydy, które zapewne mają budowę cykliczną, jak sama nazwa mówi, ale nazwy potrafią kłamać, więc lepiej nie będzie się na tym skupiać. W każdym razie w tej grupie zapamiętać miał tylko jeden przykład: deptomycyna. Zdeptałby ją bardzo chętnie tu i teraz, ale nie może, bo się trochę spieszy.
Chinolony. Kolejna grupa, która też ma jakieś generacje, które ma w dupie po generacjach cefalosporyn. Nawet nie chce mu się tego powtarzać. Pamięta tylko ciprofloksacynę, bo brzmi jak cipa.
Polimyksyny ma jednego przestawiciela. Kolistynę. Pewnie jest kolista.
Idąc tak wgapiony w telefon, potknął się o krawężnik. Dzieciak, który go mijał, zaśmiał się na cały głos. Havu w myślach życzył mu, żeby zaraził się wąglikiem.
Ansamycyny. Przykłady tak do siebie podobne, że aż rzygać się chce. Rifampicyna i rifaksymina. Kiedy to cierpienie się skończy? Pewnie nigdy.
Sulfonamidy są dosyć proste. Kotrimoksazol. Okej, dosyć proste to przesadzone stwierdzenie. Przejdźmy lepiej dalej, do kolejnej grupy, która nazywa się nitromidazole. Je już łatwiej zapamiętać, bo idzie to w ten sposób: metronidazol, tynimidazol, ornidazol i nimorazol.
Znalazł się już przed wejściem na uczelnie. Na chwilę uniósł wzrok, poprawił jedną ręką włosy i wszedł do środka. Zostały mu jeszcze trzy grupy do powtórzenia. Ostatnie i będzie wolny (nie będzie).
Nitrofuryny, czyli jedyny przedstawiciel nazywający się nitrofurantoiną. Fusydyny, które też są proste, jak chuj o poranku: kwas fusydowy.
Ostatnia grupa. Ostatnia, najostatniejsza. Fenikole i przykład chloramfenikol.
Koniec. Skończył powtarzać pięć minut przed kolokwium, które koniec końców i tak ujebał. Czy było warto powtarzać w metrze i w drodze na uczelnie? Zdecydowanie nie. Czy zrobi to znowu? Zdecydowanie tak.

────
[1465 słów: Havu otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 4 grudnia 2025

Od Elianne CD Doriana — „Sherlock Holmes ale inaczej”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Eli częściowo rozmyślała nad tym, czy świnka morska aby na pewno nie przenosi pod pazurkami jakiegoś paskudnego choróbska. Jej pozostała uwaga skupiała się na pytaniu, czy ten dziwny facet musi wiecznie zachodzić jej drogę w najbardziej krytycznych momentach. Albo po prostu był irytującym gościem, który wiecznie wtyka nos w nie swoje sprawy i zatruwa wszystkim życie. Raczej obstawiała to drugie. Co wcale nie zmieniało faktu, że pomimo jej pokaźnych pokładów cierpliwości, z każdym kolejnym spotkaniem irytował ją coraz bardziej.
Przez parę chwil patrzyła śwince w oczy. Ot, siedziała sobie na trawie, co chwilę marszczyła nosek i chyba niewiele sobie robiła z kapiącej z pyska Terminatora śliny. Elianne rozważała, czy byłaby w stanie ją dogonić, jeśli teraz rzuciłaby się do biegu. Szanse były marne. Zaczęła przegrzebywać kieszenie, ale znalazła tam tylko paragon i cukierek. Nic, co zechciałaby zjeść świnka. W końcu przyklęknęła, czując jak rosa przemaka jej przez spodnie na kolanach i wyciągnęła ręce w kierunku zwierzątka.
— Cip cip, taka słodka świnka, no chodź tutaj — zaszczebiotała, lekko potrząsającym ułożonymi w koszyczek dłońmi, jakby miała tam przysmaki.
Nie miała pojęcia, jak się woła świnki morskie. Mogła mieć tyle nadzieję, że zwierzątko też tego nie wie.
— Co ty robisz? Dlaczego nie-
— Cicho. Wołam ją po dobroci.
Gdzieś za jej plecami rozległo się poirytowane westchnięcie. Doskonale czuła, że Dorian jest zmęczony, zirytowany i pewnie chciał by już wrócić do swoich zajęć. Zupełnie jak ona! Po prostu nie chciała patrzeć, jak Terminator zagryza Matyldę na śmierć, co pewnie by się stało, gdyby chcieli pójść na łatwiznę.
— No, Matylda, hop, hop. Szybciutko. Chodź, to dam ci coś dobrego.
Eli gadała tak do świnki, aż ta podniosła swoją puszystą dupę z trawy i zrobiła kilka drobnych kroczków w jej kierunku. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie.
— Widzisz? Działa! — szepnęła z entuzjazmem.
Radość nie trwała zbyt długo, bo Terminator najwidoczniej też był podekscytowany. Wydał z siebie dźwięk będący czymś pomiędzy szczeknięciem a skomleniem, na co świnka niemal podskoczyła i biegem ruszyła w przeciwnym kierunku.
— Cholera jasna — mruknęła pod nosem Elianne, podrywając się z trawy.
Matylda na szczęście nie wbiegła do łazienek (Eli naprawdę nie chciała się czołgać po bogowie wiedzą w czym umazanej podłodze), tylko dała nura w rosnące za budynkiem krzaki. Dziewczyna złapała za ramię Doriana, który puścił Terminatora. Pies wyrwał się do przodu, ryjąc nosem po ziemi, bo rude futerko świnki łatwo zginęło wśród kolorowych liści.
— Jesteś pewien, że nie możemy tego zgłosić? — zapytała, szukając mniej zarośniętego przejścia. — Uważaj na gałęzie — dodała.
Krzewy nie były szczególnie gęste, ale chyba miały ciernie. Eli z frustracją próbowała przedrzeć się przez nie tak, żeby się nie pokaleczyć.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — uciął uparcie Dorian, rękami odtrącając gałązki, które mu się nawinęły.
Eli westchnęła i wepchnęła się w nieco mniej zakrzaczony zakątek, gdzie mignął jej ogon Terminatora. Na szczęście wielki ogar był trudniejszy do zgubienia, niż gryzoń.
— Teraz to ona może być wszędzie. Albo już w ogóle jej tu nie ma — powiedziała z frustracją Eli, czując, jak coś drapie ją po policzku.
Musiała trafić na jeden z kolców, bo kiedy przetarła twarz wierzchem dłoni, roztarła po skórze odrobinę krwi. Cholerne zielsko. Syknęła z irytacją i zatrzymała się po kilku krokach.
— Wcale nie musimy przedzierać się przez te chaszcze. Terminator sam ją znajdzie — zauważył dość trafnie Dorian. Zatrzymał się, kiedy przestał słyszeć gałązki pękające pod butami Elianne.
— I pewnie ją zje — burknęła pod nosem Eli.
— Nie zje. Chyba.
— Chyba robi dużą różnicę. — Rozejrzała się ze zrezygnowaniem po otaczających ich dookoła, identycznych krzewach. — Dobra, wychodzimy. Siedzenie tutaj nie ma sensu. Chodźmy… Tamtędy.
Złapała Doriana za ramię i wyprowadziła ich - jak miała nadzieję - tą samą drogą, którą tutaj weszli. Jeszcze tylko kilka chwil spędzonych wśród wkurwiających krzaków i znaleźli się z powrotem na wolnej przestrzeni. No, oprócz tego, że teraz niemal przylegali plecami do ścian latryn. Cudowne otoczenie.
— A może to naprawdę jest tylko zwykła świnka morska? — bąknęła w końcu, rozglądając się za Terminatorem, którego nie było ani widać, ani słychać.
Dorian prychnął pod nosem.
— Jak cholera. To potwór, nie zwierzę.
— A jednak wygląda całkiem jak zwierzątko. Ale chyba warto sprawdzić.
Nie minęła nawet minuta, gdy od strony krzewów rozległy się odgłosy godne słonia przedzierającego się przez las, a po chwili tuż przed nimi wyhamował Terminator, niemal ryjąc zadem o trawę. W pysku trzymał coś co było bardzo futrzaste, bardzo obślinione i bardzo piszczące. Matylda chyba nie była w swojej najlepszej torbie, za to pies był z siebie cholernie dumny. Tak zawzięcie merdał ogonem, że z każdym jego uderzeniem o ziemię rozlegało się głuche stuknięcie.
— Dobry piesek — powiedziała Eli z uśmiechem, klepiąc ogara po głowie.
Dziwna rzecz do powiedzenia stworzeniu, które dosłownie urwało się z piekła, ale Terminatorowi to najwidoczniej nie przeszkadzało. Eli nie wiedziała, czy bardziej cieszy się z tego, że pies znalazł Matyldę, czy że nie podrzucił im jej ciałka pod nogi. Pomimo wszystko, chyba bardziej cieszyła się z tej pierwszej informacji. Miała dość biegania po całym obozie, a jej sweterek już był poprzetykany miniaturowymi gałązkami.
— No i co my mamy z nią teraz zrobić, jak nie oddać Vergilowi?


Dorian?
────
[827 słów: Elianne otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Erin do Setha — „Dumb ways to die”

— Do czternastu razy sztuka… — Seth skrzywił się, kiedy kolejna wypuszczona przez Erin strzała ledwo musnęła prowizoryczną tarczę i wbiła się w ziemię metr dalej. — No to do piętnastu.
— Sam mnie tu zaciągnąłeś — wymownie wzruszyła ramionami. — Mówiłam, że to nie przyniesie żadnych rezultatów — spojrzała na syna Eris wzrokiem mówiącym "ostrzegałam". Od zawsze nienawidziła łucznictwa i była marnym ogniwem w tej dyscyplinie.
Chłopak jedynie oparł czoło na dłoni i pokręcił głową z widoczną rezygnacją. Erin odłożyła łuk na ziemię i poszła posprzątać chybione strzały. Wkładając je do kołczanu, połowa z nich wysypała się obok.
— Jakim cudem ty przeżyłaś szesnaście lat? Jako Półbóg? Regularnie trenując? I nie złamałaś przy tym karku ani nic takiego?
— Sama się zastanawiam — odpowiedziała, zarzucając sobie kołczan na ramię i wstając z ziemi. — Nie no, zazwyczaj nie jest ze mną aż tak źle. Wiesz, jakby mi nie szło z bronią to mam magię i glany. I złamałam, ale nie kark, tylko rękę. Dwa razy.
Seth przewrócił ironicznie oczami, nie pytając o szczegóły i z rękoma w kieszeni bluzy skierował się za Erin do zbrojowni, by zostawić tam łuk. Dziewczyna przymknęła na chwilę oko, bo zbliżające się ku zachodowi słońce świeciło jakby na złość prosto w twarz dziewczyny. Nic nie widziała.
— Uważaj! — Usłyszała zza pleców. Zatrzymała się gwałtownie, oglądając się na kolegę, który wpatrywał się w ziemię tuż przed Erin. Podążyła za wzrokiem rudowłosego. Na trawie siedziała, przyciskając nogi do klatki piersiowej niewielka driada, wpatrując się błagalnie w górę mokrymi od łez oczami. Erin przykucnęła przed stworzeniem, pytając czule, co się stało.
— Gniazdo z ptaszkami spadło z d—drzewa, a ono jest za wysokie… — Zrobiła pauzę na otarcie oczu. — I nie dam rady go tam d—dać…
— Hej, pomożemy ci — Erin spojrzała na Setha, który chętnie lub niechętnie pokiwał głową. Ale to nieistotne czy chłopakowi się chciało, czy nie, i tak pomogą driadzie w potrzebie.
Istotka podniosła się nieco bardziej rozpogodzona i poprowadziła Półbogów w kierunku lasu. Oby nie musieli zapuszczać się w jego głąb. Dziewczyna nie miała ochoty na potencjalną walkę z potworami.
A jednak. Szli już dobre kilka minut, przedzierając między coraz gęściej rosnącymi drzewami, a piskląt wciąż nie było nawet słychać. Erin skupiła się przede wszystkim na patrzeniu pod nogi i podtrzymywaniu niewielkiego światełka, które pojawiło się na jej dłoni. Seth wyglądał, jakby wszystkie jego zmysły były na najwyższym alercie. I dobrze, potrzeba przynajmniej jednej kompetentnej osoby, która nie potknie się o pierwszy lepszy korzeń. Driada (która nie podała swojego imienia) manewrowała zwinnie w gąszczu, nadając grupie relatywnie szybkie tempo. W pewnym momencie zatrzymała się, wskazując na ściółkę przy korzeniach ledwo zauważalnie wyższego od innych drzewa jesionu.
— To tutaj — obróciła się do dwójki herosów. Erin podeszła ostrożnie do gniazda, w którym rzeczywiście znajdowały się malutkie ptaszki. Na szczęście żaden nie wyglądał na poszkodowanego upadkiem.
— Na jakiej wysokości było gniazdo?
— Wysoko! Prawie przy szczycie.
Seth i Erin jednocześnie unieśli wzrok.
— Nie piszę się na to — odezwała się pierwsza. — Mogę unieść gniazdo i wszystkie pisklęta po kolei do góry, ale nie sądzę, że stabilnie siądzie. I na pewno nie wchodzę.
— No co ty nie powiesz. Nie mam ochoty nikogo nosić do infirmerii, już wolę chodzić po drzewach. Mniejsze jest prawdopodobieństwo, że ja spadnę.
Erin prychnęła. Seth podszedł do drzewa, poszukując wygodnego miejsca do zaczęcia wspinaczki. Wywołał tym niezadowolone spojrzenie driady, jednak nie odezwała się ani słowem wiedząc, że ciężko o inne rozwiązanie. Zaczął powoli piąć się w górę, wspomagając się wystającymi gałęziami. Utknął na pewnej wysokości.
— Trochę po lewej! — Erin krzyknęła z dołu, widząc grubszą gałąź, o którą Seth mógł oprzeć nogę. Zrozumiał przekaz, postawił nogę w dobrym miejscu i ruszył dalej w górę. Kiedy dotarł na wskazaną przez driadę wysokość, Erin posłała gniazdo ostrożnie w górę za pomocą zaklęcia lewitacji. Trafiło w ręce Setha, który stabilnie ułożył je na gałęzi. W międzyczasie córka Hekate po kolei unosiła pisklaki, by rudowłosy mógł umieścić je w gnieździe.
— Leci ostatni! — Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Koncentracja na zaklęciu i używanie go kilka razy z rzędu nie były może szczytem trudności, jednak wymagały trochę energii.
— Oopsie, chyba mamy problem — chłopak wskazał w niebo. Między gałęziami drzew można było dostrzec ptasią matkę zmierzającą w ich kierunku.
— Prędzej ty masz problem, złaź stamtąd! — Erin krzyknęła, kiedy Seth był już w drodze na dół. Schodził z drzewa tą samą trasą, którą dostał się na górę, tylko mniej ostrożnie by zyskać na czasie.
— Uwaga! — Głos chłopaka zabrzmiał sekundę przed tym, jak twardo wylądował na ziemi.
— Miałeś nie spadać — Erin z założonymi rękami popatrzyła na niego z góry.
— Skoczyłem, nie spadłem.
Dziewczyna pomogła mu podnieść się z ziemi, prawie sama lądując przy tym na leśnej ściółce.
— Dziękuję! — Oboje odwrócili się w stronę głosu driady, która machała im zza krzaka, po czym zniknęła w cieniu drzew.
— Chodźmy już stąd. Ciemno się robi — zaproponowała Erin, rozświetlając w dłoni niewielki płomień.
— Cii — Seth przyłożył palec do ust. — Słyszałaś to?


Seth?
────
[798 słów: Erin otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Mikołaja CD Setha — „Ty jesteś rudziejszy”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Postaram się — potwierdził słowa chłopaka. Nie zginąć - dodał w myślach.
Powolnym krokiem wszedł na arenę, kierując się za swoim towarzyszem na wybrane przez niego, wolne miejsce. Usiłował przypomnieć sobie wszystko co pamiętał z treningów. Mimo, że starał się ich nie omijać, miał wrażenie, że cała wiedza uleciała mu z głowy. Tak naprawdę jedynym treningiem, który w ostatnim czasie ominął, były właśnie walki z partnerem. No ale przecież nie mogło być tak źle.
Stanął w niedalekiej odległości od chłopaka i zaczął przyglądać się jego broni. Sztylet ładnie układał się w dłoni rudowłosego. Wydawał się tak wygodny i lekki, że ważący niecały kilogram krótki miecz Mikołaja, wydał mu się przez chwilę okropnie ciężki. Sztylet był jednak krótszy, co oznaczało, że Mikołaj mógł próbować nadrabiać swoje kiepskie umiejętności zachowaniem odpowiedniego dystansu, skupiając się na unikach. Nie powinno być to tak trudne. No chyba, że Seth miał dłuższe o trzydzieści centymetrów ręce, ale tej opcji raczej nie brał pod uwagę.
Wziął głęboki oddech, czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie chłopaka. Obok nich zaczęły rozbrzmiewać pierwsze uderzenia metalem o metal, a prowadzący przechadzał się między parami, obserwując walki. Słońce odbiło się w klindze sztyletu chłopaka, gdy ten podniósł go w gotowości.
— Zaczynamy? — spytał w końcu.
— Chyba tak — odparł Mikołaj, poprawiając uchwyt na mieczu.
Starał się skupić na walce tak bardzo, jak tylko potrafił. Przypominał sobie zamachy wykonywane na sucho i uderzanie mieczem w treningowe kukły. Nie żeby w tej chwili je wykorzystywał. Starał się raczej parować zamachy chłopaka, odpychając je, a czasami ich unikał. Raczej nie przechodził do ofensywy. Szczęk metalu rozlegał się między nimi, zagłuszając wszystkie odgłosy dochodzące z innych stron. A może to umysł Mikołaja je zagłuszał, skupiając wszystkie jego zmysły na walce?
Nawet nie szło mu najgorzej. A przynajmniej tak się mu wydawało, bo Seth na początku nie dawał z siebie wszystkiego, prawdopodobnie chcą wyczuć umiejętności partnera. A może z lenistwa? To wiedział tylko on sam, ale niezależnie od powodu, Mikołaj był mu za to wdzięczny. Gdyby rudowłosy był jego prawdziwym przeciwnikiem, prawdopodobnie nie byłoby tak przyjemnie, a on skończyłby martwy, albo przynajmniej poważnie ranny. Teraz jednak o tym nie myślał. Za prawdziwy sukces uznał to, że nie dostał jeszcze ostrzem przeciwnika po palcach, tak jak jakiś czas temu, gdy źle ocenił odległość. Na szczęście skończyło się wtedy siniakiem. Od tego czasu Mikołaj naprawdę doceniał stępione brzegi treningowych broni.
Kilka razy próbował atakować, ale przeważnie kończyło się to zwinnymi unikami Setha. Raz było dobrze, ale sam się zawahał, gdy przypadkiem znalazł się za blisko partnera, a w wyobraźni zobaczył jak miecz ląduje w jego oku. Oczywiście nie było to w tej sytuacji możliwe, ale chwila zawahania wystarczyła, aby sztylet bez większego problemu go uderzył. Po raz kolejny dziękował zasadom obozowym, że nie była to prawdziwa, ostra broń.
Wyprostował się na chwilę, opuszczając miecz, aby wziąć kilka spokojnych oddechów. Nie podobało mu się, że jego przeciwnik nie wygląda na nawet w połowie tak zmęczonego jak on. Trochę miał już dość machania mieczem we wszystkie kierunki, próbując przewidzieć kolejne ataki. Starał się jednak tego po sobie nie okazywać. Był gotowy do kontynuowania pojedynku w każdej chwili, gdy tylko chłopak tego zechce. Spojrzał na twarz partnera, który wciąż patrzył na niego takim samym, niechętnym i niezadowolonym spojrzeniem. Miał przeczucie, że zaraz zostanie wyśmiany. A wtedy pewnie obieca poprawę, a następnie skompromituje się jeszcze bardziej, popełniając jeszcze głupszy błąd. Rzucił jeszcze raz okiem na pugio i zaśmiał się w myślach. Przecież w teorii mając dłuższą broń, to on powinien mieć przewagę, nie? Musiał wiele nadrobić…


Seth?
────
[578 słów: Mikołaj otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

sobota, 29 listopada 2025

Od Dantego CD Dahlii i Ishy — „Podróż przez kręgi piekieł”

Poprzednie opowiadanie

LATO

W pierwszej chwili chciałem uciec. Wstać i wyjść, nie myśląc o tym, czy komuś się coś stanie. W drugiej jednak chwili pomyślałem, że to byłoby wybitnie głupie i zapewne zostałbym znienawidzony już na zawsze. W takim wypadku postanowiłem dalej siedzieć na swoim miejscu.
Mieszałem w szklance plastikową słomką. Napój, który wcześniej wyglądał naprawdę ładnie, został zniszczony; bita śmietana wymieszała się z truskawkową, gęstą cieczą, tworząc na powierzchni obraz rozpaczy.
Na ziemię poleciało parę talerzy (tak przynajmniej mi się wydawało), które rozbiły się z przerażającym trzaskiem. Spiąłem zestresowany ramiona, przyjmując od razu pozycję obronną. Siedząca naprzeciwko mnie Daniella… Da… Dominica? zmarszczyła brwi i zerknęła na moją drogą koleżankę Isabellę.
— Ładny dzień, prawda?
Uśmiechnąłem się szeroko, chcąc ukryć swoją niepewność. Myślałem też, że w ten sposób może rozluźnię atmosferę i przestane się bać o własne życie.
— Co?
— No, ładny dzień… jak ty. — Puściłem oczko w stronę Ingrid. Ekspedientka sklepu z pluszakami prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi. — Złość piękności szkodzi.
Podniosła się ze swojego siedzenia, uprzednio rzuciwszy kartą menu na stół. Na jej twarzy zagościły rumieńce, które raczej nie były winą wstydu tylko czystej złości.
— Nie wiem jak wy, ale ja stąd wychodzę.
Widziałem, jak zaczyna się obracać. Spokojnie, próbując uspokoić własne nerwy.
Kiedy zbliżała się do drzwi, coś znowu trzasnęło. Był to tak cichy odgłos, że wiedziałem, że to nasz koniec. Że teraz, w tej właśnie chwili, coś obrzydliwie strasznego otwiera drzwi od kuchni i zaczyna węszyć w powietrzu.
Wręcz słyszałem miękkie kroki potwora. Oczami wyobraźni nawet widziałem jego świecące oczy, czarne futro i kły gotowe, by odgryźć mi głowę.
— Wstawaj.
Nie miałem czasu zaprotestować. Wyższa kobieta złapała mnie pod ramię i pociągnęła w stronę wyjścia.
— Hej, he he, poczekaj. — Próbowałem się wyślizgnąć z ucisku, ale wtedy chwyciła mnie jeszcze mocniej, znacznie pewniej, niż przed momentem. — Wiesz, ogólnie to jestem dosyć delikatny, no i wiesz… możesz mnie tak nie trzymać?
Puściła mnie, dopiero kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Któryś przechodzeń spojrzał na nas ze zdegustowaniem. Pożegnałem go środkowym palcem, krzycząc, żeby się odpierdolił. Dlaczego to zawsze są mężczyźni?
Poprawiłem pogniecioną koszulę. Daniella miała szczęście, że nie rozciągnęła mi materiału. To przecież kosztowało dużo pieniędzy. Nawet nie pamiętam ile dokładnie, ale na pewno więcej, niż mogłoby mi się wydawać.
— Proponuję przejść się do kawiarni.
Isabella westchnęła. Przetarła twarz otwartą dłonią.
— Ja podziękuję.
— Ależ nalegam, piękna pani.
Zamachnęła się, żeby mnie uderzyć. Ledwo udało mi się to uniknąć.
— Okej! Chciałbym się czegoś napić, dobra?
— Przed chwilą piłeś…
— Chciałbym się napić czegoś ładnego — wtrąciłem się, przerywając Danielli. — Ci tutaj — Wskazałem na szyld wiszący nad nami — mają okropną bitą śmietanę. Wiesz, jak to wyglądało? Jak gówno! Nie będę pijać takich rzeczy.
Odwróciłem się teatralnie na pięcie.
— A znam dobrą kawiarnię, gdzie serwują naprawdę pyszne kawy. I ciasta.
 
Zarzuciłem nogę na nogę. Oparłem się łokciem o niewielki stolik i wbiłem wzrok w kartę menu. Widziałem wiele interesujących pozycji i na nic nie mogłem się zdecydować.
— Ej, Darcy, wolałabyś czekoladę na gorąco czy może coś mniej słodkiego?
— Mam wybierać za ciebie?
— Myślę, że masz dobry gust. — Popchnąłem kartę w jej kierunku. Plastikowy bloczek poleciał po stoliku i prawie odleciał na drugi koniec sali.
Kobieta przyjrzała się dostępnym daniom, mruknęła pod nosem, ale w końcu zdecydowała mi się pomóc:
— Gorąca czekolada. Wyglądasz, jakbyś lubił takie rzeczy.
Nie mogę powiedzieć, że nie zgadła. Nie byłem teraz chętny na takie słodkości, bo gorąca czekolada jest napojem strasznie słodkim, wręcz przesłodzonym, a chwilę wcześniej bałem się, że jakaś krwiożercza bestia rozerwie nas na kawałki.
— Szybciej.
Zaczęła pospieszać mnie Isabella. Patrzyła na mnie spode łba z założonymi rękoma na piersi. Na twarzy kobiety, a właściwie na jej czole, widniała głęboka zmarszczka, sugerująca, że prędzej czy później znowu spróbuje mnie uderzyć.
— Oj, no! Daj mi się nacieszyć.
— Czym? Tylko ty się cieszysz, że z nami tutaj siedzisz. Myślisz, że chcę tutaj być? Siedzę tu tylko ze względu na bezpieczeństwo.
Zignorowałem to. Nie potrzebowałem psuć sobie humoru. I znowu się stresować czymś, co nie istniało i było wytworem tylko mojej szaleńczej wyobraźni.
Zawołałem kelnerkę i poprosiłem o czekoladę. Zemdliło mnie na myśl, że będę musiał to wypić, ale chciałem zdobyć zaufanie kobiety, z którą niedawno piłem. Wydawała mi się interesująca. Jak niezbadane głębiny oceanu, czy jak się mówi na takich tajemniczych ludzi.
Kiedy na stole pojawiły się nasze zamówienia, od razu otworzyłem usta, by coś powiedzieć. Przerwał mi niestety niezidentyfikowany warkot. Poczułem, jak włosy jeżą mi się na rękach. Z niepokojem zaglądnąłem kobietom w oczy. Nie wyglądały, jakby słyszały to samo, co ja.
— Wierzycie w duchy?
Isabella odstawiła kawę z hukiem na stolik.
— Kurwa, gościu. — Wzięła chusteczkę leżącą obok i wytarła usta. — Kim ty jesteś?
Warczące stworzenie przestało się odzywać. Na chwilę zapanowała cisza. Słyszałem tylko, jak obsługująca nas przed chwilą kelnerka zaczęła zbierać filiżanki ze stolika obok. Jej ruchy zdawały się nienaturalnie miękkie i powolne. Jakby wcale… nie była człowiekiem.
To chyba nie był mój dzień. Zdecydowanie nie był to mój dzień.
Mrugnąłem. Tylko tyle wystarczyło, żeby nagle przed nami wyrósł przerażający stwór. Był tak wielki, że rzucał cień na nasz stolik. Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Chyba mdlałem.
— Hej… wiecie…
Chciałem dokończyć „on nas śledził”, ale wtedy potwór rzucił czymś o stół. Wszystko, co trzymaliśmy na drewnianym stoliku, rozsypało się, rozlazło, ogólnie zostało zniszczone i wręcz zrównane z ziemią. Podniosłem się z siedzenia i z przerażeniem zacząłem szukać wyjścia. Nie patrzyłem na Danielle ani Isabellę. Interesowała mnie znowu moja własna dupa, co było co najmniej nie na miejscu, ale od wielu lat walczyłem o życie i nie chciałem go teraz tracić.
Drzwi wyjściowe były zablokowane. Potwór chyba wiedział, że będziemy chcieli wyjść tak samo, jak weszliśmy, więc zastawił je krzesłami i stołami. Nie wiem, czy ktokolwiek z naszej trójki miałby tyle siły, by to poprzesuwać. Niewiele myśląc, pobiegłem na zaplecze. Na suficie wisiał znak wskazujący drogę ewakuacyjną.
— Dante?!
Usłyszałem krzyk za swoimi plecami, ale nawet te wrzaski nie sprawiły, że się zatrzymałem.
Dobiegłem do drzwi wyjściowych na zapleczu. Naturalnie wyglądały na zamknięte, ale gdy je popchnąłem… zamek przeskoczył. Wypadłem na zewnątrz, potykając się o własne buty.
Chwilę później dobiegła do mnie jedna kobieta, a potem następna. Obie zatrzasnęły za sobą duże, czarne drzwi.
— Chciałeś nas zabić?!
Pracownica sklepu złapała mnie za koszulę i przyciągnęła do siebie. Strasznie dyszała. Pot ściekał jej kropelkami po czole.
— Hej, spokojnie, to pewnie był jakiś pijany chłop. Ćpun. Wiecie, czasem się tak zdarza.
Odsunąłem się tak, by zachować bezpieczną odległość między nimi. Nie chciałem wychodzić na wariata. Dopiero co się poznaliśmy. Nie muszą słuchać o czymś, co tylko ja widzę. One pewnie uciekały przed agresywnym, naćpanym chłopem, a ja próbowałem uniknąć śmierci z łap okropnego potwora. Tak pewnie to wyglądało.
— Może… spotkamy się jutro? — Uśmiechnąłem się najszerzej, jak tylko potrafiłem.

schizofrenik ma schizofrenie
────
[1104 słowa: Dante otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Raine CD Filemona — „Grzybiarze wcale nie są lepsi od Karyn“

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Raine ma wrażenie, że mężczyzna chyba niekoniecznie go lubi i bardzo prawdopodobne, że to przypuszczenie jest prawdą. Przynajmniej wykazał się tym minimum zaangażowania i przyjął pieczarki, więc chociaż w tym przypadku zachował się jak zupełnie normalny człowiek, który mógłby zostać wzięty za kogoś, kogo Raine rzeczywiście zna (i za kogoś, komu heros przynosi grzyby mniej więcej raz na tydzień). Co prawda, półbóg nie był przekonany do tego prezentu z bardzo prostego powodu — wybieranie go było jak wybieranie idealnych czekoladek dla kogoś, kogo się w ogóle nie zna. W takim scenariuszu każdy wie, że Merci są dość uniwersalnym prezentem, bo nawet jeśli ktoś nienawidzi czekoladek marcepanowych albo nugatowych, to i tak znajdzie tam coś dla siebie. Podobnie jest właśnie z pieczarkami. To chyba najbardziej neutralne grzyby, jakie można komuś podarować i spotkać się z całkiem zadowalającą reakcją, co jest w stanie zrekompensować cały trud szukania prezentu, zwłaszcza że taka porządnych pieczarek siatka to kosztuje nawet więcej niż pudełko czekoladek, jeśli patrzy się na jakość grzybów, a Raine zdecydowanie zwraca na to uwagę. Gdyby nie zwracał, nie mógłby nazwać się prawdziwym miłośnikiem grzybów, a co za tym idzie — straciłby całą swoją osobowość.
– Proszę pana! – krzyczy, zanim mężczyzna wsiądzie na rower (to całkiem nietypowy środek transportu wśród dorosłych Amerykanów, ale on najwyraźniej lubi być oryginalny (jakby nie można tego stwierdzić po jego wyglądzie i kolorze włosów)). Okularnik odwraca się i rzuca Raine znużone spojrzenie, które z pewnością nikogo nie zachęciłoby do kontynuacji rozmowy, ale heros jest trochę inny i wcale nie łapie aluzji, że biedny pracownik banku nie chce mieć z nim nic więcej do czynienia. – Jak się pan nazywa?
– Nie mów tak do mnie, nie jestem stary – prycha facet, zamiast powiedzieć, jak ma na imię. – I do niczego nie potrzebujesz mojego imienia.
– A jakbym chciał wysłać pa- ci pocztówkę z podziękowaniem za wstawienie się za mną, żebym mógł wziąć kredyt na moje grzyby, to na czyje imię mam ją wysłać? – kombinuje Raine, nie zdając sobie sprawy, jak głupio i nielogicznie to wszystko wypada.
– Musisz znać adres, żeby mi coś wysłać – zwraca mu uwagę mężczyzna, siłując się z kłódką blokującą dostęp do jego roweru. Widocznie ceni sobie bezpieczeństwo jego sprzętu, zapewne ze względu na coraz bardziej wzrastającą w Stanach Zjednoczonych popularność rowerów.
– To adres też mi możesz dać, oczywiście jeśli chcesz – oferuje zadowolony, że wreszcie dochodzą do porozumienia. Jakby jeszcze do czegokolwiek dochodzili, to byłoby dobrze. – Ja jestem Raine – dodaje z uśmiechem, bo zdaje sobie sprawę, że może on nie chce mu się przedstawić z bardzo prostego powodu — wciąż nie zna imienia podejrzanego dzieciaka-grzybiarza, więc może nie chcieć zdradzić swojego. W ten sposób Raine naprawia swoje socjalne faux pas i z szerokim uśmiechem czeka, aż mężczyzna wreszcie mu odpowie.
– Super – mówi (to z pewnością nie jest jego imieniem), nareszcie odpiąwszy rower od płotu. Przez chwilę przekłada reklamówkę z pieczarkami z ręki do ręki, chyba nie mogąc zdecydować się, gdzie właściwie chce ją położyć i jak ma zamiar przetransportować siatkę pełną grzybów aż do swojego domu, jadąc na rowerze.
– Możesz ją zawiesić na kierownicy – uczynnie proponuje Raine, święcie przekonany o byciu bardzo pomocnym obywatelem San Francisco. – Nie są takie ciężkie, żeby ci ją przeważyć i tak dalej, a nic im się nie powinno stać, dopóki się nie przewrócisz, a nie wyglądasz na kogoś, kto często się przewraca. W tych oficjalnych spodniach i koszuli, o to mi chodzi, wiesz. I okulary by ci się pewnie połamały, ogólnie tragedia, więc raczej potrafisz zachować równowagę.
– Mówiłem, że masz stąd spadać.
– Myślałem, że się tylko ze mną droczysz – odpowiada ze smutkiem i równie smutno kopie zagubiony na krzywym chodniku kamyczek. On bardzo smutno postanawia wpaść do jego crocsów przez jedną z dziur i Raine zostaje przez niego zmuszony do balansowania na jednej nodze, żeby jakoś go wyciągnąć z buta. W tym czasie mężczyzna obserwuje go kątem oka, z jakiegoś powodu wciąż nie odjeżdżając spod budynku banku, choć tak bardzo zarzekał się, że nie chce mieć nic wspólnego z Raine. Ciekawa osobistość.
– Ty w ogóle trafisz do domu? – pyta, ale bez śladu zmartwienia. Raczej… Raine nie jest w stanie wyciągnąć wiele z jego tonu, który jest równocześnie obojętny, sfrustrowany i zimny, jakby sam nie wiedział, jaki tak naprawdę chce być.
– A czemu nie?
– Bo wydajesz się… nieważne – rezygnuje z dalszego tłumaczenia i bez żadnego gestu pożegnania wsiada na rower, rzeczywiście powiesiwszy reklamówkę z pieczarkami na kierownicy.
Raine natychmiast przełącza tryb w swoich corcsach na ten szybki i biegnie tuż za facetem, sam zaskoczony swoją determinacją (która po niektórych jego znajomościach nie powinna być niczym szokującym).
– Ej, ale serio, tylko o imię pytam!
– Żeby mnie zapisać w jakimś Death Nocie? – prycha mężczyzna, przyspieszając. Raine naprawdę musi się wysilić, żeby móc za nim nadążyć.
– Nie mam pojęcia, co to! – wrzeszczy, ale z jakiegoś powodu bardzo cieszy go informacja o tym, że czegoś nie wie. – Widzisz?! Mamy tyle wspólnych tematów do rozmowy!
Facet jeszcze coś odpowiada, ale Raine zostaje tak bardzo w tyle, że nie jest w stanie rozróżnić jego słów. Przez moment stoi na ulicy i dyszy ciężko, zastanawiając się, czy mężczyzna tylko zgrywał niedostępnego, czy rzeczywiście tak bardzo go nienawidzi po tym ich jedynym spotkaniu (nie licząc rozmowy telefonicznej) i wręczeniu mu pieczarek. Raine starał się być miły, do jasnego grzyba! Po czym spotyka go takie pożegnanie, ba, to nawet nie jest pożegnanie, bo nie padło żadne ze słów kluczy ani nie został mu obdarowany ani jeden gest uznawany przez społeczeństwo jako zamiennik prostych słów „do zobaczenia”.
Niepewny dalszego rozwoju wydarzeń, Raine postanawia po prostu wrócić do domu. Pociesza go jedynie fakt, że wie, gdzie pracuje bardzo tajemniczy niebieskowłosy mężczyzna, który wcale nie wygląda tak oryginalnie, że będzie wyróżniał się na każdej ulicy. Jeśli mieszka gdzieś w tej dzielnicy, to Raine może go spotkać nawet w najbliższym sklepie, w którym będzie robiło zakupy w najbliższym tygodniu. Jak to mawiają, wszystko jest możliwe.

Tak jak się spodziewał, prędzej czy później znowu musieli na siebie trafić. Bynajmniej nie przez to, że Raine stał się jakimś stalkerem przemiłego pracownika banku, samo oskarżenie grzybiarza o coś takiego byłoby dla niego ciosem poniżej pasa. Raine akurat znajduje się na ulicy, po prostu, na chodniku w najzwyczajniejszy dzień zwyczajnego Amerykanina i wcale nie ma w plecaku nowej grzybni (jest to noworodek boczniaka ostrygowatego i tym razem Aster tego nie wyrzuci, przynajmniej takie są założenia) ani jakiegoś innego rodzaju grzybów, które ma zamiar ugotować na obiad (kurki). Jego pięknego obrazu stereotypowego autystycznego dziecka dopełnia milion przypinek z wizerunkami grzybów oraz breloczki muchomorów i prawdziwków, które dzwonią przy każdym jego kroku.
Z tym właśnie dzwonieniem podbiega do swojego ulubionego bankiera, który powoli lawiruje rowerem między przechodniami, bo na jezdni prędzej zostałby przejechany, niż sam przejechałby pięć metrów.
– Dzień dobry! – krzyczy wesoło. Mężczyzna udaje, że ani go nie widzi, ani nie słyszy. – Jak ci mija dzień?
– Czego ty ode mnie chcesz – sucho oznajmia facet, bo nie można powiedzieć, że to jest pytanie. – Masz już kredyt, masz wszystko, czego potrzebujesz. Po co ci jakikolwiek kontakt ze mną?
– A musi mi być do czegoś potrzebny? – pyta z uśmiechem, który chyba tylko denerwuje pracownika banku (Raine pozostaje nieświadomy tego, że nie jest dobry w zdobywaniu przyjaciół i naprawdę wychodzi na dziwnego stalkera). – Wiesz, zawsze możesz mieć takie wsparcie we mnie i tak dalej – oferuje, chociaż trudno jest oczekiwać jakiejkolwiek pomocy od niewyglądającego na stabilnego psychicznie dzieciaka. – Jakby cię jakiś potwór zaatakował na ulicy czy coś, to wystarczy, że do mnie zadzwonisz!! Dlatego wydaje mi się, że bardzo dobrym pomysłem będzie wymienienie się numerami… Ja powiedziałem coś nie tak? – pyta zmartwiony, bo zauważa, że usłyszawszy jego słowa, mężczyzna momentalnie krzywi się jeszcze bardziej, niż zazwyczaj i ten wyraz twarzy jakby przyczepia się do jego twarzy. Trochę zdezorientowany Raine marszczy brwi. Nie wyczuwa żadnych nieprawidłowości w ciele mężczyzny, więc nie może obarczyć winą nagłego i ostrego bólu brzucha czy innej migreny.
Może on naprawdę nie chce nawet widzieć Raine. Byłoby to co najmniej smutne.


Filemon?
────
[1300 słów: Raine otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Od Luciena CD Dahlii i Arnar — „Duchokonie??? Bardzo straszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Lucien przyłożył kartę do czytnika. Drzwi z cichym strzyknięciem dały znak, że można je otworzyć. Z niechęcią pchnął je i wszedł do środka, spoglądając kątem oka na Dahlię, która z zaciekawieniem próbowała zajrzeć do niewielkiego pokoju i na Arnar, który z całych sił próbował ukryć swoje przerażenie.
Lucien potarł dłonie o siebie i pstryknął włącznik światła, bo nie chciał dodatkowo straszyć partnera siedzeniem po ciemku w pomieszczeniu, które uważał za nawiedzone.
— To zaczyna się nocą — powiedział, usiadłszy na dużym łóżku. Drewniane belki zaskrzypiały, kiedy obok dosiadła się Dahlia. Była na tyle wysoka, że w porównaniu do syna Dionizosa wyglądała jak mutant. — Nie wiem, czy teraz coś… usłyszymy.
Arnar stał pod ścianą, nerwowo wyłamując palce.
— Tak, nocą — powiedział, chcąc potwierdzić słowa partnera. — Wtedy słyszę konie. Jakby tutaj kiedyś była stajnia, rozumiecie?
Lucien przewrócił oczami.
— Arnar, już ci mówiłem, że to hotel. Myślisz, że ktoś w środku miasta stawiałby stajnię?
— A czemu nie? — obruszył się. Palce miał już prawie sine od ciągłego strzelania stawami. — Może te… nie wiem ile lat temu, nie uważałem za bardzo na historii, tutaj mieściła się jakaś wioska. I w tej wiosce mieli dużo koni.
Dahlia wstała i podeszła do małego okna. Poprawiła zasłony i wyjrzała na zewnątrz.
— Jesteś pewne, że dobrze sypiasz? — zapytała, nie patrząc na Arnar. Nie chciała go dodatkowo stresować. Jeszcze chwila, a się połamie, bo wciąż nie potrafił się odkleić od własnych palców. — Czasem jest tak, że ze zmęczenia zaczynasz słyszeć i widzieć dziwne rzeczy.
— Dahlia — przerwał jej. — Wiesz, że duchy istnieją, prawda?
— No, mitologicznie…
— To nie mów, że to wina mojego niewyspania!
Westchnęła. Lucien westchnął zaraz po niej i przetarł twarz dłonią. Był chyba znacznie bardziej niewyspany, niż Arnar, bo to on budził się przez nerwowo rzucającego się po łóżku partnera.
— Powinniśmy wrócić tutaj nocą — mruknął. — Możemy w tym czasie… pozwiedzać?
Patrzył z nadzieją na Dahlię, wręcz prosząc tym spojrzeniem o to, by ich stąd zabrała. Im dłużej tutaj przebywali, nawet w dzień, tym bardziej Arnar czuł się paranoicznie.
— Mogę wam pokazać parę ładnych rzeczy, jeśli to pomoże.
Lucien chciałby ją wyściskać, ale chyba sobie to daruje, bo nawet nie sięgnąłby do jej ramion. Mógłby co najwyżej wyprzytulać nogi kobiety.
 
Dahlia wyprowadziła ich do centrum. Wysokie budynki były identyczne, jak te w Nowym Jorku, więc Lucien nie wiedział, co dokładnie ma podziwiać i co jest warte uwagi. Arnar za to zachowywał się jak dzieciak na wycieczce szkolnej; zadawał masę pytań, zaczepiał Dahlię właściwie non stop i zwracał uwagę na mało interesujące budowle. Dla Luciena było to urocze.
Dahlia zatrzymała się przed budką z goframi. Spojrzała na swoich przybłędów i zanim zdążyła otworzyć usta, Arnar z zachwytem wypalił:
— Jezu, gofry! Jak ja dawno nie jadłem gofrów!
— W sumie, też bym zjadł.
Nie czekając na Dahlię, ich osobistą przewodniczkę, podeszli zamówić sobie po słodyczy. Lucien wybrał coś z owocami, bo nie miał ochoty na czekoladę, a Arnar… wziął najnudniejszego gofra, jakiego można było sobie wyobrazić. Nie zdecydował się nawet na cukier puder.
— Nie chciałeś jakiegoś sosu?
— Co? Nie. — Pokręcił głową. — Wolę takie.
Lucien odpuścił sobie dyskusję i wgryzł się w swojego gofra z masą truskawek.
— Jak skończycie jeść, to chciałabym was zabrać muzeum.
— Muzeum? Dlaczego akurat tam? — Syn Dionizosa spojrzał na Dahlię zza swojego wielkiego gofra.
Arnar wytarł ubrudzony bitą śmietaną nos Luciena.
— Nie chcę mi się was zabierać do tego słynnego parku. Trzeba tam dojechać, a muzeum jest bliżej. Możemy się na to umówić jutro.
Miała rację. Nikomu z nich nie chciałoby się jechać na drugi koniec miasta tylko dla tego parku. Na dodatek zaraz miałoby się zrobić ciemno. Do pokoju musieli wrócić jeszcze dzisiaj i to o takiej godzinie, kiedy zaczynały się końskie odgłosy, o których tak zawzięcie opowiadał Arnar.
 
— Lubisz sztukę, Dahlia?
Kobieta zerknęła na Luciena. Stali przed jednym z większych obrazów, bez słowa wpatrując się w coś, co miało przedstawiać bitwę końską (wszędzie te konie).
— Jest odprężająca — przyznała. — Czasem fajnie jest popatrzeć na czyjeś dzieła i zastanowić się, co mogły przedstawiać.
— Prawda — zgodził się z heroską.
Znów zamilkli, dalej patrząc na ten sam obraz. Na szaleńczo gnające konie. Wyglądały, jakby zostały zamrożone. Zamknięte w czasie, którego nie można wznowić. Było w tym coś przerażającego, może niepojącego i im dłużej Lucien wbijał wzrok w ich kopyta albo zęby, tym bardziej sam zaczynał się obawiać tych stworzeń. Może Arnar miał trochę racji?
— Zaraz będzie się robiło ciemno.
Poskoczył przestraszony nagłym przerwaniem ciszy. Dahlia uśmiechnęła się kącikiem ust, rozbawiona tą reakcją, chociaż nie miała w planach straszyć młodszego od siebie chłopaka.
— Gdzie jest Arnar?
— Tutaj! — Przyszedł jak na wezwanie z wielkim uśmiechem na twarzy. — Patrzyłem na inne obrazy. — Wzruszył ramionami. Rozbawienie zniknęło z jeno twarzy w momencie, kiedy spojrzał na dzieło, przy którym stała Dahlia z Lucienem. — Czemu wszędzie widzę konie?
— Och, to… to przypadek. — Lucien złapał Arnar za dłoń. Mocno ją ścisnął i odciągnął w inną stronę. — Wracamy do domu. Znaczy pokoju.
Arnar skrzywiło się jeszcze bardziej. Właściwie skrzywiło się tak bardzo, że momentalnie postarzał się o czterdzieści lat.
— Nie, nie, spokojnie. — Pogładził jeno dłoń Lucien. — Dahlia nam pomoże, pamiętasz? Konie znikną. Nie skrzywdzą cię.
Ale Arnar w to nie wierzyło. Konie nie dawały mu spać. To przerażające rżenie i stukot kopyt odbijało się echem w jeno głowie.
Całą drogę powrotną trząsł się jak galareta. Nogi miało jak z waty. Uśmiech nawet na sekundę nie chciał wrócić na twarz byłego grupowego. Tak przestraszony nie był… chyba właściwie nigdy. Lucien też jeszcze nie widział jejgo w takim stanie i szczerze się martwił o jeno dobrostan.
— Czuję konia — powiedział jeszcze przed drzwiami. — Czuję dużo koni.
Nie chciał wejść do środka, kiedy Lucien znowu odblokował wejście.
— Ja na was poczekam.
— Chcesz spać na korytarzu?
— Nie chcę słyszeć tego konia po prostu, okej?
Cofnął się o dwa kroki. Skrzyżował ręce na piersi i tak stał, patrząc na Dahlię i Luciena.
— A co jeśli to się uaktywnia na twój widok, hm? Chodź tu! — Próbował złapać Arnar za rękę, ale ten zaczął uciekać. Po prostu.
Pobiegł na drugi koniec korytarza, a Lucien rzucił się za nim, krzycząc, żeby się uspokoił i przestał wydzierać, bo ludzie w sąsiednich pokojach chcą spać.
— Jak tu nie wrócisz, to przebiorę się za konia!
— Przestań!
— To się zatrzymaj!
— Nie!!!

arnar stuj
────
[1016 słów: Lucien otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

środa, 26 listopada 2025

Od Kuźmy CD Ricky'ego — „I was thinking… Maybe you and I should partner up?”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Nie martwi się. Albo przynajmniej próbuje sobie wmówić, że wcale się nie martwi. Ani o Ricky'ego, ani o kogokolwiek innego, zresztą nikogo innego wartego martwienia się aktualnie nie ma w jej okolicy. Jest kompletnie niezależną dziewczyną i nie zwraca najmniejszej uwagi na to, że wreszcie ktoś interesuje się nią na tyle, żeby nawet zaprosić ją do (prawdopodobnie mającego efekt śmiertelny) skosztowania ugotowanego przez siebie dania (liczy się gest). W głowie czasem przypadkiem nazywała Ricky'ego „przyjacielem”, bo tak jakoś naturalnie przychodziło jej to na myśl. Z drugiej strony, chyba nie powinna mówić o przyjaźni w przypadku osoby, która:
a) wzięła ją na jakże przyjemny spacer w poszukiwaniu grzybów (tak zwane grzybobranie) tylko przez to, że bała się ciemności i potrzebowała kogoś, kto potrzyma ją za rękę, co i tak skończyło się na praktycznym pozbawieniu Kuźmy palców,
b) próbowała namówić ją do zjedzenia niekoniecznie jadalnego sosu, który wcześniej nie przeszedł żadnego zakończonego pozytywnie testu bezpieczeństwa.
Może pokusiłaby się o stwierdzenie, że Ricky po prostu ukazuje swoją przyjaźń i przywiązanie do ludzi w bardzo specyficzny sposób, a jako że zazwyczaj utrzymywała, że lubi ludzi oryginalnych, to chyba powinno jej się to podobać. Takie myślenie byłoby nader logiczne, bo przecież chłopiec jest osobą… Kuźma nie szczędziłaby w słowach i po prostu powiedziała, że jest dziwakiem i wariatem, a nie że jest oryginalny, i ona już nie wie, czemu w ogóle się z nim zadaje i po co spędza z nim czas (pomija to, że kiedyś, bardzo dawno temu i na pewno nie teraz, Ricky w jej imponował). Jej jedyną korzyścią znajomości z nim jest darmowy pobyt w ambulatorium oraz rola opiekunki przedszkolaka (będąc znacznie młodszą od owego przedszkolaka), którą piastuje już od dłuższego czasu, a tego raczej nie zalicza się do przyjemności.
– Musi boleć? – pyta Ricky żałosnym tonem, wpatrując się w Kuźmę tymi swoimi ogromnymi, pełnymi smutku oczami. Wolałaby dostrzec w nich więcej zafascynowania możliwością przeprowadzenia paru eksperymentów. Może nie przez niego, a na nim, ale każdemu czasem przyda się jakaś odmiana.
– Powinieneś się cieszyć – stwierdza, nie planując zmienić swojej niezłomnej postawy surowej nauczycielki od matematyki (ledwo powstrzymuje się od powiedzenia, że się doigrał i ma to, na co zasłużył). – W końcu to prawie jak bycie królikiem doświadczalnym jakiegoś naukowca. To pewnie też boli.
– Ale to JA jestem naukowcem! – kontrargumentuje Ricky, choć już trochę mniej zdeterminowanym tonem. Może argument o doświadczeniu, jak to jest, gdy przeprowadza się na nim eksperymenty, wpłynął na niego tak, jak Kuźma oczekiwała, że wpłynie. Jednak do niego trzeba mieć specyficzne podejście, które, ku swojemu zaskoczeniu, dziewczynka zaczyna powoli odnajdywać.
– Jesteś co najwyżej idiotą – mamrocze Kuźma, jakby jeszcze przed chwilą nie wypatrywała na jego ciele śladów fioletowych zmian skórnych lub zestresowana nie czekała na pojawienie się opuchlizny na jego szyi. W głowie miała już milion scenariuszy z rzucającym się z bólu Rikcym, z mdlejącym Rickym, z duszącym się Rickym… Chciałaby wyrzucić z głowy te wszystkie głupie emocje, które pojawiają się w jej głowie chyba po raz pierwszy i ani trochę się jej to nie podoba.
Ricky przenosi swój błagalny wzrok z Kuźmy na Cherry, która wydaje się również podejmować grę dziewczynki. Ledwo widoczny uśmiech błąka się na jej ustach, gdy krzyżuje ramiona na piersi i stwierdza, że, niestety, trzeba będzie przeprowadzić bolesne testy i możliwe, że będzie zmuszona do przeprowadzenia pełnej diagnostyki, pewnie też sięgnie po skalpel. Ricky chyba nawet nie wie, o co się tutaj rozchodzi, ale w miarę tłumaczenia przez Cherry kolejnych kroków swojego zakrawającego o tortury przedsięwzięcia, chłopiec okropnie blednie, a strach jest bardziej niż widoczne na jego twarzy — pewnie tak musiał wyglądać, gdy byli razem w tamtej ciemnej jaskini. Albo wtedy wyglądał jeszcze gorzej, ale Kuźma była zbyt zajęta tamtymi przeklętymi chmurkami, żeby skupiać się na tym, na jak przerażonego wygląda Ricky. Dziewczynka z trudem powstrzymuje się przed pogorszeniem jego stanu swoimi mocami, byłoby to coś w stylu złośliwego pstryczka w nos w jej wykonaniu.
– Potem możliwe, że trzeba będzie ci dać jakieś zastrzyki albo czopki… ale pewnie się z tego wykaraskasz jakoś – kończy Cherry i zapraszającym gestem pokazuje Ricky'emu pustą leżankę, która pewnie wygląda dla niego jak łoże tortur. Tak wygląda też dla Kuźmy, mimo że tylko słuchała o tym, co ma się stać jej koledze (i zresztą nie wierzy, że ostatatecznie Cherry posunie się do najdalszych i najstraszniejszych wymienionych środków, bez przesady).
Chłopiec się nie sprzeciwia, bo już chyba stracił całą nadzieję na wyjście z tej sytuacji w jednym kawałku. Mamrocze coś o tym, żeby jego organy przeznaczyć na cele naukowe w przypadku, jeśli ich zabiegi się nie powiodą, po czym zatrzymuje się, jakby sobie o czymś przypomniał. Podbiega do Kuźmy, która już chciała usiąść sobie w kącie ambulatorium, kładzie dłonie na jej ramionach i konspiracyjnym szeptem zaczyna mówić:
– Okej, tylko tobie w tym pomieszczeniu ufam na tyle, żeby ci to powiedzieć. Słuchaj uważnie, bo będziesz musiała to powtórzyć notariuszowi w przypadku najgorszego… najgorszego wypadku, rozumiesz przecież. Okej. To będzie mój testament i naprawdę musisz się skupić, bo nie chcę, żeby coś z mojego majątku zostało roztrwonione. Zaczynając od mojego sprzętu chemicznego, to chciałbym, żeby został przekazany—
– Ricky, proszę tu podejść! – woła Cherry, a jej głos jest trochę zniekształcony przez maseczkę, którą zdążyła już nałożyć na twarz. – Nie będę wiecznie na ciebie czekać!
– Dobra, dobra, już! – odwrzaskuje Ricky, zdecydowanie za głośno jak na przestrzeń, w której się znajdują. – Kuźma, ja cię proszę, ty mnie znasz dość dobrze, prawda? Gdzieś w notatkach chyba mam wersję 1.087 mojego testamentu, wprowadź tam tylko parę poprawek, nie wiem, dopisz tam siebie i swojego psa, nie wiem, czy masz psa, ale chciałem ci przekazać ostatnie zapasy grzybów, które zebraliśmy i jedną czwartą mojej kolekcji kart pokemonów, i jeden z moich układów okresowych, ten fioletowy magnetyczny, okej? Pamiętasz? Okej, dobra, to tyle, tak to powinno być okej, napisz na dole, że to będzie wersja 1.088 i będzie w porządku, potrafisz pewnie naśladować moje pismo, prawda?
Kuźma, która z całych sił stara nie zdradzić po sobie, jak bardzo jej ten monolog nie interesuje, kiwa głową z największym zainteresowaniem, jakie jest w stanie wyrazić zwykłym pokiwaniem głową. Ricky klepie ją po ramionach ze łzami w oczach. Prawie tak, jakby zaproponowała mu ostatniego papierosa przed pójściem na stryczek po zostaniu skazanym na śmierć. Pewnie poprosiłby o coś innego albo zapytałby, czy nie miałaby przy sobie innej firmy, która by mu bardziej odpowiadała, a potem zwymiotowałby fioletowymi grzybkami, które zjadł parę miesięcy temu i od tego czasu żerowały na jego układzie pokarmowym, rosnąc sobie tam w najlepsze.
Zalicza to do najmniej realnych rzeczy, które kiedykolwiek przyszły jej do głowy i zajmuje bardzo niewygodne miejsce na obrotowym taborecie w kącie ambulatorium, tuż przy biurku jednej z pielęgniarek. Panuje na nim tak zwany zorganizowany rozgardiasz i Kuźma wie, że jeżeli ruszy choćby jeden z dokumentów, to osoba, do której to wszystko należy nigdy niczego nie odnajdzie, bo tylko ona ma zakodowane w pamięci, gdzie co odłożyła. Na samym wierzchu widać książkę z zapisanymi osobami, które śmiały zabrać stąd jakieś leki i Kuźma pozwala sobie ją otworzyć. Co ciekawe, ciągle pojawiają się tam te same imiona. Albo ktoś nie zauważył, że mają w obozie parę osób uzależnionych od spożywania lekarstw, albo po prostu musiały zażywać jakieś leki regularnie (co wydawaje się bardziej prawdopodobną opcją). Tylko skąd Obóz w ogóle brał leki? Ktoś musiał co jakiś czas polecieć na pegazie do pobliskiej apteki („JA NIE CHCĘ IGŁY”), obrabować ją i przywieźć wszystko do ambulatorium („CHERRY PRZESTAŃ TO JEST ZIMNE”), żeby potem porozdawać wszystko nieświadomym tego przekrętu legionistom? („AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA”)
Zanurzona w swoich myślach, próbuje ignorować cierpiętnicze jęki Ricky'ego, któremu Cherry pewnie mierzy temperaturę najstraszniej wyglądającym termometrem, który udało jej się wygrzebać z pudeł na zapleczu. Z pewnością jest okropnie stary i to dlatego wygląda jak narzędzie tortur. Ewentualnie to taki mały termometr z żabką dla dzieci, żeby nie bały się włożyć sobie pod pachę czegoś, co jak rozbiją zatruje nie tylko ich rodzinę, ale też całe osiedle (o czym była przekonana Kuźma, gdy w wieku pięciu lat po raz pierwszy mogła zacisnąć swoje dłonie na termometrze rtęciowym i od razu została ostrzeżona o najbardziej prawdopodobny konsekwencjach tak nieodpowiedzialnej decyzji powierzenia jej tego przedmiotu).

Czeka na Ricky'ego tak długo, że zdążyła przejrzeć księgę wydanych leków aż do momentu, w którym próbowała wybłagać Elianne o jakieś leki nasenne, a ona dała jej tamto ziołowe gówno, które tak pomogło, że aż nic się nie zmieniło (oprócz całonocnego poczucia, że jej palce pachną psią karmą przez samo dotykanie tamtych tableteczek). Potem Kuźma unikała nie tylko ambulatorium, ale też samej Elianne, której sam widok niemiłosiernie ją irytował. Na całe szczęście, zanim zaczęła na nowo roztrząsać tamtą sytuację, zza zasłonek wyłania się Ricky, który wygląda, jakby doświadczył przed chwilą co najmniej czterech wojen światowych, ataku lwów morskich i wykąpania się w gorącym asfalcie. Zaraz za nim wychodzi Cherry, żeby wyrzucić gumowe rękawiczki i maseczkę do pobliskiego kosza na śmieci, po czym oznajmić wesoło:
– U kolegi wszystko w najlepszym porządku.
Kuźma niemal widzi, jak na końcu jej wypowiedzi widnieje: „:)”.
– Ja już… ja już nigdy więcej nawet… nawet już nie wiem co… – stwierdza Ricky i zarówno Kuźma, jak i Cherry wiedzą, że on jeszcze wiele razy nawet, a poza tym on totalnie wie, co.
– Teraz macie to stąd wziąć i jak najszybciej zutylizować. – Centurionka wskazuje na grzybowy sos, który powoli zaczyna przeżerać się na wskroś talerza. – Tak, żeby nam nie zanieczyścić obozowego ekosystemu. Wymyślicie coś, ja w to wierzę – dodaje na widok bardzo niechętnej i równie zdegustowanej miny Kuźmy.
– Ja się nie znam na ekologii – broni się dziewczynka, ale Ricky już pocieszająco klepie ją po ramieniu.
– Mam w baraku książkę o ochronie środowiska! – oznajmia radośnie.
– Przepraszam, daj mi chwilę na uderzenie się otwartą dłonią w czoło.
– Widzisz, kolega ci pomoże. – Uśmiech Cherry nagle wydaje się Kuźmie zadziwiająco nieprzyjazny.
– Mówiłam już, że cię nienawidzę? – zwraca się do Ricky'ego i wreszcie podnosi się ze swojego obrotowego taboretu. – A jeszcze bardziej nienawidzę tych twoich grzybów.
– Ej! Zranisz ich uczucia!
Kuźma chyba nie ma już na to wszystko siły.


Przedszkolaku?
────
[1638 słów: Kuźma otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]

Od Inez CD Vex — „To nie wandalizm to kameralna posiadówka!!!”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Inez bardzo chciała jakoś poprowadzić rozmowę z Vex, jednak te wydawało się jej niechętne do jakiejkolwiek komunikacji. Dziewczyna nie potrafiła jednak zrozumieć, dlaczego w takim razie w ogóle do niej podeszło i postanowiła poprowadzić… no właśnie, gdzie? Tego też nie wiedziała, bo fioletowowłose nic nie chce jej powiedzieć! Mimo tego postanowiła uszanować niechęć do jakiejkolwiek konwersacji i gdy została zagłuszona po swojej drugiej cieawostce, postanowiła się na razie nie odzywać. Szła tylko za Vex obserwując niebo i od czasu do czasu ludzi, którzy byli w oddali. Inez myślała nawet przez chwilę, że widzi Kuźmę, a w jej głowie narodził się pomysł podejścia do córki Pavora jednak było to niemożliwe. To znaczy, może nie tyle co niemożliwe, ale nie chciała być teraz niemiła w stosunku do Vex.
W końcu gdy doszli do miejsca docelowego, słowa niższej osoby stojącej przed nią nieco zbiły Velez z tropu. Spojrzała na swoje ręce, w której trzymała puszkę farby w spreju i patrzyła się na to chyba zbyt długo, bo usłyszała ponownie głos Vex:
– Co? Zachowujesz się jakbyś nigdy farby nie widziała. A może pierwszy raz widzisz kolor czerwony? Chociaż on powinien być Ci akurat znany córko Arcus. Jak zresztą każdy inny.
Inez spojrzała ponownie na dziecko Marsa, które właśnie wstrząsneło farbą. Dopiero gdy Vex zaczęło podchodzić do ściany, jakby w czarnowłosej coś się obudziło. Panicznie zestresowana tym co Vex chyba chce zrobić podbiegła ku niejmu i cbhcwyciła za jejgo ramię.
– Zwariowałoś? A co jak nas złapią? – Szepcząc drugie pytanie rozglądnęła się nerwowo wokoło jakby ktoś miał tam być. To znaczy, nie było to niemożliwe, ale raczej nie znajdowali się w miejscu kompletnie nieuczęszczanym przez ludzi.
– I? – Vex uniosło brew, ówcześnie strzepując dłoń Inez ze swojego ramienia. Ha! Nie sądziło, że Inez będzie się czegoś takiego bać. Jak widać naprawdę nie można oceniać ludzi przez wygląd. – Myślałom, że kiedyś już próbowałaś czegoś takiego.
– Oczywiście, że nie! Czemu miałabym?
Gdy zadała to pytanie, dopiero po chwili zdała sobie sprawę jak głupio brzmi. Przecież wie czemu Vex tak myślało! Ludzie zawsze tak myślą! Ale to nie jej wina, że lubi się wyróżniać wyglądowo! Może jest częściowo punkiem, a trochę metalem, ale to nie oznacza, że popiera wandalizm. Inaczej by było, gdyby znajdowali się w jakimś opuszczonym budynkiem, albo pod nieużywanym mostem, ale nie w obozie!
– Vex, słuchaj, to nie jest najlepsze miejsce do takich rzeczy. To powinien być jakiś opuszczony budynek, most, szpital psychiatryczny! Nie Obóz Jupiter. Wiesz jak będziemy mieli przesrane gdy ktokolwiek się dowie!
– Czyli jednak masz jakieś pojęcie na ten temat. – Vex uśmiechnęło się chytrze, a tym razem to Inez wydała z siebie zmęczone westchnięcie.
– Nieważne czy mam, czy też nie. Nie powinniśmy tutaj tego robić. Pójdźmy gdzieś sobie razem posiedzieć. Możemy coś razem przekąsić, napić się, pogadać. Poopowiadam Ci różne ciekawos- albo wiesz co, może lepiej nie. Ale zamiast tego mogę po prostu Ci opowiedzieć historię! Jakie..? Nie wiem jeszcze, ale coś się wymyśli i-. Ej, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
Dopiero po chwili Inez zdała sobie sprawę, na jak znudzone wygląda Vex. Po jej zakończonym monologu uśmiechnęło się tylko i odpowiedziało:
– Nie, ani trochę.

Vex?
────
[512 słów: Inez otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Dicka CD Lexi — „Stary Donald farmę miał”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Przez okienko u szczytu obórki wpadały promienie słońca, nieprzyzwoicie intensywne jak na tą porę roku. Oczywiście, Dick usadził się idealnie w polu rażenia i czekając na wytłumaczenia Lexi co do powodu tego nagłego zebrania zasłaniał sobie oczy ręką, żeby nie oślepnąć.
— Chodzi o to, że za tydzień mija rok, odkąd zostaliśmy parą, a ja nie mam pojęcia, jak powinniśmy to uczcić. Dlatego też zarządzam naradę, w której uczestniczyć będziemy ty, ja i wszystkie zebrane tu zwierzęta, która pozwoli nam opracować plan działania.
Chłopak, ciągle z dłonią na twarzy na chwilę się zaciął. To już naprawdę rok? W sumie faktycznie… o mamo, tyle czasu już minęło? Wyszczerzył się do Lexi, której nie mógł nawet dokładnie zobaczyć przez to cholerne słońce, aż nagle dziewczyna zrobiła krok w bok, zasłaniając zdradzieckie okienko idealnie. Wcześniej morderczy promień, czyhający na wzrok Dicka, obecnie łagodnie okalał jej twarz, rozświetlał kosmyki włosów - wyglądała tak pięknie, kiedy w końcu mógł zdjąć palce z oczu i się jej dokładnie przyjrzeć. Od zawsze ją podziwiał, szanował, ale nie potrafił sobie przypomnieć momentu, kiedy zaczął zwracać uwagę też na jej wygląd. Czy również od zawsze adorował, w jaki sposób się uśmiechała, odgarniała za ucho pasmo włosów, czy istniała w ich relacji jakaś określona granica, kiedy skończyła się przyjaźń i zaczęła miłość? Całując Lexi, nie zastanawiał się nad tym. Nawet jeśli wcześniej ktoś żartował sobie o tym, że przyjaźń męsko-damska nie istnieje, i ta zasada dotyczy również ich dwójki, i skończą kiedyś jako para, nawet kiedy godzinami wpatrywał się w sufit, zastanawiając się, co gdyby… nie przypuszczał, że związek z Lexi Faulkner będzie wyglądać tak… zwyczajnie? Myśląc o miłości, wyobrażał sobie fajerwerki i agresywnie czerwone róże, dlatego też w jego… fantazjach? marzeniach? trudno było mu dopasować do tego obrazka swoją przyjaciółkę. Córka Ceres była najcudowniejszym, co mu się kiedykolwiek przytrafiło, i był wdzięczny wszystkim bogom za jakąkolwiek formę relacji z nią, dlatego nie przypuszczał do siebie rozważań, że może chciałby czegoś więcej, bo przecież i tak było cudownie.
I dalej było cudownie, a nawet jeśli trochę inaczej, nie były to fajerwerki których się spodziewał. Czasem się martwił, czy tak właśnie nie powinien wyglądać związek, nie powinien czuć całej skali najbardziej intensywnych emocji… jakiś tam ogień pożądania, czy co tam… fajerwerki, bomby, rakiety? Czy czegoś takiego właśnie nie oczekiwała od niego Lexi tym pytaniem?
— Dick?
Dziewczyna przechyliła głowę, i tym samym pozwoliła promieniowi słońca uderzyć ponownie w twarz niczego nie spodziewającego się syna Fortuny. Rozpaczliwie szarpnął taboretem, żeby uciec od śmierci w męczarniach, i noga siedziska zahaczyła o wystający z desek gwóźdź - Dick wylądował z jękiem na podłodze, a przed jego oczami latały fioletowe plamy.
— Dick? Wszystko w porządku? — zaraz obok niego pojawiła się Lexi, i pomogła biedakowi wstać.
— Już dobrze, widzę cię wyraźnie — półbóg usadowił się z powrotem na taborecie, oczywiście wcześniej go przesunął. — Jest chyba za zimno na piknik, prawda?
— Zdecydowanie — wzdrygnęła się Lexi. — Jakieś jeszcze pomysły?
Pani Moo miała również coś do powiedzenia i dziewczyna wysłuchała jej z uwagą.
— Nie wiem, wydaje mi się, że… chciałabym usłyszeć jeszcze jakieś propozycje. Przestańcie się przegdakiwać, dajcie Nuggetsowi dojść do głosu! Jak macie coś ciekawego do powiedzenia, to śmiało. Niech będzie to coś…
— Ekstra — dokończył Dick. — Zasługujesz na coś niesamowitego.

Lexi?
────
[527 słów: Dick otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Lotus — 'Tis the damn season”

Lotus przez kilka tygodni chodziła bardziej rozkojarzona niż zwykle. Mniej jadła, więcej spała, dwa razy podpaliła sobie końcówki włosów i niemal wybiła sobie oko gałęzią, której nie zobaczyła. Zamartwiała się. Jak mogła skupiać się na treningach, kiedy jej matka potrzebowała pomocy? Odwiedzała ją niemal co weekend. Wolałaby częściej. Wolałaby wrócić na jakiś czas do domu. Co ją obchodził obóz, poradziliby sobie bez niej równie świetnie, jak z nią. Wiedziała jednak, że musi zająć się obiema sytuacjami równocześnie, co przysporzyło jej jedynie kłopotów i ciemnych worków pod oczami. Nie była w szczytowej formie.
Po tym, jak Anina straciła pracę, nie miała zbyt wiele do roboty. Ot, butelka piwa i głupawy serial w telewizji. Nie miała ochoty podnosić się z kanapy, dopóki naprawdę nie musiała. Lotus zdawała sobie z tego sprawę, ale niewiele mogła z tym zrobić - załatwienie matce nowej pracy nie było czymś, co umiałaby zrobić, chociaż bardzo by chciała. Skupiła się raczej na tym, żeby bywać w mieście częściej i wyciągać ją z domu. Na spacer, do sklepu po zakupy, na jarmark. Gdziekolwiek, byleby do oczu kobiety wrócił blask. Lotus była wystarczająco zdesperowana, żeby Anina poczuła się z tym źle. To jednak nie zdołało narobić jej tylu wyrzutów sumienia, żeby w końcu wzięła się w garść. Wrośnięcie w plusz kanapy wydawało się o wiele łatwiejsze.
Lotus z duszą na ramieniu szła do domu w wigilijny poranek. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać. W torbie miała upchnięty prezent dla Aniny i niemal równie mocno martwiła się o to, czy matka na jego widok się chociaż uśmiechnie. Święta w ich domu miały raczej nostalgiczny nastrój. Lotus nie była nawet pewna, dlaczego; po prostu od zawsze tak było. Śmiech przy stole nie był w stanie rozproszyć smutku, który zalą gł się tam zbyt dawno temu.
Weszła na klatkę, wdrapała się po schodach na drugie piętro i otworzyła drzwi do mieszkania własnym kluczem. O dziwo, owiał ją zapach cytrynowego płynu do szyb i czegoś do jedzenia, chociaż nie mogła zidentyfikować, co to takiego. Z szybciej bijącym sercem zdjęła buty i weszła do środka. Anina, choć nie wyglądała lepiej niż ostatnio, stała przy stole i rozwałkowywała pachnące wanilią ciasto. Na usta Lotus wpłynął promienny uśmiech, a całą ją zalała ulga.
— Cześć, mamo. Co robisz? — zapytała.
Zrzuciła torbę na podłogę i podeszła do stołu, zerkając na to, co leżało na nim.
— Ciastka.
Anina posłała jej uśmiech nieco szerszy, niż w ostatnich tygodniach. Lotus już otwierała buzię, żeby dodać coś jeszcze, kiedy kobieta dodała:
— Dostałam pracę. Tu obok, w warzywniaku. Nic wielkiego, ale…
Lotus niemal przeskoczyła przez stojące na jej drodze krzesło i mocno uścisnęła matkę. Kobieta, w jednej dłoni wciąż trzymając wałek, drugą niepewnie poklepała córkę po plecach. Lotus postanowiła udać, że tak powinno być. Miała na głowie ważniejsze problemu.
— Boże, jak się cieszę! Cudownie — powiedziała, wypuszczając Aninę z niezręcznego uścisku. — Kiedy zaczynasz?
— Pierwszego stycznia. Za kilka dni idę podpisać umowę.
Drewno zaskrzypiało o płytki, kiedy Lotus usiadła na wcześniej odtrąconym przez nią krześle, zdmuchując sobie grzywkę z oczu. Zmęczenie jakoś przestało jej przeszkadzać. Mogła zignorować naprawdę wiele rzeczy, teraz, kiedy wiedziała już, że wszystko się ułoży.
Poranek Bożego Narodzenia nie był przyprószony śniegiem, na trawie był co najwyżej szron, ale nawet to nie było takie złe. Lotus ledwo co otworzyła oczy, a już pędziła do salonu, żeby sprawdzić, czy Anina wstała. Właśnie włączała telewizor. Odwróciła się, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi do pokoju córki.
— Co cię tak goni? — zapytała, zarzucając sobie koc na ramiona.
— Mam coś dla ciebie! — powiedziała radośnie Lotus, trzymając w dłoniach nieco nieporadnie zapakowane pudełko.
Srebrny papier w gwiazdki był pomięty i w jednym miejscu lekko naderwany. Kiepsko radziła sobie z taśmą klejącą. To jednak ani trochę nie ostudziło jej entuzjazmu.
— Och. — Anina przejęła podarek z rąk córki. — Dla mnie?
Lotus jedynie ponagliła ją ruchem ręki. Ekscytowała się tym bardziej, niż gdyby sama miała otwierać prezenty. Kobieta rozerwała cienki papier i wydobyła ze środka niewielkie, kartonowe pudełeczko.
— No, otwórz! — zachęciła ją córka z uśmiechem.
Kiedy Anina uchyliła wieczko pudełka, wewnątrz znalazła naszyjnik zwinięty na rąbku tkaniny. To był łańcuszek, skrzętnie zrobiony z opiłowanych i wyciętych zawleczek od puszek, tu i ówdzie ozdobiony kilkoma maleńkimi kryształkami. Zawieszony był na nim niewielki medialon, który Lotus dorwała na pchlim targu na grosze. Był srebrny i zdobiony. Może nawet kiedyś się otwierał, ale teraz był tylko zwykłą ozdobą.
— Jest piękny — powiedziała łagodnie Anina, opuszkami palców wodząc po misternym łańcuszku. Powoli odłożyła go z powrotem do pudełka. — Lotus, ale ja… Nie mam nic dla ciebie. Wiesz, przez te ostatnie tygodnie nie myślałam zbyt wiele o prezentach — bąknęła, nie chcąc spojrzeć córce w oczu.
Uśmiech na ustach Lotus zadrżał, ale postarała się, żeby nie zniknął.
— To nic. Ważne, że ci się podoba. Zrobię nam kawy.
Z uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy, wstała i przeszła do kuchni. Dopiero stojąc plecami do matki i męcząc się z odpaleniem kuchenki, pozwoliła sobie na szybką serię mruugnięć. Nie mogła widzieć palnika jako rozmazanej plamy, jeśli nie chciała się oparzyć.
Poza tym, przecież w święta nie wolno płakać.


────
[825 słów: Lotus otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]