sobota, 10 września 2022

Od Adlera [NPC] — „Eat the rich” — część 2

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

Richard Millhouse nie wyglądał ani trochę na kogoś, kto w zwyczaju miał się spóźniać. Zaburzyło to nieco jego wizję postrzegania bogatych dzieciaków, które rozmawiają jak menadżerowie, ale nie wiedział, że powinien zacząć się już powoli do tego przyzwyczajać.
Adler nie wiedział też, ile czasu Richard się spóźnił. Pewnie dlatego, że nie miał telefonu ani nawet zegarka. A poza tym był bardzo zaabsorbowany wyrywaniem trawy wokół siebie.
Podniósł głowę, słysząc szelest trawy. Chociaż się spóźnił (znaczy — chyba spóźnił, w końcu Adler tego nie wiedział), szedł powoli, uważając na każdy swój krok. Początkowo pomyślał, że taki bogaty dzieciak nie chce za bardzo spocić się biegiem albo ubrudzić od letniej rosy. Potem zrobiło mu się głupio, bo Richard w rękach dzierżył niewielką klatkę z chomikiem w środku.
— Adler — uśmiechnął się szykownie wręcz delikatnie. — Mam chomika.
Pojęcia nie miał co odpowiedzieć. „Fajnie”? „Super, masz chomika”? „Cześć, Richard, bo w sumie to się nie przywitałem”?
— Przepraszam za spóźnienie — wytłumaczył się. Ściółka poruszyła się w środku klatki, kiedy więzień zaczął się budzić. — Musiałem zostać trochę po lekcjach, żeby go odebrać. No i pani Bergonzini na początku nie chciała go oddać. Nie wiedziała, po co mi szkolny chomik.
Bergonzini, powtórzył w myślach. Brzmiało jak włoski makaron.
— W zasadzie to po co ci ten chomik?
Richard zmierzył go wzrokiem, jakby to było najgłupsze pytanie, jakie kiedykolwiek mu zadano.
— Żeby się nim… zająć. Kupiłem wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Te, które mi kazałeś. — Wystawił przed siebie klatkę, niemo każąc Adlerowi mu ją przytrzymać, po czym wysunął z kieszeni wyświetlacz telefonu i go odblokował. — Mógłbyś mi pomóc to wszystko przygotować? Moja mama wraca za dwie godziny, jeśli z nią byłoby ci niezręcznie. Tata ogląda netflixowe dokumenty o celebrytach.
Nikt nigdy nie zaprosił go do swojego domu. Nikt. Nigdy. Nie dlatego, że był bezdomny, a ludzie z jakiegoś powodu brzydzili się bezdomnymi — tym bardziej bezdomnymi nastolatkami. Gdyby Adler dostawał trzydzieści sekund życia za każde nazwanie go ćpunem od Nowojorczyka, prawdopodobnie żyłby wiecznie. Nie zawsze był bezdomny. Miał (ma?) ojca, drewniany domek w środku lasu na zupełnym odludziu i totalne zero przyjaciół.
Nie zdążył dobrze się nad tym zastanowić, bo Richard chwycił obiema dłońmi za podest klatki od drugiej strony. Musnęli się palcami, ale żaden z nich się nie wzdrygnął. Zamiast tego Richard prowadził Adlera (i rzeczonego chomika) do swojego domu.

Powinien się tego spodziewać. NAPRAWDĘ powinien się tego spodziewać.
A mimo tego prawie upuścił klatkę chomika.
To jest dwój dom? — jęknął.
Ów dom wyglądał bardziej jak jedna ze świątyń w Obozie Herosów. Przypominała mu trochę domek Zeusa, gdyby obóz miał mniej ograniczone fundusze.
Willa miała białe ściany zdobione równie białymi kolumnami. Adler naliczył dwa balkony tylko z jednej strony — jedno nad wejściem głównym i jedno w formie dachu garażu.
Ominęli marmurową fontannę przed wejściem i ruszyli do środka. Richard wcisnął kilka guzików na domofonie i drzwi otworzyły się z kliknięciem.
— Czeeeść, tato! — rzucił Richard w eter, odbierając klatkę od Adlera, żeby mógł zdjąć buty.
Nie odpowiedział. Rozległo się tylko głośne chrupanie popcornu. Zapewne z otwartymi ustami.
— Może to i lepiej — mruknął Richard do siebie, wskazując bielusieńkie płytki na schodach. — Idziemy. Do mnie.
Adler pojęcia nie miał, gdzie jest „do mnie”, ale i tak postanowił iść przodem.
„Do mnie” okazało się całkiem skromny pokojem po trzech „nie, Adler, w lewo” i „Adler, nie to lewo”. Za każdym razem mówił, do jakiego pokoju prawie wszedł jego gość i Adler nie miał pojęcia, na cholerę Millhousom tyle pomieszczeń.
Kto normalny miał w domu całe pomieszczenie na pralnię? I trzy biura? I bibliotekę? Serio, bibliotekę?
Pokój miał jasne ściany i niewiele życia. W sumie nie do końca wiedział, czego się spodziewał. Być może plakatów z Marvela. Magazynów z Playboya. Nie, Adler naprawdę nie znał się na rówieśnikach. Pokój wyglądał zupełnie normalnie, poza tym, że był wielkości dwóch łazienek. Przy jednej ze ścian stało dokładnie pościelone łóżko małżeńskie, naprzeciwko — fioletowa kanapa z przytulonymi do niej okrągłymi stolikami. Obok stało biurko, lustro, fotel wiszący i wszystko wieńczył puchaty, okrągły biały dywan.
Adler delikatnie postawił klatkę na łóżku i usiadł obok. Chomik wystawił ze swojego drewnianego domku zaciekawiony nosek i zaczął niuchać nowe pomieszczenie. Richard grzebał w garderobie, dopóki nie wypchnął z niej ogromnego akwarium. Musiał mu pomóc, żeby wytaszczyć monstrum na środek pokoju.
Kolejną godzinę spędzili na analizowaniu, czy akwarium powinni postawić na meblu zanim je wypełnią, czy po, albo na tym, czy chomik powinien być w środku w trakcie wypełniania, czy wsadzić go też po (Adler zaczął nazywać go Kraken po tym, jak ujebał go w palec. Richard nie protestował).
— W zasadzie, Adler — zaczął Richard, wpuszczając Krakena do nowej klatki. — Do jakiej szkoły chodzisz?
— Nie chodzę.
Wybiło go to z tropu.
— Co…?
Adler wzruszył ramionami.
— No, kiedyś chodziłem. A potem tata zaginął.
— I nikt tego… nie sprawdzał?
Znowu wzruszył ramionami. Nie pamiętał. Serio, nie miał pojęcia. Kiedy tata zaginął, Adler nie za bardzo wiedział co się wokół niego dzieje. Nadal wypierał to z pamięci. Pamiętał, że siedział na posterunku policji i przesłuchiwali go przy obecności miłej pani psycholożki. A potem zwyczajnie przestali się nim interesować — nikogo nie obchodził bezdomny dzieciak bez rodziny. Ani tym bardziej zaginiony leśniczy mieszkający na odludziu tylko z synem, którego nikt nie szukał. Stany Zjednoczone były zdrowo popierdolone.
— Adler — powiedział, miziając Krakena za uchem. Jakimś cudem jeszcze nie odgryzł mu palca. — Mogę ci pomóc, jeśli chcesz. Moim zdaniem to wszystko jest chore.
— Słucham?
— Mogę ci pomóc — powtórzył. — Jeśli chcesz.
— Nie, nie chcę — syknął, trochę bardziej niemiło niż zamierzał. — Niech bogaci ludzie nie udają, że ich obchodzimy. Damy sobie radę sami. Jak zawsze.
Wstał, zbierając się do wyjścia. I tak opowiedział mu już wszystko o Krakenie, co powinien wiedzieć. Richard nie był głupi. Bogaci ludzie też dawali sobie radę sami wśród swoich.
— Nie proponuję ci pomóc od bogatych ludzi — mruknął Richard, marszcząc czoło. Czuł, że go zezłościł, a mimo to oboje zachowywali taki spokój. Na twarz Richarda wpełzł wstydliwy rumieniec. — Proponuję ci pomoc ode mnie. Rodzice nie muszą wiedzieć. Skąd ci w ogóle przyszło, że chodzi o coś innego?
Brzmiało to absurdalnie. Byli nieletni. Jeden z nich był bogatym dzieciakiem, drugi mieszkał pod mostem. Richard poznał go zaledwie dzień temu i proponuje mu… no właśnie, co? Udostępnienie połowy pokoju? Kanapki na śniadanie? Adopcję w gratisie?
Coś wykwitło w jego sercu. Adler nie do końca jeszcze wiedział co to za ciepłe uczucie, przypominające okrywanie go kocem, kiedy zasypiał na kanapie albo przykładanie dłoni do czoła, kiedy miał gorączkę.
Zaraz potem uczucie zostało zduszone wstydem i złością jak zawsze w życiu Adlera.
— Przemyśl to, Adler. Ja… eee… — pierwszy raz usłyszał, jak Richard się jąka — …no wiesz, myślę, że możemy się zaprzyjaźnić. Wydajesz się… spoko. I dlatego chcę ci pomóc.
Policzki zapłonęły mu ogniem na ten komplement. Przez jego twarz przeszło więcej emocji, niż Adler kiedykolwiek mógłby wyrazić — włącznie z gniewem, który pojawił się chwilę potem.
Bogaci ludzie jak zawsze podcierali sobie nimi dupę. I chociaż Richard nie miał nic złego na myśli, to siłą rzeczy szukał czegoś, czego chciał. W końcu Adler był bezdomny; a jako, że był i „fajnym” bezdomnym, bogaty dzieciak musiał mieć powód, żeby się z nim spotykać. Na przykład, cholera, żeby potem zebrać aplauz.
— Ta — warknął, wychodząc z domu bez „cześć” i „do widzenia”.

O Richardzie nie myślał już do końca dnia; zapewne dlatego, że każda myśl o nim gotowała mu krew w żyłach. Do końca dnia nie robił też nic ciekawego. Przez większość czasu włóczył się po połowie Nowego Jorku, raz uwalniając myszy z mechanicznych pułapek i raz wydając ostatnie grosze na lemoniadę wystawioną przez małego dzieciaka na betonowym chodniku mało uczęszczanego sąsiedztwa. Miała w sobie taką zawartość cukru, że po trzech łykach czuł się jak na haju i nie dziwił się ani trochę, że mały sprzedawca miał rozszerzone źrenice.
O Richardzie nie pomyślał też wtedy, kiedy Nowy Jork przykrył późny wieczór. Uliczne latarnie włączyły się, a chodniki zdążyły ostudzić, kiedy Adler skierował się do ulicznej budki z jedzeniem. Pani w średnim wieku zdążyła już zapakować torby i miała zamykać stragan, kiedy Adler mignął jej w kącie oka.
— Oj, dziecko, myślałam, że dzisiaj nie przyjdziesz — westchnęła. Adler nie odpowiedział. Zazwyczaj, kiedy rozgadywał się przed ludźmi, czuli się niezręcznie. Jakby rozmawianie z nim było grzechem. Z panią Marks poznali się wtedy, kiedy zapadał wieczór, stragan miał zostać zamknięty, a Adler w ciszy karmił gołębie pestkami słonecznika na ławce nieopodal. Podeszła do niego, płosząc wszystkie ptaki i zagaiła, jakby ktoś zaraz miał ją za to pobić: „Dziecko, nie zjadłbyś może czegoś? Trochę mi zostało”.
Potem zostawało już więcej. Pani Marks zawsze coś miała. Nie wiedział, czy to dlatego, że Amerykanie byli mistrzami w marnowaniu jedzenia, czy po prostu się o niego w jakiś sposób martwiła.
Obserwował, jak schyla się do jednej z toreb, otwierając szczelnie zamknięte pudełko i wyjmując z niego całego hot doga — bułka, parówka, nic więcej. A jednak Adler uśmiechnął się na ten widok z całym swoim szacunkiem.
Kobieta nie przypominała Richarda w żadnym stopniu. Nie była pewna siebie, dłonie miała styrane pracą, z licznymi poparzeniami, a oczu Adlera unikała tak, jakby był bynajmniej Meduzą.
— Dzię… dzięki — odpowiedział lakonicznie.
Pani Marks machnęła ręką nieśmiało, jakby chciała pokazać mu, żeby jak najszybciej stąd zmykał.
Skierował się w jedną z bocznych ulic, tam, gdzie psy dupami szczekają. Dzielnica nie była może najbogatsza, ale uliczki wyglądały jak żywcem wyciągnięte z czarno-białego Batmana. Przysiadł, jak najdalej od obszernego kosza na śmieci, a parę irytujących much i komarów zleciało się do jego skromnego posiłku.
Kończył hot doga, kiedy zauważył zbliżający się do niego rudy kształt. Podniósł głowę, a kiedy Adler zauważył kota (znaczy, Psa), ten zamiauczał doniośle.
Pies powinien nazywać się Bumerang. Zawsze go znajdywał. Ale „zawsze” było okrojone tylko do jednego twierdzenia — „zawsze, kiedy Adler miał jedzenie”.
— Miau — skomentował Pies, starannie układając rudy ogon na łapach.
Adler w milczeniu oderwał kawałek parówki i podłożył pod nos kotu.
Pies chwycił zębami jedzenie tak delikatnie, jakby parzyło go w dziąsła, ale Adler czekał cierpliwie. Kot go nie oceniał — po prostu był kotem. A koty żyły swoimi zasadami, które Adler rozumiał o wiele bardziej, niżeli te ludzkie.
Poczekał, aż kot przeżuje to, czego nie powinien jeść, ale Adler nie miał mu nic lepszego do zaoferowania, do czekania dodał jeszcze kolejne kilka minut, podczas których Pies wylizał każdą możliwą część ciała, która mogła utłuścić jego rude futerko. A potem ujął kota w ręce i pokierował się do Richarda.

Richard otworzył mu w piżamie z Garfieldem. Napis „I don’t do mornings” posyłał mu równie oburzające spojrzenie, co obrażony Garfield z koszulki.
— Cześć — powiedział Richard.
Marszczył czoło, patrząc z niedowierzaniem na Adlera. Przez chwilę miał wrażenie, że Richard jest zły, ale kto nie byłby zły, budząc go o tej porze.
— Cześć — powiedział Adler.
Pies miauknął.
— Co… jest? — Richard wodził wzrokiem od kota do Adlera.
— Eee… no bo ja nie potrzebuję pomocy. Ale on tak — powiedział. — To mój kot. Ale nazywa się Pies. Nie umie korzystać z kuwety, ale mogę pomóc ci go nauczyć.
Richard oparł czoło o framugę drzwi z tak ciężkim westchnieniem, na jakie tylko piętnastolatka można było stać.
— Jezu, wejdź.


◇──◆──◇──◆
[1812 słów: Adler otrzymuje 18 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz