środa, 28 czerwca 2023

Od Louise CD Avery i Lucasa — „Autostopem po przygody”

Poprzednie opowiadanie

Wycieczka do Nowego Jorku - brzmi poważnie, prawda? Teraz jeszcze wyobraźcie sobie, że to wycieczka trzech nastolatków. Fakt, że to półbogowie niewiele zmienia. Może to, że akurat im się trafiło być dziećmi Ateny sprawiło, że do tej pory - podkreślam - do tej pory przeżyli.
Louise jako grupowa przejęła coś w stylu dowodzenia. Poszło jej całkiem dobrze - oszczędzili pieniądze na taksówki czy autobusy. Ale potem znalazła taki fajny stragan… i pani była taka miła… Pokazała Louise zdjęcia swojej żony i szóstki dzieci i kota, i opowiedziała, jak się przyrządza herbatę, którą akurat miała w termosie (córka Ateny spróbowała i stwierdziła, że dobre, tylko doda trochę mięty z doniczki jej znajomego dziecka Demeter). I tak w międzyczasie sprzedała jej parę badziewnych czapeczek z napisem „I ❤️ NYC”.
„Będziesz mieć pamiątkę, zobaczysz. I twoi koledzy też. Wszyscy będą ci w szkole zazdrościć”.
Louise chętnie kupiłaby jeszcze trampki, nadrukowane w gołębie, ale odkryła, że pieniądze... znikły. Avery spojrzało na nią z dezaprobatą. Lucas jak zwykle zaczął panikować.
— No to mamy przejebane.
Louise poświęciła chwilę na rozmyślenie, czy może nie zgubiła żadnych drobniaków. Nie. Jedzenie, czapeczki, te sprawy. Możliwe też, że dała trochę pieniędzy takiemu fajnemu panu z gitarą... tak, prawdziwe z niej strategiczne, zdrowomyślące i rozsądne dziecko Ateny. No i zwiedzanie tych wszystkich wspaniałości... nie mogli przecież w nieskończoność przeskakiwać pod barierkami. W końcu jeden strażnik się uparł i zaczął ich gonić. Ale nie docenił szybkości herosów, no i ich sprytu - Louise kamieniem rzuciła w jego kawę, rozlewając ją na telefon. Trochę szkoda kamienia, ale przecież są za młodzi na siedzenie w więzieniu. Jakby Chejron zareagował na pocztówkę z napisem „Dobre mordy patrzą na świat zza krat - przyślijcie jakieś dziecko Hefajstosa, żeby je stopiło”.
— Nie no, przestańcie smutać. Jesteśmy w Nowym Jorku, prawda? Jest tu masa rzeczy do zrobienia.
Wyjęła z kieszeni Henrego i spojrzała na niego.
— Lucas, spytaj się swojego kamienia, gdzie powinniśmy pójść. Może do parku? A ty, Avery też. Kamienia twojego w sensie się spytaj. Kamienie mają zawsze najlepsze pomysły.


Avery, Lucas?
◇──◆──◇──◆
[326 słów: Louise otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

sobota, 17 czerwca 2023

Od Eleanor do Kazue — „Strzała i biały placek”

Jeden krok… Dwa… Trzy… Nie, jeszcze trochę, to za mało… Cztery… Pięć…? Jeszcze kawałek… Tak, to tutaj. Tu będzie dobrze. Będzie odpowiednio daleko. Odpowiednio blisko. Szelest traw. Skupienie.
Zachodzące słońce wieczoru delikatnie muskało brązowe loki heroski. Letnie powiewy wiatru bawiły się kosmykami, wpychając je dziewczynie do ust, gdy ta ważyła w dłoni drewno i przejeżdżała smukłymi palcami po liniach słojów. Ten kolor przypominał jej rodzinne strony… Słońce prażące jak patelnia jajecznicę, zapach morza i soli, która mogłaby przyprawić niejeden obiad, cudnie wonny i smaczny… Otwarte ramiona ojca, które z taką czułością witały małą Hiszpankę, gdy ta wracała z kolejnej leśnej eskapady… Sześcioletnie, oliwkowe oczy zapamiętały to właśnie w ten sposób. Tylko że ten obraz za każdym razem był coraz bardziej rozmazany i niewyraźny…
Otworzyła oczy, które przymknęła pod wpływem napływającego wspomnienia. Powiodła spojrzeniem po ognistej kuli, która zapewniała wszystkim ciepło i po kawałku drewna, który gładko spoczywał w jej dłoni.
– Weź się w garść, Eleanor – mruknęła do siebie pod nosem – zrób to, dla niego.
Jednak myśli, ciągle podsuwając  jej obraz przeszłości, i tym razem nie pozostały spokojnie.
„Zrób to dla siebie" – podszept, który podsunęły jej wspomnienia, wybrzmiał głośno i wyraźnie, idealnie naśladując głęboki bas głosu Alvaro Rodrigueza.
„Tak, dokładnie tak mi mówiłeś tatku…" – westchnęła. Mimo że wiedziała, iż ojciec nie ma jak jej usłyszeć, gdzieś w głębi serca ciągle miała cichą nadzieję, że jest słyszana. Nie przyznawała się do niej sama przed sobą, ale… – „zrobię, jak powiedziałeś. Dla siebie…"
Westchnęła cicho po raz kolejny, by całkowicie otrząsnąć się ze wspomnień i wyobrażeń.
Promienie zachodu odbijały się w nici cięciwy, która tańczyła między jej palcami do momentu, gdy heroska postanowiła przejść do czynu.
Z kołczanu szybkim ruchem wyciągnęła strzałę smukłą niczym nimfa, o lotkach koloru wiśni, i naciągnęła łuk.
Zabójcza broń. Piękność. Przedmiot do treningu.
Tym wszystkim był kawałek drewna, który trzymała w dłoni.
Ale był czymś jeszcze. Miał duszę. I ona to czuła.
Ta myśl uderzyła ją akurat w momencie, gdy cięciwa ześlizgiwała się z jej palców, wysyłając pocisk w stronę tarczy. Eleanor zadrżała na całym ciele.
Miał duszę. Albo ona sobie to wyobraziła. I właśnie przez nagłe uderzenie tej myśli posłała strzałę poza obręb celu. Grot zalśnił w słońcu przez ułamek sekundy, przywodząc jej na myśl boskie pałace na Olimpie, o których uczyła się, gdy jeszcze nawet nie przypuszczała, że Zeus może naprawdę istnieć. Metal prześlizgiwał się przez powietrze bez żadnego oporu, szybko jak kometa widoczna na niebie w bezchmurną noc.
Lecz to piękno zniknęło w chwili, gdy zza tarczy dobiegł do niej stłumiony przez dzielącą ją od tarczy odległość krzyk zaskoczenia. Nie zastanawiając się, rzuciła łuk i pobiegła w tamtym kierunku. Mogła kogoś trafić, tam ktoś mógł krwawić. Zrobiło jej się zimno, a chwilę później piekielnie gorąco.
„Samotny trening to nie był dobry pomysł…" – atakowały ją natrętne myśli, a puls gwałtownie przyspieszył – „Ty debilu…"
…niepewność…
…przerażenie…
…panika…
„Gdzie się podzieję, jak mnie stąd wyrzucą…?"
Nie.
Co za szczęście.
– Możesz bardziej uważać, hm? – głos. To głos. Nikogo nie zabiła.
„Nikogo nie zabiłam… Nikogo nie zabiłam!"
– Ja… Prz...przepraszam… – wyjąkała, cofając się, gdy zza tarczy wyszła jakaś dziewczyna. Była od niej większa i wyglądała na groźną, pewnie córka Aresa. Spojrzenie obozowiczki oplotło postać Hiszpanki jak lasso szyję byka na rodeo.
Cofała się krok za krokiem, coraz szybciej, a w końcu rzuciła się biegiem w drugą stronę, jak najdalej.
– Nie zapomniałaś o czymś, kurduplu? – zatrzymało ją bynajmniej niezbyt uprzejmie brzmiące pytanie.
„Córka Aresa, na pewno…" - pomyślała Eleanor. Odwróciła się, lecz nie zdążyła niczego powiedzieć, ze względu na latający łuk, który ustanowił sobie ją właśnie jako cel.
Oczywiście, jakby inaczej, Hiszpanka zapomniała o pozostawionym na trawie sprzęcie… Z jednej strony dobrze, że ta dziewczyna zwróciła jej uwagę o małym, greckim łuku, nazywanym tutaj Toxą, który pewnie by się zniszczył, leżąc godzinami na trawie, z drugiej strony jednak… Eleanor sama w tę trawę poleciała. Siła uderzenia wytrenowanej, silnej obozowiczki zwaliła szczupłą dziewczynę z nóg. A może to ona sama się zwaliła pod wpływem emocji…

Kazue?
◇──◆──◇──◆
[651 słów: Eleanor otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Andrew — „Just a dream”

Poprzednie opowiadanie

Wciąż ledwie trzymając się na nogach i podtrzymując niewielkim stolikiem wpatrywałem się w potworzycę, która miała być moją siostrą. No tak, Chejron opowiadał mi kiedyś o niej. Podobnie jak ja, była ona córką Hekate, ale gdy Hera zabiła jej potomstwo oszalała z rozpaczy i zaczęła zabijać każde napotkane przez siebie dziecko.
A ja wciąż jestem, jakby na to nie patrzyć, niepełnoletni. Co ona zamierza ze mną zrobić? Widząc, że moja oprawczyni jest już coraz bliżej, zrozumiałem, że w swym obecnym stanie nie mam innego wyjścia jak grać na czas.
— Cha cha — zaśmiałem się sztucznie, choć w gruncie rzeczy wcale nie było mi do śmiechu. — Naprawdę, niesamowicie mnie podeszłaś — nie wiem, co mógłbym zdziałać pochlebstwem, ale nie miałem nic do stracenia. Poza życiem. — Prawie ci uwierzyłem, że całe moje życie herosa było kłamstwem — ponownie się zaśmiałem. — Jedynym, co cię zdradziło, to oczy — spróbowałem odsunąć się od stołu i stanąć o własnych siłach, by upewnić się, czy wracam już powoli do kondycji sprzed spotkania z Lamią. Nic z tego, wciąż były odrętwiałe i gdybym nie złapał się znów stołu, niewątpliwie wykonałbym szpagat. — Żadna śmiertelniczka nie mogłaby mieć takich pięknych oczu — byłem zdesperowany.
Lamia uśmiechnęła się lekko, pozwalając mi, bym ujrzał jej wątpliwej urody uzębienie. Zdrętwiałem. Jestem pewien, że Lamia jest morderczynią, ale czy jest ona również kanibalem? I czy możemy tu w ogóle mówić o kanibalizmie, gdy ofiarą jest normalny półbóg, a kanibalem coś, co ma pazury wielkości krokodylej paszczy?
Tak, zdaję sobie sprawę, że jesteśmy spokrewnieni, ale jestem niemal pewien, że Lamia miała wśród swych przodków krokodyle. Choć może niekoniecznie od strony matki, stawiałbym bardziej, że od strony ojca.
Choć nie pamiętam, kto był ojcem Lamii. Czy Hekate byłaby w stanie mieć romans z krokodylem?
Ojć, rozkojarzyłem się, a to monstrum jest już o włos ode mnie.
— Pochlebstwa ci nie pomogą, herosie — powiedziała Lamia. — Ale nie bój się, młody Andrew. Nie mam zamiaru cię zabijać.
W zasadzie mogła mnie zabić już wcześniej, gdy leżałem otumaniony przy barze. Ale jeśli nie chciała mnie zabić…
— …to co zamierzasz ze mną zrobić? — dokończyłem swą myśl na głos, a gdy to zrobiłem, mój wzrok padł na trzymany przez nią spodeczek z tabletkami. — I co to za tabletki?
Lamia wbiła we mnie spojrzenie, po czym, ku mojej uldze zaprzestała marszu w moim kierunku i usiadła przy stoliku stojącym tuż przy tym, o który ja się podpierałem.
— Te tabletki w niczym ci nie zaszkodzą — zapewniła mnie. — Uśpią cię jedynie i uspokoją dostatecznie, bym mogła przenieść cię w bezpieczniejsze miejsce.
— Bezpieczniejsze miejsce? — Zdziwiłem się. — Więc to jest niebezpieczne? Nie widzę tu żadnych niebezpieczeństw poza… — ugryzłem się w język, nim powiedziałem: „poza tobą”.
— Zgadza się — Lamia skinęła głowę. — Gdy otumaniłam cię poprzednim razem, próbowałam przenieść cię do swojej kryjówki, ale niestety, nie miałam wtedy przy sobie za wiele tego specyfiku, którym cię uśpiłam, więc jego wpływ na ciebie miał być krótkotrwały.
— Ile jeszcze potrwa, nim odzyskam całkowitą kontrolę nad swoim ciałem? — Rzuciłem, udając, że słabo mnie to interesuje.
— Jakąś godzinę — powiedziała, a ja całkiem już straciłem nadzieję. Nie uda mi się jej odpierać przez godzinę. — Ale wracając do tematu, sprowadziłam cię do pierwszej lepszej knajpy, jaka wpadła mi w oko. Oczywiście, musiałam pozbyć się niewygodnych świadków, by zdobyć… pewną kontrolę nad tym przybytkiem — obejrzała się na schowek, a ja odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że schowała tam ciała prawomocnych właścicieli tego budynku. — Na szczęście, specyfik, którego używam do usypiania swych ofiar, nie jest zbyt trudny do wytworzenia. Wszystkie składniki znalazłam na miejscu. W lodówkach i we wnętrzach ludzi, którzy tu przed nami przebywali.
Z trudem wstrzymałem wymioty, słysząc o tym, że dla stworzenia tych tabletek Lamia musiała pobrać coś z wnętrza tych ludzi.
— A teraz mogę przenieść cię w bardziej zaufane sobie miejsce, o którym nie wie żaden potwór, ani heros. Dzięki temu będę miała pewność, że nikt nie spróbuje cię zabić, ani uprowadzić.
No dobra, więc wiem już, że Lamia chce mnie gdzieś zabrać. Ale wciąż nie znałem odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Dlaczego próbuje mnie porwać. Zadałem je więc na głos.
— Czy to nie oczywiste? — Lamia rozszerzyła źrenice, zdając się być serio zdziwiona. — Słuchaj, Andrew. Jesteś synem najpotężniejszej z bogiń i masz niesamowity potencjał. Niemniej marnujesz go teraz, bawiąc się z innymi półbogami w przedszkole. Chcę ci pomóc wydobyć z siebie ten potencjał — ujrzałem w jej oku niepokojący błysk. — Może i jesteśmy rodzeństwem, ale ty nie masz żadnego odpowiedzialnego dorosłego, który by się tobą zajął. I nie przypominaj mi o tym centaurze, szczujących swoich niewolników na wątpliwe moralnie misje, by walczyły za niego z potworami, jak łowne psy. Nie, on  nie jest odpowiednim opiekunem.
Zamrugałem ze zdziwienia, wciąż nie do końca pojmując, co zamierza zrobić ze mną Lamia.
— Czy ty…? — Zawahałem się, nie mogąc w to uwierzyć.
— Zgadza się, Andrew — zapewniła mnie Lamia, po czym odpuszczając już sobie teatrzyki, chwyciła tabletki i jednym skokiem znalazła się tuż przy mnie. — Zamierzam cię adoptować.

◇──◆──◇──◆
[802 słowa: Andrew otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 11 czerwca 2023

Od Lucasa CD Avery i Louise — „Autostopem po przygody”

Poprzednie opowiadanie

Zacznijmy od samego początku. Lucas dalej nie dowierzał, że po tylu latach, siedzenia w obozie, właśnie wyruszył do miasta. Tak, on ostatni raz w Nowym Jorku był 3 lata temu i to nawet już sam nie pamięta czemu.
Wydawało mu się, że to jest sen, w którym, wraz z pozostałym rodzeństwem wyruszył do miasta. Był pewien, że zaraz się obudzi i znów, będzie w swoim domku, a rozbudzi go pewnie jego siostra, rozmawiająca z Henrym.
Jednak nie tym razem. Uszczypnął się parę razy i nadal faktycznie był w mieście. Tak, zdawał sobie sprawę, że z boku może faktycznie wygląda jak jakiś dzikus, który nigdy w życiu nie widział wieżowca.
– Lucas, co tak stoisz, chodź! – zawołała Louise, łapiąc wysokiego blondyna za dłoń, a następnie biegnąc, wraz z Avery, przez chodnik, pełen ludzi.
Tak, Szwed nawet nie zdążył ogarnąć, gdzie dokładnie są. Jedno było pewne, środek miasta.
– No to, od czego zaczynamy naszą podróż? – zapytało Avery, gdy pozostała dwójka Atenciątek przystanęła, orientując się, że faktycznie, nie wiedzą, gdzie są.
Blondyn zauważył stoisko z informacją turystyczną. Wziął ulotkę, którą rozłożył, a następnie zaczął patrzeć, co tu można zobaczyć w jeden dzień, w końcu, jeśli nie będzie ich długo, Chejron pewnie się zorientuje, co nie skończy się dobrze.
– Na pewno Statuę Wolności, w końcu to ikona!
– Może zajdziemy na Wall Street?
– Z całą pewnością zwiedzimy Chinatown i Little Italy!
– Dobra, przepraszam, że ja wam przerwę, ale… jak wy kurwa chcecie tam wszędzie dojechać? – zapytał najstarszy z Atenciątek, wskazując na mini mapę na ulotce. — Owszem, Chinatown i Little Italy są koło siebie, ale jednak trzeba tam trochę przejechać.
Avery spojrzało się na Louise, jakby to ona miała coś wymyślić.
– Weźmiemy taksówkę.
– Nie mamy pieniędzy.
– Na słodkie oczka.
– I myślisz, że to podziała?
– Tak, a jak nie, to powiemy, że my z wycieczki szkolnej, ale się zgubiliśmy.
– Dobra, wolę wersję na słodkie oczy.
Trójka nastolatków z Obozu Herosów ruszyła przed siebie, układając plan. Na początek, zwiedzą Statuę Wolności. Ku zdziwieniu Lucasa, faktycznie się udało tam pojechać „na słodkie oczka”.
Podczas jazdy nie odzywał się do swego rodzeństwa. Nie, nie dlatego, że był na nich zły. Po prostu obserwował toczące się życie na ulicach ruchliwego miasta.
Zanim trafił do obozu, wychowywał się na przedmieściach, na amerykańskim osiedlu, w małym domku z ogródkiem. Czasem jeździł do miasta, ale on sam już nie pamiętał tego, jak bardzo potrafią być one zapchane ludźmi. Nie wyobrażał sobie zmiany trybu życia. Jak opuści obóz, na sto procent zamieszka gdzieś poza metropolią. To nie w jego stylu. Woli prowadzić sielankowe, „spokojne” życie, niż użerać się z innymi osobnikami tego samego gatunku, by tylko pójść po bułki.
– Co tam, doszukujesz się potworów? – zaśmiała się Louise, klepiąc blondyna po ramieniu. — Patrz, już jesteśmy.
Faktycznie już byli. Ku jego oczom ukazała się imponujący znak rozpoznawczy Nowego Jorku.
Wraz z pozostałymi, próbował się przepchnąć przez tłum turystów, aby zrobić, wraz z pozostałymi Atenciątkami, fotkę, na pamiątkę. Louise wyjęła telefon, który to wzięła z sobą i porobiła z kilkadziesiąt zdjęć.
Myślicie, że były piękne? Nie, jedno gorsze od drugiego.
– Tutaj masz zamknięte oczy.
– Tu masz minę jak na stypie.
– Wydaje mi się, że te jest najlepsze.
– Te? Wyglądacie tu jakbyście byli spizgani!
Tak naprawdę każde powinno trafić do śmietnika, ale żadne nie trafiło. Wszystkie zostały, nie ważne, czy Avery miało zamknięte oczy, czy Lucas miał minę, jakby był na stypie lub ostatnie, gdzie Louise wyglądała jakby była na mocnym haju. To nasze Atenciątka w skrócie.
– Jestem głodne – wyznało Avery.
– Ja też bym coś przekąsił – przyznał się Lucas.
I tutaj, jakby im z nieba spadło, zauważyli niewiele od nich starszego nastolatka, sprzedającego burgery, w tym na przecenie. Atenciątka zakupiły sobie, delektując się ostrą przekąską. Tak, ostrą, kupili burgery z sosem ostrym. Doszli do wniosku, że czemu nie, w Obozie im już takiego nie serwują. Może dlatego, że nie chcą, by były olbrzymie kolejki do toalety kilka godzin później.
Tutaj może od razu wspomnę. Szwed w kieszeni swoich spodni odkrył, że ma trochę pieniędzy, które tam kiedyś… a dobra, to za długa historia. Po prostu ma kasę.
Zapytacie, gdzie jest Louise? No cóż, poszła się przejść. Tak, oni bardzo jej ufają, momentami może aż za bardzo, jednak spokojnie, powróciła. Kupiła (za pieniądze, które dał jej Lucas), każdemu z Atenciątek czarną czapeczkę z daszkiem, z wielkim, białym napisem na środku „I ♥️ NC”.
Młodą córkę Ateny zaniepokoił jeden widok. Widok jej brata, który wyglądał, jakby to ryczał wręcz. Cała buzia czerwona, z oczu leciały łzy, a także nawet i pojawił się katar.
– Trzymaj Avery, ja tu muszę Lucasa ratować! – krzyknęła, podając jenu czapeczki.
Blondynka wyjęła chusteczki z lnianej torebki Avery. Wytarła blondynowi łzy spod oczu, a następnie przykucnęła przed nim.
– Oddaj mi tego burgera i proszę, powiedz, co się stało… – odrzekła, odrobinę smutna, bo w końcu, nie wiadomo czemu płacze. — Jakiś potwór? Spokojnie, poradzimy sobie z nim.
– N-Nie… – próbował powiedzieć Szwed, choć było mu trudno. — Po prostu…
– Po prostu…
– J-Ja…
– Ty…
– Zjadłem super ostrego burgera! – przyznał się Lucas, patrząc na siostrzyczkę. – Nie wiedziałem, że tak zareaguję na ostre, które ostatnio jadłem jak miałem 10 lat!
Louise zareagowała na wiadomość dość spokojnie. Poklepała go po ramieniu, mówiąc, by więcej takich rzeczy nie jadł, a następnie sama dokończyła fast fooda.
– Słuchajcie – zaczęło Avery. — Ile mamy jeszcze kasy? Może gdzieś jeszcze pójdziemy?
Blondyn sięgnął do kieszeni.
– Wszystko wydaliśmy na jedzenie.
– I na czapeczki! – przypomniała Louise, zakładając każdemu z nich, a także sobie, pamiątkową czapkę z Nowego Jorku.
– No to mamy przejebane. Wątpię, by nas znowu wzięli „na ładne oczy”.


Louise, Avery?
◇──◆──◇──◆
[906 słów: Lucas otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Ver CD Cherry — „Przerwa na kawę”

Poprzednie opowiadanie

Ver zaciskała mocno tackę z jedzeniem, jakby przygotowywała się, by tłuknąć nią w głowę dziewczyny. Przez kilka sekund obie czekały w napięciu na jakiś niepokojący gest, pretekst do walki, ale nic takiego się nie wydarzyło. Flamastrowa tylko się uśmiechnęła nieśmiało. Mimo to, coś w Ver nie pozwalało jej zapomnieć o nieznajomej. Może to kwestia tych wściekle różowych włosów.
Tak szybko, jak na siebie wpadły, tak szybko też się rozstały. Ver próbowała znaleźć miejsce z dala od dziewczyny, na wypadek, gdyby miała wobec niej niezbyt przyjazne plany, ale nie mogła znaleźć żadnego miejsca, a ta Flamastrowa ją wołała i zachęcała do zabrania miejsca obok.
„Nie no, nie może być tak źle” – pomyślała, zbliżając się do nich. Dziewczyna uśmiechała się, pokazując zadbane zęby i machała, dwóch chłopaków nie wyglądało na zadowolonych z tego pomysłu. Na pewno nie spodziewali się, że ktoś by się do nich dosiadł. Do głowy wpadł jej pomysł zażartowania, że nie jest potworem z greckiej mitologii, ale ugryzła się w język. – „To zbyt ryzykowne”.
– Dziękuję.
Zanim usiadła, odpięła parasolkę od paska i oparła ją o blat stołu. Usiadła tak, by zajmować najmniej miejsca, nie mogła się rozpychać, została przecież zaproszona. Skinęła głową, słysząc odpowiedź dziewczyny i zabrała się do jedzenia.
Atmosfera była tak mętna, że gdyby podrzucić Rozpruwacza, na pewno zawisłby w powietrzu, ale córce Hefajstosa to nie przeszkadzało. Próbowała jeść jak najwolniej, równocześnie tak, by nie wyglądało to dziwnie. Pomimo że jej myśli odpłynęły w stronę odpoczynku i ucieczki z miasta, to i tak obsłuchiwała rozmowę znajomych obok. Raz na jakiś czas odchylała głowę do tyłu. Chociaż jej dłońmi poprawiała wtedy włosy, jej jasnobrązowe oczy prześlizgiwały się po obecnych w poszukiwaniu potencjalnego niebezpieczeństwa. Bycie półbogiem nauczyło ją niepozornie rozglądać się wokół siebie.
Walczyła właśnie z oliwką niechcącą nabić się na widelec, kiedy usłyszała pytanie od dziewczyny. Nie chciała zdradzać swojego prawdziwego celu podróży, więc na szybko wymyśliła podróż nad morze.
– Nie, nie – powiedziała i mimowolnie dotknęła parasolki. – Właśnie jadę na plażę.
Uniosła brwi, po czym skinęła głowa i uśmiechnęła się blado, chociaż ten gest był bardziej wymuszony niż naturalny. Trudno jej było odgadnąć, czy nieznajoma dzieliła się z jej planami, czy też była potworem w przebraniu i zamierzała ją zabić. Mimo to odpowiedziała lekko:
– Jeśli tylko was znajdę, to z chęcią się przyłączę.
„Jest tak gorąco, że na pewno będą tłumy i choćby chcieli, nie zobaczą mnie. Inna sprawa, że będę w domku nad jeziorem”. – Udało jej się nabić na widelec kapryśną oliwkę i zjadła ją. Była bliżej zakończenia jedzenia, podobnie jak oni, co średnio jej się podobało. Z chęcią odeszłaby bez słowa już w chwili, kiedy skończy, ale czuła, że Flamastrowa nie dałaby jej spokoju.
Nie potrafiła powstrzymać się od kaszlnięcia, kiedy wzięła pierwszego łyka zupy.
– Słona. I to bardzo. – wyjaśniła krótko, widząc podejrzliwe spojrzenia ze strony chłopaków.
„Chyba wypadałoby coś powiedzieć…” – pomyślała, biorąc jedną z ostatnik frytek. Zanurzyła ją w zupie i zjadła. – „Ale to dobre połączenie, że też zostawiłam ich tak mało”.
– Skąd jedziecie?


Cherry?
◇──◆──◇──◆
[489 słów: Ver otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 8 czerwca 2023

Od Sylwii CD Ricky'ego — „Niech Maria Skłodowska-Curie cię błogosławi”

Poprzednie opowiadanie

Jakkolwiek trudno w to uwierzyć, Sylwia Kowalska potrafiła być miła. Miała bez wątpienia trudny charakter, jednak dla swoich nielicznych przyjaciół zachowała swoją najczystszą, najbardziej uprzejmą cząstkę, jaka w niej pozostała. Potrafiła śmiać się z nieśmiesznych żartów, kiedy ktoś bliski jej sercu próbował ją nieudolnie rozbawić. Potrafiła uśmiechać się, kiedy jej kolega zasugerował coś niemiłego albo niechcący ją popchnął.
Także jej wyrozumiałość i resztka zamiłowania do porządku społecznego nie wyparowała, kiedy ten głupi człowiek przerwał jej nadzwyczaj interesującą rozmowę o taktyce walki oraz najlepszych dostępnych strzałach. Nie prowadziła z nim dyskusji, a jedynie przerwała uroczą — i sensowną — pogadankę o broni z przyjaciółmi, aby udzielić temu zabłąkanemu parę odpowiedzi. Mimo tego, że nawiązał z nią fizyczny kontakt, nie wymieniwszy z nią nawet jednego słowa, nie zamierzała pokazywać przy koleżankach swojej nieokrzesanej strony. W końcu chciała jakieś osoby znajome mieć.
— To prawda, że jestem Polką. Nie, nie przypominam sobie wizyty w takim muzeum. I owszem, słyszałam o Skłodowskiej — kolejno odpowiedziała na pytania, ignorując jego nieudany żart, który przyprawił ją o ciarki zażenowania.
— Powiedz mi-
— Natomiast nie sądzę, bym wiedziała cokolwiek interesującego na temat jej życia.
— M-
— I śmierci. Natomiast jeżeli chwilę poczekasz, z chęcią poszukam z tobą informacji na ten temat — serdecznie, swoimi ubrudzonymi i zaniedbanymi rękami, poklepała go po ramieniu, pozostawiając na nim ślady zabrudzeń. — To ty jesteś tym Rickym, tak?
Walczyła ze sobą, grzeczność z chęcią odejścia na myśl o nadchodzącym monologu na temat historii i znaczenia imienia chłopaka. Wiedziała, że jej znajomi szykują się do ewakuacji. Nie miała im bynajmniej tego za złe. Legionista piątej kohorty zdążył zaskarbić sobie sławę poszukiwacza wiedzy w całym obozie Jupiter (a może i u Herosów), który równie chętnie zdobywa wiadomości jak i dzieli się nimi z innymi. Dlatego był w stanie wyedukować Sylwię na każdy interesujący go temat. Czyli głównie na temat chemii.
Słyszała, że niedosłyszał na lewe ucho, co było wynikiem jego dziwacznych eksperymentów. W tamtej chwili sama chciałaby ogłuchnąć, najlepiej całkowicie. Zazdrościła mu tego daru.
— Skoro już reszta znalazła sobie zajęcia — powiedziała, patrząc w ślad za znikającymi półbogami — możemy zająć się Skłodowską. Kojarzysz tę uczelnię w Nowym Rzymie? Niektórzy półboscy albo ćwierćboscy emeryci podobno zwariowali na stare lata i zajęli się tam nauką.
Oczywiście to nie tak, że zdążyła polubić Ricky'ego. Nie czuła z nim nic wspólnego, żadnej nici porozumienia. W jej opinii był głupiutki, zbyt ciekawski, krótkowzroczny, w dodatku zajmował się niepotrzebnymi rzeczami, zamiast skupić się na prawdziwie istotnych zajęciach. Sylwia była osobą konkretną i szukała ludzi, którzy będą przydatni — użyteczni rekreacyjnie i podobni duszą do niej (zwani przez nią przyjaciółmi), aby mogła przy nich wypocząć, bądź też łatwi do wykorzystania i całkowicie od niej różni, aby nie miała potem wyrzutów sumienia. Ricky natomiast nie wydawał się jej potrzebny, a jego charakter był przeciwnością centurionki. Nie był więc materiałem ani na przyjaciela, ani na narzędzie.
Być może była po prostu ciekawa? Być może miała w sobie ciekawości więcej, niż przypuszczała? Może, ale tylko może, chciała wiedzieć, czemu to upośledzone dziecko jest, jakie jest. I jakie właściwie jest. Ta opcja była w każdym razie prawdopodobna niż wykazanie nagłego zainteresowania życiorysem Skłodowskiej i nauką.
— Laura, patrz na niego!
Dwunastolatka podniosła głowę, wpatrując się w zabrudzonego, łaciatego kota, z niezadowoleniem zwisającego z rąk Darii, Jego „opiekunka” szczerzyła się głupio. Jej niebieskie oczy błyszczały gdy ostrożnie kręciła w nim we wszystkie strony świata, aby jej ludzka towarzyszka mogła się mu dokładniej przyjrzeć. Laura szybkim ruchem wysypała karmę pozostałym kotom i podbiegła do blondwłosej przyjaciółki.
— Może lepiej odstaw go na ziemię. Nie wygląda na zadowolonego, bardziej niż do latania ciągnie go do jedzenia.
Daria posmutniała, po czym położyła puchate, zaniedbane stworzenie. Dała mu do zjedzenia ostatnią saszetkę, starając się nie pobrudzić swoich rąk.
— Następnym razem wezmę butelkę wody i gąbkę, umyję go. Umyję je wszystkie! Wyczesze je, zawiąże kokardki! — natychmiast odzyskała entuzjazm.
— Z tymi kokardkami to chyba niezbyt dobry pomysł — zachichotała Laura. — Będą wyglądać idiotycznie.
— Tak czy siak, czy mądre, czy głupie, będą piękne. A potem jak moja mama je zobaczy, to pokocha koty i weźmiemy wszystkie do siebie!
— Zostaw też parę mi. Zresztą, kogo będziemy wtedy dokarmiać?
Zafundowała Darii porządnego laga. Jej mózg wczytywał się przez pół minuty, jej długie ręce zwisały nieruchomo i ciągnęły ją do podłoża.
— Może to nawet lepiej, że przestaniemy. W końcu skoro nie byłoby takiej potrzeby, to znaczy, że wszystkie koty są szczęśliwe — uznała, chociaż jej nadąsana mina dawała znać, że tęskniłaby za tym.
— Jak już wezmę z tobą ślub, to nie będziesz potrzebować zgody swojej mamy! A do tego czasu na ulicy pojawią się nowe koty do dokarmiania — Laura dumnie oznajmiła, wprawiając przyjaciółkę w atak śmiechu.
Z jakiegoś absurdalnego powodu, kiedy popatrzyła się teraz na chłopaka, przypomniał jej coś z Darii. To byłoby naprawdę śmieszne, gdyby jedynie spojrzałoby się na ich aparycję. Może nie należał on do najpiękniejszych, ale zdecydowanie przewyższał stopniem piękności jej dawną przyjaciółkę. Ich włosy były przeciwieństwami, tak samo jak wzrost — Daria zawsze była nadzwyczaj wysoka. Mówili jednak podobnie, zachowywali się absurdalnie podobnie i oboje byli zastraszająco uśmiechnięci.
Chociaż, kto wie, jaka jest teraz Daria. Minęło dużo czasu.
— Wiesz ze kiedyś znalazłem na allegro ofertę rdzy zeskrobanej z kół powozu, który rozjechał Pierre Curiego? — chłopak entuzjastycznie gestykulował. Nie zamierzał czekać na odpowiedź rozmówczyni. — Prawie kupiłem, ale pretorka odkryła, że ukradłem jej kartę i nadawca nie zgodził się na zapłacenie miedzią przy odbiorze.
— Pierre Curie?
Wyglądał, jakby w płucach zabrakło mu powietrza. Ze łzami w oczach obmacywał swoje sto kieszeni, aby w końcu wyciągnąć zabrudzone kwasem zdjęcie. Wrzeszcząc, począł opowiadać całą historię jego śmierci.
Nie, zdecydowanie nie są do siebie podobni.

WĄTEK ZAMKNIĘTY PRZEZ MG 29.04.23. (JEDNA Z POSTACI ZMARŁA).

środa, 7 czerwca 2023

Podsumowanie maja

Hej, dzieci. To znowu ja, troszkę wcześniej niż zwykle. Jak co miesiąc, zapraszam na podsumowanie miesiąca, tym razem maj.

CYFERKI

W tym miesiącu weszło 18 postów, z czego jeden to podsumowanie więc napisaliście 17 opowiadań. Z jednej strony cieszę się, że nie muszę tego czytać, z drugiej strony, bywało lepiej. Ale jest dobrze, piszcie dalej. W maju Zirco w końcu spiął dupe i stworzył Fina — Havu Koskinen. Świetnie, oby tak dalej. Oprócz niego, dołączyła również cudowna córka Aresa — Cammi Leila Corbin 
Postacią miesiąca zostaje Avery, gratulujemy, w nagrodę dostajesz punkty i uścisk dłoni prezesa.

FABUŁA

Zacznijmy od Dicka i Lexi Przyjemne opowiadanie o tym, jak uciekają przed jednorożcami i gubią kurczaka. Super, tak trzymać.
W tym miesiącu dostaliśmy trzy opowiadania od Avery. W pierwszym z nich no udaje się na spacer, na którym układa myśli i liże rany po walce z chimerą. W drugim zwiewa z obozowego ogniska i próbuje planować przyszłość, jednocześnie walcząc z niepokojącymi myślami o jakże ciekawych sposobach na śmierć. No i dotarliśmy do trzeciego, w którym Avery, Louise i Lucas wyjechali pick-upem do Nowego Jorku (co, o ile się nie mylę jest nielegalne). Kto wie co ich spotka, może czas na integrację z bratem?
Nie odchodzimy jeszcze od Avery, gdyż jest ono współuczestnikiem wątku z Heather, w którym i Avery, i Heather muszą chować się przed policjantami, po po tym jak bohatersko ocalili ludzi przez chimerą. Śmiertelnicy nie potrafią doceniać drobnych gestów.
Nasza nowa postać, Cammi, w swoim pierwszym opowiadaniu, które jest zarazem jej historią, opowiada o swojej… no, historii (któż by się spodziewał;00). A w drugim czyta stare gazety z Kazue.
Przechodzimy do mojej ulubionej pary gejów (tematycznie czerwcowo). Koniarski fluff, zaplatanie warkoczy i uśmiechająca się Francuzka to wszystko czego mi potrzeba, dziękuję za te przyjemne opowiadanka.
Lecimy dalej, tym razem kolejna nowa postać. W swoim pierwszym opowiadaniu Havu i jego koledzy piją alkohol, jarają i kryją się z tym, bo mieli po 15 lat, wesoło ogólnie. Drugie natomiast to ukrywanie zwłok i próba ucieczki przed policją. Wesoło.
Cherry i Friedrich jedzą bułki, szukają potworów i wpadają do kanałów. Normalny, półboski dzień.
Na koniec, przejdźmy do Colina, który pochowuje ptaszka. R.I.P Sikorka ✝️

KTOSIOWE OPOWIADANIA

Nie ma, przypał.

pa

poniedziałek, 5 czerwca 2023

Od Dave'a CD Havu — „Zbrodnia doskonała”

Poprzednie opowiadanie

No i brawo, Dave, tym razem to ty normalnie przerosłeś samego siebie. Myślałem sobie, wpatrując się w nieznajomego, który najwyraźniej liczy, że odwdzięczę się mu za jego pomoc ze schowaniem zwłok. Nie dość, że dokonałeś morderstwa, to teraz zaczynasz się zadłużać. Nie ma co.
Spojrzałem w oczy nieznajomego, sam nie będąc pewny tego, co mogę mu zaoferować. W końcu, czego można oczekiwać po kimś takim jak ja?
— Słuchaj, bardzo dziękuję ci za pomoc i gdybym mógł, odwdzięczyłbym ci się najlepiej, jak potrafię, ale zrozum, że jestem prostym złodziejaszkiem. Sam ledwie łączę koniec z końcem — spróbowałem go przekonać.
Nieznajomy parsknął z niedowierzaniem.
— I mam ci uwierzyć, bo tak powiedział złodziej i morderca? — Uniósł brew.
Zjeżyłem się. Nie przeczę, że jestem złodziejem, ale nikt jeszcze nie miał powodu, by nazwać mnie mordercą. Spuściłem wzrok.
— To był przypadek — mruknąłem. — Nie wiem, czy widziałeś, ale to była samoobrona. Gdybym jakoś nie zareagował, to ja leżałbym teraz pod tymi kartonami, a nie ten łajdak. Oczywiście, tylko jeśli sam wpadłby na pomysł, by schować tam moje ciało przed policją, w co wątpię.
Nieznajomy przechylił nieznacznie głowę, po czym skinął na mnie.
— Wiem — potwierdził. — Ale policja mogłaby być mniej wyrozumiała. Dlatego oczekuję przynajmniej rekompensaty za to, że ocaliłem ci przed nimi skórę.
Pokiwałem głową. Miał rację, muszę dla niego coś zrobić, w zamian za jego pomoc. Tylko wracamy teraz do punktu wyjścia, czego on mógłby ode mnie chcieć?
— Mógłbym ci załatwić 10% z naszego następnego skoku — zasugerowałem.
Wiem, że 10% to nie jest dużo, ale nie mógłbym dać więcej. Nie w taki sposób, by nie wzbudzać podejrzeń wśród pozostałych.
Nieznajomy zdawał się nieprzekonany.
— A co planujecie ukraść? — Spytał. Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem jeszcze. Nie planuję na kilka akcji do przodu — przyznałem.
— Wybacz, ale nie kupuję tego — pokręcił głową nieznajomy. — Zbyt łatwo przyjdzie ci mnie wykiwać, kradnąc byle co, byle tylko się mnie pozbyć.
Skinąłem głową, rozumiejąc jego punkt widzenia. Sam sobie również bym nie zaufał w tej kwestii.
Cóż, pozostawało jeszcze jedno wyjście. Co prawda, nie chciałem go wybierać. Nie znałem tego człowieka, a to, co zamierzałem mu zaoferować, wymagało bardzo dużego zaufania. Gdyby stało się coś złego, mogłoby się to odbić nie tylko na mnie, ale i na całym gangu.
Jednak, czy miałem inne wyjście?
— Przyjmę cię na miesiąc do mojej ekipy — powiedziałem w końcu. — Ale pamiętaj, tylko na miesiąc. I będziesz uczestniczył w naszej niewielkiej społeczności jak każdy inny jej członek.
Nieznajomy zdawał się nieco bardziej zaciekawiony, ale wciąż nie był pewien, czy przyjąć moją propozycję.
— Ty jesteś szefem w tej społeczności, prawda? — spytał.
Zawahałem się na chwilę, po czym skinąłem głową. Nie było sensu tego ukrywać, zwłaszcza jeśli zamierzałem go przyjąć.
— Więc gdybym do ciebie dołączył, automatycznie stałbyś się moim szefem — zauważył. — Nie, to nie dla mnie. Chyba rozumiesz, że ja preferuję wolność. Przyznam, że ciekawie byłoby działać w szajce złodziejskiej. Ale nie za cenę utraty kontroli nad własnym życiem.
Zgrzytnąłem zębami. Nie chce dołączyć do mojej ekipy tylko dlatego, że wtedy musiałby mnie podlegać. Mogłem w takiej sytuacji zrobić tylko jedno.
— Oddam ci władzę nad moją ekipą — mruknąłem.
Oczy nieznajomego rozbłysły. Ding, ding, ding, wiem już, że trafiłem w sedno.
— Miałbym kierować całym twoim gangiem? — Spytał.
Skinąłem głową, choć żołądek skurczył mi się na samą myśl o tym. Czułem jednak, że nie skrzywdziłby moich ludzi. W końcu pomógł mi ukryć morderstwo. Musi być porządnym człowiekiem.
I mam tylko nadzieję, że nie zbrukam tym samym pamięci po Shadow.
— I nad tobą też miałbym władzę? — Spytał.
W tym momencie się skrzywiłem. Racja, pomógł mi, ale nie przesadzajmy z tą wdzięcznością. Co za dużo to niezdrowo.
— Ogranicz się do innych członków mojego zespołu — zgrzytnąłem zębami. — Postaraj się mi przy nich za bardzo nie rozkazywać. Wiesz, nie chcę, aby ktoś obcy wparował nagle do kryjówki i zaczął podważać mój autorytet.
Nieznajomy skinął głową, choć sam nie byłem pewien, czy przyjął moje słowa do wiadomości.
— Zgoda. Wchodzę w to — stwierdził.
Po chwili nieznajomy jakby przypomniał sobie, że wciąż jesteśmy sobie nieznajomi.
— Właśnie, nie przedstawiłem się jeszcze — podał mi rękę. — Jestem Havu.
— Mr Nobody — odpowiedziałem, również podając mu rękę.
— Hej, to niesprawiedliwe — zaśmiał się Havu. — Ja ci podałem moje prawdziwe imię.
Spuściłem wzrok. Już od tak dawna żyłem pod imieniem Mr Nobody, że ledwie pamiętam, jak się naprawdę nazywam. Od odejścia Shadow’a nikt nie nazwał mnie Dave.
— Złodziejski zwyczaj — odpowiedziałem jedynie. Za słabo go znałem, by podać mu swe prawdziwe imię. Nawet moi ludzie go nie znali. — Nikt nie wie, jak się naprawdę nazywam. Tobie również polecam przedstawić się moim ludziom pod pseudonimem. Znając cię z imienia, mogą cię mniej szanować i łatwiej będzie im cię zdradzić.
— Może — Havu wzruszył ramionami. Nie wiedziałem, czy posłucha mojej rady. Przynajmniej przestał naciskać, bym się przedstawił.
Nie mówiąc już wiele więcej, zacząłem prowadzić Havu w kierunku kryjówki mojej ekipy, starając się nie myśleć o tym, że przyjąłem go tylko na miesiąc, więc po upływie tego czasu będziemy musieli się wyprowadzić. Nikt z zewnątrz nie powinien znać naszej lokalizacji.
W połowie drogi coś sobie przypomniałem.
— Wiesz, moi ludzie nie powinni wiedzieć, że ich szef kogoś zabił. Nie mówmy im o tym, dobrze? — Poprosiłem.
— Jak wyjaśnisz moją obecność? — Spytał Havu.
— Nie wiem… — Zawahałem się. — Możemy udawać, że jesteś moim dalekim kuzynem?
— I oddajesz kuzynowi swoją pozycję w szajce? — Zdziwił się Havu.
— Cóż, moi ludzie nie znają mojej rodziny, ale zdają sobie sprawę z tego, że musi być ona dziwna — uśmiechnąłem się. Ale nie wiedzą nawet jak dziwna. — Powiemy, że to jakiś zwyczaj rodowy. Zamień się z kuzynem pracą. Za dwa miesiące zrobię sobie wolne od szajki i powiem im, że idę wykonywać twój zawód, cokolwiek to jest.
— Jestem diagnostą laboratoryjnym — powiedział.
— A ha, rozumiem — mruknąłem, choć kompletnie nie rozumiałem.
Havu spojrzał na mnie, jakby zamierzał mnie o coś zapytać, ale ku mojej uldze, nie zdążył, bo doszliśmy już do naszej kryjówki.
— Hej, widzisz, te stare, zardzewiałe drzwi? — Powiedziałem, wskazując na wejście do mojego domu. — Jesteśmy na miejscu!


Havu?
◇──◆──◇──◆
[974 słowa: Dave otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

sobota, 3 czerwca 2023

Od Cherry CD Ver — „Przerwa na kawę”

Poprzednie opowiadanie

Cherry nie przepadała za długimi przejażdżkami.
„Długie” okazało się tutaj trochę ponad pół godziny. Klimatyzacja w starym rzęchu pożyczonym od Caspera okazała się za słaba, gust muzyczny Friedricha i Caida jeszcze gorszy, a ADHD Cherry podjudzało ją całą autostradę do wystawienia głowy przez szybę i łapania wiatru we włosy jak podróżny golden retriever. Bogowie, kochała lato. Nawet jeśli teraz marzyła o tym, żeby na środku autostrady pojawił się potwór, byleby tylko uratować ją od nudy, Caid klekotał radośnie o słoniach morskich, które jakoby miały pojawić się dzisiaj na plaży w San Francisco, a Friedrich wyjadł prawie całą paczkę ostrych chipsów. Słonie morskie interesowały ją mniej niż sama plaża i gorące słońce, ale Cherry uznała to za ich obopólną korzyść — tak, jak ona jako dziecko Apollina kochała światło, tak i Caid jako syn Portunusa wolał wodę. (A Friedrich był ich cholerną maskotką podróży. Serio, do tej pory nie wiedziała, co on z nimi robił, ale prawdopodobnie — choć nie umiał tego przeboleć — po prostu lubił ich obu).
— Nie jestem przekonany, czy będę w stanie się z nimi porozumiewać — mówił Caid, zwalniając pojazd w korku.
— Myślałam, że Portunus to bóg rekinów.
— No tak — westchnął cierpiętniczo — ale zawsze warto spróbować. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, czemu dzieci Neptuna mają większe prawa od dzieci Portunusa.
Cherry opuściła szybę i wystawiła za nią rękę, łapiąc na skórę promienie słoneczne. Jej ciało odpowiedziało delikatną, świetlistą poświatą, ale domyśliła się, że śmiertelnicy stojący w korku nie zwrócą nawet na nią uwagi.
Metalowiec wykrzyczał ostatnie nuty, po czym płyta wysunęła się ze stacyjki.
— Stańmy — bąknął Friedrich, oblizując palce z chipsów. — Jestem, cholera, głodny.
— Wyżarłeś całą paczkę chipsów! — prychnął Caid.
— Bo byłem głodny?
Cherry wychyliła się z tylnego siedzenia i wyciągnęła płytę, zanim Caid zdążył wsunąć ją z powrotem i po raz n-ty skatować ich Slipknotem. Nie wymienił jej wszystkich zalet słuchania metalu (których Cherry, jako córka Apolla, boga muzyki, średnio rozumiała), bo pacnęła go w ramię i pokazała mu palcem zjazd z autostrady.



Friedrich ominął pół kolejki, piorunując wzrokiem małe dziecko i powodując, że rozwrzeszczało się na cały zajazd i czwórka dorosłych musiała je uspokajać. Kiedy Cherry nakładała sobie sałatkę, Friedrich już prawie kończył swoją porcję frytek, równocześnie oceniając Caidowi każdy support w League of Legends w skali od zera do dziesięciu. Nie zauważyli nawet, kiedy zderzyła się z nieznajomą dziewczyną, co ewidentnie opóźniło jej dojście do stolika bardziej, niż brak przywilejów odpędzania kolejki samym spojrzeniem.
Włos zjeżył jej się na karku. Nie dlatego, że obca dziewczyna jej coś zrobiła; był to zwyczajny odruch, instynkt przetrwania będący częścią bycia półbogiem. Kiedy w życiu Cherry działo się coś nieoczekiwanego, najczęściej było spowodowane mitologią. Momentalnie nabrała ochoty na rzucenie sałatki w eter i wyciągnięcie verutum, i tak jej pierwszym impulsem stało się obejrzenie dziewczyny od góry do dołu w poszukiwaniu choćby jednego znaku, że mogłaby być gorgoną.
Wyglądała normalnie. Poza jedną, jedyną rzeczą: parasolką przypiętą do pasa jak miecz.
Instynktownie sięgnęła za plecy, strzepując z koszulki niewidzialny kurz, na wypadek, gdyby obca wylała na nią zupę. (Albo zostawiła po sobie klątwę). Dotknęła jedynie chłodnego brokatu wyszywającego kolorowy napis „SWAGALICIOUS”.
— Nic się nie stało — uśmiechnęła się półgębkiem.
I na tym w sumie mógłby skończyć się ten wątek. Tak, jak w prawdziwym życiu, na dziewczyny nie skoczyła nagle banda piekielnych ogarów, a żadna z nich nie zamieniła się w chimerę; zwyczajnie się rozeszły. Cherry dosiadła się do stolika z Caidem i Friedrichem, patrząc, jak parasolka obcej dziewczyny kołysze się jej na biodrze.
Problem w tym, że ten wątek na tym się nie skończył. Parasolkowa dziewczyna przeszła między kilkoma stolikami z chyboczącym się półmiskiem zupy, ale żadne miejsce się nie zwolniło. Dziecko nastraszone przez Friedricha znowu zaczęło krzyczeć.
Cherry podniosła się, machając do parasolkowej dziewczyny jak do starej przyjaciółki.
— Hej, hej, tutaj jest wolne!
— Cherry? Co ty robisz? — burknął Friedrich.
No tak, czasami zapominała, że tylko ona spośród ich trójki faktycznie lubiła towarzystwo ludzi.
Dziewczyna przysunęła swoją tacę do Cherry i skinęła do niej głową.
— Dziękuję — powiedziała, siadając na końcu stolika, tak, że jeden ruch ręką strąciłby z blatu talerz z kurczakiem.
— Nie ma sprawy — dodała Cherry, żeby nie zrobiło się niezręcznie.
No dobra, i tak zrobiło się niezręcznie.
Friedrich przestał gadać o Lidze i zaczął rysować frytką w ketchupie. Caid nerwowo dłubał w klopsikach. I chociaż Cheryl próbowała ciągnąć z nimi rozmowę, jakby parasolkowa dziewczyna wcale obok nich nie siedziała, to i tak odpowiadali jej lakonicznie.
— Fajna parasolka — przerwała w końcu Cherry, rzucając ich towarzyszce przelotne spojrzenie podczas jedzenia sałatki, żeby za bardzo ją nie speszyć. — Ma dzisiaj padać deszcz?
— Nie, nie. — Dziewczyna jakby w geście obronnym położyła dłoń na parasolce. — Właśnie jadę na plażę.
— Serio? My też — Cherry uśmiechnęła się, odwracając głowę do Friedricha i Caida, żeby ją wsparli. Dziwnym trafem Caid nagle nie zaczął gadać o słoniach morskich. — Wiesz, możesz do nas podbić, jeśli na plaży też będzie brakować miejsca — zaśmiała się.


Ver? ˙ᵕ˙
◇──◆──◇──◆
[801 słów: Cherry otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 1 czerwca 2023

Od Sacnite CD Jesúsa — „Drinking vodka”

Poprzednie opowiadanie

Sacnite siedziała blisko Jesúsa przy niepalącym się ognisku obozowym. Oboje patrzyli na burzowe chmury, szczelnie zasłaniające niebo. Sacnite żałowała, że deszcz nie był w stanie dotrzeć do Obozu Herosów. W takich chwilach przeklinała magiczną barierę otaczającą całą okolicę. Znudzona, zaczęła grzebać czubkiem swoich adidasów w ziemi, posypując rosnące w pobliżu kwiatki popiołem z ogniska. Minął tydzień, odkąd trafiła do Obozu Herosów. Długi, śmiertelnie nudny tydzień. Za szczególnie nieciekawe uważała wieczorne ognisko, przy którym się jadło. Nie to, żeby było nieprzyjemne. Problemem Sacnite było raczej to, że zwykle wtedy nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Początkowo próbowała wsłuchiwać się w cudze rozmowy i starać się je zrozumieć; po kilku próbach po prostu się wyłączała, przytłoczona ilością otaczających ją ludzi i tego, że w ogóle ich nie rozumie. Dlatego zwykle spędzała ten czas, siedząc w ciszy i jedząc kolację.
Ale czuła wtedy jakiś niedosyt, nieważne ile zjadła. Poczucie porażki w środku.
Stwierdziła, że musi się nauczyć angielskiego. Jak wróci do domu. Do Meksyku.
— Całkiem lubię deszcz. Trochę za nim tęsknię — dziewczyna odezwała się, chociaż nie była pewna, czy Jesús w ogóle jej słucha. Ponownie podniosła wzrok na zachmurzone niebo.
Nie było to zbyt udane rozpoczęcie rozmowy.
Siedzieli w ciszy przez dłuższą chwilę. Sacnite z nudów zaczęła obgryzać swoje paznokcie.
— Dlaczego twe myśli wciąż celowo uciekają od źródła twych strachów?
Sacnite uniosła głowę, a chwilę po tym ruchu również brwi. Jej prawa powieka zadrżała. W zasadzie to cisza zaczęła jej już odpowiadać, więc tym bardziej była zdziwiona faktem, że Jesús jednak postanowił się odezwać. I to w dodatku na niewygodny dla niej temat.
W pierwszym odruchu chciała udawać, że nie zrozumiała pytania, ale szybko doszła do wniosku, że to bez sensu.
— Nie umiem angielskiego — w ostatnim czasie to chyba było najczęstsze wypowiadane przez nią zdanie, ale przy tym najlepsza wymówka, którą mogła uzasadnić to, że w zasadzie odzywała się jedynie do Jesúsa.
Querer es poder, amiga — Jesús wreszcie oderwał swój wzrok od zachmurzonego nieba i popatrzył na trzynastolatkę, która zaczynała się wyraźnie denerwować torem, na który zeszła ich dyskusja.
Del dicho al hecho hay mucho trecho — wymamrotała inne przysłowie, zanim zdążyła to przemyśleć. Jej głos obniżył się o jeden ton. Pewnie, że mogła zacząć naukę angielskiego już teraz, ale najzwyczajniej się tego bała. Ostatnie czego chciała, to prezentować innym swoją okropną znajomość angielskiego. ,,Gdy wrócę po wakacjach do domu, przyłożę się do nauki’’, postanowiła. ,,Ale nie teraz’’.
No dejes para mañana lo que puedas hacer hoy.
Sacnite obdarzyła Jesúsa jednym z najbardziej zagniewanych spojrzeń trzynastolatek. „Nie odkładaj dziś tego, co możesz zrobić jutro”. Wykrzywiła się, w duchu przedrzeźniając słowa przyjaciela. ,,Cholerne słowne przepychanki na meksykańskie przysłowia. Niech się wypcha.’’
— No dobra, dobra, nie przesadzaj. Trochę rozmawiam z ludźmi — Sacnite nie była w stanie powstrzymać przewrócenia oczami. — Wczoraj rano zapytałam jedną dziewczynę o to, gdzie znajdę pomarańczową herbatę.
— I? Czy odnalazłaś to, czego pragnęłaś?
Jesús nadal był spokojny; w zasadzie nie pamiętała sytuacji, w której byłoby inaczej. Sacnite co prawda podziwiała go za to, ale prawdę mówiąc, w takich chwilach jak te, irytowało ją to jeszcze bardziej.
— Tak — odpowiedziała krótko. Postanowiła dla siebie zachować fakt, że zupełnie zapomniała, jak po angielsku jest herbata, więc zamiast tego powiedziała, że chce ciepłą pomarańczową wodę.
Skończyło się to tak, że dostała butelkę smakowej wody. W akcie desperacji postanowiła ją podgrzać. To było najgorsze, co piła w życiu. Czuła się jak skończona idiotka i była wściekła na samą siebie. Szczególnie że na koniec własnymi rękami wylała podgrzaną pomarańczową wodę prosto na kwiaty przed domkiem Demeter.
Na szczęście nikt tego nie widział. A przynajmniej miała taką nadzieję.
Resztę czasu spędzili, siedząc obok siebie w ciszy. Sacnite dwukrotnie odniosła wrażenie, że Jesús chce coś jeszcze dodać, ale za każdym razem rezygnował z tego zamiaru.
Dopiero wtedy, gdy emocje buzujące w niej się uspokoiły, Sacnite zaczęła się zastanawiać nad słowami czternastolatka.
Zadała sobie sama pytanie, czy rzeczywiście chodzi jej o strach przed pokazaniem braku umiejętności. Powierzchniowo wydawało się, że to jest to; myśląc o każdej sytuacji, w której bełkotała po angielsku, Sacnite czuła fale zażenowania z przewagą zimnego, bezlitosnego strachu. Jednak coś jej w tym domniemanym powodzie nie pasowało; wiedziała, że żaden język świata nie byłby w stanie budzić w niej aż takiej niechęci.
,,Powód nie jest ważny. On nic nie zmienia. Po prostu nauczysz się w domu i już’’, próbowała siebie samą przekonać. Cóż, wielkie zaskoczenie; kto by się spodziewał, że to nie zadziała, a jedynie spotęguje mętlik w głowie.
Dając upust swojej frustracji, Sacnite wróciła do obgryzania paznokci z jeszcze większą energią.
— Może powiesz mi, dlaczego jesteś dzisiaj tak bardzo zezłoszczona? — ręka ojca była ciężka i ciepła, gdy tak łagodnie spoczywała na głowie Sacnite. Dziewczyna zepchnęła ją z największą złością, chwytając w dłonie strój, który zwykle zakładała na zajęcia z akrobatyki. Wlepiła pełne złości spojrzenie w błyszczący wzór na materiale, który zaciskała coraz mocniej i mocniej.
Milczała, stojąc bez ruchu. Spojrzenie Raúla nadal było tak spokojne, że niemal wyprane z emocji. To spojrzenie powodowało, że niespełna dziesięcioletnia Sacnite zaczynała czuć smutek, który stopniowo ostudzał jej złość. To nie do końca jej się spodobało. Poczuła, jak jej oczy wilgotnieją.
— Chyba się boję — wymamrotała, rozluźniając chwyt, w którym trzymała strój do akrobatyki. Wiedziona nagłym impulsem, przyłożyła miękki materiał do buzi. — Nie lubię tych zajęć. Są głupie.
— Więc może chcesz porozmawiać z Panią…
— Nie! — krzyknęła z dziecięcą histerią. — Nie chcę z nią rozmawiać!
— Pani też nie lubisz? — Raúl zmarszczył brwi. — Zawsze wydawała mi się bardzo fajna.
Sacnite parsknęła, ze szlochem wycierając nos o strój.
— Nie lubię. I innych dzieci też nie lubię. Są lepsze ode mnie. Są starsze i cały czas coś mówią. Chyba ich nie rozumiem. Zawsze to ja jestem od nich gorsza. Zawsze, zawsze, zawsze.
Raúl milczał przez chwilę, najprawdopodobniej trawiąc to, co właśnie usłyszał.
— Nie rozumiecie się — powtórzył.
Sacnite potaknęła, mrugając zaczerwienionymi oczami.
— Wiesz, najpierw postaraj się dobrze zrozumieć otoczenie i cel, czyli to, co chcesz zrobić. Bez tego będzie ci ciężko, bo to okropnie człowieka blokuje. To jest trudne, ale bez tego nie osiągniesz celu.
Ojcowskie spojrzenie zaczęło się w nią wwiercać z jakąś niemą prośbą. Zbiło ją to z tropu.
— A co, jeśli się nie uda? Jeśli ich nie zrozumiem?
Wzrok Raúla złagodniał.
— Nic. To też będzie w porządku. Nikt nie pasuje do wszystkiego. Na pewno znajdziesz coś, co będzie twoje, co ci się spodoba — Raúl uśmiechnął się, kładąc rękę na głowie Sacnite. Zmierzwił jej włosy. Tym razem nie protestowała. — Coś, co będzie kolejnym puzzlem do układanki twojego życia. Coś, co w zupełności zrozumiesz.
Dotychczas Sacnite skupiała się na tym, by unikać porażki; zająknięcia, przejęzyczenia, braku znajomości słownictwa. Teraz uderzyła prosto do jej głowy świadomość, że największą porażką jest sytuacja, w której obecnie się znajduje.
Podciągnęła nogi pod brodę i oparła na nich podbródek.
,,Być może właśnie to jest problemem. Obóz Herosów nie jest moim miejscem’’.
Przed jej oczami stanął Ruben, który podtapiał ją w toalecie, w pierwszym dniu, w którym trafiła do Obozu Herosów. Obozu Herosów — wielkiego rozczarowania, pełnego obcych, nieznanych jej półbogów. ,,Są lepsi ode mnie. Są starsi i cały czas coś mówią. Chyba ich nie rozumiem. Zawsze to ja jestem od nich gorsza. Zawsze, zawsze, zawsze’’ — wraz z falą niezidentyfikowanych uczuć ponownie wróciły do niej jej własne słowa, które wypowiedziała jako dziesięciolatka.
Ze strachem uświadomiła sobie, że ona sama jest półbogiem. Przyjrzała się swoim dłoniom — były spocone, z nierównymi paznokciami i bąblami po ugryzieniach komarów. Wyglądały tak zwyczajnie. Tak ludzko. Nie wydawały się należeć do herosa. ,,Czy możliwe jest to, że to pomyłka? W końcu żaden z bogów się do mnie nie przyznał.’’ Z pewną zazdrością popatrzyła z ukosa na Jesúsa, uznanego syna Dionizosa. Wstydziła się tego uczucia, ale nie potrafiła go wyrzucić z siebie. Zazdrość stała się stałym elementem jej nowego życia, samym środkiem beznadziejnej układanki ze strzępków dawnej Sacnite.
Poczuła łzy bezsilności w oczach. Chciała nadal być prostą Meksykanką, która gra w siatkówkę, lubi koty i ma głupią młodszą siostrę. Bała się bycia półboginią; mogła zaakceptować potwory i starożytnych bogów, ale nie mogła stać się córką bogini.
„Boję się tego pieprzonego Obozu Herosów”.
— Chciałabym wrócić do domu.

Jesús?
WĄTEK ZAMKNIĘTY PRZEZ MG 29.04.23. (BRAK AKTYWNOŚCI).