środa, 7 maja 2025

Od Violet CD Lairy — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

Laira nie rozumiała. Ona była zaprawiona w boju, jakby wychowała się w morzu przyjaźniąc się z rybami. Wędkarstwo płynęło w jej krwi od bardzo dawna i gdyby jej nie znała, pomyślałaby, iż ma sporo wspólnego z Posejdonem. Była silna, odważna, zaradna a Violet? A Violet miała odruchy wymiotne na widok obślizgłego, ohydnego stworzenia łypiącego na nią ogromnymi oczyma, wprawiając w uczucie obrzydliwości. Te ciary nie miały źródła w strachu, a w obrzydzeniu, przez które wolała trzymać się z daleka od tego, co zawisło na wędce.
Oczywiście, Laira miała z niej polewkę życia, choć okazuje się, że niewystarczającą. Ruda postanowiła, że dobije przyjaciółkę bujaniem łodzią, kiedy ta jeszcze nie odtajała po incydencie z rybą… karpiem, leszczem… czymkolwiek to było. Znów testowała jej cierpliwość, jakby nie zrobiła tego na początku ich znajomości; jakby po okrąglutkim miesiącu nie znała jej granic, które zazwyczaj były nadzwyczaj szerokie.
Zaś ta jedna, jedyna osoba przekroczyła je po raz drugi. Nie mogło się to obejść bez zemsty. To nie była zemsta idealna - wręcz impulsywna, starająca się nie wykorzystywać gwałtownych ruchów, aby nie poruszyć łodzi aż za bardzo i nie doprowadzić do mokrej tragedii. Violet jednak nie wzięła pod uwagę jednej kwestii, mianowicie nie zapomnieć w kulminacyjnym momencie o tym, że nawet jak miała jedynie wystraszyć koleżankę - to nie był dobry pomysł, o nie.
Właściwie, Violet nigdy nie uczyła się pływać. Ominęła sporą część lekcji basenowych w szkole z powodu kontuzji i jakoś nie myślała o tym, żeby nauczyć się pływać w indywidualnym zakresie. W tym momencie, próbowała jedynie robić “coś” z wodą z pomocą magii, byle nic nie przyciągnęło ją na dno. Widziała, jak Laira chwyta za burtę i podciąga się z łatwością do środka. Zanim jednak odetchnęła, musiała jednak pomóc czarownicy wgramolić się na górę.
Poczuła się jak w windzie, kiedy nagle ramie rudej wciągnęło ją na tyle, że sama mogła usiąść u brzegu ich niezawodnego środka transportu. Skuliła się ma deski, dysząc ciężko z wysiłku.
— Poradziłabym sobie.
— Ta, jasne — Córka Hefajstosa prychnęła, machając delikatnie płomykiem, wywołanym po to, aby nieco się osuszyć. Z jakiegoś powodu zaczęła od włosów. Violet miała wrażenie, że lada chwila z miedzianych kudłów stanie się popiół. — Trzeba było lepiej przemyśleć tą zemstę, cukiereczku.
Milczała, zajmując się jedynym sensownym zajęciem, jakiego mogła się w tym momencie podjąć - osuszaniem. Choć płomyk z jej magii wydawał się być łagodniejszy, niż moc prosto z kuźni boga ognia i kowali.
Nagle zadźwięczały jej w uszach słowa, które padły nim ich spokój i melancholia zostały brutalnie naruszone. “Chcę, żeby lato się nie kończyło” - powiedziała Laira. Choć Violet przyznała jej rację, miała jednak tą bolesną świadomość, że niedługo się skończy. Z tą myślą przybyła również świadomość, iż równie mało pozostało im dni do odejścia z obozu. Poczuła dziwne ukłucie w klatce piersiowej na myśl o pożegnaniu się z bratem, siostrą, przekochanymi Sony, a nawet Lairą? Na usta nasunęło jej się jedno pytanie.
— Umm… Laira? — Czarodziejka przybliżyła się ostrożnie i powoli do przyjaciółki. W międzyczasie ognik z czarów Hekate dmuchał na jej krótkie włosy.
— Co tam? — zapytała łagodnie, jakby zapomniała, że Violet przed momentem przesadziła z odgrywaniem się na niej.
— Właściwie, jakie masz plany na przyszłość? No wiesz, po obozie i w ogóle?
Dziewczyna milczała długo, zastanawiając się nad odpowiedzią. Z jej aury mogła wyczuć zmieszanie, niechęć; może nawet ciut smutku? W każdym razie, pożałowała tego pytania.
— Najpierw ty powiedz.
— Najłatwiej byłoby studiować coś, w czym miałabym przewagę dzięki swoim boskim umiejętnością. Może psychologia? Wiem, że coś cię gryzie bez zadawania zbędnych pytań.
— Oj, cukiereczku — Laira pokręciła głową, ratując swoją sytuację. — Ja doskonale wiem, że otworzę swój zajebisty warsztacik samochodowy!
— Oh, dobrze — Violet posłała jej ciepły uśmiech. — Kiedyś dasz mi namiary i jeśli kiedykolwiek zrobię prawo jazdy, będę do ciebie przyjeżdżać. O ile, przestaniesz nazywać mnie cukiereczkiem.
— Twoje niedoczekanie, pani psycholożko!
— Psycholożko, o ile zarobię na studia. To nie będzie takie łatwe. Na pomoc swojego ojczulka nie mogę liczyć. Pewnie postaram się o jakieś dofinansowanie i zwiększę etat w Starbucksie. Rany, Ezra będzie miało mnie dosyć, za to Steph będzie wniebowzięta…
— Na pewno będzie nam łatwiej, gdybyśmy zamieszkały we dwie — zaproponowała Laira nie szczędząc sobie pewności siebie. — Oczywiście, wszystko z myślą o oszczędnościach.
— Masz racje — Violet odetchnęła z ulgą na myśl, iż nie musiałaby się martwić o tak banalne rozstanie z nią. Może była wkurzającą mendą, jednak była jej osobistą mendą. Tak przynajmniej myślała, że są ze sobą blisko. — Postarajmy się o wspólne mieszkanie i pracę, a uczelnia z pewnością nie ucieknie.
— Hej! — Ruda zerwała się nagle z zaświeconą lampką nad jej głową, niczym w kreskówce. Z pewnością miała dosyć tego smętnego tematu i potrzebowała się od niego oderwać. — Mam zajebisty pomysł!
— Coś ty znowu wymyśliła? — Violet przewróciła oczami, jednak uśmiechnęła się do niej.
— Zamień mnie w coś fajnego! Zobaczymy, co fajnego wynurzę z dna!
— Oh…Przecież jeszcze przed chwilą byłaś cała mokra! A w co byś chciała się zamienić?

 Żono?
───
[800 słów: Violet otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Inez — „Kiedy? Gdzie? Jak?"

A więc historia Inez zaczyna się bardzo traumatycznie...
Ha! Mam was! Jeśli myśleliście, że tak zacznę tę opowieść to się grubo mylicie. Inez narodziła się jako pierwsze i ostatnie dziecko Manon i Joaquin Calva. A przynajmniej czysto teoretycznie, bo przecież matką Inez jest boginia Arcus. Młoda para nie mogła się jednak długo nacieszyć dzieckiem, gdyż obojga rodziców zmarło niedługo po jej urodzeniu. Dziewczyna do dzisiaj nie zna okoliczności. Ba! Nie wie nawet, że jej adopcyjna rodzina nie jest tą prawdziwą. Znaczy… nie wiedziała dopóki, dopóty nie skończyła dwunastu lat. Wtedy odkryła, że jej ojciec miał romans z boginią. W sensie nie ten ojciec, ale… nieważne, rozumiecie o co mi chodzi.
Jako, że rodziny dość często chcą adoptować małe dzieci, niedługo po skończeniu roku trafiła do dwójki, nieco starszego już małżeństwa. Alejandro i Olivia Velez zawsze marzyli o dziecku, ale niestety nigdy nie mogli mieć swojego, odkąd okazało się, że mężczyzna jest bezpłodny. Zaadoptowali więc małą francuzko-meksykankę. Na ich szczęście okazało się, że dziewczynka urodą wdała się w biologicznego ojca, a jako że Alejandro także był meksykaninem... cóż nic nie wskazywało na to, aby w najbliższym czasie wyszło na jaw, że dziewczyna jest adoptowana.
Przez pierwsze sześć lat swojego życia mieszkała w Hiszpanii, a więc naturalnie mówiła po hiszpańsku, jednak używała także niemieckiego, gdyż jej mama urodziła się w Szwajcarii. Rodzice chcieli nauczyć ją mówić także po angielsku, ale mała Inez nie wydawała się być tym zainteresowana. Gdy małżeństwo próbowało tylko powiedzieć do niej choć zdanie w tym języku, tupała zdenerwowana nóżkami i mówiła "Nie! Przestań! Przestań! Nie chcę tego słuchać!”.
Mimo to była bardzo pozytywnym i radosnym dzieckiem. Ciekawa świata, przez cały czas zadawała miliony pytań, a jej rodzice borykali się z odpowiedziami. "A po co to?”, “A dlaczego tak?" – skąd mieli to wiedzieć? Jednak nigdy nie tracili cierpliwości do swojego dziecka, zawsze spokojnie tłumacząc najlepiej jak mogli.
W tym domu było widać czystą miłość. Na każdym kroku okazywano ją gestami albo słowami. Przytulanie i całowanie w czoło było na porządku dziennym, a także ciche – lub głośne – “kocham cię”, nieważne czy to w domu, czy w miejscu publicznym. Nie wstydzili się miłości jaką darzyli swoje dziecko, a ono odwdzięczało się im tym samym. Rodzina jak ze snu, nieprawdaż? Tyle, że to nie był sen, to naprawdę było życie i Inez nie mogła trafić na lepszą rodzinę niż ta!
Kiedy zbliżały się jej ósme urodziny postanowili się przeprowadzić. Trzyosobowa rodzina jako swój dom wybrała San Francisco. Choć Velez miała w Hiszpanii sporo przyjaciół, nie buntowała się przeciwko temu. W końcu gdzie jej rodzina, tam i jej dom.
Miasto było piękne i dziewczynie naprawdę się podobało. Jako, że nie dość płynnie mówiła po angielsku, miała problem, by rozmawiać z ludźmi. Mimo to zyskała dużo przyjaciółek i przyjaciół, a dzięki temu zaczęła się chętniej uczyć języka! Mogłoby się wydawać, że jej życie będzie usłane różami: piękne, z wspaniałą rodziną i przyjaciółmi. Jednak jak to ktoś kiedyś powiedział "ludzie to suki".
Gdy skończyła jedenaście lat kilka nowych osób doszło do jej klasy, a także część przeniosła się do innych szkół. Wiecie jak to się skończyło? Zaczęto śmiać się z dziewczyny przez jej akcent i trudność w wysławianiu się. Pomimo znacznej poprawy w mówieniu, dzieciom nie podobało się, że pochodzi z Hiszpanii. Nie pomagało nawet, gdy broniła się, że przecież jej tata pochodzi stąd, a mama ze Szwajcarii, więc Inez nie jest Hiszpanką. Wręcz przeciwnie: to pogarszało – już i tak – słabą sytuację. Śmiano się z niej, że jest "mieszańcem".
Pamięta te czasy jak przez mgłę. Kiedy płakała całe noce w poduszkę albo w ramiona mamy. Gdy rodzice chcieli zgłosić to do dyrekcji, błagała ich, aby tego nie robili: "co sobie o mnie pomyślą?". Wtedy odwrócili się od niej przyjaciele, a ci, którzy z nią zostali, traktowali ją jak śmiecia. Jednak dziewczyna nigdy nie myślała o nich źle. Czuła, że to ona zawiodła, że to ona jest powodem wszystkich problemów. Po latach nie pamięta już tych zdarzeń zbyt dobrze. Właściwie to czasami ma wrażenie, że nic z tego się nie wydarzyło, choć cichy głos z tyłu głowy mówi jej wciąż, że wszystko może się powtórzyć. Dlatego, gdy okazało się, że jest córką bogini, a także spędzi większość swojego życia w obozie, postanowiła zmienić swój wygląd. Ścięła włosy, zrobiła kolczyki. Chciała się pokazać z kompletnie innej strony. Jak rodzice mogli się na to nie zgodzić, skoro to ich ukochana, jedyna córeczka?
Velez zawsze czuła się inna od rówieśników. Wiele rzeczy, które były dla nich proste, wydawały się jej skomplikowane. Jednakże działało to też w drugą stronę: to, co było trudne dla innych, nie sprawiało jej problemów. Oczywiście, wieść o tym, że jest półbogiem była szokująca dla niej i po prawdzie – dla jej rodziców również. Czasami dziewczyna chciała dopytać ojca, jak to się stało, że poznał Arcus, jednak mężczyzna zawsze ucinał temat, a ona grzecznie przestawała węszyć. Końcowo, po dziś dzień żyje w przekonaniu, że wcale nie jest adoptowana…

─── 
[811 słów: Inez otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Inez Velez

Occasionally he would very nearly swear

zdjecieInez VelezONA/JEJ — 15 LAT — PÓŁBOGINI — FRANCUZKA/MEKSYKANKA — 13 PD — 0 PU — 100 PZci.astko

CÓRKA ARCUS

sobota, 3 maja 2025

Od Dantego CD Ishy — „The less I know the better"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Moim największym koszmarem okazał się miejski ptak. Gołąb. Zwykły, ale też niezwykły, bo o ciekawym umaszczeniu gołąb, który spoglądał na mnie w taki sposób, jakbym to ja go uszkodził. Uśmiechnąłem się niewinnie, krzyżując ręce na piersi. Próbowałem zignorować obolały palec, zaciskając dłoń w pięść. Ból po dziobnięciu nie należał do najprzyjemniejszych.
Ptak spojrzał na mnie, mlasnął dziobem i szepnął coś (a przynajmniej wyglądał, jakby szeptał) Ishy na ucho. Kącik moich ust zadrżał. Nie wiedziałem, czy mam halucynację i widzę właśnie, jak dziewczyna rozmawia z gołębiem czy rzeczywiście ptak potrafi mówić, a nieznajoma, będąca teraz poniekąd moją znajomą, ucina sobie z nim pogawędkę.
— Mogę? — zapytałem, wyciągając dłoń w stronę ptaka, chociaż sądząc po nieufnym wzroku dziewczyny, wiedziałem, że nie była chętna, by oddawać mi zwierzę. Zlustrowała mnie spojrzeniem, jakby właśnie oceniała moje zdolności opieki nad zwierzętami i pokręciła przecząco głową.
— Chciałem położyć go w inne miejsce — powiedziałem zachęcająco, ale nawet to nie podziałało. Isha odwróciła głowę, powiedziała coś do ptaka na tyle cicho, bym tego nie usłyszał i poszła do salonu, gdzie usiadła z nim na kanapie. Ona i gołąb. On siedział na jej kolanach, a ona głaskała go po małej, upierzonej łepetynie.
Stałem chwilę bez ruchu, jak wryty, patrząc na nich tak, jakby nie istnieli i byli tylko wymysłem mojej wyobraźni, aż się nie ruszyłem. Poszedłem do pokoju obok po kocyk i wróciłem do salonu z czymś, co miałoby przypominać legowisko dla gołębia. Niewielkie pudełko wypchane kocykiem, który ledwo co zmieściłem do tego kartonu.
— Możesz go tutaj włożyć. — Postawiłem pudełko na kanapie tuż obok Ishy i czekałem, aż włoży do prowizorycznego legowiska gołębia.
Ptak znowu otworzył dziób, mlasnął nim i spojrzał na mnie małymi, przypominającymi dwa guziki, oczkami.
— Pedro chyba to zaakceptuje — mruknęła niezbyt przekonana, ale podniosła ptaka i ostrożnie umieściła go w kartoniku. Gołąb od razu usadowił się tam, gdzie znajdowała się najgrubsza warstwa koca.
— Dlaczego rozmawiasz z gołębiami? — zapytałem, patrząc na skulonego ptaka. Wyglądał jak kot. Albo jak inne zwierzę, które lubiło się kulić, zmieniając w słodką, puchatą piłeczkę.
Isha omiotła mnie wzrokiem, prychnęła pod nosem i odwróciła głowę. Patrzyła teraz w stronę okna, za którym rozpościerał się widok na miasto, kolorowe światła i małe czarne punkciki zasuwające po chodnikach.
— Mam dość na dzisiaj — powiedziała zamiast tego, za co raczej ją nie winiłem. — Jestem zmęczona i chcę iść spać, dobra? Możesz mnie zostawić?
W pierwszej chwili chciałem odpowiedzieć, że nie mogę jej zostawić bez opieki, ale widząc, jak ponaglająco na mnie patrzy, zaciska zęby, a mięśnie na jej skroni drżą, postanowiłem nie mówić nic więcej. Po prostu wyszedłem z salonu i zniknąłem za drzwiami drugiego pokoju, gdzie znajdowało się moje łóżko wyścielone różową pościelą w serduszka.
 
— Muszę go zabrać.
To było pierwsze, co usłyszałem rano. Isha siedziała z gołębiem na kolanach, a właściwie z kartonem, w którym siedział ptak. Patrzyła sztywno na zwierzę, jakby te właśnie skarżyło się jej na przeokropny ból, bo uszkodzone skrzydło nie wyglądało lepiej. Właściwie, wyglądało tak samo, jak poprzedniego wieczora.
— Aha.
Nawet na mnie nie spojrzała.
— Zabieram to pudełko. — Wstała, łapiąc karton z obu stron, asekurując go tak, by gołąb nie doświadczył żadnych nieprzyjemnych turbulencji.
Patrzyłem, jak przechodzi do korytarza, zakłada buty na nogi i zabiera inne rzeczy, które zostawiła. Gołąb siedzący w pudle na mnie zagruchał.
— Weterynarz? — zapytałem, opierając się o najbliższą ścianę. Przechyliłem głowę i patrzyłem na dziewczynę, która teraz sprawdzała, czy wszystko zabrała.
— A co? Umiałbyś go wyleczyć? — Wydęła wargi, patrząc na mnie spode łba. — Ma uszkodzone skrzydło. Musi obejrzeć go ktoś doświadczony.
— Nie możesz z nim o tym porozmawiać?
Wyglądała na jeszcze bardziej poirytowaną po tych słowach. Złapała za klamkę i pchnęła drzwi; ale zanim zdążyła wyjść, złapałem ją za rękaw koszulki i pociągnąłem. Z kieszeni wygrzebałem małą karteczkę, na której zapisałem swój numer telefonu i wcisnąłem ją Ishy do ręki.
— Jak będziesz coś potrzebować — puściłem do niej oczko — to zadzwoń. Albo napisz. Jak wolisz.
Prychnęła coś w odpowiedzi i trzasnęła drzwiami, zamykając je tuż przed moim nosem.
 
Wiedziałem, że nie napisze. Nie mogłem nawet się łudzić, że w końcu zobaczę na swoim telefonie powiadomienie z obcego numeru, który należałby akurat do Ishy. Postanowiłem więc ją odwiedzić. W pracy. Bo wiedziałem, że tam spotkam ją na pewno.
Wiedziałem też, że nie będzie chciała ze mną rozmawiać. I że najpewniej wezwie ochronę, kiedy mnie zauważy.
Wszedłem jednak do sklepu z zabawkami, jakbym był zwykłym klientem i jakbym był zainteresowany nową wystawą pluszowych misiów; były ładne, na tyle, że naprawdę zachciałem kupić sobie jednego. Nie mogłem jednak dać się zwieść błyszczącym, sztucznym oczkom i miłemu, miękkiemu futerku. Przyszedłem tutaj w innym celu.
Wałęsałem się między alejkami, szukając dziewczyny, która tamtego wieczoru uratowała gołębia. Nie widziałem jej ani na kasie, ani wśród rozstawionych pudeł, z czekającymi pluszakami na wystawienie. Nie było jej też na zapleczu (nieważne, jak tam wszedłem, drzwi były otwarte) ani w żadnym innym kącie sklepu. Zacząłem podejrzewać, że akurat dzisiaj nie pracuje.
— Ja pierdolę — przeciągłe westchnięcie zatrzymało mnie w półkroku. — Czego ty znowu chcesz?
Odwróciłem się z szerokim uśmiechem. Isha wyglądała na niezadowoloną i zmęczoną; kropelki potu spływały dziewczynie z czoła, jakby oblała się chłodną wodą.
— Chciałem się dowiedzieć co tam u gołębia. — Wzruszyłem ramionami. — Podobno zabrałaś go do weterynarza.
— Tak, ale, kurwa… — syknęła. — Nie musisz mnie szukać. Albo śledzić. Napisałabym.
— Naprawdę? — Uniosłem brwi w zdumieniu.
— Jeśli oznacza to, że nie widziałabym twojego głupiego ryja, to tak, napisałabym.
Parsknąłem śmiechem.
— Bawi cię to? — Złapała mnie za ramię i pociągnęła w stronę zaplecza, do którego niedawno się przypadkiem włamałem. — Nie będę z tobą rozmawiać na środku sklepu. — I pchnęła mnie w kierunku białych drzwi, na których widniał napis „tylko dla pracowników”.
Zamknęła nas od środka, przekręcając mały zamek w lewo.
— Skrzydło jest złamane.
— Nie wyglądało na złamane.
— Dobrze, że nie ty jesteś lekarzem — żachnęła się. — W każdym razie, jest złamane i wymaga leczenia. Skrzydło zostało usztywnione, a Pedro teraz przyjmuje leki przeciwbólowe. Nie smakują mu.
— Gołębie mają kubki smakowe? Powiedział ci o tym?
Zmarszczyła groźnie brwi.
— Tak, mają.
Wypowiedziała te słowa ostro, ale zaraz złagodniała. Mięśnie na jej twarzy się rozluźniły i zamiast wyglądać na rozwścieczoną matkę, to przypominała smutnego szczeniaczka. Zaciskała palce na skrawku bluzki tak mocno, że zaczynałem się martwić, czy zaraz nie porwie przypadkiem materiału nudnej koszulki polo.
— Jeśli to wszystko, to możesz już iść. — Machnęła ręką w stronę drzwi. — Napiszę ci, jak mu się polepszy.
To mi wystarczyło. To naprawdę mi wystarczyło i naprawdę chciałem wrócić do domu. Kiedy jednak chwyciłem za klamkę, pomiędzy nogami przebiegła mi mysz. Mała, czarna myszka. Zniknęła za kartonami wypełnionymi rupieciami, a ja momentalnie zwątpiłem w całe swoje istnienie.
Cofnąłem się, wpadając na Ishę, a ona odruchowo odepchnęła mnie od siebie. Nawet nie czułem, że gubię grunt pod nogami i lecę prosto w kartony. Głową uderzyłem chyba o coś twardego, bo pamiętałem tylko pochłaniającą mnie ciemność.

 Isha?
───
[1115 słów: Dante otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 1 maja 2025

Od Apollodorsa — ,,Poszukiwany, poszukiwana"

Latte na owsianym na wynos jedno małe, dwa na miejscu średnie. Pokroić bagiety pod kanapki, zwłaszcza tych w stylu włoskim brakuje. Dosypać ziaren kawy. Opłacić karnet na łucznictwo, kartę miejską… Zmiana w księgarni jutro od 7. Posprzątać kuchnię i drugą kuchnię, tą w mieszkaniu. Americano na miejscu, kto dodaje do americano syropy, przysięgam co za ludzie. Zebrać brudne naczynia. Wydać to latte na wynos…
— Widziałeś może notes szefowej? Zostawiła go gdzieś i zaraz ją chyba coś weźmie… — Wyrwała go z zamyślenia swoim głosem.
— Nie? Ma go zawsze w torbie, kiedy wchodzi i wychodzi z pracy, lub leży na jej biurku. Gdzie już szukaliście? — Docisnął pokrywkę kubka wielorazowego. — Małe latte na wynos z syropem czekoladowym!. — Studentka, do której zamówienie należało, zabrała kubek.
— No właśnie w biurze, w torbie, po płaszczach na wieszaku, szukamy po kuchni. Jest tam przepis specjalny na ten sezon… Niby można wziąć coś innego, tyle że było straszne zainteresowanie tą nową kawą. Ech pechowy dzień…— Ellie marszczy nos, co znaczy, że jest niedobrze… nawet bardzo.
— Jak ruch trochę spadnie, to pomogę szukać, rób dwa średnie latte na wynos, jedno z syropem waniliowym, drugie bez żadnego, mleka standardowe. — Złapał się za krojenie bagietek. Miał ostatnio tyle na głowie, że zapomniał o tym nowym przepisie specjalnym. Gdzie szefowa mogła zostawić ten notatnik? Skoro już go tak poszukiwali a nadal nic?
Jak obiecał, tak zrobił. Wziął przerwę, by na spokojnie się poruszać po lokalu. Oby miał potem czas zjeść coś, po znalezieniu poszukiwanego zeszytu. Gdzie oni mogli nie szukać, a mógłby być? Przestawił sobie drabinkę z jednego regału na drugi i zaczął szukać. Przy okazji przejrzy, czy jakichś książek nie trzeba wymienić, bo klienci je zalali w trakcie czytania lub grzbiety już nie wytrzymywały. Nawet stan tych tomów nie był aż tak zły, no i mógł je lepiej ustawić, bo znowu się przemieszały.
— Doros? Co ty znowu robisz? Mieliśmy układać dopiero po weekendzie te książki. — Ellie zaskoczyła go, mały cud, że nie spadł z drabiny. Spojrzał na nią i jej dalej zmarszczone brwi.
— Szefowa czasami dokłada książki ze swojego gabinetu na półki prawda? Co jak przez przypadek poszukiwana notatka też się tam znalazła? Jej notatnik nie ma przecież spirali, tylko zwykły grzbiet. — Wrócił do przeglądania półek.
— Ech nie wiem, chociaż jest to opcja. Ty się skup na półkach, a my jedziemy z resztą lokalu. Marcy poszła też do siebie do mieszkania, jakby jednak tam zostawiła. — Baristka wróciła do swoich zadań i zostawiła jeno samo.
Tą można wziąć do domu i po zmianie podkleić, potraktować jak w introligatorni. Ta by lepiej jakby stała obok reszty serii. No i seria razem, ten rytm tekstury ich okładek, szorstkości tytułów przeplatanej resztą tak gładką na ilustracji. Do tego kolorystycznie tworzą gradient z akcentami srebra, ślicznie to do siebie pasuje. Grzbiet do grzbietu, do grzbietu. Miękka okładka do twardej. Symfonia gatunków alfabetycznie ułożonych. Kolejna do podklejenia. Oj…tej to nową okładkę już lepiej zrobić… zszyć od nowa też, ale będzie warto.
Stosik książek do podklejenia stopniowo rósł, nie że robił się ogromny, najwięcej do podreperowania na półkę to były 3 egzemplarze. Drugi regał podtrzymywał te statystyki jako aktualne, do tego wyglądał tak ślicznie półka po półce. Gatunki do gatunków, serie do serii, układ idealny. Zatrzymał się nagle na niezbyt grubej książce bez tytułu na grzbiecie. Okładka też była wytarta. Jej wzór nic nie mówił… Otworzył na stronę tytułową pełen nadziei i… bingo! Notatki szefowej i po nastu stronach puste kartki. Wbiegł na zaplecze od razu. Po rozwiązaniu sytuacji wrócił do pracy, na szczęście bez innych ewenementów w trakcie zmiany. A, no i zdążył zjeść ten lunch.

─── 
[590 słów: Apollodors otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Apollodoros Diamandis

MADE MYSELF MYTHICAL, TRIED TO BE REAL. SAW THE FUTURE IN THE FACE OF A DAFFODIL. T

zdjecieApollodoros DiamandisON/ONO/ONI — 25 LAT — PÓŁBÓG — GREK/AMERYKANIN — 0 PD — 0 PU — 100 PZchaotic_corvid

DZIECKO APOLLA

Od Quinn CD Ash — „Ding-Dong! The Sphynx Is Dead"

Poprzednie opowiadanie

TW: MISGENDERING

Sfinks… zniknął. No, może nie zniknął bo pociągnął za sobą życie trzech legionistów Obozu Jupiter, który pogrążył się w żałobie. Nie było już po nim śladu, a Labirynt Dedala ponownie otworzył przed nimi swoje korytarze, choć półbogowie zostali ostrzeżeni przed grasującymi w nim potworami. Serce Quinn przyspieszyło, bijąc dziko w piersi, gdy w głowie gorączkowo układali plan: jak wydostać się z labiryntu, jak przedostać się aż do Obozu Herosów — tylko po to, by zobaczyć to jedno, paskudne dziecię Aresa z wiecznie niewyparzoną mordą. Ash. Ich Ash.
Ale najwyraźniej to łajdactwo miało podobne plany — i było szybsze.
Przenikliwy krzyk rozdarł powietrze nad Obozem Jupiter, niosąc się echem po polach treningowych i wąskich uliczkach. Głos Ash był pełen czystej, niepohamowanej emocji — radości, ulgi, tęsknoty — i przebił się przez wszelki gwar dnia jak strzała. Na przedramionach Quinn natychmiast pojawiła się gęsia skórka, a serce, które dopiero co przyspieszyło, teraz niemal wyskoczyło im z piersi. Wszystko inne — wszyscy inni — przestali istnieć.
Było tylko to wołanie. I to, co znaczyło.
Quinn poczuło, jak całe ich ciało napina się w oczekiwaniu — w sekundzie gotowe było rzucić wszystko, byle tylko odnaleźć Ash. Byle tylko znowu ich przytulić. Byle znowu poczuć, że mimo wszystkiego, mimo rozłąki, mimo niebezpieczeństw — są tutaj. Razem. Dźwięk był tak znajomy, tak długo wyczekiwany, że przez chwilę nie potrafili uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ich serce zabiło jeszcze mocniej, a nogi same ruszyły w kierunku źródła krzyku.
Serce Quinn zabiło gwałtownie, boleśnie, jakby próbowało wyrwać się z piersi. Cały świat wokół — mroczne korytarze, zimne echo kroków, odległe pomruki labiryntowych stworzeń — zniknął. Było tylko Ash, coraz bliżej, coraz realniejsze.
A potem wpadli sobie w ramiona.
Objęcie było niezdarne, rozpaczliwe, tak mocne, że niemal bolesne — i jednocześnie najpiękniejsze, najbardziej potrzebne na świecie. Quinn wcisnęło twarz w zagłębienie szyi Ash, czując znajomy zapach — mieszaninę ziół, ziemi i czegoś jeszcze, czegoś, co pachniało bezpiecznym domem.
Zacisnęło powieki, siłą powstrzymując zbierające się w oczach łzy.. Łzy ulgi, tęsknoty i… uczucia, którego do tej pory nie miało odwagi nazwać, a których nie chcieli okazać. W tamtej chwili nie było nic poza biciem ich serc — szybkim, chaotycznym, ale bijącym razem.
Quinn czuło, jak z ich ciała powoli odpada ciężar ostatnich miesięcy: bezsenne noce, niepokój, strach, samotność. Wszystko topniało w ciepłych ramionach Ash, jak lód pod dotykiem słońca.
"Jesteś tutaj" przemknęło przez ich myśli, jak modlitwa. "Żywe. Bezpieczne. Moje. Jesteś tutaj i już cię nie puszczę."
Przycisnęło Ash jeszcze mocniej, nie chcąc, wręcz nie mogąc puścić. Każdą cząstką siebie próbowało przekazać to, czego nie odważyłoby się wypowiedzieć na głos: jak bardzo tęskniło, jak mocno kocha i jak wiele dla nich znaczyło. I w odpowiedzi czuło, jak Ash także ich nie puszcza. Jak drży lekko w ich ramionach. Jak oddech Ash miesza się z ich własnym, jakby przez te niemal dziewięć miesięcy oboje wstrzymywali tlen tylko po to, by teraz dzielić go na nowo.
Zaschło im w gardle, patrząc w brązowe oczy Ash, w których widzieli ciepło skierowane tylko dla nich. Tyle słów cisnęło im się na te spierzchnięte wargi, tyle niewypowiedzianych manifestacji, a jednak… stojący tutaj, przed osobą, do której ich serce się wyrywało — nie było w stanie wyszeptać ni sylaby, ni słowa.
Usta poruszały się niemo, choć ich umysł zalewał potok wyznań i słów, które tak bardzo chcieli wypowiedzieć.
“Tęskniłem, tęskniłem, tęskniłem” zapętlone niczym kaseta w magnetofonie, zacinające się raz po raz, uciekało z ich ust szeptem, ledwie słyszalnie i wstydliwie, że nawet nie byliby w szoku, gdyby Ash ich nie słyszało. Oczy nieświadomie uciekły na ich usta, gdy na to jedno uderzenie serca odsunęli się od siebie.
Zawahali się.
Chcieli coś powiedzieć, jednak nie wiedząc co - ani myśleli niszczyć tą cudowną chwilę beznadziejnym bełkotem. Zapewne staliby tak dłużej, próbując znaleźć słowa wiernie opisująca ich tęsknotę, gdyby nie jedno, ostentacyjne chrząknięcie.
Ostre i bolesne, jak oderwanego starego, wczepionego plastra z paprzącej się rany; zbyt prawdziwe, by mogli je zignorować.
Quinn drgnęło odruchowo, ich dłonie zacisnęły się na materiale koszulki Ash, jakby bali się, że to rzeczywistość zaraz brutalnie wyrwie ich z tej magicznej chwili.
Ash zmarszczyło brwi, rzucając szybkie, czujne spojrzenie ponad ramieniem Quinn, a ich palce nieświadomie mocniej zacisnęły się na ich talii — jakby obiecywali: Nie puszczę cię, choćby nie wiem co.
Półboże oddychało ciężko, czując, jak ten pojedynczy dźwięk rozrywa ich bańkę bezpieczeństwa, zmuszając ich do powrotu do świata, który był zupełnie inny, niż chcieli. Z bólem odsunęli się szybko, zdecydowanie zbyt szybko, zbyt gwałtownie, przywdziewając wymuszony uśmieszek, który skrzętnie schował ich dyskomfort.
Kurwa, Ashley.
Zapomnieli o jej istnieniu, jakby dziewczyna zniknęła z powierzchni ziemi wraz z pojawieniem się Ash. Złudne poczucie wolności zostało jednak zbyt szybko rozwiane ostentacyjnym kaszlnięciem i wzrokiem mogącym mordować. Ashley stała nieopodal, z założonymi ramionami i wyrazem twarzy, który aż wrzeszczał: Wiem dokładnie, co tu się działo. I szczerze? Quinn miało to głęboko w dupie.
— A, tak. Ashley, to jest Ash. Ash, to jest Ashley. Moja... dziewczyna — wypowiedzieli te słowa, a w ich głosie zabrzmiała nuta, której sami nie potrafili zidentyfikować — ani pewność, ani duma. Raczej coś na kształt zacięcia się noża między żebrami. Chwilę później najchętniej odrąbaliby sobie ramię, gdy tylko Ashley zaczęła się do nich przylepiać — bez wstydu, bez zahamowań, tak jakby nie widziała tej niewidzialnej nici, która jeszcze przed momentem łączyła ich z Ash. Stali sztywno, pozwalając się dotykać, choć każda część ich ciała krzyczała w sprzeciwie.
Nie rozumieli siebie. Nie tak dawno sami, z rozpaczą i głodem w duszy, szukali obecności Ashley. Wystarczyłby jeden jej gest, jeden dotyk, by rzucili się w przepaść, byle tylko nie czuć się tak piekielnie samotni.
A teraz?
Teraz każde jej muśnięcie sprawiało, że ich wnętrzności skręcały się ze wstydu i niepokoju. Jakby zdradzali coś… czy może kogoś..
Jakby popełniali zbrodnię.
Bo w oczach Ash było wszystko — czułość, którą zarezerwowało tylko dla nich. To spojrzenie, pełne cichego zrozumienia, tej znajomości, którą niosły ze sobą miesiące walki, milczenia i tęsknoty a także… zmartwienie, jakby aresiątko wyczuło, że coś jest nie tak. Jakby przejrzeli ich na wylot a Quinn nie chcieli, żeby Ash ich tak widziało. Nie w tej chwili. Nie z kimś innym tak blisko.
— To ten twój przyjaciel, o którym mi opowiadałaś, tak?
Osz kurwa.
W głowie Quinn eksplodowało tysiąc przekleństw, ale na zewnątrz nie zareagowali ani drgnięciem. Zamarli. Tylko palce zacisnęli na własnym przedramieniu, jakby próbując powstrzymać falę wściekłości i wstydu, która właśnie zaczynała ich zalewać. Mieli ochotę wbić sobie sztylet prosto w brzuch. Albo zniknąć. Po prostu przestać istnieć. Jakby dźwięk żeńskich zaimków w ustach Ashley był szorstką szmatą, wciskaną im do gardła.
A przecież mówili. Powtarzali. Nie raz, nie dwa.
Mówili, że nie są dziewczyną.
Że żeńskie zaimki są jak obce ubranie, które zdziera się z siebie w pośpiechu, jak coś, co pali skórę od środka. I to nie była prośba z grzeczności. To było wołanie o widzialność, o szacunek. O zrozumienie.
A teraz... teraz stali tam, całkiem nadzy w środku, zawstydzeni aż do kości, a Ash stało tuż obok. Słyszało to. Widziało, jak Quinn się zapadają w sobie. I ta świadomość bolała bardziej niż same słowa Ashley.
— Tak, tak — odparli cicho, niemalże niczym robot działający na ustawieniach fabrycznych. Każde słowo było puste, wypłukane z emocji, jakby musieli je wypowiedzieć tylko dlatego, że tak należy.
Oczy Ash przenosiły się to na Ashley, to na Quinn, które miało ochotę wymiotować. Czy to dziwne, że chcieli aby zamiast ich rzekomej drugiej połówki nie było nikogo, bądź była konkretna osoba?
Piskliwy dźwięk wydobył się z kieszeni spodni legionisty.
— Serio? Mówiłam ci, żebyś w końcu wyrzuciła to cholerstwo — Quinn zacisnęli palce na materiale swoich spodni, czując, jak coś w nich się trzęsie. Jak mają ochotę odwinąć się i sprzedać Ashley siarczystą lepę na mordę. Taką, że odpierdoli się od nich już na zawsze. I właśnie wtedy — w chwili, gdy Quinn czuło, że ich własne ciało zaraz ich zdradzi, że głos pęknie na dobre, a oczy nie wytrzymają kolejnego spojrzenia, kolejnego przytyku a pobliskie klozety ponownie wybuchną — pojawiło się wybawienie.
— Ashley! No w końcu cię znalazłam! — z daleka dobiegł głos kogoś z Pierwszej Kohorty, stanowczy i jak zawsze trochę za głośny. Nie znali tej dziewczyny, nawet nie lubili tych wszystkich lepszych Kohort dla zasady a jednak - mieli ochotę dziękować im za uwolnienie od tej pizdy do końca swojego życia. Patrzyli za nimi, oszołomione. Jeszcze przed sekundą ich klatka piersiowa była spięta jak stalowa obręcz. A teraz... powietrze znów mogło płynąć. Jeszcze niespokojnie, jeszcze z trudem — ale jednak.
Zostali sami.
Z Ash.
A Ash wciąż stało, milczące. Tylko oczy miało inne. Łagodniejsze. Jakby widziało w Quinn coś więcej niż tylko chaos i zagubienie. Legionista spuścił wzrok, przełykając ślinę zbierającą się w ustach.
— Przepraszam... — wymamrotali, choć nie wiedzieli nawet za co dokładnie. Za całość. Za nic. Za bycie sobą. A może po prostu za to, że tak cholernie tęsknili? Ash nie odpowiedziało od razu, ich wzrok nie opuszczał jednak zgarbionej postawy przyjaciela; w ich oczach nie było chłodu, który Quinn spodziewało się zastać. Nie było złości tylko fala nieznanych emocji.
— Więc… dziewczyna, tak? — w odpowiedzi otrzymali jedynie kiwnięcie głową. Aresiątko zacisnęło usta w wąską linię. — Jak? W sensie… w jaki sposób wy…?
— Nie wiem — odparli po dłuższej chwili. Ich głos był spokojny, ale podszyty czymś nieokreślonym. — Po prostu... Poszła- Poszedłem — urwali, nie kończąc zdania. Znajome iskry radości powróciły do ich oczu, gdy mogli użyć takich zaimków, jakie tylko chcieli. — Poszedłem po parę rzeczy… kiedy wróciłem trafiłem na nią. Pijaną. Pocałowała mnie- raz… później drugi. W tamtym momencie… — “przez tęsknotę przypominała mi ciebie” nie powiedzieli tego jednak, po prostu urwali na moment czując się niczym najohydniejsza jednostka chodząca po świecie. — Nie myślałem o niczym innym — mruknęli, niezbyt zadowoleni z obrotu spraw. Było tak dużo rzeczy o których chcieli powiedzieć Ash, jednak wstydzili się, nie chcieli być postrzegani jako zwyrol wykorzystujący okazję, żerujący na zauroczonej w nich dziewczynie. Chociaż czy to można było nazwać zauroczeniem? Chuj wie.
— Zejdźmy z widoku może, co? — zaproponowali cicho, dopiero teraz czując na sobie spojrzenia niektórych gapiów. Ash nie odpowiedziało od razu. Spojrzenie mieli wbite gdzieś obok — nie uciekające, ale skoncentrowane, jakby analizowali każde wypowiedziane przez Quinn słowo jeszcze raz, ostrożnie, z delikatnością kogoś, kto trzyma coś kruszejącego w dłoniach. Kogoś, kto nie chce tego zniszczyć. Dopiero po chwili skinęli lekko głową.
— Chodź — powiedzieli miękko.
Ich dłoń dotknęła łokcia Quinn — nie ciągnąc, nie prowadząc, ale oferując cichy kontakt. Quinn nie potrzebowało więcej. Ruszyli razem, nie za szybko, nie za wolno, omijając wzroki, szmery, ciekawskie oczy, jakby nagle świat zewnętrzny był przezroczysty i nieistotny.
Dotarli na skraj lasu, tam gdzie słońce leniwie przedzierało się przez liście. Zatrzymali się dopiero, gdy wszystko wokół wydało się cichsze, lżejsze, jakby powietrze wiedziało, że trzeba dać im przestrzeń.
Quinn usiadło na pieńku, jakby nagle ich ciało odmówiło dalszego noszenia ciężaru.
— Więc?
— Więc… zależy jak na to spojrzeć… — mruknęli, spoglądając na Ash z dołu. — Dla mnie? To nie była rozmowa, to nie było przegadanie. Ba! Po tym jednym, jedynym razie kiedy się pocałowaliśmy- myślałem, że to koniec. Wiesz… nic nie znaczący pocałunek po pijaku, na drugi dzień trafiłem na liścik, który mi zostawiła. Spotkałem się z nią i, kurwa bogowie uwierzcie mi… próbowałem przeprosić. Wiesz, o co mnie zapytała, Ash? — Aresiątko pokiwało głową przecząco, wzrok mieli zmęczony, jakby mieli za sobą całonocny maraton filmów wątpliwej jakości. Zaczerpnęli tchu, jakby każde kolejne zdanie miało ich utopić.
— Czy było mi z nią źle… — poczuli, jak wszystko podchodzi im do garła, chciało im się wymiotować. Tak po prostu; żołądek zawinął się w kolejny supeł. — A gorsze było to, że nie potrafiłem jej na to odpowiedzieć. Wiedziałem, że nie jest tą osobą, którą stawia przede mną moja wyobraźnia ale- kurwa, ktoś nie brzydził się mnie dotknąć, pocałować nawet i-i pozwoliłem jej.
Przez cały ten czas wbijali paznokcie w wewnętrzną część dłoni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Dla Quinn było jednak coś gorszego, nie to, że nie wiedzieli, czy w tamtym momencie było im z Ashley źle czy dobrze a to, że nawet o to nie chodziło. Całe życie czuli się jak to wyklęte stworzenie, którego kijem nikt nie chce dotknąć a kiedy przez całe życie jest się samemu... kiedy nikt cię nie dotyka, jakby było się czymś brudnym, jakby miłość była zarezerwowana dla kogoś innego — dla lepszych, czystszych, bardziej normalnych, kiedy nagle ktoś nie brzydzi się cię pocałować, dotknąć, objąć, choćby przez chwilę… pozwalasz sobie. Bo myślisz, że to może jedyna okazja. Że nie zasługujesz na nic więcej. To z tego mindsetu Quinn nie potrafiło się uwolnić i to przez niego grzęzło w bagnie tej jednej złej decyzji coraz bardziej, nie wiedząc jak się z nich wydostać. Może i z pozorów wyglądało to prosto - wystarczyło zerwać, jednak Quinn bało się wrócić do samotności, którą znali zbyt dobrze, nawet kosztem swojego samopoczucia.
Ich dłoń zacisnęła się na materiale spodni, paznokcie wbijały się w dłoń, jakby próbując powstrzymać drżenie. Przetarli twarz ze zmęczenia. Dlaczego uczucia musiały być tak kurewsko trudne? I dlaczego do cholery nie potrafili jak raz, podjąć dobrej decyzji?

 Ash?
───
[2126 słów: Quinn otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 24 kwietnia 2025

Od Rickiego CD Kuźmy — ,,I was thinking... Maybe you and I should partner up"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Ricky wszystko przemyślał jak to on, właściwie wcale. Pamiętał mniej więcej, gdzie była jama, do której mieli dotrzeć. Znalazł ją jakiś czas temu podczas spaceru. Dzień, kiedy ją odkrył chyba był prawie taki sam jak ten — może trochę więcej śniegu. Wspomnienie to było niewyraźne, na jednym przestraszonym oddechu, i Ricky starał się je ze wszystkich sił zatrzeć. Spacerował, prawdopodobnie, może czegoś szukał i zapatrzył się — to pamiętał dobrze — w ptaszka na drzewie. Nagle ptaszek uleciał w górę, i to wcale nie dlatego, że odfrunął z gałęzi; noga młodego chemika nagle zapadła się w dotychczas stabilnym, miękkim i przyjaznym gruncie, i zamiast gałęzi drzewa, zobaczył przed sobą śnieżne podłoże. Serce podskoczyło mu do gardła i zaczęło walić tam jak szalone, kiedy obrócił głowę i zobaczył czerń. Nie pamiętał, jak jego dłonie znalazły korzenie drzew, czy kamienie, pamiętał tylko paniczny strach i ulgę, kiedy w końcu odczołgał się od dziury w ziemi. Poszczególne elementy tego obrazu nie chciały zniknąć i nawiedzały go niespodziewanie. Starał się odciągnąć swoją uwagę i zadusić to wspomnienie, ale było to trudne.
Przeglądał właśnie atlas z grzybami, żeby znaleźć jeden o dziwnej nazwie, potrzebny mu do eksperymentu. Nie był nawet w stanie jej zapamiętać, wertował więc atlas z kartką w jednej ręce, na którą ciągle spoglądał, żeby sobie ją przypomnieć. Wydrukował sobie wcześniej składniki na drukarce w Domu Senatu. Na odwrocie był Tralalero Tralala przegrywający walkę z Tung Tung Tung Tung Tung Sahurem, ale obrazek nie przebijał zbyt mocno i była to jedyna kartka, jaką znalazł.
Nagle przypadkowo przeleciał więcej stron, niż miał, i próbował wrócić do tej, na której skończył, ale wszystkie wyglądały tak samo. Każdy grzyb wyglądał tak samo. Czy naprawdę były potrzebne im osobne nazwy? Te dwa różniły się tylko tym, że jeden dojrzewał tydzień później i miał ciemniejsze plamki.
Wszystkie wyglądały identycznie, oprócz jednego. Poczuł śnieg w ustach i przypomniał sobie ściskający strach. W krótkim tak krótkim momencie, mini latarka przypięta do jego paska oświeciła ściany jamy, do której prawie wpadł. Były tam identyczne grzyby jak na obrazku. Lekko fioletowawe, z jaśniejszymi plamkami na spiczastym kapeluszu.
Był to najmniej wyraźny element chaotycznego wspomnienia, ale Ricky pokładał w nim wielkie nadzieje.
Entuzjazmem stłumił strach-tak przynajmniej mu się wydawało. Z wigorem prowadził Kuźmę przez topniejące zaspy i połacie żółtej trawy i wszystko było w porządku. Dopóki nie stanął na brzegu dziury wiejącej ciemnością. Dopóki nie spojrzał w dół. Dopóki nie zaczął próbować tłumaczyć, dlaczego chciał tu przyjść, z marnym skutkiem. Dopóki nie usłyszał magicznych słów - ,,Dobra, wchodzimy?” - jakby wszystko było już przesądzone i nie miał ucieczki. Żałował, że nie poświęcił paru dodatkowych dni na przygotowania, może udałoby mu się znaleźć jednak ten grzyb gdzieś indziej, zamówić z Temu, może mógł zabrać jeszcze jedną latarkę, może czwarta czołówka faktycznie by nie zaszkodziła? Jedyne, czego pragnął, to cofnąć się i uciec, schować się pod kocem z pluszowym Walterem White'em. Ale jego oczy nie chciały się odwrócić od czerni, i to trzymało go w miejscu.
— No, jesteś gotowy?
Kolejne słowa Kuźmy odsunęły nieco w czasie jego atak paniki. Zamrugał, zamknął oczy.
Mógł się pochylić, zaświecić i upewnić się, że grzyby dalej są, że nie przywiódł tu bogom ducha winnej czternastolatki na darmo. Wyciągnął z kieszeni pomięty rysunek grzyba, który wykonał, bo ktoś znowu usiadł na fotokopiarce ze skanerem i nie mógł zrobić sobie kopii strony z atlasu. Rozprostował kartkę. Mimo zagięć i zabłąkanej naklejki z dinozaurem, która przykryła część napisu, rysunek był chyba dosyć wyraźny, prawda?
— Chciałem ci tylko pokazać, czego szukamy.
— To żółw? — spytała, obracając jego obrazek do góry nogami. — A może z tej strony… nie, to kalosz, prawda? Naprawdę ciągnąłeś mnie taki szmat drogi, bo kalosz wpadł ci do dziury? Ma ładny kolor, ale masz chyba jeszcze drugi.
— To grzyb! — sapnął zdenerwowany Ricky.
Kątem oka ciągle widział otchłań i walczył z chęcią zamknięcia oczu i rzucenia się do ucieczki. Czy wydawało mu się, że śnieg osunął się w kierunku czerni? Może ziemia właśnie pod nim pęka, dziura się poszerza i pochłonie ich dwóch?
— No, nie wiem... O takim kolorze?
— To grzyb! — Tym razem krzyknął i zaraz się zreflektował.
Może to bliskość zagrożenia zdjęła mu zwyczajową mgłę z mózgu, milion rozproszeń, które nigdy mu nie pozwalały na doprowadzenie myśli do końca — nagle zniknęły. Była dziura, był on, była Kuźma, która wydawała się zirytowana, i był jego krzyk, niepotrzebny. Postarał się wziąć głęboki oddech, co prawie by się udało, gdyby nie nagły powiew zimna z jamy. Nic nadzwyczajnego, ale Ricky poczuł ten chłód nawet w dziąsłach. Musi się uspokoić, wziąć się w garść.
Kuźma westchnęła.
— Pokaż, co za sprzęt masz tam w plecaku i wykombinujemy coś.

Kuźma?
───
[759 słów: Ricky otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

środa, 23 kwietnia 2025

Od Ash do Quinn — „Ding-Dong! The Sphynx Is Dead"

TW: misgendering

Ogłoszenie o zamknięciu labiryntu rozniosło się po Obozie Herosów równo osiem miesięcy, jedenaście dni, pięć godzin i czternaście minut temu. To nie tak, że Ash liczyło, jak długo Sfinks panoszył się po konstrukcji Dedala. Nawet jeśli miałoby liczyć, to na pewno nie byłoby aż tak zdesperowane, by utrzymywać dokładność co do minuty. Nie było sentymentalnym mięczakiem.
Dużo zmian może zajść w ciągu ośmiu miesięcy, jedenastu dni, pięciu godzin i czternastu minut. Na przykład to, że Wanda i Kazue odeszły z obozu. Mieszkały teraz razem na Manhattanie, od czasu do czasu rozmawiali przez iryfon. Ono samo zaś zostało nowem grupowem. Zdecydował oczywiście los — to ono miało najdłuższy staż obozowy z całego swojego rodzeństwa. Tylko tyle i aż tyle. 
Traktowało swoje nowe obowiązki poważnie. Rzadziej topiło cudze głowy w kiblu. (Rozrywka ta i tak tymczasowo straciła swój urok ze względu na brak odpowiedniego towarzystwa). Starało się utrzymać w szyku bandę aresiątek. Udawało, że nie widzi syfu pod ich łóżkami, kiedy musiało przeprowadzić inspekcję czystości. Przynajmniej raz dziennie groziło komuś, że da im po dupie trzonkiem swojego labrysa. 
Jedno nie uległo jednak zmianie nawet na jedną sekundę z całego tego długiego okresu. Przez cały ten czas Ash tęsniło za Quinn. Tęskniło potwornie. Tęskniło jak pies. Gdyby mogło, wyłoby z tej tęsknoty. Ba, gdyby nie interwencja Caroline, kilka tygodni temu pewnie samo weszłoby do labiryntu, uzbrojone wyłącznie w swój labrys, gotowe wbić go temu głupiemu zmutowanemu lwu w przysłowiowe cztery litery (i nie chodziło tu o nogę czy ucho). 
Gdyby to zrobiło, zapewne nie byłoby ich tu teraz. Przed labiryntem ustawił się całkiem pokaźny tłum. Część z nich stanowili zwyczajni gapie, niewarci uwagi dziecka Aresa. Większość z nich samo ustępowała im miejsca. Ci, którzy tego nie uczynili, oberwali po kuksańcu w bok i sprawa uznana została za rozwiązaną. Sytuacja wyglądała gorzej przy samym wejściu do labiryntu, gdzie ustawiła się kolejka jak za PRL-u (nie żeby Ash wiedziało, czym była Polska Rzeczpospolita Ludowa). Prawdopodobnie większość z nich również miała kogoś bliskiego gdzieś na drugim końcu tych korytarzy połączonych zwariowanymi zakrętami i rozwidleniami. Siła tego argumentu nie wchodziła więc w grę. 
No cóż, pozostawał im jednak argument siły. 
— Spadówa — warknęło na jakąś grupkę dzieciaków stojącą na końcu kolejki. Nie trzeba było im powtarzać. Będą z nich jeszcze ludzie. — Ej, jestem grupowem, suń się — syknęło na jakiegoś podlotka. Gdy to nie zadziałało, po prostu złapało go za chabety i pchnęło za siebie. — Może to nauczy cię szacunku dla starszych rangą — burknęło. Obóz Jupiter zdecydowanie miał rację, jeśli chodzi o wojskowe traktowanie obozowiczów. — Wiecie co, dziewczyny, słyszałom, że tam wciąż roi się od potworów. Może ja pójdę przodem, co? — zagaiło do kolejnych osób w kolejce, kilku dziewczyn, zapewne córek Afrodyty, sądząc po ich ogólnej prezencji. Czasem spryt był równie potężną bronią, co labrys. 
Jeszcze kilka podobnych akcji i mogło wkroczyć do labiryntu. Labrys miało w gotowości. Za każdym zakrętem mogło czaić się jakieś cholerstwo, które rozpuściło się jak dziadowski bicz za panowania przerośniętego kota z ludzką facjatą. Początkowo szło łatwo. Podejrzanie łatwo. W końcu nie było dzieciakiem Tyche, które dzięki swojemu przyrodzonemu szczęściu jest w stanie wzbogacić się na grze w totolotka. Było potomkiem Aresa, boga jatki. Dlatego nie dało się nabrać na fałszywe poczucie bezpieczeństwa. 
No i oto za kolejnym zakrętem, dosłownie kilka porządnych żołnierskich kroków od wejścia do Obozu Jupiter czaiły się przerośnięte mrówki. Myrmeki, powiedział głos Chejrona w głowie Ash. Centaurowi jednak udało się coś wbić do twardego aresiątkowego łba. 
— Noż ja pierdolę — zaklęło siarczyście. 
A potem dodało do tego jeszcze wiązankę, której nie powstydziłby się sam bóg szewców (czy w ogóle istniał jakiś bóg szewców? Wielki Sandałus czy inny Trzewikor?), bo oto robale wielkości czołgów ruszyły w ich stronę. 
— Fuj, ale wam śmierdzi z paszcz. Weźcie zjedzcie po miętówce czy coś — mruknęło. 
Mrówy okazały się jednak bardzo wrażliwe na uwagi na temat brzydkich zapachów z ich mord, ponieważ uznały to za sygnał do konkursu plucia na odległość. Plucia kwasem. Ash nie było najlepsze z chemii, ale było pewne, że kwas nie był czymś, z czym powinna mieć kontakt skóra półboga. Odskoczyło, nie było jednak wystarczająco szybkie i zwinne. 
— O kurwa, kurwa, kurwa, kurwa — syczało, skacząc na jednej nodze i rozpaczliwie szybko zrywając z drugiej ukochanego glana, który na ich oczach rozpuszczał się pod wpływem kwasu. — Moje ukochane buty! Wy skurwysyny! — ryknęło. 
Wiedziało jednak, że bez porządnego planu nie ma szans w tym starciu. Rzuciło zniszczonego buta przed siebie, trafiając jednego z robali prosto w łeb. A potem zaczęło spierdalać, jedna noga w glanie, druga tylko w skarpecie. Uciekło za dwa wcześniejsze zakręty i schowało się we wnęce, nasłuchując odgłosu wielkich odnóży. Ile mrówki w ogóle mają odnóży? Sześć? Osiem? Nie, osiem miały chyba pająki… 
— Kurwa, Ash, kogo obchodzi, ile one mają nóg? — szepnęło karcąco samo do siebie. — Dobra, myśl. Chejron na stówę mówił coś o tym, jak pokonać te gigantyczne mrówy — mruczało, drapiąc się po głowie. — No, wewnętrzny głosie Chejrona, to byłby świetny moment na olśnienie… 
Olśnienie… No właśnie! Światło! Tylko skąd ono miało wziąć światło w środku tego kurwidołka? Zaczęło nerwowo macać się po kieszeniach. I oto znalazło jakąś dziwną latarkę, którą ostatnio zawinęło któremuś z hefajstosiątek. 
— Już nigdy więcej nie będę topiło dzieciom Hefajstosa i Wulkana łbów w kiblu — przysięgło tu i teraz, przed bogami i wielkimi mrówkami, których kroki słyszało coraz wyraźniej. 
A potem zaczęło kręcić coś przy latarce, aż do momentu, kiedy na chybił trafił znalazło ustawienie, które gwarantowało im największy snop światła. 
— O cholera — jęknęło, kiedy, zobaczywszy światło, armia wielkich owadów dodała gazu do dechy i zaszarżowała w ich stronę. 
Rzuciło latarkę za siebie, najdalej jak potrafiło, a potem przesunęło się tak blisko ściany korytarza, jak to tylko możliwe, wstrzymując oddech. Gdy miało już pewność, że Myrmeki mają ich w głębokim poważaniu, to ono wystrzeliło najszybciej jak fabryka dała w kierunku prowadzącym do Obozu Jupiter. 
Dalsza droga obyła się bez większych przygód i spotkań z dziwnymi stworami. Miało tylko nadzieję, że ktokolwiek zamierzał przejść przez labirynt jako następny nie stanie się ofiarą tych paskud. No cóż, nie był to jednak teraz ich problem. 
Oto był i on. Obóz Jupiter. Nie było ich tu od ponad ośmiu miesięcy. Również po tej stronie zebrało się dość liczne towarzystwo. Dla Ash liczyła się jednak wyłącznie jedna osoba. 
— Quinn! — rozdarło się, ile tylko sił w płucach, uznawszy, że będzie to bardziej efektywne od tępego rozglądania się po tłumie. 
— Ash! — odpowiedział dobrze znany głos, a jakieś niewidzialne supły na sercu i żołądku Ash od razu się poluzowały. 
I wtedy go zobaczyło. Choć w czasie tych miesięcy rozłąki wielokrotnie go wspominało i śniło o nim, teraz, po raz pierwszy od dawna, widziało go na jawie. Ta sama dobrze znana sylwetka. Ten sam ulubiony crop-top, który widziało już zapewne setki razy. Ten sam zestaw kolczyków. 
Coś było jednak nie tak. I nie chodziło tu o nową fryzurę. Choć oczy Quinn rozbłysły radośnie na ich widok, nie był to ten sam błysk, który Ash znało tak dobrze. Zapach perfum unosił się w powietrzu jeszcze intensywniej niż zazwyczaj, a gdzieś za normalną wonią piżma, ziół i ogólnego smrodu typowego dla męskich perfum Ash wyczuwało kwiatowe nuty. Quinn nienawidziło kwiatowych perfum… 
— A ty co? Pod kosiarkę wpadłeś? — mruknęło jednak z półuśmieszkiem, zamiast spytać, co się dzieje. Wiedziało bowiem, że nie powinno pytać, kiedy wokół było tak dużo ludzi. 
Cień na twarzy najlepszego kumpla nie dawał im jednak spokoju. Porzuciło więc maskę twardziela i po prostu zamknęło Quinn w mocnym uścisku. Labrys, zapomniany, padł gdzieś na trawę obok nich. 
Stali tak przez chwilę, po prostu ciesząc się swoją obecnością. Żadne z nich nie wiedziało do końca, co powiedzieć. Być może słowa nie były po prostu potrzebne? Może po ośmiu miesiącach, jedenastu dniach i cholera teraz wie ilu godzinach i minutach, wystarczył wyłącznie ten uścisk? 
Jednak wtedy z tego rozkosznego uczucia wyrwało ich najbardziej ostentacyjne odchrząknięcie, jakie Ash kiedykolwiek słyszało w swoim życiu. Podniosło głowę i zobaczyło jakąś dziewczynę stojącą podejrzanie blisko Quinn. Wystarczyło to, by potomek Kloacyny szybko (zbyt szybko) wyswobodził się z objęcia aresiątka i również odchrząknął. Tym razem było to jednak nerwowe chrząknięcie. 
— A, tak. Ashley, to jest Ash. Ash, to jest Ashley. Moja dziewczyna — przedstawił Quinn, a Ash poczuło, że zaraz się zrzyga. 
Nie słyszało tego imienia od lat. Zdecydowanie nie chciało go znowu kiedykolwiek słyszeć, również teraz. Nie chciało widzieć jak jakaś głupia niunia nosząca to znienawidzone imię klei się do Quinn. Nie chciało widzieć, jak sztywny staje się wówczas uśmiech blondyna. 
— To ten twój przyjaciel, o którym mi opowiadałaś, tak? — zaszczebiotała. Głos miała równie wkurwiający co mordę. 
To nie był jednak największy problem. „Opowiadałaś”? Ash może i nie było największym ekspertem do spraw zaimków Quinn, w ciągu ich znajomości nauczyło się jednak rozpoznawać subtelne znaki i często samo używało właściwych form osobowych, zanim jeszcze opuściły one usta przyjaciela. 
Tłumiąc kolejną falę mdłości, posłało pytające spojrzenie w stronę Quinn. Coś zdecydowanie było nie tak.
 

 Quinn?
───
[1460 słów: Ash otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Od Lairy CD Violet — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Laira naprawdę się starała. Naprawdę. Ale widok przerażonej Violet, w kierunku której poleciała ryba zawieszona na haczyku, był zbyt absurdalny, by mogła powstrzymać śmiech. Córka Hekate – potężna, enigmatyczna, pełna tajemnic – paraliżująco bała się… ryb. I mimo wszystko, Laira była z niej piekielnie dumna. Bo mimo tego irracjonalnego lęku, Violet odważyła się wziąć wędkę do rąk i, choć drżąc, słuchała jej instrukcji z niebywałą koncentracją.
Kręciła korbką jakby miała dwie lewe ręce i próbowała ją odkręcić zamiast zwijać żyłkę, ale to się nie liczyło. Liczyła się próba. I odwaga, nawet jeśli towarzyszył jej śmiertelny strach przed łuskowatymi potworami z głębin.
— Z-Zabierz to… LAIRA, WEŹ TO!!! — wrzasnęła Violet, kiedy ryba wykonała dziki taniec na końcu żyłki, złowrogo chlapiąc wodą. Z piskiem puściła wędkę, która opadła na dno łódki z głośnym stuknięciem.
Zrobiła krok w tył – zdecydowanie za szeroki, jak na stabilność niewielkiej łódki – i cała konstrukcja zachwiała się niebezpiecznie, kołysząc się na wodzie jak po zderzeniu z falą tsunami.
Laira wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem. Ryknęła jak rozbawiony bóg z Olimpu, aż sama straciła równowagę i z piskiem zachwiała się niebezpiecznie nad krawędzią łódki. Przez moment balansowała jak akrobatka na linie, zanim złapała się burty i nie wpadła do wody… jeszcze.
— O bogowie, Vi, ryba cię prawie zabiła! — wykrztusiła przez śmiech, wycierając łzy z oczu. — Ty jesteś najodważniejszą osobą, jaką znam. I jednocześnie największym tchórzem.
— To… TO BYŁ KARP Z PIEKŁA — odparła Violet z mieszaniną oburzenia i absolutnego obrzydzenia, jakby miała do czynienia z potworem klasy A, a nie półkilogramową rybą.
— To był leszcz — poprawiła ją Laira, nadal chichocząc.
Violet tylko jęknęła, siadając ostrożnie na drewnianej ławce w łódce i patrząc podejrzliwie na wodę, jakby kolejna ryba miała wyskoczyć i wymierzyć jej karę boską za próbę kontaktu.
A mimo to… w kąciku jej ust pojawił się cień uśmiechu.
Laira w końcu odzyskała równowagę, choć nadal trzymała się burty, żeby przypadkiem nie wylądować w wodzie jak kot wrzucony do wanny. Uśmiech rozciągał jej usta od ucha do ucha — nie było na tym jeziorze szczęśliwszej półbogini.
Violet usiadła z rezygnacją na ławce, otulając się ramionami, jakby miało to ją ochronić przed kolejnym atakiem rybiego horroru. Wciąż wyglądała na wstrząśniętą, ale w oczach czaiła się iskierka, której Laira nie mogła zignorować.
— No dobrze, wojowniczko z mrocznych wód — zaczęła z niewinnym tonem, chociaż jej oczy błyszczały jak u dziecka przed zrobieniem głupoty — skoro już pokonałaś leszcza, to może czas na kolejny krok?
— Nie… — jęknęła Violet, już czując, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
— Czas zmierzyć się z największym zagrożeniem jeziora... — Laira nachyliła się w jej stronę teatralnie — Z falą!
I zanim Violet zdążyła zareagować, Laira zaczęła bujać łodzią. Delikatnie na początku, ledwo wyczuwalnie. Potem mocniej, aż drewniana konstrukcja zaczęła się niepokojąco kolebać.
— LAIRA, PRZESTAŃ!!! — wrzasnęła Violet, chwytając się wszystkiego, co było w zasięgu: wędki, swojej torby i kawałka burty, jakby miało ją to uratować przed utonięciem.
— A może jednak rybka wskoczy do łódki, co? Będziecie współlokatorami! — Laira parsknęła śmiechem, chichocząc jak opętana.
— Nie śmieszkuj! Przysięgam, jak wpadnę, to cię nawiedzę po śmierci i każę całować węgorza co noc!
— W takim razie wrzucę cię z godnością, jak królową oceanu. Moja syrena o złotym sercu i traumie rybnej — zaśmiała się Laira, rozbujawszy łódkę ostatni raz, zanim łaskawie przestała.
Violet siedziała cicho przez moment, drżąc z emocji. Po chwili powoli spojrzała na Lairę.
— Wiesz co?
— Hm?
— Jak wrócimy do brzegu… zatopię ci twoją ukochaną bluzę. Tą z napisem “People fear me, but fish want me”.
Laira tylko zachichotała, opadając obok niej na ławkę, z szerokim, bezczelnym uśmiechem.
— Warto było.
Violet jeszcze przez chwilę siedziała naburmuszona, ale Laira znała ją zbyt dobrze, by dać się nabrać na tę marsową minę. W oczach córki Hekate coś się czaiło — nie tyle przerażenie, co powolnie narastająca zemsta.
— Wiesz co… — powiedziała cicho Violet, niby spokojnie, z tą złowieszczą nutką, która powinna była wzbudzić alarm w głowie Lairy. — Może masz rację. Może czas zmierzyć się ze swoimi lękami.
— No proszę, mówiłam, że jestem inspiracją. — Laira uniosła brodę, dumnie jak paw na haju.
Violet powoli podniosła się z ławki i zrobiła kilka kroków w stronę burty, odwracając się bokiem do półbogini.
— Tylko jedno mnie jeszcze zastanawia…
— Co takiego?
Violet spojrzała jej prosto w oczy i z udawaną niewinnością zapytała:
— Czy półboginie też toną?
Zanim Laira zdążyła zaprotestować, Violet rzuciła się na nią z całą swoją nieporadną złością, próbując ją lekko popchnąć w stronę wody. Miało być symbolicznie. Miała ją tylko przestraszyć. Problem polegał na tym, że łódka nie była stworzona do dramatycznych gestów i siłowych przepychanek. Zaskoczona Laira zachwiała się w jedną stronę, Violet w drugą, i nim którakolwiek zdążyła złapać równowagę — łódka wydała przeciągłe chrup i przechyliła się tak gwałtownie, że obie wylądowały w wodzie z pluskiem godnym olimpijskiego skoku.

 Violcia? 😌
───
[775 słów: Laira otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Quinn CD Keitha — „Kłopoty nie mają zapachu"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Stracili rachubę dni, od kiedy nie widzieli Ash. Wiedzieli jedynie, że minęły miesiące, oni sami zatrzymali się na czwartym. Nie odbicia, nie wspomnienia, nie wyrwanych fragmentów w snach. Ash zniknęło przez tego pierdolonego sfinksa, a Quinn zostało z... Ashley. Z jej zimnymi spojrzeniami, toksycznymi tekstami i słowami, które miały być troską, a pachniały kontrolą.
Dostali już takiego pierdolca, że zaczęli pisać niewysłane listy do jenu. Wiedzieli, że to bez sensu, ale to i tak było lepsze niż myśl, że Ash mogło zniknąć na zawsze, a przynajmniej do czasu, kiedy Labirynt Dedala zostanie ponownie otwarty. Oczywiście, chowali te kartki głęboko pod łóżkiem, w kartonie po butach. Jakby samo ich istnienie było czymś wstydliwym. Albo zbyt kruchym.
Ashley mówiła, żeby dali spokój. Że to nienormalne, tęsknić za kimś, kogo się nie ma. Że „masz mnie, po co ci ono?”. Ale im dłużej Quinn było z nią, tym bardziej czuli, jak bardzo nie chcą być z nikim.
Zaczęli więc szukać rozwiązań — nieskutecznie. Więc jak to bywa w takich historiach, wrócili do duszenia wszystkiego w sobie. Emocje dusiły ich od środka, aż wylewały się w inny sposób — wulgaryzmami na ścianie kabiny w łazience, w nieobecnych spojrzeniach na lekcji hiszpańskiego. Pani Barrera martwiła się o nich. Ale to nie był jej problem do rozwiązania.
Najwięcej spokoju przynosiło im właśnie malowanie grubym mazakiem wzorów na łazienkowych płytkach. Kółka, zygzaki, czasem jakieś zapomniane runy, a czasem po prostu „FUCK YOU ASHLEY” – na tyle małymi literami, żeby nikt poza nimi nie zrozumiał. Wiedzieli, że prędzej czy później i tak będą musieli to zmyć, jeśli ktoś ich złapie, ale może właśnie o to chodziło. Żeby coś zostawić, a potem to zniszczyć. I tak czuli się na co dzień.
Dziś pisali wielkimi literami:
"WSZYSCY JESTEŚMY TU ZA KARĘ. KTOŚ MUSIAŁ KOGOŚ ZAWIEŚĆ."
I choć były to teksty godne zbuntowanego trzynastolatka, to na tą chwilę nie bardzo ich to obchodziło.
Coś stuknęło. Coś puknęło. Quinn miałoby to obchodzić, ale nie obchodziło. Nie dziś. Już mieli dokończyć cytat, kiedy drzwi do łazienki skrzypnęły i ktoś wszedł jak do siebie.
— Narysuj kutasa — powiedział głos. Spokojnie. Prawie życzliwie.
Quinn zamarło w pół ruchu, odwracając się wolno jak w tanim horrorze. Ich wzrok padł na twarz, której nie znali. Młody typ, ubrany jakby miał zaraz iść na paradę legionową, ale z miną, jakby wpadł tu tylko po gumę do żucia.
— Jakiegoś bydlaka — sprecyzował nieznajomy, z uśmiechem tak szerokim, że aż za bardzo pasował do kogoś, kto właśnie wyszedł z cienia, prosząc o fallusa na kafelku.
— Huh? — Quinn uniósł brew. Nie wiedzieli, czy się bać, czy może już zaczęli halucynować.
— Ah, wybacz moje maniery. — Nieznajomy ukłonił się z teatralną przesadą. — Keith. Keith Mishra. Dopiero mnie przydzielono do czwartej kohorty. Nie wiem jeszcze, jak tu działa integracja, ale pomyślałem, że zostawię po sobie ślad.
— Poprzez fallusa na ścianie? — zapytał półbóg, dalej trzymając mazak w ręce, z lekko zmrużonymi oczami.
— Symbol płodności, twórczości i buntu — odpowiedział z miną jakby czytał z encyklopedii. — Ale jeśli wolisz serduszka, też zaakceptuję. Jestem elastyczny.
Quinn nie odpowiedziało od razu. Zamiast tego dokończyli cytat, wolno, dokładnie. Keith przyglądał się w ciszy.
"KTOŚ MUSIAŁ KOGOŚ ZAWIEŚĆ."
„Keith Mishra, fallusowy prorok, był tu” — dopisano chwilę później, maleńkimi literami w rogu.
Keith uśmiechnął się szeroko.
— No i pięknie. Mój pierwszy znak w nowym świecie.
— Witamy w piekle, Keith — mruknęło Quinn, chowając mazak do kieszeni bluzy.
Quinn już miało się zwinąć, kiedy Keith, jak gdyby nigdy nic, wsunął się obok nich i zaczął przyglądać się ścianie z takim skupieniem, jakby oceniał eksponat w galerii sztuki współczesnej.
— To takie… dramatyczne. Lubię to — przyznał z uznaniem, stukając palcem w napis. — W sensie, ja bym tu jeszcze coś dodał. Jakieś „A BÓG UMRZEDŁ W KIBLU” albo „POWIEDZ MI, ŻE TEŻ SIĘ BOISZ” — spojrzał na nich z błyskiem w oku.
Quinn otworzyło usta, żeby coś powiedzieć, ale Keith już kontynuował:
— Zawsze uważałem, że łazienki to najbardziej szczere miejsca na świecie. Ludzie sikają, płaczą, robią zdjęcia swoim zadkom i mówią przez telefon z matkami, jakby to było najnormalniejsze miejsce do egzystencji.
— Czy ty jesteś z terapii? — zapytał Quinn, nie mogąc się powstrzymać.
— Nie, ale mówią, że powinienem być. — Keith się uśmiechnął szeroko, niemal promiennie. — Miałem być w trzeciej kohorcie, ale podobno testy psychologiczne coś zasugerowały i pyk — wylądowałem z wami. Czyż to nie cud?
Quinn zamrugało. Już mieli wyjść, ale Keith nagle sięgnął po drugi mazak, który znajdował się za spłuczką (skąd on do cholery wiedział, że tam był?!), i zaczął rysować coś na kafelku. Z rozmachem. Z pasją. Z gracją psychopaty.
— Robisz to często? — zapytało Quinn, obserwując jak linia po linii powstaje absurdalnie szczegółowy rysunek flaminga z cygarem.
— Rysuję? Tak. W łazienkach? Tylko kiedy czuję się… nazwijmy to… duchowo poruszony. A ty? — Keith spojrzał na nich spod burzy ciemnych loków. — Te cytaty… brzmią, jakbyś próbowało wytrzeć z siebie coś, co się nie da zmyć.
Quinn spojrzało na niego długą, ciężką chwilę. Po czym sięgnęło z powrotem po swój mazak i obok flaminga dopisało:
„JA TU UMIERAM, A ON RYSUJE PTAKI.”
Keith parsknął.
— Perfecto. Partnerzy zbrodni. Poeta i szaleniec. Albo dwoje szaleńców. Coś czuję, że się dogadamy, Quinn.
— Nie powiedziałem ci jeszcze swojego imienia.
— Wiem, ale mam dar. Albo dostęp do arkusza z listą kohort — wzruszył ramionami. — Tak czy siak, polubisz mnie. Wszyscy w końcu mnie lubią. Albo chcą udusić. Ale to też jakaś forma emocji.
I z tym stwierdzeniem, zostawił mazak na umywalce, puścił im oczko i wyszedł, jakby właśnie nie zakłócił łazienkowego egzystencjalizmu swoją chaotyczną obecnością.
Quinn stało jeszcze przez chwilę, patrząc na drzwi, przez które zniknął.
— Co do… — mruknęło w końcu, marszcząc brwi.
A potem spojrzało na flaminga i westchnęło.

 Keith?
───
[921 słów: Quinn otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Violet CD Lairy — „Live Love Laugh Lobotomy"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Violet naciągnęła wielki, czarny kapelusz na oczy. Jakby mogła, naciągnęłaby go na całe ciało, aby tylko uniknąć opalenizny. Nie obawiała się popękanej i pieczącej skóry, o nie. Użyła kremu z filtrem, aby się przed tym zabezpieczyć. Ona po prostu nienawidziła przebarwień na jej idealnie (jej zdaniem) śnieżnobiałym ciele. Bladość jest piękna i takiej zasady się trzymała. Jednak latem było o to trudniej…
Co zaś sprawiło, że właśnie siedziała na łodzi, rozłożona niczym księżniczka z bidonem zimnej lemoniady lawendowej własnego przepisu w rękach i patrząc jak Laira wykonuje ciężką robotę tzn. stara się złowić cokolwiek? Cóż, minął miesiąc odkąd dziewczyny się poznały. Na początku córka Hekate nie była przekonana do córki Hefajstosa, jednak okazało się, iż ten stan trwał jedynie kilka godzin. Potem przeprosiła ją za wkurzanie, a topór kilkugodzinnej wojny został zakopany głęboko pod ziemią. Od tamtego czasu ich relacja zaczęła się rozwijać w dobrą stronę, wręcz można było użyć tu słowa “przyjaźń”.
Właśnie dlatego siedziały w tej samej łodzi i ku zaskoczeniu żadna z nich nie wylądowała w wodzie, przynajmniej póki co.
Rozmawiały właśnie o głupotkach, czując się jak w najbardziej komfortowym miejscu na świecie. To było naprawdę niesamowite, patrząc na to, jak one zaczęły swoją znajomość. Wpierw Violet otrzymała od niej wędkę. Laira pomogła jej się ustawić, zaś sama czarownica skomentowała okropność przynęty na haczyku, ale wciąż zdeterminowana utrzymywała pozycję, którą poleciła jej przyjaciółka. Ta ciamajda utrzymywała ją tylko dlatego, iż w momencie kiedy Laira prawie dotknęła Violet, przeszły ją dreszcze. Uczucie, jakby naprawdę ją dotknęła trzymało się kilkanaście chwil dłużej. Było to dziwne, ale komfortowe uczucie.
Kiedy dziewczyny czekały na swoją zdobycz wywiązała się między nimi krótka rozmowa o odpałach z dzieciństwa, którą Laira zakończyła melancholijnym wyznaniem.
— Chcę, żeby lato się nie kończyło.
Violet mogła podzielić jej zdanie. Jeśli to miało znaczyć, że zostaną na tej łodzi na zawsze, była gotowa zignorować fakt szkodliwości ostrych promieni słonecznych na skórę zdawał się być nieważny. Jedynie uśmiechnęła się i obydwie już wiedziały, że nastąpiła właśnie pełna zgoda.
— Twoja kolej — zagadnęła córka Hekate. — Jaka jest najgłupsza historia z twojego życia.
— Mam opowiedzieć tylko jedną? Nie wiem, od czego zacząć — zaśmiała się rudowłosa, obsypana piegami, jakby słońce wysypało na nią cynamon.
— Cokolwiek przyjdzie ci jako pierwsze do głowy
— Hmm… to może…
Nagle wędka wygięła się sprawiając wrażenie, że zapragnęła skoczyć na główkę do wody.
— L-Laira…? — Wiedziała, że coś złapała, ale jak się teraz zachować?
— Zacznij kręcić tą korbką — zerwała się z miejsca i zrobiła krok do przodu, pozostając w gotowości, aby jej pomóc. — Delikatnie.
Tak jak w instrukcji, Violet powoli unosiła linke z pomocą korbki. Im oczom ukazała się jakaś mała rybcia, totalna mała pipiduwa nadzianą na haczyk. Zaczęła powoli przesuwać zdobycz w kierunku Lairy, myśląc, że tylko ona nie brzydzi się tego cholerstwa i wie, co z nim zrobić.
— Z-Zabierz to… LAIRA WEŹ TO!!!
Z piskiem upuściła wędkę i odskoczyła kawałek przez co łódka zachwiała się, jakby lada moment miała się przewrócić.

 Geju? ❤️
───
[486 słów: Violet otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Lynn CD Kala — „Biały gołąb"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

W momencie, kiedy Kal - tak się przedstawił - wypowiedział pierwsze słowa, iluzja Nalina zaczęła się kruszyć. Choć niektóre słowa, gesty, ton głosu mogłyby być podobne, bała się wchodzić w ciąg myśli pod tytułem “Po prostu go nie pamiętasz, to musi być on!”. I tak wróci to do niej wieczorem, kiedy będzie próbowała zasnąć, tak jak działo się od wielu lat. Kiedyś dostała ataku paniki w sklepie, myśląc że jakiś blond włosy nastolatek to jej brat. Był to jeden z wielu powodów, przez które unikała interakcji z ludźmi, jednak samotność która z tego wynikała nie była wiele lepsza.
— Mhm — mruknęła w odpowiedzi na jego słowa. Nie wiedziała, co jeszcze może dodać.
Cokolwiek by nie powiedziała, i tak pewnie uznał ją za szajbuskę żyjącą w lesie i nie spodziewał się po niej bardziej złożonej wypowiedzi. Obrócił się do niej plecami, równie dobrze mogła zrobić to samo i pójść do domu, zakończyć ten z lekka upiorny poranek. Co jednak zrobiłaby w domu? Znowu siedziałaby przed kominkiem, zabijała czas, ignorowała głód, ponieważ nie miała obecnie do jedzenia nic poza połową bochenka czerstwego chleba? Pewnie rozmyślałaby o tej sytuacji, żałowałaby, że nie postąpiła inaczej, że zrobiła cokolwiek, albo właśnie niewystarczająco wiele.
Wyciągnęła z kieszeni garść ziaren i rzuciła z nadzieją na śnieg. Zdawało jej się, że barki Kala zatrzęsły się od śmiechu, ponieważ gołąb nie zwrócił na jej czynność wielkiej uwagi. Zacisnęła pozostałe nasiona w zgrabiałej dłoni, a potem wypuściła je.
— Przypominasz mi kogoś — zaczęła — Kogoś, kogo… często tu widziałam. Kogoś, z kim często tu przychodziłam i spędzałam wiele czasu. Kogoś, kogo…
Zaczęła mamrotać coś pod nosem. To wszystko stało się niespodziewanie, sama się zaskoczyła, kiedy te słowa wyskoczyły jej z ust. Zacisnęła ponownie pięści. Mogła jednak wrócić do domu, zaraz kiedy zobaczyła sylwetkę nad stawem. Mogła również wrócić teraz, w tej chwili. Wysypała już nasiona. Szalik połaskotał ją w twarz. Słowa jednak zostały już wypowiedziane i tego nie cofnie.
— Przychodziłeś tu może wcześniej? — postarała się skierować rozmowę na inne tory, gdyby Kal chciał ją kontynuować. Nie zdziwiłaby się jednak, gdyby po prostu sobie odszedł, tyłem, upewniając się że dziwaczka znad stawu za nim nie idzie. Bała się spojrzeć w jego stronę.

 Kal?
───
[356 słów: Lynn otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Ishy CD Dantego — „The less I know the better”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Tak, oczywiście. Otworzy jej drzwi jak jakiś cholerny MacGyver, bo przecież to było zupełnie naturalne, prawda? Isha nie była ani trochę zadowolona z faktu, że Dante targał ją przez pół klubu niczym znoszoną szmatę, desperacko szukając wyjścia, jakby życie od tego zależało.
A jednak — otworzył. Otworzył pieprzone drzwi ewakuacyjne.
Zatrzymała się jak wryta, marszcząc brwi. Coś tu nie grało.
No bo okej, może i wyglądał na kogoś, kto potrafi znaleźć drogę ucieczki z płonącego budynku, ale serio? Gość odblokowuje ewakuacyjne drzwi bez klucza, bez alarmu, bez niczego, jakby to był zwykły zamek w toalecie?
Isha miała przeczucie. To takie dziwne, niepokojące coś w brzuchu, co mówiło jej: swój do swego ciągnie. Może i nie była pewna, kim był, ale coś podpowiadało jej, że Dante zdecydowanie nie był zwykłym chłopakiem.
Półbóg? Całkiem możliwe. Tylko… czy istniał jakiś bóg zamków?
Nie mogła sobie przypomnieć. Ale jeśli takowy istniał, to najwidoczniej zszedł na ziemię, założył skórzaną kurtkę i stwierdził, że będzie się popisywać w środku sobotniej nocy.
Odetchnęła głośno, wciągając w płuca powietrze, które może i nie było idealnie czyste ani przesadnie świeże, ale przynajmniej nie było przesiąknięte dymem papierosowym, zielskiem i… czymkolwiek jeszcze unosiło się w tamtym zadymionym piekle.
Dante uśmiechnął się szeroko, jak kompletny idiota. Wyglądał jak skończony kretyn i Isha pierwszy raz w życiu poczuła autentyczną, dziecięcą potrzebę — jak w przedszkolu — żeby albo przywalić mu z całej siły w ramię, albo jeszcze lepiej: złapać go za włosy i skleić mu je plasteliną.
— Coś ty taki zadowolony z siebie, Sherlocku z łomem? — mruknęła pod nosem, ale on chyba nawet nie zarejestrował jej słów.
Przynajmniej jedno było na plus — pozbyła się tej dziuni, co to nie potrafiła zrozumieć najprostszych sygnałów. Dziewczyna ewidentnie przyszła po jedno, szybkie, w łazience, bez imion, bez emocji. Isha nie miała dziś na to siły. Ani chęci. A już na pewno nie do kogoś, kto mylił bezczelność z urokiem.
Teraz tylko musiała się uspokoić. I nie zabić Dantego.
Choć, szczerze? Myśl była kusząca.
— Nie chcesz może…
— Nie — ucięła ostro, nawet się na niego nie oglądając. Ostatnie, czego teraz potrzebowała, to dalszy kontakt z tym czubkiem. — Nic więcej od ciebie nie chcę.
Zamaszystym ruchem ruszyła przed siebie, nogi aż ją paliły od potrzeby jak najszybszego oddalenia się od tego człowieka. Najchętniej zniknęłaby z jego pola widzenia raz na zawsze — zmieniła imię, numer telefonu, może nawet tożsamość. Gdzieś daleko, najlepiej w mieście bez zasięgu i ludzi pokroju Dantego.
I wtedy… kroki. Za sobą.
O nie, tylko nie to. Zdrowaśka przeszła jej przez usta jak modlitwa ostatniej szansy.
— Chyba jestem pijany — powiedział, łapiąc się teatralnie za głowę, jakby miał zaraz runąć jej na plecy. — I potrzebuję podwózki do domu. Mogłabyś mi pomóc?
Już otwierała usta, by powiedzieć nie — głośno, wyraźnie i bez miejsca na negocjacje. Choć w myślach miała gotowe całe przemówienie, pełne dość barwnych i zdecydowanie niecenzuralnych słów.
— Prooooszę — jęknął, przeciągając to jak pięciolatek próbujący wyżebrać lizaka. Jeszcze chwila, a padnie jej do stóp i zacznie całować je z wdzięcznością. — Mieszkam niedaleko. Słowo honoru.
Zatrzymała się. Powoli, bardzo powoli, jakby każda komórka w jej ciele musiała najpierw zaakceptować fakt, że oto znowu dała się wciągnąć w jakąś idiotyczną sytuację.
Odwróciła głowę przez ramię.
— Jak ci nie wstyd w ogóle używać słowa "honor", ty menelu z cudzym uśmiechem — mruknęła, zaciskając dłonie w pięści. — Masz szczęście, że mam dobre serce. Albo zły dzień. Sama nie wiem — mruknęła przez zaciśnięte zęby, ruszając przed siebie, nawet się nie oglądając.
Dante, jakby dostał drugie życie, człapał za nią zadowolony, mamrocząc coś o „aniołach na ziemi” i „niezasłużonej łasce”. Isha miała ochotę go udusić. Albo chociaż kopnąć. W czoło. Ale szła. Kiedy jednak zwróciła uwagę, że przecież Dante był taki straaasznie umierający, ten ponownie zaniemógł i zwalił się całym ciężarem ciała na jej ramiona.
Ku jej zdziwieniu, faktycznie nie kłamał — jego klitka mieściła się dosłownie dwie przecznice dalej. Szli w milczeniu, przerywanym jedynie jego przypadkowymi, obłąkanymi mamrotaniami i jej westchnieniami, które mogłyby zdmuchnąć dach z domu.
Isha zmarszczyła brwi, widząc, jak coś porusza się na poboczu. Może i ona już zaczęła mieć zwidy? Może od dymu w klubie, może od Dantego…
— Czekaj. — Zatrzymała się nagle, pochylając przy krawężniku. Kompletnie olała fakt, że zostawiła mężczyznę na pastwę losu. — Co to…?
Leżał tam. Gołąb. Brązowy w ciapki, z postrzępionym skrzydłem i miną, jakby przeszedł przez piekło na wrotkach, zawinął z powrotem i jeszcze dostał mandatem od losu. Drżał delikatnie, ale nie próbował nawet uciekać.
— Serio? — jęknęła, wpatrując się w pierzastego nieszczęśnika. — Akurat teraz?
Serce jej zmiękło. Coś zakłuło. Jako córka Wenus miała słabość do gołębi. Byli… znajomi. Bliscy. A ten wyglądał, jakby właśnie stracił wszystko, co znał.
— Może śpi — wymamrotał Dante, kucając obok.
— Ta, jasne. Śpi sobie z wykręconym skrzydłem na środku chodnika, marząc o lepszych czasach. — Rzuciła mu spojrzenie, które w innym życiu mogłoby spopielić drzewa.
Popatrzyła na ptaka jeszcze raz. Westchnęła.
— Dobra, już i tak noszę jednego nieogarniętego. Co mi szkodzi dwóch?
Delikatnie, jakby był zrobiony z papieru ryżowego, podniosła gołębia i przytuliła do klatki piersiowej. Drżenie lekko ustąpiło. Pedro — jeszcze nienazwany — wtulił się w nią lekko, jakby wiedział, że właśnie wygrał życie.
— Pedro — powiedziała nagle.
— Co?
— Pedro. Tak się teraz nazywa. Jak już wciągnęłam się w ten melodramat, to chociaż niech ma styl.
— Pedro… — Dante spojrzał z powagą. — Dobrze mu z oczu patrzy. Ma duszę wojownika.
Isha parsknęła śmiechem, drapiąc ptaka za główką. Pedro gruchnął cicho, wtulając się jeszcze bardziej.
“Daj żreć” - mówił coś do niej, aczkolwiek nie rozumiała. Serio? Trafił jej się gołąb mówiący w innym języku niż ona? Super. Na tą chwilę postanowiła sprawę przemilczeć.
— Ty też kiedyś miałeś duszę wojownika — mruknęła — a potem zgubiłeś ją gdzieś między jednym głupim tekstem a próbą flirtu w stylu lat dziewięćdziesiątych.
W końcu dotarli pod jego klatkę. Isha odstawiła Dantego pod drzwi jak uszkodzoną paczkę. Już miała odejść, kiedy poczuła lekkie szarpnięcie za ramię.
— Dzięki. Za wszystko… — powiedział cicho, prawie bez śladu ironii. Prawie. Nawet głupiego uśmieszku nie było.
— Pedro i tak woli mnie — rzuciła, odchodząc z ptakiem w objęciach i spojrzeniem, które mogło rozdzielić morze. — I wraca ze mną do domu.
Zmarszczyła przy tym nos, jakby z obrzydzeniem, choć kącik ust drgnął jej niebezpiecznie ku górze.
— To może teraz…?
Dobrze wiedziała, o co mu chodzi. Nie chciała się zgodzić, już otwierała usta, aby kazać mu spadać na drzewo, jednakże mężczyzna wyciągnął jeden, solidny argument.
— Mam gazy i waciki, pomogę ci go opatrzeć.
Zgodziła się, tylko dlatego, że nie chciała aby Pedro dłużej cierpiał.
Isha spojrzała na niego jak na ostatniego kretyna, który właśnie próbował flirtować, oferując… środki opatrunkowe. Ale spojrzała też na Pedro — małego wojownika, który najwyraźniej zaczął oddychać ciężej, zbijając ją emocjonalnie z nóg.
— Tylko dla niego — wycedziła, celując palcem w Dantego jakby ostrzegała go przed najgorszym. — Nie dla ciebie. Nie licz, że nagle się przyjaźnimy.
Nie minęło dziesięć minut, a Pedro siedział na ręczniku, zdezorientowany, ale nadzwyczaj spokojny, podczas gdy Dante z przejęciem godnym medyka z pola bitwy delikatnie przemywał mu skrzydło. Isha stała nad nimi, ręce skrzyżowane na piersi, jakby cały czas była gotowa go zdzielić, jeśli tylko zrobi coś źle.
— Ty tak zawsze…? — rzucił nagle, zerkając na nią spod brwi.
— Tak troskliwa? — odparła sarkastycznie. — Nie. Ale dla Pedro mogę być Matką Teresą z Marsa.
— Nie. Chodziło mi o to… że tak od razu wchodzisz w tryb opieki. Jakbyś była gotowa wskoczyć między czołg a rannego chomika.
Zamilkła. Chciała rzucić jakąś ciętą ripostę, ale Pedro właśnie gruchnął cichutko i rozłożył zdrowe skrzydło, jakby chciał się przeciągnąć.
“Chujowo macie w tym usa, w Polsce za komuny było lepiej” - rozbrzmiewało z jego dzioba a szorstki język kaleczył uszy.
I choć nie rozumiała ani słowa, które wypowiadał gołąb, serce Ishy trochę zmiękło.
— Czasem... ktoś musi — mruknęła w końcu. — Bo nikt inny tego nie zrobi.
Pedro spojrzał na nią jakby rozumiał, a może po prostu miał ich za bandę baranów. Dante... milczał.
A potem zapytał:
— Myślisz, że Pedro chciałby własne legowisko? Z poduszką?
— Jeśli zrobisz mu legowisko, możesz zostać jego służącym.
Milczeli ale tylko przez chwilę, zanim Dante wypalił tekstem, przez który miała ochotę zapaść się pod ziemię.
— Miałaś nieźle spędzoną chwilę w kiblu — stwierdził, Isha popatrzyła na niego zdezorientowana. — Wiesz… sądząc po tych malinkach i śladach po pomadce. Oraz tym, jak ta laska się do ciebie lepiła…
— Skończ — fuknęła na niego, mając ochotę umrzeć z żenady.
Pedro poderwał głowę, jakby wyczuł napięcie, i rzucił Dante’emu spojrzenie tak ostre, że w innym życiu mogłoby ciąć szkło.
“No super, pogadanka z playboyem. A ja co? Na boczne tory jak zeszłoroczny sernik!”
— No co? — mężczyzna uniósł ręce w obronnym geście, jakby właśnie próbował się wybronić przed zbliżającym się ciosem z otwartej dłoni. — Ja tylko mówię, że… wyglądałaś na usatysfakcjonowaną.
— Jeszcze jedno słowo, a Pedro dostanie zniżkę na pierwszą próbę zabójstwa — syknęła Isha, paląc go wzrokiem. Policzki miała czerwone jakby właśnie wyjęła twarz z piekarnika. — I nie, nie było żadnej chwili. To była jedna wielka pomyłka, nieporozumienie. I nie twoja sprawa.
— Okej, okej — Dante cofnął się o krok, unosząc brwi. — Po prostu… dobra robota? Nie wiem, jak się do tego odnieść.
— Najlepiej w ogóle się nie odnosić. Zachowaj to sobie. Jak swoje opinie o tym, kto komu się lepi do tyłka w klubowej łazience.
„Ja rozumiem, młodość, namiętność, ale trochę klasy, na miłość boską. Chociaż na chusteczkę papierową się połóżcie następnym razem.”
Isha zamarła w pół kroku. Spojrzała na Pedro podejrzliwie.
— Co… co ty właśnie powiedziałeś?
Pedro spojrzał na nią z takim rozczarowaniem, jakby właśnie wsypała rodzynki do sernika.
„No tak, jasne. Tyle człowiek mówi, a tu jak do ściany. Żadnej refleksji, tylko te wasze hormonalne wygibasy.”
— Czy ty właśnie mówiłaś coś do gołębia? — rzucił z lekkim niepokojem Dante, jakby ptak zaraz miał go zgłosić do jakiegoś wesołego psychiatryka.
— … Nie?
— Przecież słyszałem! Czyli nie tylko ja jestem pierdolnięty! Z ptakiem gadasz!
Pedro naruszył się, strosząc piórka.
„A ty, paniczu Casanova, lepiej się zamknij, bo jak ci opowiem, co sądzę o tej twojej zalotnej fryzurce, to sam się wygładzisz na łyso!”
— Co on gada?
Dante uniósł brew, próbując dotknąć gołębia palcem, jednak skończył z krwawym śladem po dziobie.
— Pedro, przestań — zwróciła się w stronę ptaka, biorąc go na ręce — Gada… po jakiemuś. Nie wiem po jakiemu. No to włoski, ni angielski czy francuski bądź arabski.
Mamrotała, przecierając twarz. Miała dosyć tego dnia.

                                                                       Dante?
───
[1684 słów: Isha otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]