poniedziałek, 30 czerwca 2025

Od Caroline — „Take me back to Eden” — część 2

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Pierwszym, co zwiastowało to, że się budzi, było irytujące pikanie szpitalnej maszynerii.
Potem zaczęła czuć, jak cholernie ociężałe wydaje się jej ciało. Miała trudności z uchyleniem powiek, a kiedy chciała się poruszyć, jej prawą rękę przeszył ostry ból. Nie wiedziała, dlaczego wcześniej tego nie czuła. Przez chwilę nie miała pojęcia, gdzie jest góra, a gdzie dół i trwało to przez chwilę, zanim w końcu udało jej się otworzyć oczy. Miała wrażenie, jakby ktoś zasypał je piachem, język miała wysuszony na wiór, a gardło piekło ją niemiłosiernie. Zdecydowanie mogła sobie wyobrazić przyjemniejszą pobudkę, choć zdecydowanie była lepsza, niż żadna.
W głowie wciąż słyszała pisk gumy na asfalcie, a skóra na policzku nieustannie szczypała. Z trudem zamrugała kilkakrotnie, bo jaskrawa biel pomieszczenia wcale nie była miła dla oczu, które już przyzwyczaiły się do ciemności. Nie było tutaj nikogo oprócz jej, ale aparatura w jakiś sposób musiała wysłać sygnał, że się przebudziła, bo po chwili do pokoju weszła pielęgniarka z widocznie zatroskaną miną. Caroline nie mogła rozczytać, jakie imię widnieje na plakietce, którą miała przyczepioną do piersi.
— Dobrze, że się w końcu obudziłaś, kochanie. Długo spałaś, nawet biorąc pod uwagę działanie leków — powiedziała, grzebiąc przy jej kroplówce. — Zaraz przyjdzie tutaj lekarz i zawołam twoich rodziców. Będzie dobrze — dodała z miłym uśmiechem, a po chwili wyszła i znów zostawiła ją samą.
Przymknęła oczy, bo dalej kręciło jej się w głowie. Była zdezorientowana i tak otumaniona, że wciąż nie do końca wiedziała, co się dzieje dookoła niej. Pamiętała drogę do domu, głośny pisk, a potem już nic. Z pewnością zaczęłaby panikować, gdyby tylko jej umysł nie był aż tak przyćmiony.
A potem do szpitalnego pokoju wpadli jej rodzice, zarzucając ją gradem pytań, które w jej głowie zlewały się w bezkształtną masę. Zamrugała kilkakrotnie, ale z tej sytuacji wybawił się lekarz. Mężczyzna łagodnie, ale stanowczo poprosił małżeństwo, aby ustąpili mu miejsce przy łóżku i nieco się uspokoili.
— Proszę się nie martwić. Państwa córka wciąż jest pod wpływem leków przeciwbólowych i z pewnością jest otumaniona — powiedział, a potem zwrócił się do dziewczyny. — Jak masz na imię?
— Caroline.
— Wiesz, gdzie jesteś?
— W szpitalu, a co to ma…
— Wszystko jest w porządku. Wykonamy jeszcze kilka badań, ale twój stan powinien być stabilny — przerwał mężczyzna.
Letarg, w jaki wpędziły ją leki, powoli mijał i ledwo powstrzymała się od poirytowanego prychnięcia. Zamierzając się do tego, poczuła kłujący ból w boku i szybko z tego zrezygnowała.
— Masz złamaną rękę, trzy szwy na czole i sporo powierzchownych obrażeń. Przy upadku mocno się posiniaczyłaś i poobcierałaś, a uderzenie samochodu poobijało ci żebra, ale są całe. Nie masz wstrząśnienia mózgu. Dwa dni na obserwacji i będziesz mogła wrócić do domu — poinformował ją pobieżnie, a potem odwrócił się do Elizabeth i Oliviera, żeby powiedzieć im jeszcze kilka rzeczy.
To trochę wyjaśniało. Zamiast panikowaniem, zajęła się kalkulacją. Szybko umiała się opanować i myśleć trzeźwo. Bycie córką greckiego boga miało swoje plusy. Zerkając w dół, zrozumiała, dlaczego jej ciało wydawało się ociężałe; prawą rękę miała w gipsie. Skóra twarzy piekła zapewne przez szwy i otarcia, które musiały powstać w kontakcie z asfaltem. Na chwilę przymknęła oczy. Cudownie.
Lekarz wyszedł, jej ojciec opuścił pokój zaraz za nim, odbierając telefon, a matka usiadła na brzegu jej łóżka. Była roztrzęsiona, ale pokazywała to dopiero teraz, kiedy zostały same.
— Tak się cieszę, że jesteś cała. Siostra pani Martin jechała do niej w odwiedziny i wpadła w poślizg, nie mogła wyhamować. To wszystko przez ten deszcz — powiedziała, uspokajając drżenie głosu głębokim oddechem.
Elizabeth Leyanall była kobietą zawsze opanowaną i zachowywała zimną krew, ale kiedy chodziło o życie jedynego dziecka, ciężko było zachować spokój. Pani Martin była starszą sąsiadką, z którą ich rodzina utrzymywała dość bliskie stosunki. Caroline tak naprawdę była wściekła bardziej na siebie, niż na kogokolwiek innego.
— Lekarz powiedział, że nic mi nie jest — wymamrotała jedynie.
— Dziewczyny chciały przyjść, ale powiedziałam, że powiadomię je, kiedy się obudzisz. — Elizabeth puściła jej słowa mimo uszu, skupiając się już na czymś innym. — Zadzwonię do mamy Alex, jeśli chcesz. Na pewno się martwią.
Caroline wzruszyła ramionami, ale to znów ją zabolało, więc się skrzywiła. Tylko trochę zatęskniła za otępieniem, jakie jeszcze kilkanaście minut temu dawały jej leki. Kobieta natychmiast zauważyła nieznaczny ruch córki i zmarszczyła brwi.
— Boli cię? Za chwilę poproszę pielęgniarkę, żeby ci coś podała — powiedziała i już wstawała z łóżka.
Dziewczyna zamknęła oczy. To będą ciężkie dwa dni.


────
[714 słów: Caroline otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Caroline — „Take me back to Eden” — część 1

WIOSNA

Siedząc w szkolnej ławce, Caroline zastanawiała się, co tak właściwie tutaj robi; dlaczego siedzi w szkolnej ławce, zamiast mieczem przeszywać właśnie jakiegoś potwora? Na marginesie kartki rysowała trudne do zidentyfikowania kształty, obserwując, jak długopis coraz mocniej wbija się w papier. Fizyka nigdy szczególnie jej nie interesowała, a nauczyciel zdawał się nie zwracać na nią uwagi, więc mogła w spokoju nic nie robić. I tak uważała, że marnuje tutaj czas, który mogła spożytkować w zgoła inny sposób.
Kiedy w końcu zadzwonił szkolny dzwonek, wrzuciła zeszyt do torby, długopis wsunęła do kieszeni i wygramoliła się z sali. Zanim zdążyła przypomnieć sobie, do jakiej sali ma teraz przejść, ktoś pociągnął ją za pasek torby, żeby podeszła do ściany. Kilka niezbyt przyjemnych słów cisnęło się jej na język, zanim spostrzegła, że sprawcą zamieszania jest jej przyjaciółka.
— Mówiłam do ciebie, ale nie odpowiadałaś, więc musiałam użyć siły — wyjaśniła zdawkowo Alex, puszczając torbę dziewczyny. — Pójdziesz dzisiaj ze mną na zakupy? Muszę kupić prezent dla Nat, a jestem w tym beznadziejna, więc…
Alex zawiesiła pytanie w powietrzu, ale Caroline niemal od razu pokręciła głową.
— Nie dam rady. Dalej nie przeczytałam książki na angielski i pewnie prędko nie spojrzę. Matka mnie ubije, jeśli spadną mi oceny i uziemi mnie na całe wakacje, a czasu mam mało. Jak nie wezmę się do roboty, to się nie wyrobię — powiedziała z westchnieniem, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
Ostatnio gorzej sobie radziła w szkole i nie umknęło to uwadze jej rodziców, przez co zaliczyła już pogadankę. Zagrozili jej, że o Stanach Zjednoczonych będzie mogła jedynie pomarzyć, jeśli coś zawali. A z dysleksją wcale nie szło jej łatwo książek. Na audiobookach nigdy nie mogła się skupić, więc miała przed sobą co najmniej kilka godzin porządnej męczarni. Wolała to niż zrezygnowanie z obozu.
— Dobra, dobra. Nauka to potęgi klucz, czy coś takiego. A dasz radę wyrwać się z domu gdzieś na dniach? Dosłownie na dwie godzinki. — Alex patrzyła na nią niemal z błaganiem w oczach. Naprawdę była beznadziejna w dawaniu prezentów.
— Mam nadzieję. Najwyżej spróbuj dzisiaj sama, a jak nic ci nie wpadnie w oko, to pójdziemy razem — zaproponowała, wzruszając ramionami. — Jak się spóźnię na biologię, to nie wejdę do klasy — dodała, zerkając na zegar. — Dasz mi później znać, na razie.
Alex niechętnie się z nią pożegnała, a Caroline zastanawiała się, czy w trzy minuty dotrze do sali znajdującej się w innym budynku. Żałowała, że przyjaciółka nie zaczęła tematu podczas przerwy obiadowej, kiedy czasu miały pod dostatkiem. Alex, chociaż była w klasie niżej, średnio przejmowała się spóźnianiem na lekcje i innymi przyziemnymi sprawami.
Za to Caroline, kiedy bardzo szybkim krokiem przemierzała korytarze szkoły, myślała tylko o tym że bardzo, ale to bardzo nie chce spóźnić się na biologię.

Kiedy wychodziła ze szkoły, na ulicach Londynu padał deszcz. Zmarszczyła nos, jakby wcale się tego nie spodziewała. Wyciągnęła z torby składaną parasolkę i już po chwili mogła schować się przed deszczem. Od domu dzieliło ją piętnaście minut spaceru i myśląc o tym, jak zapchana musi być komunikacja miejska o tej porze, wybrała spacer. Deszcz nie był szczególnie lodowaty, poza tym miała parasol, a między budynkami wiatr był niemal nieodczuwalny. Przecież się nie rozchoruje od krótkiego spaceru.
Im bliżej była domu, tym bardziej rozrzedzał się ruch na ulicy. Osiedle, na którym mieszkała, było dość spokojne i nigdy nie widywała tu wielu samochodów. Dzieliło ją może kilka minut od wejścia do ciepłego i suchego wnętrza, kiedy musiała przejść przez ulicę. Pobieżnie rozejrzała się na boki i weszła na pasy, widząc, że jadący z prawej strony samochód zwalnia. Wpatrywała się w chodnik po drugiej stronie ulicy, kiedy usłyszała pisk opon z odległości zdecydowanie bliższej, niż się spodziewała. Kiedy była już w drugiej połowie przejścia, nagle poczuła tępe, silne uderzenie w jej prawą połowę ciała. Nie wiedziała, dlaczego czuje pod policzkiem mokrą, chropowatą powierzchnię asfaltu.
A potem zamknęła oczy i nie czuła już nic.

────
[634 słowa: Caroline otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Ricky'ego CD Kuźmy — „I was thinking… maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Z grzybami, niezbyt bezpiecznie zapakowanymi w torebkę foliową upchniętą w plecaku Rickiego pod zapasową latarką, zaplątaną w linę — oby nożyczki dla leworęcznych ze świnką Peppą nie rozpruły tego woreczka, bo wtedy fioletowa masa połamanych kapeluszów i nóżek przepadnie w śmieciach torby młodego chemika — dwójka półbogów w końcu wyruszyła z powrotem do Obozu Jupiter. Ricky zaraz po wyjściu z jaskini prawie rzucił się na ziemię jak Jan Paweł II, chociaż w sumie nie było aż tak źle, jak się spodziewał. Różowe chmurki były ciekawym zaskoczeniem i elementem, przez który nawet zastanawiał się, czy nie zostać tam dłużej — kto wie, czy taka szansa się jeszcze powtórzy? Niestety, zaczęły w którymś momencie znikać, więc pokornie posłuchał Kuźmy i ruszył w kierunku wyjścia z jaskini, uczepiony dziewczynki mocniej niż rzep psiego ogona.
Był bardzo podekscytowany grzybami, ciągle lekko przerażony miejscem, gdzie się znajdowali, dużo emocji kotłowało się w młodym chemiku. Spojrzał na idącą obok dziewczynkę. To wręcz śmieszna sytuacja, że bez młodszej od niego cztery lata dziewczyny by sobie nie poradził — ktoś mógłby tak pomyśleć, Ricky jeszcze (nie wiadomo czy w ogóle to się stanie) nie wpadł na ten tor myślenia. Miał problem, poprosił kogoś o pomoc, i ten ktoś faktycznie mu pomógł, co pomogło uzyskać to, czego chciał, czy to nie zadziwiające?
Tak właśnie Ricky widział interakcje z ludźmi — pewnego rodzaju przewidywalne równanie, gdzie mógł określić, czego potrzebuje, co się stanie, i co dostanie na końcu. Czasem nie szło wszystko po jego myśli — na przykład kiedy zaczął się śmiać, kiedy jakiemuś maluchowi lód spadł na chodnik. Śmiech zwykle poprawia humor dzieciom, a przynajmniej powinien odwracać ich uwagę? Matka malca miała chyba inne zdanie.
Takie przypadki uważał za skrajne wyjątki, choć cenne dla nauki. Ludzie są tacy trudni, w przeciwieństwie do chemii, więc priorytetyzował to drugie.
Spróbował wykorzystać swoje społeczne umiejętności, zarzucił rozmowę, zaproponował pomoc, co spotkało się z niezrozumiałym dla niego oburzeniem. Chciał dobrze!
Prychnął jeszcze raz i spróbował ponownie. Skoro ona mu pomogła, może mógłby jej podziękować? Nie pomyślał jeszcze nad tym.
— Kuźma wiesz, w ogóle dziękuję za to, że ze mną poszłaś, no do tej dziury. Tak trochę trudno byłoby mi sobie bez kogoś poradzić, a ty byłaś jedyną osobą, jaka przyszła mi do głowy, i nie spodziewałem się sukcesu, ale jednak mam te grzyby! — powiedział Ricky na jednym wydechu i się zaciął. Powinien dodać coś jeszcze?
— Um, wiele to dla mnie znaczy. Chcesz może, na przykład, naklejkę z Garfieldem? Skoro nie chcesz tego kremu. Albo, może spodoba ci się, mam taką szalkę Petriego z ciekawym fioletowym czymś. Będziesz miała pamiątkę po naszej wyprawie!


Kuźma?
────
[423 słowa: Ricky otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

niedziela, 22 czerwca 2025

Od Kuźmy CD Ricky'ego — „I was thinking… maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Tak — mruczy Kuźma. Patrzy na te cholerne grzybki, jak na źródło wszystkich swoich problemów (co poniekąd jest prawdą). — Zdecydowanie są fioletowe. Ale za mało przypominają żółwie — kontynuuje, tak właściwie nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co mówi.
— Żółwie? Jakie żółwie? — pyta Ricky, w pośpiechu upychając grzyby w swoim plecaku. Zrywając je gołymi rękami, jakby w ogóle nie brał pod uwagę faktu, że fioletowy to raczej nienaturalny kolor dla grzybów i zaraz jego palce mogą spuchnąć do rozmiarów dłoni minotaura, o ile to jest fizycznie możliwe. Przy czym skoro nawet Kuźma uważa to za niehigieniczne i nieodpowiednie dla renomowanego chemika zachowanie (zdecydowanie powinna przestać uważać Ricky’ego za renomowanego chemika, bo to do niczego jej nie doprowadzi), to nie ma co się sprzeczać, tylko założyć jakieś rękawiczki. Chociażby dziurawe.
— No, te, które narysowałeś — tłumaczy, machając ręką w nieokreślonym kierunku.
— Ale to były grzyby! — upiera się Ricky, który chyba właśnie naruszył całą grzybnię, czy co tam jest (Kuźma nie jest dobra z biologii, to za bardzo nie wie), a jednemu grzybkowi odpadł cały kapelusz. Kuźmie coraz bardziej robi się ich żal. W przeciwieństwie do Ricky'ego, ona kulturalnie podcięłaby im nóżki, zamiast wyrywać je na siłę. Może wcześniej trochę by je poprzeklinała i postraszyła, żeby oddały się w jej ręce dobrowolnie i nie były robaczywe.
— Ta… Mhm. Totalnie — stwierdza dziewczynka, nagle czując się zupełnie niepotrzebną (chociaż ulga w ramieniu, którą odczuła, gdy Ricky nareszcie ją puścił, chyba była warta poczucia bycia zastąpioną grzybami). Kopie jakiś kamyczek, kiwa się na piętach, rozgląda się za jakimś smacznym mchem, który mogłaby zjeść w przerwie od… Zjeść? Marszczy brwi, zaskoczona swoimi własnymi myślami. Kto normalny je mech? Czy ona zaczyna myśleć tak, jak myślałby Ricky? Czy on byłby w stanie zjeść mech? Jakie są różnice pomiędzy mchami? Czy niektóre są smaczniejsze od innych? A może…
— Oj, chmurki chyba nam znikają.
— Nie, skąd. — zaalarmowana Kuźma reaguje szybciej, niż spodziewałaby się, że jest w stanie. Prostuje się, skupia wzrok na koledze, zapomina nawet, gdzie poleciał jej kamyczek. Za bardzo woli Ricky’ego zafascynowanego różowymi oparami niż przerażonego ciemnością. Mruga szybko, chociaż jej oczy z jakiegoś powodu próbują sprzeciwić się jej woli i pragną pozostać zamknięte. Jeszcze powstrzymuje się przed spoliczkowaniem się (chociaż jest temu bliska, bo wyjątkowe sytuacje wymagają skrajnych metod), żeby się jakoś dobudzić, i przygryza wargę, próbując znowu się skoncentrować na podtrzymaniu halucynacji.
— Nie no, są trochę mniej różowe, nie sądzisz? — Ricky z niepokojem rozgląda się wokół siebie. Ciemność w najgłębszych zakamarkach jaskini chyba znowu zaczyna mu doskwierać, różowawe cienie ponownie układają się w dziwne, przerażające, uśmiechnięte kształty.
— Może już wystarczy tych grzybów? — pyta Kuźma, z wysiłkiem wymuszając namiastkę uśmiechu, przy czym czuje, że kąciki jej ust się trzęsą. — Może już… sobie pójdziemy? Zimno się zaczyna robić. — Odwraca się na piętach, jak najbardziej nonszalancko (prawie się potyka przez nierówną powierzchnię jaskini), żeby Ricky nie zobaczył niczego podejrzanego w jej zachowaniu. Spięte dłonie wciska w kieszenie, ściskając pięści tak mocno, jakby próbowała nie wypuścić z nich wyimaginowanej nitki, którą wciąż podtrzymuje otępienie umysłu Ricky’ego.
— Dobrze byłoby mieć zapas… Wiesz, na inne eksperymenty… — argumentuje Ricky, choć brzmi niesłychanie słabo, chyba sam jest nieprzekonany co do swoich słów.
— To przyjdziemy tu jeszcze raz, prawda? Znaczy, okej? Dobra? Eee, no bo, jaskinia nam nie ucieknie, co nie? — Desperacja w tonie Kuźmy jest bardziej niż słyszalna, ale ona postanawia to zignorować. Nie ma już siły na próby bycia silną, niezależną kobietą, która wie, co robi, bo nie ma najmniejszego pojęcia, co robi. Próbuje sztuczki z różowymi chmurkami po raz pierwszy w życiu, a to strach powinien być jej specjalnością, nie jego przeciwieństwo. Nie po to istnieje na tym świecie. — Co nie? — żałośnie powtarza, sama nie wiedząc czemu. Przecież nie odpowiadał jej zaledwie przez parę sekund, po co od razu naciskać? Po co?
— No, niby tak… — Ricky niepewnie się z nią zgadza. — Wiesz, chyba trzęsą mi się kolana.
— To z zimna. Tak, właśnie. Z zimna. Niektórzy tak mają. Że im się z zimna kolana trzęsą. — Kuźma ledwo powstrzymuje zestresowany chichot. Nie jest dobra w byciu oparciem dla innych. — Chodźmy już.
Po paru samotnych krokach znowu czuje znajomy, mocny uścisk na ramieniu i… czuje, że zastępuje on znacznie gorszy ciężar, który spoczywał tam chwilę wcześniej.
Blade promienie zimowego, popołudniowego słońca niemal ich oślepiają, gdy wyczołgują się z dziury w ziemi. Kuźma nie ma zamiaru wspominać o tym, jak dziwnie wykańczająca była dla niej wspinaczka na powierzchnię (wcale nie przyszło jej na myśl, że przydałoby się, żeby to Ricky ją podtrzymywał, a nie odwrotnie). Ricky, gdyby na ziemi nie było tyle błota zmieszanego z połowicznie roztopionym śniegiem, pewnie upadłby na kolana, żeby ucałować trawę. Zamiast tego przez chwilę kręci się w kółko, podczas gdy obok niego Kuźma prezentuje sobą postać nastolatki, która poszła spać o czwartej w nocy i mimo tego przyszła do szkoły na pierwszą lekcję o siódmej.
— Super, świetnie, wspaniale, cudownie! Maria Skłodowska-Curie byłaby ze mnie dumna! — bełkocze Ricky, wyrzucając te słowa w eter, bo to oczywiste, że Kuźma go nie słucha. Poza tym, i tak nie miałaby nic do dodania. Zamiast tego chwyta go za nadgarstek i bez słowa ciągnie go w stronę obozu, nareszcie uwolniona od tamtych przeklętych chmurek. Z jakiegoś powodu czuje się jeszcze bardziej zmęczona, niż wtedy, gdy skupiała się na utrzymaniu ich marnego istnienia.
— A ty zawsze masz takie wory pod oczami? Mogę ci dać taki fajny krem, sam wymyśliłem cały skład i w ogóle. Autorska formuła i…
— Przymknij się.
— Ale co tak agresywnie? Ja ci tylko próbuję pomóc…
— Aha.
— No i wiesz, nałożysz raz czy dwa, od razu twoja cera będzie znacznie… mniej fioletowa! Rozumiesz, zrobiłem to, bo pomyślałem, że pół obozu by skorzystało na takim kremie, wszyscy tutaj są niewyspani, szczególnie centurioni albo ci z ambulatorium. Czasem wyglądają jak żywe trupy, przysięgam, jak chodzą po obozie i ich twarze krzyczą “spaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaać” i… To nieważne, że ten krem jest taki zielony, przyzwyczaisz się. Pachnie jak takie klasyczne szampony 5w1, bo stwierdziłem, że wszyscy w obozie są wiesz, takimi silnymi Rzymianami, to będzie akurat pasować, a do tego wygląda podobnie, to stąd ten zielony kolor, nie pomyliłem się z barwnikami ani nie dodałem tam niczego toksycznego, słowo! W każdym razie…
— Błagam cię, mów ciszej.
— Ale ja nie krzyczę!
Kuźma posyła Ricky’emu BARDZO zmęczone spojrzenie. Spojrzenie matki, która przepracowała osiem godzin na obsłudze klienta i odbiera swoje dziecko z przedszkola, a to dziecko szczebiocze jej o tym, że Victoria prawie podcięła mu włosy swoimi różowymi nożyczkami, a Ernest powkładał połamane rysiki od kredek do butów i jego białe skarpetki w owieczki bardzo szybko przestały być białe.
— No daj spokój, udało się nam, a ty się zachowujesz, jakbyśmy stracili pięciu kumpli podczas walki z harpią — prycha naburmuszony Ricky.
Jak z dzieckiem. Jak z przedszkolakiem. W sumie, rysunki Ricky’ego są na bardzo zbliżonym poziomie, co te przedszkolaków, więc… chyba nie ma różnicy.

Ricky? 
──── 
[1121 słów: Edgar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Lynn — „Biały gołąb"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— O czym ty w ogóle mówisz? — prycha Kal, odwrócony plecami do Lynn. Sam nie wie, czy po prostu nie chce patrzeć na ten kłębek nieszczęścia, rozprzestrzeniający wokół siebie aurę czystego smutku (bardzo irytujące, gdy czuje się, jak owy smutek wbija ci lodowate sztylety w serce, bo oczywiście mamusia musiała podarować ci tę kompletnie nieprzydatną moc), czy ma jej tak bardzo dość, że gdyby na nią spojrzał, to nie powstrzymałby się przed uderzeniem jej. — Czy ja ci wyglądam na terapeutę?
Śnieg opada na jego włosy, zostawiając na nich kropelki wody. Na szaliku od Eli zebrała się już cienka warstwa lodu, skroplona para jego oddechów już dawno zamarzła, tworząc zimną skorupkę, nieprzyjemnie mokrą w dotyku.
Nawet nie spostrzegł momentu, w którym gołąb opuścił jego ramię. (Szczerze, spodziewał się, że na odchodnym potraktuje go jako swoją toaletę. Jego wiara w gołębi honor w tym momencie wzrosła o zadziwiający 1% i aktualnie wynosi 1%).
— N… nie, ale… ale pytałeś, więc… — duka Lynn, ale przez wiatr i krew pulsującą w jego uszach, Kal ledwo jest w stanie rozszyfrować jej słowa. To znaczy, rozszyfrowałby je z łatwością, gdyby mu na tym zależało. Problem w tym, że go to ani trochę nie obchodzi.
Zdobywa się na wzruszenie ramionami, idealną odpowiedź na wszystko. Wyczuwa zrezygnowanie Lynn, smutek, rozczarowanie, całą mieszankę nieprzyjemnych emocji, które wszystkie zgodnie kręcą się wokół ciemnej rozpaczy. Bez ani krztyny goryczy czy irytacji, dzięki której mogłoby mu być jej mniej żal. Jest mu trochę przykro, ale nie na tyle przykro, żeby zainteresować się nią bardziej, żeby pomóc, dać jej coś od siebie, pocieszyć, albo chociaż przez chwilę zabawić przyjemniejszą rozmową. To nie jego problem. To z nią jest coś nie tak, nie z nim. To ona nie potrafi rozmawiać, nie on. To ona jest winna temu, że go zirytowała i stracił cierpliwość, to nie jego wina, że nie potrafił wydobyć z siebie minimum empatyczności do nieznajomej. Po co miałby się wysilać, skoro i tak już nigdy się nie spotkają? Jakie miałby z tego korzyści oprócz poczucia się lepiej, bo komuś „pomógł”? Jej też by to nic nie dało. Na chwilę zauważyłaby, że nie cały świat jest jej wrogiem, ale potem… Znowu wróciłaby do punktu wyjścia. I na co było jej zaczepianie samotnego nastolatka w środku lasu? Już on bardziej nadawałby się na mordercę czekającego na ofiarę, niż ona…
Nawet jeśli potem będzie mieć wyrzuty sumienia, nawet jeśli będzie żałować swojej decyzji, gdy jego nerwy nie będą aż tak nadszarpnięte, a zamiast nad zamarzniętym jeziorem będzie w ciemności leżeć z twarzą wciśniętą w poduszkę, gdzie jego mózg będzie torturować go za jego egocentryzm i brak empatii, nawet jeśli przez długi czas jego myśli będą kręcić się wokół przymusu przeproszenia Lynn, Kal i tak…
Śnieg rytmicznie skrzypi pod jego butami. Taki lubi najbardziej. Nie ten sypki proszek, który wsypuje się do nogawek spodni, nieważne, jak ostrożnie się idzie. Już lepsza jest zbijająca się w twarde grudki biała masa. Nienawidzi śniegu.
Nie słyszał, żeby go wołała. Może to i lepiej. Jeszcze powiedziałby coś na tyle okropnego, że dręczyłoby go to przez następne parę lat, dołączone do taśmy „jego najgorszych wyborów życiowych”, przedstawianej mu przez jego własny umysł za każdym razem, gdy choć trochę się rozkojarzy i przestanie kontrolować swoje myśli.
Tak będzie lepiej. Zostawić to jezioro za sobą, nigdy tam nie wrócić. Zapomnieć o dziwnej kobiecie, podobnej do zjawy, która zaczepiła go, gdy jeszcze nie padał śnieg, a potem sukcesywnie coraz bardziej znikająca za jego zasłoną, coraz bardziej upodabniając się do upiora.
Podczas tego spotkania nie potrafił zdobyć się na jakiekolwiek współczucie, więc dlaczego teraz łzy napływają mu do oczu?
To chyba z zażenowania. Gołąb też stwierdził, że to było zbyt niezręczne, żeby wciąż się temu przypatrywać. Okropne przedstawienie. Nic nie wnoszące do jego głupiego, gołębiego życia.

WĄTEK KALA I LYNN ZOSTAŁ ZAKOŃCZONY
──── 
[619 słów: Kal otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

sobota, 21 czerwca 2025

Od Dahlii CD Dantego i Ishy — „Podróż przez kręgi piekieł"

Poprzednie opowiadanie

Wczorajsze miarowe tykanie zegara jeszcze nigdy nie było tak irytujące. I powolne.
 
Tyk. Tyk. Tyyyyyyyk.
 
Ta knajpa była jedynym otwartym przybytkiem w tej okolicy, w którym mogła w spokoju zebrać swoje notatki, świstki, zapisy wczorajszych chwil. "Przynieść na jutro fakt-" przykryte notką "horses are so cool". Sprawozdania, ciągi cyfr, które w tamtej chwili wiły się przed jej oczami niczym węże. Rzadko miewała problemy ze skupieniem się, więc zaskoczył ją ten nagły opór linii i wykresów.
 
Cisza przerywana tykaniem zegara, brak ludzi, wyostrzone zmysły, tyk, tyk, pustawo, jest normalny wyjście z budynku i poprzez kuchnię prawdopodobnie. Tyk, tyk, musi być, półbóg w stanie gotowości do wojny, tyk tyk, krew pulsuje gęściej w skroniach, tyk, tyk, gdzie jest potwór? Drzwi zamknięte. Wściekle czerwone oraz błękitne oparcia ułożone w równych rządkach dawały potencjalne schronienie. Lada wyjęta niczym z filmów z lat 90 nie wyglądała na stabilną, a jedyną pomocą w walce byłaby mizerna oskubana miętka. Tyk, tyk, lampy dawały przyjemne światło, jednak nie było mocne. Co najwyżej klimatyczne.
 
Wszystkie potencjalne scenariusze rozgrywały się jej przed oczami, a sama strategicznie przycupnęła w miejscu, w którym mogła schować się przed potworem, jednocześnie mając widok na całą salę. Przy tej części baru mruczały lodówki, a zapach zagrożenia mieszał się z zapachem kawy, która stała jakby przygotowana dla anonimowego gościa. W tych okolicznościach odezwał się mały dzwonek w drzwiach, niczym kpina w uszach Dahlii, która próbowała wcześniej otworzyć i wyważyć, bądź co bądź, solidne drzwi. Mężczyzna, wyglądający na bywalca nocnych barów, usiadł przy neonie. Różowe litery układały się albo w "24/7 Coffee" albo "danger" i obu wersji była pewna. Chyba przyciągał go ten kolor, bo zauważyła różowe pasemka oraz okulary.
 
Gdy się przed nią pojawił kolejnego, słonecznego dnia, wzdrygnęła się. Czy się go spodziewała? Niby tak, tylko sądziła, że bliżej wieczora. I rzeczywiście ją odszukał, dzięki czemu na liście znanych jej osób przesuwał się powoli w kierunku etykietki "czubek". Aura tego miejsca stała się ciężka, nieco przytłaczająca dla zmysłów i zastanawiała się, czy Dante czuje to samo. Dalej nie było pewności co do niego, czy jest średnio ogarniętym herosem czy potworem, który wyjątkowo dobrze operuje Mgłą.
 
– Wygrałeś, hm, jakiegoś szejka truskawkowego? – wymruczała zrezygnowana i szybko zamówiła. Uważnie śledziła twarz gościa, szukając jakiegokolwiek znaku emocji. Gdy jednak zobaczyła, jak kryształki na jego zębach błyszczą i odbijają promienie słońca, przewróciła oczami i w myślach przesunęła go zdecydowanie bliżej czubków.
– Wciąż mnie podrywasz.
– Oczekujesz, że za którymś razem odpowiem ci tak?
– Próbować zawsze warto – Oparł się nonszalancko o oparcie i zrobił zachwyconą minę na widok szejka z bitą śmietaną.
– Czy ty w ogóle pracujesz, czy masz jakiś urlop? – Nie zamierzała się poddawać. Aura gęstniała, a jej ciało przygotowało się do boju.
– Trochę tu, trochę tam, gdzie się dało. Czy wiesz, ile tracisz bez dostępu do internetu, Danielle?
Uniosła brew. Dużo istot boskich czy potwornych miało kontakt z internetem, co zdecydowanie nie pomagało w identyfikacji jegomościa, a z drugiej strony ten tatuaż…
– Nazywam się Dahlia, tak tylko przypomnę. Domyślam się, ile tracę. Rolki, stories, możliwość sprawdzenia informacji w każdej sekundzie. Filmy. – Nagle usłyszała cichy pomruk, jakby nucił coś pod nosem. – Czy oczekujesz czegoś ode mnie, Dante?
– Tylko wyśmienitego towarzystwa.
– Wyśmienite towarzystwo właśnie się zastanawia, czy cię nie wyrzucić przez okno. Powiedzmy, że w jakiś sposób kojarzę twój tatuaż, ale próbuję dociec skąd. Jakaś subkultura? – Nie było czasu na miłe rozmowy dookoła tematu, ale też ciężko było z bezpośredniością.
– Widzę, że lubisz inne flirty. Mówiłem ci wczoraj, nie pamiętam. Próbuję sobie przypomnieć. – Wzruszył ramionami, po czym zrobił minę zbitego szczeniaczka. – Czy ta odpowiedź sprawi, że wyrzucisz mnie przez okno?
 
Zamieszała z głuchym łoskotem łyżką w filiżance. Gdyby był potworem, to niezwykle cierpliwym. Gdyby był herosem, to tak cholernie średnio ogarniętym, bo na tym etapie zwykle wyczuwało się wzajemnie, nawet z tego drugiego, bardziej sztywnego obozu. Śmiertelnik…? Kim ty jesteś, Dante? Nie miała problemu z przebywaniem w jego obecności, spotykała zdecydowanie gorszych/głupszych (niepotrzebne skreśl) ludzi na swojej drodze i on był po prostu… specyficzny. Prezentował się schludnie.
– Co ty, myślisz, że mam pieniądze na pokrycie kosztów nowej, dużej szyby?
– Nie miałaś problemu z "pożyczeniem" alkoholu, duh. – Odpowiedział wesoło. Heroska zamrugała oczami.
– Jakie pożyczenie alkoholu?
– No, wczoraj poczęstowałaś nas alkoholem zza tamtej lady.
– Kolego, chyba za bardzo się zamotałeś. To ty zdecydowałeś, że "pożyczysz", a ja ci tylko poradziłam, że jak już to niskie procenty.
– Widzisz, przyznajesz się do uczestnictwa i współpracy!
Pokręciła tylko głową z uśmiechem mówiącym "no, czubek". Chyba wczoraj za dużo wypił i ubzdurał sobie. Może i Hermesiaki kradły na okrągło, ale nie przyznawała się do udziału w tego typu akcjach. Za dużo krwi można było komuś napsuć.
 
Wraz z kolejną osobą w drzwiach, światła neonów zaczynały pomrugiwać. Lodówki szumiały niejednostajnie, co jakiś czas wydzielając trzask. Dahlia odwróciła się od razu, żeby zmierzyć wzrokiem nowo przybyłą osobę, ale na szczęście to była po prostu ładna kobieta bez ogona, ostrych zębów czy rogów. Standardy córki Demeter sięgnęły podłogi. No, chyba że pokaże kryształki i heroska odkryje wtedy nowy gatunek potworów ze szmaragdowym uzębieniem, to wtedy wstanie z siebie i wyjdzie obok. Oknem.
 
Odwróciła się do mężczyzny. Ten na widok nowej osoby rozpromienił się, w akompaniamencie szumu zamrażarki wygramolił się zza stolika. Ewidentnie znajoma twarz. Ciekawe, ile osób już podrywał, albo (z mocnym dystansem) ile osób go podrywało. W tym momencie neony z głośnym trzaskiem przestały działać, bar opustoszał w kilka sekund. Za pierwszym razem można było przypuszczać, że roztargnieni pracownicy zostawili w pośpiechu bar, ale tutaj? To już nie mógł być przypadek. Możemy mieć przejebane.

Isha? 
──── 
[905 słów: Dahlia otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 19 czerwca 2025

Od Edgara CD Artema — „High to death"

Poprzednie opowiadanie

Przechylający się nieustannie, wibrujący obraz przede mną skupił się na jednym punkcie, którym był Artem i na pewien czas zatrzymał się na nim, doprowadzając mnie do głębokiego zamyślenia. Zaraz po nim moją uwagę zwróciły po kolei wytarte, stare ściany, ozdobny kredens nadający barowi średniowieczny styl oraz podłoga, dokładnie w miejscu, w którym wcześniej — czyli parę dni temu — leżało martwe ciało, co mogłobym rozpoznać już po samym przypomnieniu sobie zdjęcia i kątach, pod jakimi zostało ono zrobione.
— Tak serio, to sam nie wiem.
Mężczyzna po kolei domknął wargę i zbliżył do siebie brwi, tworząc na swoim czole zdenerwowaną, ostrzegawczą zmarszczkę.
— Zaczynam myśleć, że jesteś tu po coś innego.
Parsknęłom czymś pomiędzy śmiechem, wykpieniem a pogardą.
— Masz tak wysokie ego? Nie jesteś pępkiem świata, Artem. Jedyne, co możesz zrobić, to possać mi chuja.
Wymamrotał coś pod nosem, ale po tym zamilkł, jakby udawał, że w ogóle nie usłyszał moich słów (choć wiedziałom, że nim wzburzyły, ale prawdopodobnie uznał, że to tylko moje nietrzeźwe odzywki).
— Jesteś pewien, że zrobił to człowiek?
— Wyśmiewasz się ze mnie?
— Nie. Pytam serio. Ale chyba jesteś w takim stanie, że i tak nic nie dociera do twojej zapijaczonej głowy.
— W tym momencie to ty brzmisz jak zapijaczony.
— To nie ja jestem cholernym alkoholikiem.
Mogłom na niego splunąć. Mogłom z łatwością go powalić na ziemię kopnięciem, gdy był w tej pozycji. Mogłom pociągnąć go za te ciemne, kręcone włosy, po czym przyorać tą jego piękną, zabliźnioną twarzyczką o ziemię, aby przyozdobić ją kolejną raną. I zapewne bym to zrobiło, gdybym nie traciło co chwilę równowagi i gdybym nie czuło takiego dystansu między nami.
— A kto niby miał to zrobić? — warknąłem z wyrzutem. — Wróżki przyleciały i zmasakrowały mu ciało? Chcesz coś ukryć?
Jego twarz mówiła jedno — w każdej chwili jest gotowy sprawić siłą, abym wyleciał za drzwi. Właściwie to (wiedząc, jaki jest) zdziwiło mnie, że tego jeszcze nie zrobił.
— Widziałeś, co się z nim stało i nadal próbujesz sobie wmówić, że ja miałbym to zrobić. To jakiś twój kolejny mechanizm obronny? Myślałem, że- — Uciął tak ostro, jakby właśnie ugryzł się w język, byleby powstrzymać potok słów. — Powiem ci po prostu, jak dla mnie to wygląda. — Podniósł się z przyklęknięcia. — Po pierwsze, jesteś pierdoloną ofiarą losu, która nie radzi sobie sama z dosłownie niczym. Po drugie, nic nie było widać na kamerach, bo nie zrobił tego człowiek. Po trzecie, co już budzi pewne niewiadome, w przeciwieństwie do dwóch pierwszych rzeczy, powinieneś coś widzieć przez mgłę, ale i tak nie widziałeś.
— O, boże! — stęknęłom. — Pierdol się.
— Skupiłeś się na reszcie tego, co powiedziałem, czy tylko się obraziłeś o oczywisty fakt? Zachowujesz się jak pierdolone dziecko. Ile ty masz lat, chłopie?
— Wymyślasz rzeczy z dupy, dziwisz się?
— Kopiesz pod sobą grób. Jeszcze słowo i zgłoszę cię, że podrabiasz sobie odznakę. Tego chcesz?
— Mam przewagę w tej sytua-
— Chuja masz, idioto, a nie przewagę! — warknął, wymachując ręką, jakby miał zamiar mnie uderzyć, ale że byłem zbyt daleko, to jego cios spotkał się z powietrzem. — Nieważne. Czy ty robisz to z jakiegoś poczucia obowiązku? Nie wierzę, że aż tak ci zależy na samej pracy. Może próbujesz odkupić swoje winy?
Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami odwróciłom się do niego plecami i oparłom o bar, prychając pod nosem. Czułom przy tym na sobie jego ciążący wzrok, jak gdyby rzeczywiście oczekiwał na odpowiedź.
— No, wiedziałem. Sam nie wiesz. I tak naprawdę nic, co robisz, nie ma większego sensu. Wypierdalaj stąd — powiedział w końcu i po stanowczości tych słów wiedziałem, jak długo je dusił w sobie.
— Nadal mam sposoby, żeby cię wrobić.
— Wypierdalaj stąd!
— To, że mnie odsunęli od tej sprawy, działa na twoją niekorzyść. Tak jak mówiłem…
— Wypie-
— Co jeśli zemdleje po drodze?
— Nie zemdlejesz, jesteś pieprzonym kłamcą.
— Tak po prostu pozwolisz mi iść samemu w środku nocy? — spytałom, słysząc kroki zmierzające w moją stronę. — A myślałem, że masz dobre serce.
Nagłe, bolesne ściśnięcie za ramię sprawiło, że z odruchu próby wyrwania się, gdyby nie mocny chwyt, zatoczyłbym się w miejscu.
— Moje dobre serce do ciebie się skończyło.
Spojrzałom na twarz mężczyzny i napłynęło do mnie wcześniejsze, prawie niemożliwe do powstrzymania pobudzenie — rosnące stopniowo ciepło chciało wylać się z mocą, która sprawiłaby, że to wszystko skończyłoby się jeszcze gorzej, niż wcześniej. Chciałom tak bardzo znowu powiedzieć mu te słowa, sprowokować go, zobaczyć jego gniew — wyrzucić mu prosto w twarz, że jeśli znowu zamierza mnie zostawić, to będzie mnie mieć na sumieniu.
Przy wzięciu niezbyt dyskretnego, głębokiego wdechu, znowu wbiłom wzrok w podłogę. Poczułom, jak moja szczęka powoli odzyskuje luz.
— Nie miałem innego wyboru. Nie chcę wszystkiego sobie zepsuć, wiesz?
Moje gardło zabolało, jakbym wypluło z siebie gwoździe. Nie miałem tego nawet na myśli. Znowu wyszło ze mnie coś tak głupiego, tak kłamliwego, że chciałem zapaść się pod ziemię.
Miał rację, że jestem kłamcą. Szczególnie do samego siebie. Wobec wszystkiego, co mówiłem. Nie było to zgodne z niczym, co rzeczywiście czułem i tak naprawdę skończyło się kolejną próbą prania mu mózgu, tworzenia w oczach Artema niewinnego obrazu mnie, żeby nie widział mnie jako tak okropnego człowieka.
Przygotowywałam się na odpowiedź, na finalne odrzucenie, czując, jak jego uścisk rozluźnia się, a potem kompletnie odpuszcza. Zawrócił się za bar, zgasił światła, brzęknął pękiem kluczy, zarzucił torbę na ramię i nie obarczając mojej osoby żadnym spojrzeniem, prędko mnie minął i ruszył do drzwi wyjściowych.
Otworzył je z piskiem, a przez dźwięk przejeżdżających z dala samochodów oraz powiewu nocnego wiatru zaszumiało mi w uszach, co sprawiło, że poczułam nagłe mdłości. Długi moment nie byłam w stanie podnieść nóg, pójść za nim, czy przynajmniej ruszyć się choć o milimetr — dopiero jego głos sprawił, że się otrząsnęłom.

 
— Powiedz mi coś.
Zatrzymałem się gwałtownie przy drzwiach bloku. Cisza o tej późnej porze spowodowała, że akcent Artema rozbrzmiał z potrojoną siłą w mojej głowie. Przełknąłem ślinę, odwracając się do oświetlanej przez lampę twarzy mężczyzny.
Parę sekund nic nie mówił, poniekąd z wyrazem zamyślenia, powodując, że zaczęłom odczuwać zaniepokojenie, a ta niepewność kazała mi wrócić jak najszybciej do mieszkania, byleby nie słuchać jego dalszych słów.
— Nigdy mnie nie zostawisz w spokoju, co?
Brązowe oczy uciekły w bok, na co się niepowstrzymanie uśmiechnąłem.
— Jesteś na mnie skazany do końca życia. Nie powiedziałem ci? Gdy raz ugryzę, nigdy nie odpuszczam.

Artem? 
──── 
[1020 słów: Edgar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 17 czerwca 2025

Od Apollodorsa — ,,Spóźnienie"

Czemu on to sobie zrobił? Co na niego nasłało te nieszczęsne pokusy? Znaczy, brzmiały dobrze i miały mało wad, ale te wady do mało ważnych nie należały. Ile jeszcze mu zostało tego dojazdu? Akurat dziś parę linii metra musi być w stanie niefunkcjonalnym? Akurat dzisiaj, kiedy się umówił z absolwentami swojego kierunku na noc gier planszowych? Przygotował nawet kilka kart postaci (każda innej klasy i o innych statystykach), jakby w trakcie sesji coś poszło nie tak. No i tak się złożyło, że akurat mieszkał najdalej ze wszystkich w grupie od miejsca spotkania. Co zwykle nie stanowiło problemu, słowo klucz zwykle. Kiedy transport publiczny stoi po jego stronie.
Chyba zobaczą wiadomości o utrudnieniach? Prawda? Powinni zrozumieć i zacząć od gier, które nie wymagały od wszystkich wcześniejszych przygotowań. Albo może zrobią kilka mniejszych kampanii? Ewentualnie no… zaczną bez niego… mimo wszystko patrzenie na ich nieszczęśliwe rzuty kostkami może być śmieszne. No i ma dodatkowo taki plus, że może się zająć robieniem małych rysunków znajomych, postaci, czy opisywanych lokacji bez poczucia potrzeby udzielania się w samym odgrywaniu swojej postaci i jej decyzji. Zawsze lubił takie szkice na szybko (zwłaszcza kiedy w pracy, ruch był bliższy kilku osobom robiącym powoli zakupy lub gadających nad kawą już drugą godzinę).
I tak doceniał swoje położenie, w wagonie nie było aż tak tłoczno, no i te lokalne szczury giganty nie łaziły mu po stopach. Jego najgorsze wspomnienie z jazdy metrem to wtedy, kiedy w super zatłoczonym wagonie nagle znalazł się szczur. Do tego nie taki maciupki o nie, tak wielki, że aż się człowiek zastanawiał, co to aby na pewno jest. I gonił między pasażerami, próbował podkradać im jedzenie. Później w tym samym wagonie znalazła się grupa dzieciaków, która nie rozumiała pojęcia szacunku do innych. Już pal licho jakby z ich słuchawek było coś słychać, słabo zrobiony sprzęt, ale nieeee. Puszczali muzykę na głośnikach. Więc no cóż, może i stał w wagonie metra, który zatrzymał się między stacjami, racja. Za to było względnie (jak na miejsce) spokojnie, cicho, żadnego szczura w zasięgu wzroku. Co jakiś czas mają komunikaty o stanie opóźnień. Nie no, mogło być gorzej. Poza tym, niektórzy z tych znajomych mieli tendencje do gorszych spóźnień.
Kiedy w końcu wyszedł z miejskich podziemi i poszedł przez park do domu kumpla, to był spóźniony, prawda, ale tylko półtorej godziny. Rekordziści przyszli od pół godziny do godziny po nim. Poza tym jego półboskie szczęście się chyba odezwało, bo grupa, która była przed nim na miejscu, oglądała film w trakcie czekania na spóźnialskich. Sesja poszła całkiem całkiem, mógł pograć swoim elfim magiem, no może walki nie poszły idealnie, ale nikt nie zginął z drużyny. 

 ─── 
[435 słów: Apollodoros otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Niketasa CD Violet — ,,Ten redbull naprawdę dodaje skrzydeł"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Ulf delikatnie ciągnie Niketasa za rękaw, jego wzrok krzyczy: ,,Mogę sobie już iść?”, jak wzrok piekielnie znudzonego dziecka, które wreszcie podniosło się znad rysowania wąsów paniom na okładkach krzyżówek pani sąsiadki, podczas gdy jego mama po raz kilkudziesiętny omawia z panią Wiesią zeszłomiesięczne zalanie mieszkania Kowalskich przez pana Kazimierza z drugiego piętra.
Niketas, również posługując się tylko oczami (ukrytymi za ciemnymi szkłami, więc ten sposób wymiany informacji jest w jego wykonaniu praktycznie bezskuteczny), nakazuje mu siedzieć cicho i dalej odgrywać rolę ,,wsparcia emocjonalnego”, którego oboje wiedzą, że wcale nie potrzebuje. Ulf chyba rozumie aluzję (palce już bolą go od ściskania szkatułki z pieniędzmi, a nadgarstki odzywają się po godzinach prowadzenia ,,biurokracji”, jak to określił jego brat) i zaciska zęby, patrząc gdzieś przed siebie, ale na pewno nie na Violet. Chyba myśli o tym, jak obalić obecną władzę w domku Hermesa.
— Proszę bardzo. — Niketas, z o wiele łagodniejszym wyrazem twarzy, z powrotem zwraca się do Violet. Wyciąga ręce po ściskaną przez Ulfa szkatułkę, który orientuje się o ułamek sekundy za późno, żeby przekazanie jej odbyło się płynnie. Niketas odnotowuje to w głowie, podczas gdy Ulf wpycha dłonie w kieszenie i udaje, że wcale go tu nie ma.
— Okej, to ja tu wszystko… przeliczę — zapewnia ich Violet, przy czym Niketas dobrze wie, że ona wciąż mu nie ufa i węszy kolejne przekręty. Sprzedawał te soczki po prawie uczciwej cenie, no już bez przesady!
— Super, no i wszystko gra i śpiewa! Masz tam dołączoną karteczkę z całą taką tam, księgowością. Matematyką i cyferkami, bez dowodów sprzedaży, bo jeszcze nie ogarnąłem paragonów, wiesz, jak jest. — Uśmiecha się szeroko, jakby to on sporządził ową karteczkę i doskonale wiedział, co na niej jest. W pośpiechu (on nigdy nie ma czasu) nawet na nią nie spojrzał, więc tylko ma nadzieję, że Ulf nie zakodował tam żadnej wiadomości w stylu ,,POMOCY ON MNIE WYKORZYSTUJE” i że w Violet nie obudzi się heroiczna wyzwoleńczyni wyzyskiwanych pracowników (którzy i tak dostali się do prosperującej firmy Niketasa przez nepotyzm, powinni być choć trochę, kurczę blaszka, wdzięczni).
— To wróć, gdy będę mieć kolejny towar, dobra? Wtedy się rozliczymy.
(Niketas dusi w sobie jęk rozpaczy).
— Spoko, spokojna głowa. Ja dotrzymuję każdego terminu — mówi z profesjonalnym uśmiechem, który codziennie ćwiczy przed lustrem, razem z mowami motywacyjnymi do swoich pracowników, siebie oraz partnerów biznesowych. Zazwyczaj w przygotowaniach do czwartej mowy skierowanej do jakichkolwiek służb, które stwierdzą, że jego działalność nie wygląda na najbardziej legalną, przerywa mu zirytowane dudnienie w drzwi łazienki. Nazywa to atakami terrorystycznymi i buntem pracowników.
Violet tylko kiwa głową z miną podobną do tej, którą czasem ma Ulf. Z miną osoby, która żałuje swoich wyborów życiowych.

 
— Nie, Ulf, daj spokój — zirytowany Niketas podejmuje najwyraźniej dręczący go temat, gdy tylko znajdują się poza zasięgiem słuchu Violet. — Jak biorę cię ze sobą jako przedstawiciela naszej firmy, to weź się, chociaż zachowuj tak, jakby cię to interesowało! Chociaż pozornie! W życiu nie wytrzymałbyś jako grupowy, kompletnie nie nadajesz się do jakiejkolwiek dyplomacji i już więcej nadziei mógłbym pokładać w Carillie, gdybym kiedyś zainteresował się wciąganiem jej w jakieś biznesy. Co ja mówię, Elliot już by się lepiej zachował!
— Usnąłby.
— On przynajmniej potrafi spać z otwartymi oczami. To się ceni. Nie wiem, kiedy jest przytomny, dobry sposób, żeby oszukać mnie, że ciągle pracuje.
Ulf sceptycznie unosi brwi, próbując racjonalnie wytłumaczyć sobie, jakim cudem jego młodszy brat podbił cały domek Hermesa i wszystkich znajdujących się tam obozowiczów i wciąż ma dość tupetu, żeby odgrywać zadufanego w sobie szefa wielkiej korporacji, która istnieje tylko w jego głowie. Pewnie nazwał ją czymś w stylu ,,Skrzydlate buty. Hermes sp. z o.o.” i uważa to za szczyt ludzkiej kreatywności.
— Nie wydaje mi się, żeby to było jego celem. Wiesz, on po prostu… śpi.
— Pomniejsi pracownicy nie mają prawa kwestionowania zdania swoich przełożonych.
Czy Ulf mógłby pozwać swojego brata za mobbing…?
— Wciąż nie rozumiem, czemu poszliśmy do niej, podczas gdy nie sprzedałeś całości.
Niketas rzuca mu jakieś spojrzenie zza okularów. Ulf nie potrafi zdecydować się pomiędzy tym, że właśnie jest strofowany a tym, że Niketas po prostu jest podekscytowany i zaskoczony, że Ulf w ogóle zapytał.
— Proste. Odjąłeś cenę tych Boskich Fulli, które sobie zatrzymałem, od mojej wypłaty. Pozostaje mi już tylko użytek prywatny albo tak zwany reselling na moje konto, a dobrze wiesz, że gdy coś aktualnie niedostępnego sprzedawane jest z drugiej ręki, można sprzedać to drożej. Wiesz, sprzedawanie głupoty za siedemdziesiąt dolców, podczas gdy jej oryginalną wartością były tylko dwie dychy, takie sprawy — tłumaczy to z taką pewnością siebie, jak uczeń odpowiadający przy tablicy na równanie ,,x² = 1”, przy czym i tak jakimś cudem podany przez niego wynik okazuje się zły.
— To zbyt głupie i naiwne nawet jak na ciebie.
Niketas beztrosko wzrusza ramionami.
— Skoro działa, to jaki problem?
Ulfowi aż szkoda jest powiedzieć bratu, że Violet nie jest w stanie nie zauważyć, że coś jej się nie zgadza. Albo po prostu już wie, że niczemu nie zaradzi i Niketas nigdy go nie posłucha, nieważne jak bardzo będzie próbował zagrać jego głos rozsądku. 

Violet? 
──── 
 [824 słowa: Niketas otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Terry'ego CD Violet — ,,Nostradamusie zlituj się"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

,,Nie i nigdy nie będę.”
Super, koniec, do widzenia.
Po co coś robić, kiedy można tego nie robić? Zostawić wszystko w tyle, udać, że niczego nie było. Odejść w swoją stronę, zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek się spotkali, zapomnieć, czego dotyczyła ich rozmowa.
Terry boleśnie przygryza wargę, wybierając pomiędzy zamilknięciem a podjęciem próby zwierzenia się. Gdyby nie wydawało mu się, że nieważne, co wybierze, i tak na tym straci, wybór może byłby trochę łatwiejszy. Nie pomaga chwila na zastanowienie się, on już nie pamięta połowy zadanych mu pytań, zlepionych w jednej wypowiedzi, nie potrafi odtworzyć ich w głowie, słowa klucze rozbiegły się na wszystkie strony, pozostawiając marne ,,co, czemu, po co”.
Nie wie, ale jak ma powiedzieć, że nie wie?
Chciałby potrafić się zdecydować.
Świat byłby łatwiejszy, gdyby nikt nie zmuszał go do zabierania głosu. Wszystko i tak wyjdzie zbyt chaotycznie, żeby Violet go zrozumiała. Skrawek potoku jego myśli wyszarpany na zewnątrz będzie równie logiczny, co rebusy, które z jakiegoś powodu z założenia mają być nierozwiązywalne.

 
Nie wie, ile czasu już minęło. Jak długo wisi nad nimi ta cisza, a im dłużej ona trwa, tym jemu będzie trudniej się odezwać, spróbować przerwać ten niematerialny mur swoją siłą woli, której absolutnie nie posiada. Albo posiada jej niezwykle mało.
Violet też siedzi cicho. Może myśli, że to mu pomoże? Nic dziwnego. Zna go tylko przez chwilę. Jenny w takich momentach zawsze przejmuje inicjatywę…
Zresztą, przy niej Terry może tylko słuchać. Monologi to jej specjalność.

 
Kiedyś był u psychologa. Zapytał go kiedyś, czy mógłby wydusić z siebie choćby jedną głoskę.
Sama propozycja sprawiła, że Terry nie był w stanie odezwać się przez całą sesję. Jak głupio człowiek musi wyglądać, próbując wydusić z siebie krótkie ,,a”, podczas gdy ktoś wbija w niego swój wzrok, analizuje jego zachowanie, zapisuje coś w swoim notatniczku i, nawet jeśli nieświadomie, niemożliwie go stresuje.
Nigdy nie wymyślili sposobu, jak pokonać jego niemoc mówienia, bo Terry nigdy nie wrócił na terapię.

 
Terry unosi drżące dłonie, nie patrząc na Violet, miga jedno zdanie. Dobrze wie, że ona i tak go nie zrozumie, ale może przynajmniej domyśli się, o co może mu chodzić.
Serce bije mu zaskakująco szybko. Nie pomaga jakakolwiek racjonalna próba wytłumaczenia sobie, że przecież nic się nie dzieje. Nie pomaga powiedzenie sobie, że to sukces, że przynajmniej się poruszył i wysłał jakikolwiek znak, że w jakiś… pokrętny sposób uwolnił się od przymusu mówienia, niekoniecznie uciekając od samej Violet (co również chciałby zrobić, ale zamiganie ,,muszę iść” wydaje się w tej sytuacji co najmniej nietaktowne).
,,Nie mogę mówić” w tym wypadku pasuje znacznie lepiej.
Jego myśli próbują udowodnić mu, że Violet go nie zrozumie. Że znaki w migowym nie są na tyle proste do odczytania, gdy się ich nie zna, żeby dziewczyna miała, chociaż mgliste pojęcie, na temat tego, co się dzieje. Już więcej potrafią osoby, które różnymi środkami zmuszały go do nauczenia ich bezsensownych zlepków słów, jak na przykład ,,mężczyzna lody” i tym podobne. Przynajmniej rozpoznaliby, że nie chodzi ani o mężczyznę, ani o lody.
Odczuwanie irracjonalnego strachu przed odezwaniem się.
Terry nawet nie wie, czy to ma jakąś swoją nazwę. 

  Violet? 
──── 
[512 słowa: Terry otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 16 czerwca 2025

Od Judasa CD Havu — „Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Zapach wilgotnej gleby przywracał do zmysłów myśli o chłodnym wieczorze w środku lata, gdy stopni jest już tyle, że można zanurzyć się z komfortem w zimnym, opuszczonym jeziorze i nie dostać przy tym hipotermicznych ciarek. Duchota w powietrzu spierała się z tym wrażeniem, jakby kłócąc o swoje miejsce w świecie, dając do zrozumienia, że tylko jedno z nich może istnieć w tej samej czasoprzestrzeni równocześnie. Z tego powodu wszystko wokół wydawało się zniekształcone, jak w stanie głębokiej derealizacji, jak gdyby ciało należące do konkretnego kogoś stawało się podmiotem, a nie przedmiotem, który owy podmiot przecież powinien obsługiwać.
Havu pachniał podobnie. Jak świeży podmuch ciepła, jak orzeźwiające krople pierwszego deszczu po długim czasie uporczywej suszy, jak słońce przykryte przez nieliczne chmury — wszystko tak bardzo oddalone i niedostępne, widziane przez wszechobecną, aczkolwiek rzadką mgłę. Jak coś, co go poskramiało, czego nie mógł ująć bezpośrednio w ręce, choć mógł tego dotknąć (a raczej tylko wydawało się mu, iż jest w stanie to zrobić).
Słaba poświata przenikająca przez witraże oświetlała pomieszczenie, które o tej porze było całkowicie opustoszałe, a co za tym idzie, ciche, jakby nie zostało nigdy naznaczone ludzkimi głosami, mówiącymi modły, za którymi i tak nie kryło się nic czystego.
— Dziwnie się tutaj na ciebie patrzy — powiedział Havu, przyciskając bardziej skrzyżowane ramiona do klatki piersiowej.
Judas oparł się o mensę ołtarzową.
— No, wiesz… — Uciął i zamilkł, jakby zdanie, które formułował, tak po prostu uciekło mu z głowy. — Nosisz dosłownie sukienkę. — Tutaj spuścił wzrok, a jego wargi zadrżały.
— Masz jakąś traumę, o której nie wiem?
— Co? — Uśmiechnął się, lustrując twarz Judasa w poszukiwaniu odpowiedzi na to, co miał w ogóle na myśli (widząc jednak odwzajemniony — zapewne w innej intencji — uśmiech, powinien sam sobie odpowiedzieć) zadając to pytanie. — Nie. A ty? — parsknął czymś zawierającym w sobie zarówno żart, jak i wyrzut.
— Nie, nie mam.
Havu musiał wyjątkowo żałować przyjścia tutaj i tego, że niekiedy bez żadnej dogłębnej analizy poddaje się niektórym słowom mężczyzny, robiąc to, co ten nawet nie powie wprost, a zasugeruje — czy to jest nawet głupie zrobienie czegoś z nim, czy pójście w konkretne miejsce.
Ksiądz nic nie powiedział. Sprzątnął ostatnie rzeczy przy ołtarzowym stole. Wytarł i odłożył złote kielichy na swoje miejsce, poprawił czysty, biały obrus, zdmuchnął świece tego samego koloru — miejsce wyglądało znowu dokładnie tak, jak wygląda w stanie oczekującym na następną mszę. Drugi mężczyzna obserwował jego ruchy z dozą zaniepokojonej uwagi, nierozumiejąc, jak ktoś może czuć się dobrze i naturalnie w takim miejscu.
— Chciałeś coś, tak w ogóle? — spytał Havu.
— A, nie — bąknął. — Często po ciebie przychodzę i pomyślałem, że to będzie miłe, jak zrobisz to samo dla mnie.
Mężczyzna mrugnął na niego i o mało co nie westchnął, ale zamiast tego, skrzywił się na twarzy — nie wiedział, czy go obraża, obwinia za coś, czy żadne z tych, co oznaczałoby, że musiałby się domyślać o istne niewiadome, czego po prostu nie cierpiał, a co było kwintesencją przebywania z Judasem.
— W takim razie robię to ostatni raz.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
Havu rozłożyłby ręce, ale chyba uznał, że nie będzie aż tak dramatyczny.
— Zastanów się czasem, Judas. Dosłownie… jesteś księdzem. I robisz takie rzeczy, których ksiądz raczej nie powinien robić — wyrzucił te słowa z ledwo słyszalnym pretekstem i szorstkością, którą ukazywał właściwie tylko przy półbogu. — To powinno być dla ciebie oczywiste, czemu coś jest dziwaczne.
Pierwszy raz poruszył ten temat. Byli dorosłymi facetami, więc pewnie powinni zrobić to wcześniej.
— Mi tam to nie przeszkadza. — powiedział Judas, wprowadzając Havu w pewne zwątpienie i jeszcze większe niezrozumienie.
— Mówisz serio?
Przytaknął skinieniem głowy.
— Nie myślisz, że twojemu Bogu przeszkadza?
Wzruszył ramionami.
— Gdybym miał wybrać między tobą a Bogiem, to i tak wybrałbym Boga.
Havu nawet nie drgnął, a raczej drgnęło coś w jego środku, czego nawet poprzez reakcje fizjologiczne nie mógł wykazać zewnętrznie.
— Wiesz co? Pierdol się.
Nie odszedł. Nie spuścił wzroku z mężczyzny. Judas złapał nadgarstek rudowłosego, który ten próbował w pierwszej chwili wyszarpnąć, a w drugiej wyprostował się, spinając ramiona, czując, jak ten dotyk nie jest ani w jednej jednostce procentowej natarczywy. Jednocześnie powodował, że czuł się osaczony, czego skutkiem była ambiwalentna, nieruchoma reakcja. Pozwolił na szarpnięcie, które przesunęło go do ołtarzowego stołu. Od razu uciekł od jego spojrzenia, tak samo, jak i od dotyku, gdy przybliżył się do niego, jakby miał zamiar albo oprzeć swoje czoło o jego, albo otrzeć się o policzek jak stęskniony kot.
— Nie powiedział, że muszę to robić. — Uśmiechnął się i przez te słowa w Havu jeszcze bardziej zawrzało.
— Gadasz jak potłuczony — warknął. — A raczej jak skurwysyn.
Nie wiedział, gdzie ich relacja dokładnie się mieści na spektrum bliskości, gdzie po jednym krańcu siebie nie znosili, a na drugim nie mogli bez siebie żyć. I przeczuwał, iż niestety są po zupełnie oddzielnych stronach tej skali i nie mogli się z nich ruszyć.
Wcześniejsze wydarzenia sprawiły jednak, że przywłaszczył sobie prawo do posiadania Havu, tak jak i miał prawo czegoś od niego oczekiwać. A tego nie dostawał i budziło to irytację, rosnącą coraz bardziej z dnia na dzień, gdy miał go obok siebie, gdy dostawał na przemian spazmów nadziei oraz rezygnacji.
I nic więcej. Nie starczyła mu sama obecność — był to minimalny wysiłek, którego każdy by mógł dokonać. Chciał wpełznąć pod skórę Havu i tam zamieszkać, sprawić, aby codziennie, nieustannie czuł, że coś się w nim gnieździ i nigdy nie opuści.
Pocałował go, pierwszy raz od dłuższego czasu i mógł przysiąc, jak rozlewa się pod nim strumień błogostanu. Wplótł dłoń w ogniste włosy, odchylając delikatnie powieki, by móc rozkoszować się widokiem drgających, długich rzęs Havu.
— Cholera, weź przestań — wybąkał Havu spomiędzy ich ust, czując dotyk na swojej nagiej skórze. — Jestem na ciebie w tej chwili zły, jeśli nie zauważyłeś.
Naparł na mężczyznę ciałem, omiatając rękoma szczupłą talię. Ignorując natarczywy, zniesmaczony wzrok Havu, pocałunki przeniósł na brodę i szyję. Ten spiął się pod nim, jakby chcąc przygotować się do ucieczki, przy czym wydał z siebie grymas mogący zakomunikować dyskomfort, a nawet ból, który nie dotarł jednak do Judasa (a raczej go do siebie nie dopuścił). Zbyt szybko zamotał się w tym odczuciu, za którym tak tęsknił, pomimo że nie dostawał go tak często, więc lgnął jak do prawie nieznanego — i najchętniej rozszarpałby Havu za wzbudzanie w nim takiego oczekiwania.
— Nie besztasz teraz swojego Boga, Judas? Możesz mnie puścić?
W odpowiedzi objął plecy mężczyzny. Były tak wątłe, tak kruche, że mógłby je złamać w pół tu i teraz. Mógłby wtedy przytrzymać go, zgiętego w pół i rzeczywiście poczuć, że go posiada, że jest w posiadaniu jego istnienia, bo Havu już i tak nic z nim nie zrobi.
Musnął palcami wyeksponowaną, kościstą łopatkę, zagłębiając twarz w jego szyję.
Pachniał deszczem. Deszcz po długotrwałej suszy. Deszcz opadający na spragnioną ziemię.
Wolał nie odpowiadać na to pytanie.

Chawu?
───
[1106 słów: Judas otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 10 czerwca 2025

Od Dantego do Dahlii — „Podróż przez kręgi piekieł"

— Jest po zamknięciu.
Czyjś głos odbijał się echem po pustym lokalu. Spodziewałem się, że mogę kogoś jeszcze tutaj zastać.
— Drzwi były otwarte — odpowiedziałem komuś, bo nie udało mi się namierzyć właściciela(ki) tajemniczego głosu.
Przespacerowałem się pomiędzy wygodnymi fotelami z czerwonymi, skórzanymi obiciami. Na niektórych stolikach wciąż stały szklanki, jakby pracownicy mieli na dzisiaj dosyć i wszystkiego nie uprzątnęli. W mojej pracy było to bardzo częste. Zostawiało się na rano to, czego nie zdążyliśmy zrobić w wyznaczonym na zamknięcie czasie. Potem w godzinach porannych, kiedy normalni ludzie przekręcali się na drugi bok, ja odpalałem restauracyjną zmywarkę z wyparzarką i na szybko czyściłem nocne pozostałości.
Usiadłem przy kontuarze. Słyszałem, jak ktoś przemieszcza się za moimi plecami, próbując podejść bliżej. Nie odwróciłem się. Czekałem, aż tajemniczy głos usiądzie obok i pozwoli mi spojrzeć sobie w oczy.
— Pracownicy zazwyczaj zamykają za sobą drzwi, kiedy kończą pracę.
Oparłem brodę na ręce. Część niesfornej grzywki opadła na moje czoło i oczy, zasłaniając mi widok na obcą twarz.
— Może zapomnieli — odpowiedziałem niewzruszony. — Gdyby było zamknięte, to bym tutaj nie wszedł.
Usłyszałem głośne westchnięcie, przepełnione zawodem i poirytowaniem. Poczułem się przez moment, jakbym rozmawiał ze zmęczoną wychowawczynią nieznośnej klasy.
— Czego tutaj szukasz?
— Hmm, spokoju? — mruknąłem znudzony. Nie podobało mi się, że zaczynała mnie tak przepytywać.
— W pustej restauracji po godzinach zamknięcia? — parsknęła śmiechem. — Jak jesteś złodziejem, to możesz mi powiedzieć.
— Hej! Nikogo nie okradam! — Poderwałem głowę i dopiero wtedy, od początku naszej rozmowy, spojrzałem w oczy obcej kobiety. — A bynajmniej nie okradam pustych restauracji. To byłoby zbyt nudne. I za łatwe.
Przewróciła oczami. Wyglądała na zmęczoną, jakbym wybudził ją ze snu. Może sypiała w takich miejscach? Wkradała się do restauracji, których pracownicy zapominali zamknąć na klucz i urządzała sobie wielki pokój do odpoczynku?
— A ty — uśmiechnąłem się — czego szukasz?
Nie odpowiedziała od razu. Najpierw przejrzała mi się bliżej, lustrując zaciekawionym wzrokiem moją osobę od stóp do głowy i kiedy uznała mnie za godnego kandydata do rozmowy, mruknęła:
— Szukałam czegoś.
— Ahaa.
— Co? Niezbyt ciekawa historyjka?
— Wyglądasz, jakby cię ktoś tutaj przez przypadek zamknął.
Westchnęła. Znowu. Już nie wiem który raz, bo przestałem liczyć po trzech.
— Najwyraźniej nie zdarza się to tylko na filmach. — Wzruszyła ramionami. — Zapomniałam, że niedługo zamykają, a nikt nie przeszedł się po lokalu, by sprawdzić, czy wszyscy klienci wyszli. I tak sobie zostałam.
— Nie masz ze sobą telefonu? — Zdziwiłem się. — Mogłabyś po prostu zadzwonić na policję. Albo do kogoś bliskiego.
Pokręciła głową.
— Nie używasz.
— Telefonu?
— Ty też nie powinieneś.
Uśmiechnąłem się głupkowato nagle zbity z tropu.
— Podrywasz mnie?
Najwidoczniej nie spodobała się jej ta odpowiedź, bo odwróciła się na chwilę, po czym skierowała na mnie wzrok przepełniony zażenowaniem i jeszcze innymi emocjami, których nie potrafiłem rozczytać w spowijającym mroku restaurację.
— Skąd masz ten tatuaż? — Wskazała na moją rękę. Byłem na tyle skonfundowany szybkością, z jaką zmieniała temat do rozmów, że nawet nie próbowałem iść na przekór, tylko płynąłem w tym chaosie razem z nią.
— Nie pamiętam. — Spoglądałem na czarny malunek, który nosiłem na skórze od dobrych kilku(nastu) lat. — Możliwe, że zrobiłem go gdzieś po pijaku.
Nie było to coś, czym lubiłem się chwalić. Nie potrafiłem sobie przypomnieć dnia, godziny, roku, właściwie to niczego. Kiedy myślałem o tym tatuażu, to w głowie znajdowałem tylko pustkę i może jakieś mgliste wspomnienie bólu z tym związanym.
Nie kwestionowała nawet mojej odpowiedzi; pokiwała głową i zwróciła twarz ku ściance z butelkami przeróżnego alkoholu.
— Chciałbyś może coś ukraść?
— I pytasz o to akurat mnie? — zachichotałem. Zsunąłem się ze stołka i wszedłem za barek. — Co podać?
Kobieta wskazała na dwie butelki i zaczęła instruować, w jaki sposób mam przygotować dwa drinki. Wybrała akurat słabsze trunki, ale można tak będzie lepiej. Szczególnie że siedzieliśmy w tej restauracji, przy barku, w kompletnych ciemnościach po godzinach zamknięcia i gdyby ktoś spostrzegł dwie ciemne postacie w środku lokal, to zapewne wezwałby policję.
— Nie wiem, gdzie trzymają lód — postawiłem dwie szklanki na drewnianym blacie kontuaru — ale nawet bez tego powinno być okej.
Mruknęła w odpowiedzi ciche „dziękuję”, co uznałem za największy komplement, bo podczas tych pół godziny traktowała mnie jak największego dziwaka na świecie.
— Jak masz w ogóle na imię? — zapytałem. — Nie przedstawiłaś się jeszcze.
— Ty też — wytknęła, uśmiechając się delikatnie. — Dahlia.
— Ładne imię. Takie… kwiatowe. — Wyciągnąłem otwartą dłoń ku niej. — Jestem Dante.
— Który to już krąg piekła? — Odstawiła pustą szklankę.
— Szósty.
 
— Posprzątaj to — rozkazała, kiedy skończyliśmy bawić się na niekorzyść restauracji. Przewracałem tylko oczyma, widząc, że rzeczywiście pilnuje, czy domywam naczynia do końca.
— Ej, zostaw mi swój numer.
— Mówiłam, że nie korzystam z telefonu.
— Ile ty masz lat? — Na mojej twarzy od razu zagościł smutek. Nie wierzyłem, że w takim wieku można stronić od technologii czy internetu. Nie potrafiłem sobie wyobrazić funkcjonowania bez tych podstawowych elementów w życiu każdego człowieka. Co z codziennym oglądaniem głupich filmików? Totalna nuda.
— Umiesz się kiedyś zamknąć?
— Czy ty mnie dalej podrywasz?
Załamała ręce.
— Wyjdźmy już stąd.
Tak też zrobiłem, pozostawiwszy po sobie umyte dwie szklanki i ładnie zasunięte stołki przy kontuarze. Nie narobiliśmy żadnego syfu, nie musiałem przesadzać z alkoholem, bo Dahlia miała trochę więcej szarych komórek i wybrała niskoprocentowe napoje. Trafiłem pierwszy raz od niedawna na względnie odpowiedzialną osobę, jeśli zignoruję fakt, że została przypadkiem zamknięta tutaj po godzinach otwarta i czekała spokojnie na poranek, żeby się stąd uwolnić.
— Chciałbym się z tobą jeszcze kiedyś spotkać… ale nie wiem, jak mam to zrobić, skoro nie korzystasz z podstawowych technologii. — Odgarnąłem niesforne kosmyki włosów z twarzy. — Przyjmujesz może pocztę pantoflową albo gołębie?
— Jak mnie znajdziesz — uśmiechnęła się prowokująco — to będę naprawdę pełna podziwu.
— Dużo niepotrzebuje. — Puściłem do niej oczko.
 
Już następnego dnia stałem przed wejściem do tej samej restauracji, przeczuwając, że to właśnie tutaj ją znajdę — podczas normalnych godzin otwarcia, kiedy w środku będą kręcić się pracownicy i inni klienci.
Czasem moje przeczucia się sprawdzały. Czasem zawodziły. Ale tym razem wiedziałem, że nigdzie indziej nie znajdę kogoś, kto nie korzysta z telefonów i najwidoczniej stroni od internetu.
Przeszedłem się po lokalu dwa razy, aż dostrzegłem kępkę krótkich, kręconych włosów.
— Co wygrałem?
To było pierwsze, co powiedziałem, kiedy usiadłem naprzeciwko kobiety przy dwuosobowym stoliku. To było też pierwsze, co najwyraźniej ją przeraziło tego dnia i ostatnie, czego się spodziewała; bo raczej nie uważała mnie za aż takiego szaleńca, który rzeczywiście pokusiłby się o szukanie obcej kobiety w mieście, jakim było San Francisco.

 Dahlia? 
─── 
[1033 słowa: Dante otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 8 czerwca 2025

Od Ishy — „Sleepover"

Nie miała szczególnej ochoty na wieczór z winem w ręku i serialem lecącym w tle. Takie wieczory były dla niej zbyt ciche, zbyt spokojne, a ostatnio zbyt wiele czasu spędzała we własnej głowie. Ale obiecała to Elio — a danego słowa nie rzucała na wiatr. Nie widzieli się od dłuższego czasu, głównie przez to, że Elio od kilku dni leżał rozłożony jak placek, dramatycznie twierdząc, że umiera na dżumę, czarną ospę lub inne historyczne paskudztwo.
Isha podejrzewała jednak, że to po prostu zwykłe przeziębienie i jej przyjaciel jak zwykle dramatyzuje. Elio był mistrzem przesady, zwłaszcza kiedy chodziło o jego własne samopoczucie. Ostatnim razem, gdy miał ból gardła, napisał testament i wysłał go do niej mailem zatytułowanym „W ostatnich chwilach mojego istnienia”.
Mimo wszystko — brakowało jej go. Ich rozmów, wspólnego narzekania na świat, sarkazmu i przekomarzanek, które były dla niej formą domowego ciepła. Więc zebrała się, kupiła butelkę Pepsi (które ostatnio cholernie podrożało) i ruszyła do jego mieszkania, po drodze jeszcze przypominając mu wiadomością, żeby chociaż otworzył okno i przewietrzył „swoją umieralnię”.
 
Ich rozmowa już dawno zeszła z tematu Drag Race, które leciało w tle, zagłuszane co chwilę przez śmiech publiczności i przesadnie dramatyczne komentarze uczestników. Kolorowe peruki migotały na ekranie, ale żadne z nich nie zwracało już na to większej uwagi. Elio, leżący na kanapie jak wymęczony kot w swoim ulubionym kocu, uznał, że to doskonały moment, by wtrącić coś o życiu miłosnym Ishy — jakby był jej osobistym terapeutą, a nie zawodowym kretynem.
— Powinnaś wyjść trochę do ludzi, poznać nowe osoby, które-
— Które co, nie będą chciały mnie przelecieć? — przerwała mu Isha, unosząc brew z udawaną powagą i parskając śmiechem. Siedziała na podłodze z nogami podkulonymi pod siebie, ze słomką wetkniętą między zęby. Zamieszała w swojej szklance, gdzie Pepsi z lodem już dawno straciło swój pierwotny blask. Kostki lodu zadźwięczały cicho, jakby i one nie były przekonane, czy chcą uczestniczyć w tej rozmowie.
Elio siedział na końcu kanapy, z nogą podwiniętą pod siebie, ubrany w za duży sweter w kolorze przygaszonej lawendy. Zmarszczył nos, a potem westchnął teatralnie, jakby robił to po raz tysięczny.
— Nie będę cię slut-shamingować i ty też nie powinnaś tego robić samej sobie — mruknął, nie patrząc na nią, tylko na ekran telewizora. Pilot obracał w dłoni jak różdżkę. — Ale serio, Isha… to chyba nie do końca zdrowe, kiedy jedynym wspólnym mianownikiem twoich znajomości jest łóżko. Czasem, może, warto kogoś poznać… bez zdejmowania mu spodni?
Na ekranie kolorowe światła migały, a drag queen w cekinach krzyczała coś entuzjastycznie do publiczności. Śmiech i muzyka rozbrzmiewały jak z innego świata, zbyt jaskrawego i obcego w porównaniu do tej rozmowy.
— Jezu, Elio, nazwij to po imieniu — westchnęła Isha, opierając łokcie o blat niskiego stolika. — Rucham się z kim popadnie. Uprawiam seks. Nie musisz tego owijać w bawełnę. Ja tego nie robię. Wiem, co robię. Nie jestem głupia.
Jej głos był twardszy niż zamierzała. W oczach miała coś między wyzwaniem a zmęczeniem, które trudno było zignorować. Elio ściszył telewizor, chociaż nie odrywał wzroku od ekranu. Milczał przez chwilę, jakby szukał właściwych słów — takich, które nie zostaną od razu odrzucone.
— Nie chodzi o to, że robisz coś źle — powiedział w końcu cicho, z tą miękkością w głosie, która czasem ją wkurzała bardziej niż krzyk. — Tylko… mam wrażenie, że robisz to, żeby coś zagłuszyć. A nie żeby coś poczuć.
W pokoju zapanowała cisza. Powietrze było ciężkie, jakby wszystko wstrzymało oddech — nawet lodówki z sąsiedniego pokoju zdawały się ucichnąć. Isha siedziała sztywno, jakby nagle zrobiło jej się zimno. Wzrok wbijała w topniejące kostki lodu w szklance.
— Może tak jest — przyznała po chwili, głosem cichym jak szept. — Ale lepsze to niż siedzenie samotnie i udawanie, że wszystko gra.
Elio w końcu spojrzał na nią. Jego oczy były ciemne i łagodne. Znał ją zbyt długo, żeby dała radę udawać.
— Może nie musisz nic udawać. Może wystarczy, że pozwolisz komuś cię poznać. Tak naprawdę. Nie przez pryzmat twojego ciała, tylko ciebie. Twoich żartów. Twojej historii. Nawet twojej obsesji na punkcie pizzy z ananasem.
Isha zaśmiała się krótko, choć dźwięk ten był bardziej drwiący niż wesoły. Oparła głowę na dłoni, spoglądając w bok — na parapet, gdzie stał zasuszony kaktus i półpusta butelka wina…
— Łatwiej powiedzieć, niż zrobić — mruknęła. — Próbowałam. I wiesz, co się stało? Pocałowałam dziewczynę, ba! Randkowałam z nią, pizda zaczęła mnie ghostować a po pytaniu, czy wszystko okej powiedziała, że chciała tylko sprawdzić, czy naprawdę podobają jej się baby. Spoiler: nie podobają.
Elio skrzywił się, jakby właśnie ugryzł cytrynę.
— Okej. To chujowe. Ale to nie znaczy, że każdy człowiek, którego poznasz, będzie cię traktować jak eksperyment. Po prostu… nie rezygnuj z siebie zanim ktoś naprawdę cię zobaczy.
W jego głosie było coś pokrzepiającego, choć nie naiwnego. Jakby wiedział, jak bardzo świat potrafi być okrutny, ale mimo wszystko wierzył, że warto próbować.
— Dobra, pomyślę o tym — rzuciła w końcu Isha z udawaną nonszalancją, sięgając po szklankę i wypijając ostatni łyk. — Ale tylko dlatego, że to powiedziałeś w trakcie Drag Race. Wiadomo, że to momenty pełne mądrości.
Półbóg parsknął śmiechem, udając zamyślenie. Isha jednak znała AŻ za dobrze jego wredny uśmieszek.
— Ej, właściwie… dlaczego ty jesteś lesba? — mruknął Elio, marszcząc nos w udawanym zamyśleniu. Isha prychnęła, jakby właśnie zapytał, czy niebo naprawdę jest niebieskie.
— Bo cycki… są poezją. Są rzeźbą. Jak dwie katedry piękna, zawieszone przez boską architekturę nad sercem. To jedyne ciało niebieskie, na które warto patrzeć. Jak symetria boskości. Jak…
— Dobra, dobra, już! — przerwał jej Elio, kręcąc głową z rozbawieniem i opierając się o jej ramię. — Zawsze wiedziałem, że jesteś artystką, ale nie chcę wiedzieć, co cycki robią ci w tej twojej głowie.
— To nie jest żadna wyobraźnia — westchnęła z namaszczeniem. — To sztuka. Cycki są jak renesansowe malarstwo. A penisy to jak graffiti w publicznej toalecie.
— Jesteś niemożliwa — mruknął Elio, ale jego uśmiech sięgał aż uszu.
— Masz za swoje, gnoju jeden. Trzeba było nie pytać — skwitowała z wrednym uśmiechem, unosząc szklankę w geście toastu. Może teraz jej trochę odpuści. Chociaż trochę.

─── 
[974 słowa: Isha otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

sobota, 7 czerwca 2025

Od Ezry CD Violet — „Kawa z półboga"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA, rok temu

Ah. Lato. Czas na dopięcie ostatnich ocen, pożegnanie się z jedynym znajomym, jakiego ma się w szkole (z woźnym) i zawiązanie zielonego fartuszka z syreną wokół talii.
 
— Szczęśliwego pride month — bąknął Ezra, przechodząc obok Steph i Violet. Obie, chociaż skupione na majaczącej kobiecie, zachichotały pod nosem.
Heros podszedł do kranu i nalał do plastikowego kubka w rozmiarze grande lodowatej wody. Chwilę zastanawiało się nad ćwiartkami cytryn, ale końcowo stwierdziło, że nie – Karyna nie zasługuje na cytryny.
Ignorując niewyraźne słowa o Jezusie, o kościele, o tym, że jej zięć to załatwi, o Bogu i znowu o Jezusie, Ezra pomógł kobiecie położyć nogi na krześle, a pod głowę wepchnął jej poduszkę z krzesła, na której musiały siedzieć już setki gości. Ha! Spełniło się jej gderanie o brudzie.
Postawił wodę obok, żeby omdlała mogła napić się, gdy ocknie się chociaż trochę i nie zmieniając wyrazu twarzy, wrócił do wycierania szyby. Klęcząc przy pani Karynie, ujrzało pod słońce kilka smug na szkle, które przeoczyło.
W tym czasie mały piesek, który wyskoczył z rąk właścicielki chwilę przed jej upadkiem, zaczął powarkiwać, przestępując z łapy na łapę obok wykrzywionej z bólu twarzy kobiety. Ezra wykonało kolejną rundę wzdłuż sklepu, aby napełnić plastikową tackę wodą i podstawić ją pod krzywą mordkę zwierzaka, który zaczął radośnie chłeptać.
 
Przez dobrą chwilę w lokalu słychać było tylko spokojny jazz, skrzypienie szmaty o szkło, plask różowego języczka i szum ulicy.
— Fuj! Nawet nie wiem czy to guma do żucia, czy to plastelina — przerwał Ezra, krzywiąc się do różowej, lepkiej masy. W odpowiedzi poszkodowana klientka wznowiła swoje ochy i achy. Że zginie na sepsę od tego wszystkiego, od tych bakterii, że wszyscy zginą. Jak mogli zatrudnić takich brudasów i narkomanów i punków.
Steph otarła czoło wierzchem ręki.
— Karetka będzie za parę minut. Kurwa, muszę zapalić. — Wychrypiała i zakręciła się na pięcie. Ponownie otarła pot z twarzy. Potem ostrożnie spod oczu, aby nie rozmazać makijażu. Następnie opadła na krzesło w samym kącie kawiarni, nerwowo stukając palcami o blat, w drugiej ręce dzierżąc firmowy telefon.
Ezra wykorzystało to, że oddaliła się od nich, aby pokiwać głową do wypolerowanej wystawki z wypiekami i uklęknąć przy wzdychającej i przeklinającej wszystko, co szatańskie i satanistyczne kobiety.
— Czy ona…? — Zaczęła niepewnie Violet.
— Nie. — Wyszeptało w odpowiedzi Ezra. — Ale czy… wszystko w porządku? Nie uderzyła się za mocno w głowę? Nie możesz…?
— Chyba nie.
— Co wy tam szepczecie pod nosem, smarkacze? — Wyskrzeczała bestia.
— Czy pani pies może zjeść pup cup? — Zapytał Ezra najsłodszym głosem, na jaki było go stać.
— Papkap? Co to ma być papkap? — Kobieta nareszcie podniosła głowę, a potem usiadła na podłodze, sycząc i przykładając dłoń do czoła. Chwyciła zimną wodę i zaczęła zawzięcie łykać po co najmniej ćwierć kubka na raz. Woda zaczęła cięknąć z kącika jej ust, ciągnąc za sobą śliwkową pomadkę.
— Niesłodzona bita śmietana — wyjaśniła Violet. Piesek w odpowiedzi radośnie wskoczył na kolana właścicielki. Mimo tego, że miał zdecydowaną nadwagę, krzywe, wyłupiaste oczy, krzywe uszy i brakowało mu co najmniej jednego kła, a jego język wystawał z boku kufy, a do tego wszystkiego natura obdarzyła go bardzo skąpą szatą biało-szarych włosków, Ezra uznało go za bardzo uroczego.
 
Niestety, szczur nie doczekał się swojego papkapa. Przez drzwi wparowała para sanitariuszy, którzy bardzo prędko zabrali pacjentkę razem z pieskiem (zapewne bali się tego, co by zrobiła, gdyby odmówili) ze sobą, wysłuchali całej trójki pracowników i prędko odjechali w stronę najbliższego szpitala.
 
— Kochani, idę zapalić — oznajmiła Steph i nim jej słowa wybrzmiały do końca, już zniknęła za drzwiami.
Ezra i Violet milczeli przez dokładnie trzy sekundy, zanim ich spojrzenia nie spotkały się i oboje nie wybuchnęli śmiechem.
— Widziałeś jej szpony? Wygląda jak harpia. — Wydusiła Violet. — Typiara nie jest w stanie zrobić nic sama, dlatego jest taka zgorzkniała.
Heros uderzył dłonią o blat, z trudem łykając powietrze. — Nie mów tak– nie mów– bo trafisz podwójnie do piekła.
— Co ty, potrójnie. Przecież oprócz tego, że jestem satanistką i ją obrażam, jestem też elgiebetem.
Ezra wydało z siebie przeciągliwy, cichy pisk, za którym zalała go salwa śmiechu. Zaczął klaskać w swoje uda, przez chichot z trudem powtarzając, że nie może oddychać.
 
Minęło dobrych parę chwil, zanim dwójka pozbierała się na tyle, aby móc sprzątnąć wszystko z podłogi i doprowadzić lokal do stanu używalności. Violet wróciła do starannego czyszczenia ekspresu do kawy, a Ezra stanął na palcach, by móc wycierać z kurzu i układać butelki z syropami na półkach.
— Hej, tak à propos elgiebetów. — Zaczęło półgłosem. — Steph rzucił chłopak.
— Ten, jak mu było? Stephen? — Violet nie podnosiła wzroku znad ekspresu.
— Nie do końca. Nie chcesz się z nią umówić?
Violet zamarła, trzymając w jednej dłoni szmatkę, a w drugiej tackę ociekową. — To nie ta…
Nie dane było jej dokończyć, gdyż drzwi wejściowe otworzyły się z wdzięcznym brzękiem dzwoneczka. Do środka wkroczyła kobieta o pięknych, długich włosach, iskrzących się w promieniach słońca. Zdjęła z wyrazistego, rzymskiego nosa kwadratowe okulary przeciwsłoneczne, które zaraz osadziła na na głowie.
Violet pierwsza zorientowała się, że coś było nie tak. Zamilkła, a szmatkę rzuciła na blat.
Ezra po chwili również zauważyło to, co ona. Płaszcz, w który była owinięta wcale nie był płaszczem, a parą gigantycznych skrzydeł. Jej kozaki były szponiastymi łapami, a nos przypominał ptasi dziób.
— Kurwa, znowu? Wykrakałaś tą harpię! — Wycedził Ezra przez zaciśnięte zęby.
— Co masz na myśli przez znowu? — Wyszeptała. — Serdecznie witamy w Star—
— Co ty… Eee, co pani tu robi? — Przerwał jej heros. Jego dłoń spoczywała na zaklętym xiphosie, zwisającym z łańcucha na jejgo szyi.

Harpia przerzuciła włosy przez ramię, wydobując z nich miedziany blask. Sięgały jej do pasa, a każde pasmo było wręcz idealne.
— Latte z sojowym mlekiem, poproszę. — Jej głos był miękkszy, niż rysy jej twarzy. Niemalże przyjemny.
Jej nonszalancja sprawiły, że Ezra zacisnął mocniej zęby.
— Kto cię tu przysłał, hę? Obóz? Zeu—
Violet płynnym ruchem wzięła szmatę z blatu i trzępnęła go z całej siły w udo.
— Ezra, proszę cię. Grande, venti czy trenta? — Dziewczyna wyczarowała na swojej twarzy swój najszerszy, najbardziej starbucksowy uśmiech.
— Co ty robisz? — Sapnęło półboże w odpowiedzi.
— Swoją robotę. Opanuj się, na Bogów! — Wyszeptała karcącym tonem.
Harpia odchrząknęła i ponownie potrząsnęła lokami.
Venti, poproszę. I syrop waniliowy, jeśli można.

 Violet? 
─── 
[1005 słów: Ezra otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]