sobota, 10 września 2022

Od Yves — „Kawiarenki Yves”

[JESIEŃ]

Kawiarnie to jedna z niewielu rzeczy, którą Yves kochała mniej więcej tak jak konie. I to nawet nie dlatego, że była typową i całkiem standardową „jesieniarą”, o których ludzie w jej wieku tak często wspominali. Wręcz przeciwnie. Nie znosiła jesieni. Każdy dzień zlewał się z innym, wszędzie kałuże, brud, pleśń, wilgoć i błoto pod domkiem, które nieustannie musiała sprzątać, bo jej spokojna niekiedy nerwica, zaczynała szaleć nawet przy plamie maziowatego piachu. Nie było w zasadzie w tym nic dziwnego – jesienią ciężej było znaleźć warunki i pogodę na konne wycieczki. To nie tak, że te duże, piękne stworzenia nie były stworzone do pracy w ciężkich warunkach, ale co innego szkolenie, a co innego spacerek. No albo po prostu przyjemny, spokojny lot na wierzchowcu. Powiedzmy sobie szczerze – no w ciężkich warunkach, nie ma z tego takiej przyjemności. Mimo że przyjemność zawsze jest już z samego w sobie przebywania w towarzystwie najlepszych przyjaciół – sami rozumiecie, analogię.
Wracając do kawiarni [które Yves kochała]. Bywały dni, kiedy no – jesienna pogoda nie mogła popisać się dozą barw, a drzewa wcale nie mieniły się czerwienią i pomarańczem. Na niebie było raczej pełno chmur, ale nie takich fajnych, z których popadywał przyjemny deszcz – bo Yves tak jak kawiarnie kochała jesienny deszcz [każdy deszcz] – tylko takich burych, że nie wiadomo do końca czy to niebo, czy to chmury, czy co właściwie się dzieje, a w powietrzu unosiła się ta paskudna wilgoć. To uczucie, które towarzyszy po wstaniu rano i wyjściu do szkoły, do której w sumie i tak nie chce się iść, a jest się wyrwanym z cieplutkiego łóżka. No właśnie to, co wydawało się tak okropne i nieprzyjemne. Czasem ją dopadało, a niezwykłym ratunkiem okazywała się kawiarnia. W jej mieście – kiedy jeszcze bywała z wizytami u ojca – mieścił się drobny lokal, który – jak jej się zdawało – był delikatnie zaczarowany. Wręcz była o tym święcie przekonana, a nawet dałaby sobie odebrać konia [znacznie poważniejszy ruch niż ucięcie ręki], że miejscem zarządzał satyr. Mgła była na tyle silna, a kawę chyba serwowała jedna z córek Afrodyty, więc nigdy nie odważyła się walczyć i zapytać o taką możliwość. Oni natomiast – była tego prawie pewna – wiedzieli, że jest jedną z nich. No, po części! To, co lubiła, przychodząc tam, to taki klimacik wiecznego ciepła, miłości, której potrzebowała doświadczać. Tak wyobrażała sobie swój salon, grzejący kominek. Buchający w nim ogień, kiedy czekała na powrót taty do domu. Wiecie – piękno, klasa i romantyzm. Półmrok dający ukojenie. Yves zastanawiała się, czy zawsze tak tam było. To znaczy, czy tak ciepło i jesiennie bywało na przykład wiosną. Albo latem. Wtedy na pewno nikt nie chciałby tam siedzieć, więc pozwoliła sobie stwierdzić, że co kwartał zmienia się wystrój kawiarenki. To nie byłoby nic dziwnego, gdyby rzeczywiście rządziła się tam jakaś magia. W każdym razie kawiarnie – bo o nich chciałam mówić. Bo kawiarnie sprawiały, że Yves przestawała na moment być wielkim samcem alfa i zatracała się w chwili. Była wtedy tą dziewczynką, którą zawsze pragnęła być, a nie była w oczach ojca, ani jego znajomych. Taką dostrzegała ją jedynie przyjaciółka, ale nawet ona nie wiedziała, że ta potężna [choć nie bardzo fizycznie ani psychicznie, ani pod żadnym aspektem poza ciętym jęzorem] grupowa domku Hefajstosa, córka wielkiego boga, wychowana przez jednego z podkomendantów policyjnych, najbardziej cenionego i w ogóle ekstra faceta silnego, mocarnego, wręcz stalowego – pasjonowała się w szyciu. A może nie. Może nie tyle, że była to jej pasja, ale po prostu szukała w sobie kobiecości już jako małe dziecko, bo kobiety w sobie nie widziała. Nie była to wada ani zaleta, raczej taka rzecz kompletnie odklejona, a cechująca jej osobowość. Z jednej strony wierzyła w siłę i niezależność płci pięknej, ale od zawsze miała wdzierane do głowy zasady bycia dobrym mężczyzną. Nie winiła za to taty, nie był gotowy na dziecko, a tym bardziej nie na dziewczynkę. Skąd mógł wiedzieć jak ją wychować – a robił to i tak najlepiej, jak potrafił – z sercem i całą siłą. Tylko że nie miała sukienek ani spineczek, długich włosów i koronek – tylko Lottie, która od czasu do czasu opowiadała jej bajki o księżniczkach i książętach. Mała Yves, zafascynowana tym delikatnym, kruchym światem pełnym miłości – gdzie dziewczynki niby takie jak ona ubierały piękne kreacje, kontaktowały się z wróżkami i marzyły. Więc i ona zaczęła marzyć. Nocami śniła bufiaste rękawy, czasami miłość. Dotyk, serce i zapach. Tworzyła inscenizacje, do których nigdy nie przyznałaby się za dnia. Bo była tkliwa, delikatna niczym jedwabna szata, o którą tak ciężko było za dawnych czasów. Yves szukała romantyzmu, by poczuć się księżniczką choć nocą, bo za dnia musiała być silnym mężczyzną o stalowym sercu. Taka też była, a wiedząc, że ona jako kobieta może świadczyć za samca, gardziła nimi, bo widziała, jak brutalny jest świat bez kobiet.
Dlatego właśnie kochała kawiarnie. Zwłaszcza tą jedną magiczną. Siadała i snuła plany, jakich nie widziała dniami, a marzyła nocami. Projektowała suknie, dające upust jej bolesnym emocjom, wypływającym różanymi koronkami, które za dziecka obcinała z domowego obrusu, gdy tata nie patrzył.


◇──◆──◇──◆
[820 słów: Yves otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz