czwartek, 30 maja 2024

Od Havu CD Judasa — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Dorośli ludzie raczej nie wałęsają się po cmentarzach w środku nocy. Zazwyczaj dorośli nie wyglądają też na złodziei zniczy, bo przecież przyszli tu we dwójkę, stali na środku alejki i rozmawiali o czymś, czego zwykły śmiertelnik nie mógłby zrozumieć. Gdyby trafił się jakiś podejrzliwy — albo co gorsza — samotny grabarz, który postanowił akurat o północy doglądnąć tego miejsca, to zaraz wezwałbym policję; a z policją już mieli zgrzyty i Havu raczej nie marzył się kolejny pobyć na komendzie.
Odwrócił się, by rozejrzeć się po okolicy i gdy nie zauważył niczego niepokojącego, wrócił wzrokiem na Judasa; na jego roztrzepane przez wiatr włosy, które wyglądały, jakby tańczyły na wietrze do spokojnej, ha ha, grobowej muzyki. Po wyrazie twarzy mógł stwierdzić, że towarzysz czuje się w pewien sposób nieswojo, jakby próbował się stąd ewakuować, ale nie mógł już zrobić, bo był to jego pomysł.
Rudowłosy obserwował otoczenie, spoglądając co jakiś czas na Judasa, jakby próbował go nieświadomie odepchnąć, odsunąć albo zniknąć we własnych oczach.
Mógł odmówić. Mógł powiedzieć, że nie ma nawet takiej opcji i pójść jak człowiek spać; a jednak tutaj był. Na cmentarzu. Stał na środku alejki otoczony przez nagrobki.
— Może go tutaj już nie być — mruknął pod nosem do samego siebie. — I może marnuję teraz swój czas.
Jednak Judas nie chciał odpuścić. Był zdesperowany.
Złapał Havu za nadgarstek, patrząc mężczyźnie w oczy. Spojrzenie księdza przypominało spojrzenie szaleńca.
— Nawet nie spróbowałeś.
Havu uśmiechnął się kącikiem ust. Poczuł się niekomfortowo. W ciągu tych dwudziestu ośmiu lat jeszcze nikt tak bardzo nie błagał go (prawie na kolanach), by podjął komunikację z jakimś trupem.
Wyślizgnął się z nieprzyjemnego, wręcz parzącego, uścisku i rozejrzał się po grobowcach. Pomiędzy kamiennymi krzyżami przemykało kilka przezroczystych postaci: każda wyglądała na zmęczoną życiem (a raczej śmiercią). Nigdzie jednak nie zauważył tego martwego księdza. Szykował się już, by oznajmić Judasowi, że muszą rozejść się do domów, ale wtedy spostrzegł znajomą figurę: chociaż dusze nie mogą przypominać jeden do jeden siebie za czasów żywych, to tego cholernie przerażającego trupa rozpoznał od razu.
Białe ślepia, wyglądały jeszcze gorzej, niż wczoraj, a dłonie wydłużyły mu się chyba pięciokrotnie. Przypominał postacie z najgorszych horrorów, które później nie pozwalały człowiekowi spać, bo postanawiały przemykać do spokojnych marzeń sennych.
Z początku się zdziwił — czy nie powinien trafić już do podziemi? Dlaczego dalej krążył po tym cmentarzu razem z innymi nieżywymi? Czy tak bardzo pragnął sprawiedliwości, że siłą rzeczy pozostał tutaj, aż sprawa jego morderstwa nie zostanie rozwiązana?
Judas świdrował wzrokiem rudowłosego. Szalony, zdesperowany wzrok. Wywiercał dziurę w czarnej koszulce i czarnych spodniach cargo, by zaraz przewiercić się przez piegowate policzki Havu.
— Słuchaj — zaczął niepewnie. — Dziwi mnie, że on dalej tutaj jest.
Judas się rozejrzał.
— Nie zobaczysz go, idioto — burknął.
Przecisnął się pomiędzy ostrymi krzewami. Gałęzie plątały mu się we włosach, a wystraszone, śpiące ptaki odlatywały z ćwierkiem. Musiał podejść bliżej, by z nim porozmawiać.
Żółte światło zniczy tworzyło ładny obraz cmentarza. Był na pewno śliczny dla osoby, która nie wiedziała, jakie truchła tutaj chodzą, zanim nie zostaną odprowadzone do podziemi. Kiedy się widziało tych wszystkich zmarłych, to żółta poświata w niczym nie pomagała. I tak było brzydko.
— Pamiętasz mnie? — zapytał, patrząc na zmarłego. — Podejdź bliżej.
Od razu pożałował tych słów. Brzydka, zniekształcone dusza zbliżyła się do Havu na tak małą odległość, że rudowłosy czuł chłód na całym ciele. Temperatura dzisiejszej nocy nie spadała poniżej dwudziestu pięciu stopni, a on czuł się, jakby trafił na Alaskę.
Wyżarte przez robale oczy wpatrywały się w zielone tęczówki półboga.
— Znalazłeś go?
Chropowaty głos zjawy przyprawił go o dreszcze.
— Nie. Wróciłem, bo potrzebuję więcej szczegółów.
Nie ruszył się na centymetr, kiedy zjawa dotykała jego dłoni. Nie ruszył się, kiedy smród zgnilizny prawie powalił go na kolana.
— Nie jestem jednak sam. — Skinął głową w stronę Judasa. Ksiądz miał szczęście, że nie musiał patrzeć na to, jak obrzydliwie po śmierci wyglądała jedna z najważniejszych osób w jego życiu. — On chce poznać prawdę.
Dusza wydawała się wibrować. Podekscytowanie? Czy zmarli odczuwają jeszcze jakiekolwiek emocje?
Ktoś, kto kiedyś nazywał się Aidenem, zbliżył się do Judasa. Dotykał nieświadomego księdza po rękach, twarzy oraz włosach.
— Czy on mnie dotyka?
— Szybko się zorientowałeś. — Havu wzruszył ramionami.
Zjawa odsunęła się od Judasa i białymi ślepiami wróciła do rudowłosego.
— Odpowiedz mi na pytania. — Dawno nie wydawał takich komend zmarłym. Zazwyczaj każe im spierdalać. — Jak wyglądał twój morderca?
— Niezbyt wysoki. — Dusza ponownie wydawała się wibrować. — Dobrze zbudowany.
Havu przewrócił oczami. Po takim opisie mógł podejrzewać całe miasto.
— Podaj więcej szczegółów.
Zjawa zbliżyła się do Havu. Chciała patrzeć mu w oczy.
— Po pięćdziesiątce. Blizna na dłoni. Przerażające spojrzenie — charczała poirytowana.
— Blizna po oparzeniu?
— Znasz go.
To nie było pytanie. Havu przełknął ślinę, ale zachował neutralny wyraz twarzy.
— Przedstawił ci się? — Nie chciał wierzyć, że chodzi o tego, o kim myślał. Chciał się mylić. Chciał być głupi.
— Hale. Więcej nie pamiętam. Zabił mnie.
Havu miał ochotę się rozpłakać. Dusza by go nie okłamała. One nie potrafią kłamać. Są szczere do bólu.
— Wiem, że go znasz. — Zimna dłoń zacisnęła się po ramieniu rudowłosego. — Znajdź go dla mnie.
 
Judas nie był pierwszym półbogiem, którego spotkał w tym mieście po odejściu z obozu. Był jeszcze jeden. Najgorszy z nich wszystkich. Paskudny, obrzydliwy skurwysyn.
Zazwyczaj idąc ulicą, nie myślimy o tym, czy ktoś kogoś nie morduje w budynku, który mijamy. Nie zastanawiamy się też, czy ktoś w samochodzie w bagażniku nie przewozi zwłok ani nie podejrzewamy każdego o czyny niemoralne.
Ludzie, którzy dokonują pewnych… czynów wydają się z tego dumni; a przynajmniej na takich próbują uchodzić, nawet jeśli w środku się łamią, bo psychika zmusza ich do krzywdzenia innych.
On taki właśnie był. Pewny siebie, wesoły i uśmiechnięty, nawet jeśli pół twarzy miał we krwi. Z niczego się nie tłumaczył. O niczym nie chciał rozmawiać. Umyje się i zapomni, bo to nie pierwsza i ostatnia ofiara.
Havu spotkał go przypadkiem, kiedy w jednym z popularniejszych barów chciał się odprężyć, a później przypadkowo wylądował w opuszczonym magazynie. Zbyt pijany na to, by wyjść i wrócić do domu, postanowił przejrzeć rzeczy, które się tam znajdowały; a podczas tej śmiesznej sytuacji, ktoś zaczął dobijać się do drzwi.
Dwa uderzenia.
Kolejne dwa silne uderzenia.
Zatoczył się za puste, zakurzone kartony i próbował nie oddychać.
Do pomieszczenia wpadł niski mężczyzna z ładną, młodą kobietą. Długie, brązowe włosy podkreślały jej kasztanową karnację.
Oboje się śmiali i żartowali, a Havu zaczął wyobrażać sobie, jak zaraz dojdzie tutaj do ostrej kopulacji, na jego oczach. Zapewne dwójka obcych ludzi uprawiająca seks na jego oczach byłaby o wiele lepszą historią.
Kiedy kobieta odwróciła się plecami do starszego, ten niepostrzeżenie wyciągnął z kieszeni naostrzony nóż. Havu jęknął, ale będąc zbyt pijanym, nie mógł nic zrobić. Mógł tylko patrzeć, jak niski, dobrze zbudowany facet dźga piękna ledwo dziewiętnastoletnią dziewczynę.
Zamordował ją na jego oczach. Brutalnie.
— Jak się już napatrzyłeś, to wyjdź.
Havu przycisnął dłoń do ust. Czuł się jak dziecko, a przecież był kimś więcej, niż zwykłym człowiekiem. Szkoda tylko, że pijany półbóg jest tyle samo wart, co starzec na wózku inwalidzkim.
— Nikomu nic nie powiem, stary — starał się żartować, ale martwa dziewczyna na podłodze skąpana we własnej krwi w niczym nie pomagała.
Odkopał się z kartonów i chwiejnym krokiem próbował przecisnąć do drzwi. Dusiło go w gardle.
— Hm, czy pozwoliłem ci wyjść?
— Mam to, mówiąc szczerze, w piździe — zaśmiał się słabo, szarpiąc za klamkę.
Zakluczył drzwi.
— Cóż, zlecenie było tylko na nią, ale ty…
Patrząc Havu w oczy, delikatnie się uśmiechał. Rudowłosego ogarnęło dziwne przerażenie. Ten mężczyzna nie był normalny. Wyglądał na kogoś, kto uciekł z Tartaru.
— Mój ojciec to posprząta — wybełkotał niewyraźnie, próbując ponownie wyjść przez zamknięte drzwi.
Odwrócenie się plecami do niego było największym błędem. Dostał czymś twardym w tył głowy.
Ciemność. Myślał, że umarł i zaraz spotka się z własnym ojcem, a nie marzył o tym, by patrzeć mu w twarz.
Havu jednak obudził się w barze. Na brudnej, klejącej się od słodkich alkoholi podłodze. W kieszeni znalazł za to pogniecioną karteczce, na której ktoś napisał ładnym, kaligraficznym pismem: ,,Nasze następne spotkanie zakończy się krwawo. Dla ciebie albo najbliższej ci osoby. Peter Hale”.

 
— Kim on jest? — dopytywał Judas, kiedy kierowali się w stronę wyjścia z cmentarza.
Havu mu nie odpowiadał. Próbował o tym nie myśleć. Ponowne spotkanie z tym skurwysynem może nie pójść tak gładko, jak wtedy.
— Odpowiesz mi?
Poczuł, jak skoczyło mu ciśnienie.
— Zamknij się — warknął. — Przyjechałeś tu samochodem? To ci powiem w środku.
I Judas otworzył auto bez zbędnych pytań, a Havu od razu władował się na miejsce pasażera. Chwilę wpatrywał się poirytowany przed siebie, chociaż niczego nie dało się zauważyć przed wszechobecną ciemność.
— Ten typ nie jest normalny. Nie powinniśmy się w to mieszać.
— Wiesz, gdzie mieszka?
— Czy ty mnie słuchasz? — Spojrzał na Judasa widocznie poddenerwowany. Ksiądz wyglądał dla niego już na kompletnego szaleńca. Kompletnie poskradał zmysły. — Czaję, że to była ważna osoba dla ciebie, ale co chcesz zrobić? Mówię ci, że ten gość nie jest normalny.
Judas zacisnął palce na kierownicy.
— Nie wiem, co chcę zrobić, ale czuję, że muszę go zobaczyć.
Havu westchnął. I tak nie miał szans, by przekonać mężczyznę do czegokolwiek. Żałował, że z nim przyszedł.
— Jest krawcem. Ma pracownię na Carroll Ave. — Chciał dodać coś jeszcze, ale wtedy Judas bez ostrzeżenia odpalił samochód i z piskiem opon ruszył przed siebie, niemal nie zabijając Havu, który zapomniał zapiąć pasy.
Była pierwsza trzydzieści, kiedy zaparkowali pod obskurnym budynkiem, przypominającym magazyn, ubity z dużych metalowych płyt.
— I co dalej?
— Wejdę tam.
— Ty jesteś pojebany.
Judas jednak nie słyszał. Chyba nikogo by nie posłuchał, nawet jakby stanął przed nim sam Jezus, czy ktoś inny, w kogo wierzy.
Havu przeklął i wyszedł za księdzem, który stał już pod starymi, metalowymi drzwiami.
— Już się napatrzyłeś? Możemy wracać?
— Wejdę do środka.
Rudowłosy czuł się jak z nieposłusznym dzieckiem — ilekroć mówił, by Judas sobie odpuścił, ten wydawał się robić mu na złość. Przyjechał pod ten cholerny adres, a teraz w środku nocy chce włamać się do czyjejś pracowni. Jakby mężczyzna tęsknił za komendą lub rozmowami z nadętymi funkcjonariuszami.
Drzwi nie były zamknięte. Odtworzyły się od razu z cichym stęknięciem.
Judas wszedł pierwszy (kto by się spodziewał), a Havu sunął tuż za nim niechętnie. Na dodatek dopadało go powoli zmęczenie, które zaraz zacznie doskwierać mężczyźnie jeszcze bardziej.
Ksiądz obserwował korytarz, starając się znaleźć włącznik światła na ścianie lub dopatrzyć lampki. Nikt z nich nie pomyślał, by oświetlić sobie pomieszczenie w jakiś inny sposób, na przykład, latarką w telefonie.
— Widzisz? Nie ma go. Możemy wracać.
— Czuję czyjąś obecność.
— Co?
Ktoś zapalił światło. Havu skrzywił się, mrużąc oczy. Oczy przyzwyczajone do półmroku potrzebowały chwili, by przyzwyczaić się do jasności.
Cofnął się o dwa kroki, przejeżdżając dłonią po chłodnej ścianie. Chciał wyjść. Wydostać się.
— Klienci o takiej godzinie?
Od razu rozpoznał ten głos. Głęboki, obrzydliwy, a o tej godzinie dodatkowo ochrypnięty, jakby mężczyzna tutaj nocował i wybudził się ze snu przez dwójkę włamywaczy.
— Już wychodzimy — zaśmiał się Havu, łapiąc Judasa za skrawek koszulki. — Pomyłka.
Jednak Peter go rozpoznał. Nie zapomniałby tych ognistych, roztrzepanych włosów. Ma dobrą pamięć. Za dobrą.
— Obawiam się, że ciebie wypuścić nie mogę. Pamiętasz, na co się umawialiśmy?
Serce podeszło mu do gardła. Nie wiedział, czy powinien wyciągnąć broń, czy udawać głupiego.
— Halo, my się znamy? — Uśmiech totalnego przygłupa w tym wypadku zdał się na nic.
Peter wygrzebał z kieszeni sztylet i cisnął nim w stronę rudowłosego, który z wrzaskiem odskoczył na bok. Przerażone spojrzenie skrzyżował z rozwścieczonym wzrokiem Judasa.
Prędko wykopał z kieszeni spodni ołówek i po zdarciu niewielkiej ilości grafitu w dłoni wyrósł mu oszczep. Broń o wiele większa od tego śmiesznego sztyletu Petera; ale Peter nie polegał jedynie na śmiesznych ostrzach.
Starszy mężczyzna ociężałym ruchem wyciągnął niewielki pistolet. Najprawdziwszy z prawdziwych.
— Jesteś psychiczny gościu. Lecz się. — Ścisnął w dłoni swój, śmieszny, w porównaniu z bronią palną, oszczep.
Stojący obok Judas z własną bronią myślał, jak pozbyć się problemu niebezpiecznego mordercy. Obydwoje czuli się jak przygnieceni przez pułapkę na myszy. A wszystko przez to, że Peter miał pistolet.
— Błagam, debilu, nie rób nic głupiego — warknął do Judasa, który spokojnym krokiem, zbliżał się do Petera. Skupienie na twarzy świadczyło o tym, że próbował wykorzystać własne umiejętności; i nie było to wcale głupim pomysłem — Peter opuścił dłoń, w której ściskał glocka.
Havu poczuł, że to jest ten moment. Rzucił oszczepem, który trafił idealnie w stopę starszego mężczyzny.
Głośny wrzask obudziłby nawet niedźwiedzia ze snu zimowego. Tyle dobrego, że w tej okolicy nikt nie mieszkał, chyba że doliczamy bezdomnych.
Judas użył miecza, którym ugodził mężczyznę w rękę, a później udo.
— Hej, uważaj! — Rudowłosy wrzasnął do towarzysza, widząc, że Peter wyrwał się z transu i naciska palcem na spust.
Strzał.
Drugi strzał.
Kolejne strzały.
Strzeliła żarówka. Zapanowała ciemność.
Havu myślał, że umiera, chociaż nie czuł bólu.
Adrenalina?
Wiedział, że leży na podłodze wśród odłamków szkła po rozbitej żarówce oraz lustrze. Dłońmi brodził w ostrych elementach, co chwilę się raniąc.
Judas nie żyje?
— Hej? Debilu? — Chodząc na kolanach, po omacku szukał księdza. — Japierdolę, nie będę wygrzebywać cię z tych zasranych podziemi, jeśli umarłeś — klął głośno, próbując uspokoić szalejące serce.
Wiedział, żeby tutaj nie przychodzić.
Ktoś złapał go za ramię. Ciepła dłoń. Przyjemna.
— Wstawaj.
— Kurwo, mogłeś mi odpowiedzieć! — wrzasnął, odpychając od siebie Judasa. — Jesteś najgorszy, naprawdę. — Wytarł twarz w przepoconą koszulkę.
— Nie słyszę go. Wstawaj, musimy go znaleźć. — Odpowiedział, ignorując wcześniejsze słowa rudowłosego. Wciąż wydawał się zafiksowany na tego mężczyznę.
I Havu chwiejnym krokiem podniósł się, by przeszukać niewielką pracownię. Nie znaleźli jednak niczego oprócz ogromnej plamy krwi, kolejnych porozbijanych elementów i kilka łusek po nabojach.
Peter wystrzelał cały magazynek.
— Pewnie się wykrwawił — westchnął. — Stracił dużo krwi.
— Mógł też uciec.
— Daj sobie spokój. — Oparł się o wyższego mężczyznę. Ta różnica wzrostu na coś się przydawała.

Judas?
──── 
[2234 słów: Havu otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia]

środa, 29 maja 2024

Od Edgara CD Artema — ,,Sober to death"

Poprzednie opowiadanie

TW: używki

Kurwa, kurwa, kurwa.
Kurwa, dopowiedziałom w głowie jeszcze jeden raz, z rozdrażnieniem, zaciskając zęby. Własne dłonie z kartami rozmazywały mi się przed oczami, a percepcja właściwie przestała istnieć — i było to bardzo podejrzane, bo to niemożliwe, bym się doprowadziło do takiego stanu trzema niskoprocentowymi piwami z sokiem. Czułom się, jakby kurz zlepiał mi palce i chciało mi się przez to wymiotować. Odłożone na bok karty przeciwnika były nierówno poukładane, co sprawiało z kolei, że miałom ochotę na niego nakrzyczeć. Ktoś na dodatek postanowił puścić ABBĘ, a ja, cholera, nienawidzę ABBY. I to z całego serca.
Oddziałujące na mnie bodźce budziły we mnie poczucie, jakbym musiał wyrwać się ze swojego własnego ciała.
Rozejrzałom się. Gdybym było same, może nie czułobym takiego niespokoju, ale problem w tym był, że osoba, która mnie tu przyprowadziła, nagle znikła, a ja zaczęłom podejrzewać, że ktoś mi czegoś dosypał. Zerknęłom na faceta siedzącego tuż przede mną. Nie wyglądał na typa, który chciałby mi zrobić krzywdę, bo gdyby chciał, dawno bym już leżało nieprzytomne i kompletnie nie kontaktowało, skoro byłom tu od trzech godzin, a nawet jeśli, to szczerze by mi to wisiało, ale rzecz była w czymś innym. Bo wyglądał raczej na kogoś, kto za wszelką cenę chciał wygrać rozgrywkę. A ja też chciałem wygrać.
— Co? Stchórzyłeś?
Uśmiechnęłom się najbardziej sztucznie, jak potrafiłom, próbując zachować nienaganną pewność siebie i mając nadzieję, że spostrzeże tę sztuczność. Nawet półboskie zdolności nie były w stanie mi pomóc. Straciłom na moment uwagę i zostałom odurzone.
Kurwa, kurwa, kurwa. Kurwa.
— Oszukujesz — powiedziałom
— Ja? — Zadowolona aura zniknęła z twarzy mężczyzny, ale uśmiech, który miał na niej, niestety pozostał. — To ty przed chwilą chowałeś karty. I jeszcze na moich oczach, ty idoto.
Przełknęłom ślinę. Odwaga opuściła moją duszę, zastąpiona spięciem. Spociłom się, a moje serce zabiło mocniej. Szlag by to wszystko wziął. Jeszcze tego mi brakowało. Tak mnie odurzył, że widział nawet, jak oszukuję? Próbowałem zignorować jego słowa, świadczące o moim zbliżającym się upadku i wywnioskować jakieś rozwiązanie z kart, które mi pozostały, ale na niczym nie mogłem się skupić. Przegrałem, to było już oczywiste. Przegrałem podwójną wartość mojej minimalnej wypłaty, co gorsza. Chyba moja głupota stwierdziła, że skoro przecież na wszystko wystarczy mi pieniędzy (chociaż nie była to suma tak duża, bym nazwał się bogatym), to mogę równie dobrze je utracić w jakiejś gierce. Tylko że nie sądziłem, że przegram, bo nigdy nie przegrywałem.
Sorry, muszę się wyszczać.
Jak się okazało, moja głupota nie ma granic.
Wstałem na drżących nogach, upewniając się, że mam telefon i portfel w kieszeni spodni. Nie wiedziałem, czym mnie sproszkowali, ale było to znacznie mniej przyjemne od wszystkiego, co miałem okazję brać w życiu — nie było jednak najgorzej. Po prostu nieprzyjemnie. Zebrało mi się nagle na wymioty. Zapach potu bijący od każdego wokół i mnie samego sprawił dodatkowo, że dostałem dreszczy obrzydzenia. Próbowałem sobie przypomnieć, gdzie jest toaleta, choć wcale nie miałem zamiaru do niej iść. Wykorzystując ogromny zgiełk w kasynie, zgubiłom w nim swoją osobę, pozbywając się śledzącego mnie spojrzenia i ruszyłem szybciej w stronę wyjścia, na tyle szybko, by uciec i na tyle ostrożnie, by się nie przewrócić od zawrotów głowy. Czarna koszulka z taniego poliestru od razu zaczęła mnie bardziej dusić, gdy wyszedłem na dwadzieścia dwa stopnie, pomimo późnej godziny.
Wmuszałem w siebie świeże powietrze przed obskurnym budynkiem, mając nadzieję, że dzięki temu mój organizm wróci do swojego pierwotnego, niewstrząsniętego stanu. Czułem jednocześnie stan euforii budzący się we mnie, jak i otępienie, przez co zdawało mi się, że gdy tylko ruszę się z miejsca, moje ciało zmieni się w proch. Zaczynały mnie boleć mięśnie, słyszałom krew płynącą w skroni. To musiał być szczyt.
Wyjąłem telefon po kilkunastu (dwudziestu? Może więcej? Ile minęło?) minutach. Musiałem wrócić trochę do siebie, bo jeśli mnie takiego zobaczy, nie będzie pocieszony — choć oceniłem, że długo to nie potrwa, ale ciężko też było wydać jakąkolwiek ocenę, nie mając poczucia upływu sekund. Ktoś znacznie wyższy ode mnie stanął przede mną, złapał za włosy i przyciągnął do siebie. Nie zdołałem usłyszeć, co do mnie dokładnie powiedział, ani zdążyć na to odpowiedzieć, gdyż kopnął mnie w brzuch. Zgiąłem się, choć nie poczułem właściwie bólu, kaszlnąłem. I za tym sposobem obmacał moje kieszenie, wyjął znacznie więcej pieniędzy, niż byłem mu winien i rzucił portfel na ziemię przede mną, uderzając mnie jeszcze raz, zapewne ze złości, a ja tylko myślałem o rachunkach, które mam do zapłacenia i o tym, że trzymanie gotówki było kolejnym, wyjątkowo głupim pomysłem, chyba bijącym wszystko inne głupie, co zrobiłem tego dnia.
Ale pominęłam ten fragment, tak samo, jak pominęłam fragment o tym, że jestem pewne tego, iż ktoś mnie specjalnie odurzył — wciąż czułam się nieswojo, ale nauczyłam się przy nim udawać. (Do granic mych możliwości).
— Przypomnij mi, gdzie ty pracujesz?
— To nie tak, że byłem wtedy w pracy. — Wzruszyłom ramionami pretensjonalnie.
Uchylił usta lekko i wpatrywał się we mnie niedowierzająco, jak na idiotę, zapewne właśnie myśląc, że nim jestem. Ścisnęłom kubek w kształcie żaby, zapełniony czarną, gorzką herbatą.
— Ty jebany idioto.
Bingo!
— Czemu musisz być aż tak głupi?! — krzyknął, marszcząc nos i napinając wszystkie mięśnie twarzy. — Jebnąłbym cię teraz po prostu, serio.
— Ups — wymamrotałem pod nosem markotnie. — Przyjmę to z honorem.
Wgłębiłem się w poduszki, odwracając wzrok, nie potrafiąc mimo wszystko nie myśleć o tym, jak wyraźny ma akcent, gdy się na mnie denerwuje — przyzwyczajony do takich wybuchów, licząc na to, że ciepło kanapy przejdzie na moje plecy, które okryły się dreszczami.
— Który mamy dzień? — spytał.
— Co?
— Pytam, który mamy dzień miesiąca, debilu.
— Czternasty? — Napiłem się herbaty, by przykryć mą niezręczność.
— I nie masz nawet… żadnych oszczędności?
Zamilkłem.
— Na co ty to zawsze wydaj… A. No. Tak.
Zamilkłem najgłośniej, jak można.
— Wynajmujesz mieszkanie, co nie? Więc nie dość, że musisz zapłacić rachunki, to jeszcze czynsz, a na dodatek za coś przeżyć miesiąc. Wiesz o tym? Zdajesz sobie sprawę, czy ciebie pojebało do reszty?
Zamilkłem tak bardzo, że język stanął mi w gardle.
— Kiedyś zostaniesz z tym wszystkim sam i nie będzie nikogo, kto ci pomoże, jeśli dalej taki… taki będziesz, Edgar.
Zauważyłem, że często celowo wypowiada moje imię na końcu. Mogła to być jakaś sztuczka psychologiczna z jego własnej inwencji — powodująca we mnie zawsze wstyd przez sposób, w jaki podkreśla ,,r”, gdy kończy je wypowiadać, jak akcentuje pierwszą sylabę mojego dwusylabowego imienia, jak nieznacznie przeciąga ,,e”. Uwielbiałem to do tego stopnia, że za każdym razem chciałem nagrać chwilę, gdy je mówi, by móc potem odtwarzać ją kiedykolwiek zechcę. Przy śniadaniu, w pracy, po obudzeniu się, przed zaśnięciem, gdy wyobrażam sobie po raz setny, jak opuszkami palców sunie po mojej skórze. I nawet gdy mówił takie rzeczy, trafiające we mnie jak pocisk, właśnie wtedy miękłem.
— To jakaś sugestia z twojej strony?
— Więcej niż sugestia — rzekł ostro po trzech zabójczych sekundach.
Uniosłem brew nieznacznie. Zaschło mi jeszcze bardziej w buzi.
— Aaa, więc taki jesteś — wymamrotałem markotnie.
Wstałem z siedzenia dramatycznie i westchnąłem głośno, rzucając mu mętny wzrok. Artem stał ze skrzyżowanymi rękoma, nie okazując mi ani grama empatii, choć zauważyłom też dystans w jego postawie i mimice, jakby mimo wszystko powstrzymywał się z dalszymi słowami.
C’mon, i co, tak mnie po prostu na lodzie zostawisz? Myślałem, że jesteś dla mnie bardziej wyrozumiały, a okazuje się teraz, że chuj z ciebie, a nie kolega. — Uniosłem lekko kąciki warg, zachowując neutralny ton. — Ok, żartuję. To nie tak, że cię do czegoś zmuszam. — Wzruszyłom ramionami. — A nawet jeśli chcę cię zmusić, to nie mam jak.
Nie ma gorszego rodzaju samoświadomości od tego, gdy i tak robisz wszystkie te rzeczy, których jesteś świadomy.
Świadomość jest najważniejsza. Tak, tak. Często to powtarzałem sobie, jak i innym, głównie w żartach, rzadziej poważnie — lecz coraz częściej te słowa wyglądały po prostu jak jedna wielka abstrakcja, bez większej spójności i sensu, gdy coś robiłem bądź mówiłem, jednocześnie mając w tym samym momencie myśli, że przecież to, co wyczyniam, jest bardzo niestosowne. Powtarzałem to tylekrotnie, powtarzałem te błędy, niekiedy nawet celowo. Byłem tak bardzo samoświadomy, a równocześnie nieudolny, nie wiedząc do końca, czemu to wszystko robię — miałem swoje domysły, włączając w to autodestrukcyjne zapędy, ale nie były one usprawiedliwieniem, ani nawet wyjaśnieniem.
— Przestań.
— Przestałem, nie widzisz?
— To może usiądź.
Przewróciłem oczami i usiadłem.
— Zgłoś to.
Zagryzłem policzek. Ta ,,propozycja” była oczywista (najbardziej też logiczna jako rozwiązanie problemu), ale i tak poczułem się osaczony, zmuszany do czegoś.
— Nie mogę.
Moja odpowiedź była tym bardziej oczywista.
— Bo?
— Czy ty jesteś jakiś… uh, czy to nie oczywis… — Potarłem oczy, kręcąc głową. — Miałbym wtedy przejebane!
— Przejebane masz i tak w tej chwili.
Musiałem być już różowy na polikach. Myślałem, że za moment się popłaczę.

Artem
──── 
 [1410 słów: Edgar otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 27 maja 2024

Od Judasa CD Havu — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Przepracowywanie traumy polegało na tym, że leżał na kanapie brzuchem do góry i obserwował sufit. Zapach kadzidła drażnił go w nozdrza. Nie był fanem intensywnych zapachów, dlatego też nienawidził zapachu wszelkich, szczególnie tych duszących i kwiatowych perfum, podobnie jak zapachowych świec. Powinno to przywodzić na myśl, że pewnie mocny zapach kadzidełek byłby dla niego przekleństwem, ale, pomimo migren wywoływanych nimi, z jakiegoś powodu je ciągle zapalał.
Niby miał być to aromat białej herbaty, ale znacznie bardziej przypominał konopie. Gdy wchodziło się do mieszkania Judasa, to wszystkie inne zapachy były przesiąknięte przez kadzidła, co właśnie było celem — raczej nie śmierdziało u niego, bo nie miało czym, może pomijając psią karmę, ale i tak chciał sprawiać wrażenie, że nawet w jego domu panuje pewna atmosfera porządku, opanowania i oczyszczenia, choć nie wszystko było nawet u niego poukładane, ku zdziwieniu niektórym.
Książki może i były ułożone — alfabetycznie, jak w bibliotece, ale nawet naczynia w kuchni były pomieszane. Mały talerz i duży na przemian, zamiast mały na małym, a potem duży na dużym, niektóre sztućce w szafce ze szklankami zamiast w przeznaczonej do tego szufladce, dużo rzeczy pozostawionych na blacie kuchennym, chociaż powinny się znajdować w pokoju, płaszcze i lekkie kurtki wszędzie, tylko nie na wieszakach. Środek jakichkolwiek mebli błagał o pomstę do nieba — poskładane ubrania? Nie u niego. Wyglądał na pedanta, ale w oczach pedanta to miałby on burdel w mieszkaniu.
Dopiero po czasie doszło do niego, co głupiego znowu zrobił. Wywietrzył pokój, patrząc co chwilę kątem oka na milczący telefon. Pomimo ciemnoty, nie zapalił świateł i musiał mrużyć oczy, by cokolwiek dostrzec.
Szesnasta.
Nadmierna niezależność (bywająca jednak złudna) właśnie została zburzona przez wewnętrzne słabości, których nie chciał ujawniać. I przez coś, a raczej kogoś, po czym (kim) by się tego nie spodziewał. Samowystarczalność mówiła mu, że powinien sam sobie poradzić z problemem, a rozsądek, żeby dał temu wszystkiemu spokój, bo już nic nie zmieni. Śmierć jest nieodwracalna. Śmierć jest okrutna, oczywista, nieprzewidywalna i nie do ominięcia. Nic nie mógł przeciw niej zdziałać, lecz wnętrze mężczyzny zawodziło żałośnie o odpowiedzi.
Czemu to zrobił?
Czemu do niego w ogóle dzwonił?
Czemu to wszystko go tak zaczęło nagle obchodzić? (Przez Havu? Przez jego bezsensowne gadanie? Czy Havu ma na tyle perswazyjne umiejętności?)
Czemu czuje potrzebę zobaczenia go?
Czemu czuje znowu tę dziwną potrzebę zemsty, której wcale nie chce odczuwać?
Po jaką cholerę, w ogóle, chciał iść znowu na ten cmentarz? (Polegał na Havu, że ten go na wszystko naprowadzi?)
Im więcej próbował wymyślać ,,czemu”, tym mniej już miał pomysłów, a tym więcej gubił się w sobie i w szukaniu odpowiedzi (odpowiedzi nie miał żadnych, jakby ktoś wyjął mu mózg i odebrał zdolność rozumowania, pozostawiając czarną dziurę.
Siedemnasta.
Garnitur skończył pognieciony, wepchnięty po brzeg szafy. Zrobił kawę, wsypał do niej dwie płaskie łyżeczki cukru, znowu patrzył co sekundę z bezsensem na telefon i na godzinę, czując, że nie wytrzyma do północy. Nie potrafił się niczym innym zająć przez ten czas i z trudem przeczekiwał godziny. W nieskończoność krążył wokół pokoju, choć mógł znaleźć z łatwością jakiekolwiek zajęcie.
Osiemnasta.
Zrobił kolejną kawę, pomimo że o tej godzinie nie powinien.
Dziewiętnasta.
Zaraz uschnie z oczekiwania.
Dwudziesta.
Czy to Aiden go nadal obchodził, czy bardziej chodziło o Havu?
Dwudziesta pierwsza.
Napisał do Havu — nie dostał odpowiedzi, co wpędziło go w następne niepewności.
Dwudziesta druga i dwudziesta trzecia.
Cmentarz nie był nawet bardzo oddalony, ale i tak wolał zaoszczędzić czas (by wykorzystać go na dalsze ruminacje), dlatego podjechał samochodem. Możliwe, że wcale się nie zjawi, że został wystawiony. Na myśl o tym zawahał się przed wyjściem z pojazdu, pomyślał, czy by nie zawrócić, iż z pewnością, na tysiąc procent został wystawiony, a nawet jeśli nie, to kolejne spotkanie z Havu nie może skończyć się niczym dobrym. I dziesięć minut po północy nadal czekał, opierając się o drzwi auta, wpatrując w nagrobki oświetlane przez przysłabnięte odbicie księżyca i gwiazdy chowające się za poszarzałymi chmurami, wyglądającymi, jakby miały za chwila moment dać deszcz. Zaczynał mordować w głowie mężczyznę — za swoje własne głupstwo.
— Spóźniłeś się — odparł Judas, gdy usłyszał za sobą niespiesznie przybliżający się dźwięk kroków.
Mógł rozpoznać je po tym, że chód Havu był nieco żywszy od zwykłego, bardziej pewny siebie i jednocześnie niemożliwie zwinny, jakby nie był pół bogiem i pół człowiekiem, a w całości kotem. Jego czarne, ciężkie buty sunęły po żwirowym piasku z widoczną niechęcią.
— Spałem.
Rzeczywiście, jak kot.
— Kto normalny śpi wieczorem?
— Musiałem odespać noc na zapas, bo jakiś kretyn mnie wyciągnął.
Judas zaśmiał się krótko i słabo, odsuwając się od samochodu. Rudowłosy wyminął go i ruszył pierwszy w kierunku uchylonej bramki.
— I co masz zamiar zrobić? — Havu spytał, nie patrząc na niego.
— Nie wiem, dlatego cię tu wziąłem.
Nie wyglądał na zbytnio zadowolonego z tej odpowiedzi i to przywiodło Judasowi na myśl, że niemożliwe, by chodziło mu w tym wszystkim tylko o Havu (jak proponowała mu wcześniejsza, absurdalna myśl), bo to tylko dzieciak (nie do końca, lecz swoim zachowaniem go przypominał), którego osobowość nawet nie jest zgodna z jego własną, dzieciak, który wywołuje cień irytacji jakąkolwiek swoją wypowiedzią i ekspresją. I to było jeszcze bardziej problematyczne, bo najwyraźniej to przyciągało go do niego.
— No, więc? Nawiązać kontakt? — odparł cierpko. — Chcesz coś konkretnego się dowiedzieć?
Judas zamilkł, idąc za niższym mężczyzną. Rozejrzał się, jak w obawie, że ktoś ich obserwuje. Czuł, że robi coś nieodpowiedniego, niezgodnego z jego moralnością, jakakolwiek ona by była — jakby coś nadzorowało jego decyzje i ruchy i było gotowe, aby wydać mu konsekwencje. Udawał niewzruszonego i niezbyt przejętego, starając się zmusić swoje wewnętrzne słabości, by także przejęły taką postawę, lecz gdy mówił, jego głos był niepewny, a postawa ciała zdradzała niezdecydowanie. A przebywanie znowu nad jego grobem wywoływało ogromny dyskomfort.
Nie chciał tu być.
— Skoro niby powiedział ci, że ktoś go zabił, to możesz dowiedzieć się więcej.
— Musisz mi powiedzieć, co będę z tego miał. — Uśmiechnął się złośliwie Havu, odwracając w stronę księdza.
— Moją wdzięczność? — odpowiedział z wyczuwalnym sarkazmem.
— Wysoko się cenisz. Bardzo wysoko.
— Postawię ci piwo.
— Wolę drinka.
— To postawię ci drinka.
Zapewne postawiłby mu więcej niż drinka, ale w tej chwili nic nie przyszło mu innego na myśl. Rudowłosy mężczyzna nadal nie wyglądał na wniebowziętego, ale przecież tu przybył i nie miał zamiaru zawracać. Był tu z nim, choć wcale nie musiał.

Havu
──── 
[1030 słów: Judas otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

piątek, 24 maja 2024

Od Kanmi

Nowy Jork przytłaczał Kanmi w sposób podobny do afektacji, jaką okazuje podchmielony student prawa na imprezie, w pełni świadom swojego natręctwa. Z rzędami aut, których kierowcy zawzięcie trąbią na każdego, kto nie podziela ich pędu, z chodnikami poukrywanymi gdzieś pod warstwami zalegających na nich śmieci, pełny luksusowych sklepów i mężczyzn w obcisłych czarnych garniturach, beztrosko wybierających taksówkę, by dojechać przecznicę dalej. Krytyka Nowego Jorku nie była temu miastu obca. Zdawałoby się, że ludzie przyjeżdżają tu tylko po to, by snuć smętne rozważania o skutkach późnego kapitalizmu i konsumpcjonizmu pożerającego Amerykę od środka. Protesty, gdy już się pojawiają i nie są gwałtownie tłamszone, w tym wielkim mieście wydają się pozbawione znaczenia. Dlaczego nowojorczyk miałby przejmować się Bliskim Wschodem albo stanem globalnego ocieplenia, gdy za rogiem czekają go otwarte ramiona Steve’a Jobsa albo kawa, która smakuje równie źle, co rozpuszczalna na przeterminowanym mleku, ale jest droga i, tak właściwie, wygląda całkiem fajnie?
To nie tak, że Kanmi uważała nowojorczyków za bandę idiotów. To znaczy, nawet jeśli, nie czuła, żeby szczególnie odstawała od nich inteligencją czy świadomością na temat stanu światowej gospodarki. Prawdę mówiąc, obchodziło ją to na tyle, ile powinna wiedzieć jako obywatelka Stanów Zjednoczonych i Greczynka. Po prostu łatwiej jest oceniać masę niż samego siebie. Uważała się za wnikliwego obserwatora rzeczywistości, jednak, w tej całej samoświadomości, nie rościła sobie praw do oceny świata, którego jako osiemnastolatka zbyt wiele nie zaznała. Irytacja na Nowy Jork pomagała jej zapomnieć o nieodłącznym smutku przysporzonym jej przez nikogo innego jak Milio Hansena.
W głowie Kanmi cała ta sprawa wyglądała nieco dramatyczniej, niż miała się naprawdę. Nie wyjechał bez słowa ani wyjaśnienia, nie zostawił jej w deszczu ani nie porzucił na autostradzie. Powiedział tylko: „Wyjeżdżam do wuja”. To jest, powiedział jeszcze kilka zdań, odbyli nawet coś na zasadzie rozmowy dwojga ludzi pogodzonych z decyzją jednego z nich. Mimo całej swojej sympatii Kanmi nie zdobyła się na prośbę, by zmienił zdanie i pojechał z nią do Nowego Jorku. Oczywiście, że się nie zdobyła, ponieważ kiedy Milio wyjeżdżał, ona miała zostać w Obozie Herosów przez jeszcze jeden rok. Nie miała powodów, by tego od niego wymagać. Nie wiedziała przecież, czy za rok nie wróci. Liczyła na to, że wróci, co otwarcie przed sobą przyznawała, ale nie chciała tego na nim wymuszać, nawet jeśli wszystkie te bitwy rozgrywała ze sobą w głowie, a Milio o jej nadziejach nie miał żadnego pojęcia. Nie byli ze sobą na tyle blisko, by składać sobie obietnice, że drugie poczeka na to pierwsze.
Bo nie byli, prawda?
Złożyła ubrania i ułożyła je w kostkę. Otworzyła szufladę, żeby ułożyć je względnie z dbałością. Nie spodziewała się nikogo, ale jedynie porządek w mieszkaniu powstrzymywał ją od szaleństwa. Była samotna, jakkolwiek niechętnie to przed sobą przyznawała. W Obozie miała wszystko na talerzu, chcąc nie chcąc była zmuszona do przebywania z ludźmi. Tutaj, w Nowym Jorku, ten przymus zniknął. Tutaj podlegała opinii ludzi niekrępowanych obozowym kodeksem życzliwości. Musiała przynajmniej podejmować próby wyjścia z bezpiecznej strefy.
Nie studiowała, przytłoczyły ją koszty, mimo że z początku planowała. Znalazła pracę, żeby dać sobie poczucie złudnej stabilności finansowej. Stabilność samą w sobie, można powiedzieć, osiągnęła, ponieważ jej życie na tym pierwszym etapie dorosłości zmieniło się w ciążącą, acz stabilną rutynę. Sprzedawała bilety w kinie, sprzątała sale, potem wracała do domu, dwa razy w tygodniu zatrzymując się w spożywczaku na zakupy. Co dwa tygodnie mogła odebrać bilet na darmowy seans. Wybierała więc jeden z ciekawszych tytułów i, paradoksalnie, jedyna rozrywka w jej życiu także stała się częścią schematu.
Jedyną niepewną chwilą był moment, w którym dostawała wiadomość od Milio. Tego nie była w stanie przewidzieć. Milio pisał do niej, kiedy spotykał przyjaznego psa i dziwnym trafem akurat wtedy jego myśli kierowały się ku Kanmi. Nie myślał o niej pod prysznicem, jedząc śniadanie ani podczas oglądania zabawnych filmików na YouTubie. Tylko wtedy, gdy widział psa. To jej całkiem schlebiało, w całej beznadziejności ich sytuacji.
Kanmi czasami patrzyła w telefon, licząc na powiadomienie. Nie tylko wtedy, gdy widziała coś, co kojarzyło się jej się z Milio. Nie wtedy, gdy odsłuchiwała po raz setny „Dear Evan Hansen”. Myślała o nim częściej, kiedy szła do pracy, kiedy ktoś ją zdenerwował i czuła silną potrzebę opowiedzenia o tym Milio, kiedy widziała, jak starszy pan karmi w parku wiewiórki albo kiedy znowu przeterminowały jej się jogurty. W każdej prozaicznej czynności znajdowała powód do nostalgii za ich beztroskim życiem i za wypadami do Nowego Jorku w czasach, kiedy jeszcze był im obcy.
Była dosyć sentymentalna. I emocjonalna.

W swojej czerwonej kamizelce nie czuła się wcale poważniej, niż bez niej, a mimo to zarząd kina wymagał, by wszyscy pracownicy je nosili. Kanmi ich nie znosiła. Pomidorowa barwa wełny nie sprawiała, że klienci traktowali ją z szacunkiem. Wręcz przeciwnie, zdawało się, jakby poniektórym nastolatkom na widok czerwonej kamizelki cisnęło się na usta: „Jezus, współczuję”. Kanmi nieco się tym przejmowała.
Pewnego razu w przypływie odwagi albo absolutnej beznadziei zdecydowała się podać swoje nazwisko jednemu z chłopaków przychodzących do kina częściej niż przeciętny nowojorczyk, bo co najmniej raz w tygodniu. Chociaż z początku uznawała go za irytującego gościa chcącego poderwać pomidorową kasjerkę, po czasie odkryła, że Eliasa interesują bardziej filmy niż ona sama. Nie bez powodu jednak uparł się na to konkretne kino, bo Kanmi także nie pozostawała mu obojętna.
— Cieszę się, że nie uznałaś mnie za dziwaka — powiedział, gdy Kanmi zgodziła się przyjść na kawę. Palił, a dym sprawił, że Kanmi zaszkliły się oczy. Elias zgasił papierosa i uśmiechnął się łagodnie. — To zrozumiałe. Zanim zacząłem palić, dziwiłem się, dlaczego ludzie wdychają to z, cóż, przyjemnością.
Później Elias rozpoczął swoją filmową tyradę. O ile przyznał, że za ordynarnym, ale wybitnym „Ojcem Chrzestnym” szczególnie nie przepadał, tak wszystkie blockbustery uważał za ogłupiające i nie ukrywał się ze swoją niechęcią do „Diuny” biorącą się tylko z tego, że była wówczas popularna. Kanmi powstrzymała się od wywrócenia oczami. Mówił dalej, o Tarkowskim i Kurosawie, unosił się, tłumacząc Kanmi fenomen pewnego polskiego reżysera, Romana Polańskiego (uważał bowiem, że jego kunszt w pełni usprawiedliwiał popełnione przez niego przestępstwa, to w końcu artysta). Równocześnie uważał swoją krytykę Damiena Chazelle’a za słuszną, ponieważ uważał musicale i filmy pokroju „La La Landu” i „Babilonu” za kulturowe poniżenie i nic ponad chłam. Kanmi się wyłączyła.
Po pierwszym spotkaniu z Eliasem, które ten skwitował jako niezwykle udane i bogate w ciekawe dyskusje (Kanmi udawała, że go słucha, a jemu wyraźnie sprawiało to przyjemność), Kanmi nie próbowała się do niego odzywać i skutecznie unikała wszystkich wiadomości, wpierw udając chorą, a później zupełnie porzucając pomysły odpisywania na nie. Elias się poddał, upokorzony, nie wracał do kina, a Kanmi poprzysięgła sobie, że więcej nie wyjdzie na kawę z nowojorczykiem.
Chciała opowiedzieć o tym wszystkim Milio, ale on był nieosiągalny. Rozmawiali ostatnio trzy dni temu. Wysłał mema z „La La Landu”. Kanmi się uśmiechnęła i odpowiedziała, że ostatnio widziała „Whiplasha”, ponieważ puszczali go jako seans niespodziankę w kinie. Poleciła go Milio. Nie była pewna, czy w ogóle wiedział, że pracuje w kinie. Jego zdawkowa odpowiedź w niczym Kanmi nie upewniła.

Myślała o anglistyce, później uznawała, że wcale się nie nadaje. Nie pasowała jej historia sztuki, ponieważ nie uznawała się za artystkę, a creative writing brzmiało zbyt sztampowo i niepewnie. Studiów filmowych bała się równie mocno co anglistyki, czując, że zetknięcie się z ludźmi na dużo wyższym poziomie niż ona sama byłoby zbyt drastyczne i najpewniej rzuciłaby je po semestrze. Była też łacina i greka, które rozważała z patriotycznych pobudek, ale i to nie było tym, czego szukała. Przejrzała oferty większości nowojorskich uczelni, a mimo to nie poczuła się ani pewniej, ani, w ogóle, lepiej. Jej wykształcenie nie zapewniało żadnych korzyści, a wiedza na tematy kulturowe była tylko pobieżna, wyciągnięta z książek, które udało jej się przeczytać w Obozie. Wszystko to nie wystarczało.
Leah, niezwykle życzliwa w swojej wierze w Kanmi, była jej współpracowniczką i jedyną osobą, do której Kanmi nie czuła niewyjaśnionej niechęci. Mieszkały niedaleko siebie, więc wracały jedną linią metra, zapewniając sobie pełne wsparcie emocjonalne, jako że obie były spoza Nowego Jorku. Leah była o tyle do przodu, że miała za sobą zaręczyny (jej narzeczony, Micah, był jak na gust Kanmi nieco zbyt ekscentryczny), była na trzecim roku pedagogiki i prawdopodobnie już na przyszły rok planowała dziecko. Kanmi nie sądziła, żeby marna wypłata z kina wystarczała na utrzymanie trzyosobowej rodziny. Leah nie martwiła się tym szczególnie. Micah, chociaż wciąż studiował, miał stabilną pracę jako programista w jednej z korporacji. Kanmi zdziwiła się, gdy dowiedziała się, że to nie ta z korporacji, w których organizowane są owocowe czwartki, przynoszone donuty, a stanowiska osadzone w plastikowych boksach, tak aby żaden z pracowników nie daj Boże nie poczuł ludzkiej chęci socjalizowania się z innymi. To była korporacja nastawiona na człowieka, z siłownią w budynku i zadaniowym trybem pracy.
— Cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem. Nie dałbym rady pracować od dziewiątej do siedemnastej, pijąc jakąś drewnianą kawę i patrząc na te ołówkowe baby z HR — powiedział raz Micah. — Doceniam to, że zawsze płacą mi w terminie i że po pracy mam czas na robienie coś dla siebie, a nie, że wracam totalnie bez sił.
— Dziękuję wielomilionowym korporacjom za nieruchanie pracowników na kasę — odpowiedziała Kanmi. — Wasza wysokość jest zbyt łaskawa.
Mimo to Micah dalej lubił Kanmi. W odwecie wytknął jej pracę w kinie, a ona nie wzbraniała się szczególnie, bo wiedziała, że żadne z nich nie myślało nawet o szczerym dogryzieniu drugiemu. Relacja z Micah przypominała Kanmi sztandarową relację z chłopakiem przyjaciółki, gdzie pod płachtą wzajemnej złośliwości kryła się pewna sympatia.
— Myślałaś nad studiami? — Leah pytała ją o to mniej więcej co tydzień, gdy Kanmi przychodziła na sobotnie spotkania w ich mieszkaniu. Micah siedział w fotelu, klikając w ekran iPada.
— Cały czas. Myślę tylko o studiach.
— Proszę cię.
— Wiesz, jak to wygląda. — Kanmi przekręciła głowę. — Zaraz zaczyna się rok akademicki, mam jeszcze cały rok, nie wezmą mnie w połowie semestru.
— No wiem, ale po prostu…
— Co?
— Boję się, że odpuścisz — przyznała po chwili. — A wiesz, że to byłoby najgorsze. To znaczy, wiesz, nie musisz iść na studia, żeby być szczęśliwą. Bez studiów też da się…
— Do rzeczy.
— Uważam, że masz potencjał, żeby zostać całkiem porządną studentką.
— Czego, pedagogiki? Nie widzę się jako nauczycielki.
— Chryste — Leah odetchnęła. — Nie drocz się ze mną. Uwierz w siebie.
— Wierzysz w to, że mnie przyjmą? Zresztą, nawet jeśli, nie mam pieniędzy na czesne, a przy studiach dziennych raczej nie mam szans na pracę na pełny etat. Chyba że pozwolą mi nosić kawę w pracy u Micah. — Kanmi spojrzała na Micaha kątem oka. Był zbyt zaaferowany oglądaniem gameplay’u Baldur’s Gate, żeby wyłapać cokolwiek z ich rozmowy. — Łatwo ci mówić, masz dwadzieścia jeden lat, niedługo kończysz studia i planujesz dzieciaka.
— Brzmisz, jakbym była babcią.
— Trochę tak jest.
Leah nie wiedziała o Milio. Kanmi zdradziła się tylko raz, kiedy piwo zaczęło smakować szczerymi wyznaniami. Leah wyciszyła teleturniej, który akurat z nudów oglądały, i zaczęła się prawdziwie kobieca rozmowa. Kanmi machała teatralnie rękami, żałując rozpoczętego tematu, a kiedy Leah uświadomiła sobie, że nie przebije się przez tę ścianę, poddała się, nadąsana. Kanmi opowiadała jej o Eliasie i jeszcze jednym chłopaku, z jakim ucięła sobie pogawędkę w parku i o którym zapomniała już następnego dnia. Milio pozostawał sferą niemal sakralną jak ulubiony pluszak z dzieciństwa.
Leah zabrała Kanmi na imprezę. To jest, spotkanie dwudziestopięciolatków mające się nijak do imprez, jakie znała z domku Dionizosa. Siedzieli na werandzie drewnianego domku i pili piwo, w tle słyszała skwierczenie kiełbasy i szczekanie lokalnego stróża prawa, brązowego jamnika należącego do sąsiadów gospodarza.
— Wyjątkowo zawzięty egzemplarz — kwitował go Joe. — Raz przekopał się pod płotem, żeby przymilać się do naszej Hazel. Okazało się, że jest trochę za niski dla charta. Zresztą, wykastrowaliśmy Hazel lata temu, ale skąd biedak miałby to wiedzieć.
Hazel leżała obecnie pod stołem. Kanmi głaskała ją od czasu do czasu, gdy oczy suczki wędrowały ku górze, ilekroć zderzały się sztućce lub kiedy wyczuwała zdjęte z grilla mięso. Była na diecie, więc częstowanie jej czymkolwiek było przez Joe surowo zabraniane. Kanmi przepraszała ją bezgłośnie, drapiąc Hazel za uchem.
Rozmawiali o podatkach. Kanmi myślała, że to mit, że Amerykanie rozmawiają przy stole o podatkach. Potem przenieśli się na służbę zdrowia. Kanmi wyraziła swoją dezaprobatę wobec obecnego jej stanu w Ameryce. Poza jednym republikaninem przy stole, chłopaku w okularach, którego imienia nawet nie poznała, bo nie raczył jej się przedstawić, wszyscy ochoczo zgodzili się z tą diagnozą.
— Leczenie to cholernie szlachetna sprawa — powiedział Joe, wywołując przy tym kilka prychnięć. — No co? Myślicie, że bylibyście w stanie chodzić codziennie do pracy, żeby rozmawiać z ludźmi chorymi na gówna, o których nawet nie pomyśleliby, że istnieją? Przykro mi, wykryliśmy u pana pląsawicę Huntingtona. Ktoś z was, kurwa, wie w ogóle, jak to się objawia? Pojebana sprawa.
— Nie byłabym w stanie powiedzieć komuś, że nawet jeśli leczenie okaże się skuteczne, umrze za dwa lata — przyznała jego dziewczyna.
— Dlatego zajmuję się deweloperką — odezwał się republikanin. Co najmniej trzy osoby przewróciły oczami, a Joe kazał mu się zamknąć. — Obecnie nikt nie szanuje deweloperów, a potem i tak wrócicie, jak będzie szukać sobie mieszkania z widokiem na Central Park. Och, Kyle, a może załatwisz nam jakąś zniżkę na czynsz? Spierdalajcie.
Miał rację. Nikt nie lubił deweloperów.

Kanmi odłożyła torbę na szafkę i oparła się czołem o kuchenne półki. Nie miała ochoty na kolejny truskawkowy jogurt. Nie miała też ochoty na miętę ani herbatę. Prawdę mówiąc, najchętniej by zwymiotowała, ułożyła w kulkę i poszła spać. Spojrzała spod byka na leżącą na kanapie książkę Virginii Woolf. Nie potrafiła się zmusić nawet do czytania.
W całym swoim wywodzie o amerykańskiej służbie zdrowie Joe zawarł zdanie, które osadziło się gdzieś na sieciach mózgu Kanmi. Gdyby tylko istniała magia, dzięki której leczenie ciężkich chorób byłoby choćby nieco prostsze. Gdyby tylko był sposób. Nazywanie magią tego, czego nauczyła się w Obozie Herosów, było zdecydowanie nietrafną formą opisywania zdolności dziecka Asklepiosa, ale, poniekąd, to nie coś, czym poszczycić mógłby się każdy lekarz w Nowym Jorku. Żaden z nich nie mógł wyczuwać chorób na wczesnym ich stadium, a ponieważ badania czasem zawodziły, bywało już za późno. Oczywiście, obecna medycyna pozwalała lekarzom na wczesne interwencje. Kanmi nie jednak potrzebowała do tego technologii. Skuteczność miała w ręku.
Nadzieje na dostanie się na medycynę zdawały się płonne, ale było w nich coś ekscytującego. Poczuła się tak pierwszy raz od dawna. Wciąż zmroczona litrami piwa, które wypiła zeszłego wieczoru, snuła marzenia o tym, jak mogła nieść pomoc ludziom. Nie myślała o sobie jak o zbawcy, tylko o kimś, kto w swojej maleńkości mógł wspomóc tych, którzy cierpieli, na tyle, ile była w stanie. Jaki inny użytek mogła zrobić z tego, że jej matka poleciała kiedyś na Asklepiosa?
A co jeśli Leah miała rację i przyszłość Kanmi faktycznie leżała w jej rękach? Co za dziwaczna myśl.

──── 
 [2424 słowa: Kanmi otrzymuje 24 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 23 maja 2024

Od Caroline do Domino — ,,Posh moves you've got"

Treningi z dziećmi Aresa raczej nie były zbyt pożądane, dlatego Caroline była nieco zaskoczona, kiedy Domino poprosił ją o sparing. Znęcała się właśnie nad jednym ze słomianych manekinów, kiedy do niej podszedł. Nie miała jednak żadnego powodu, żeby się nie zgodzić — trening to trening, nieważne z kim. A na pewno ćwiczy się lepiej z żywym przeciwnikiem, a nie z kupką wiązanej słomy.
A tego dnia była w wyjątkowo dobrym humorze. Najwidoczniej nikt nie zdążył jeszcze nadepnąć jej na odcisk. Zaplotła włosy w ciasny warkocz i zamiast swojej, wzięła jedną z tępszych włóczni. Nie chciała przez przypadek uszkodzić dzieciaka. Stanęła naprzeciwko chłopaka, nieznacznie się przeciągając. Chciała rozluźnić nieco spięte mięśnie.
⎯ Gotowy? ⎯ zapytała, ważąc drzewce w dłoni.
Kiedy skinął głową, wyprowadziła pierwsze pchnięcie bez ostrzeżenia. Domino wykazał się refleksem i zrobił zręczny unik, a potem odparował uderzenie mieczem. Uniosła brew, tym samym nieznacznie okazując uznanie. Chyba był tutaj nowy, średnio go kojarzyła. Brak doświadczenia nadrabiał szybkimi reakcjami, nawet jak na standardy nadpobudliwych herosów.
Metal zazgrzytał o metal jeszcze kilka razy, a potem Caroline szybkim ruchem wywinęła włócznię w bok i zatrzymała ją kilka centymetrów przed ciałem chłopaka.
⎯ Puf, nie żyjesz — powiedziała, odsuwając od niego grot. ⎯ Chroń brzuch, bo jedno uderzenie może kosztować cię życie ⎯ poradziła, zakładając za ucho jeden z niesfornych kosmyków, który wymknął się z warkocza.
Domino zmarszczył brwi i instynktownie zasłonił mieczem narażony bok.
⎯ Bez sensu, do tego trzeba chyba co najmniej czterech rąk ⎯ stwierdził, poprawiając chwyt na rękojeści miecza.
⎯ Nie, jedynie koordynacji ruchowej. Szybko reagujesz, wystarczy to wykorzystać ⎯ dodała, a potem ponownie uderzyła.
Rzadko dawała rady podczas treningu. Właściwie zwykle skupiała się na tym, żeby roznieść przeciwnika w pył. Ale chyba nie kręciło ją znęcanie się nad młodszymi i słabszymi dzieciakami; co to za frajda, kiedy ofiara nie ma jak się bronić? Poza tym w lecie zawsze było jej jakoś lżej, dzięki czemu zwykle buzujące w niej emocje przygasały. Zapominała o szkole i częściowo o życiu, które zostawiała w Londynie, nawet jeśli czasami tęskniła. Łatwiej było odczuwać spokój, kiedy świat dookoła rozkwitał.
Na moment zgubiła rytm, ale zaraz potem z powrotem całkowicie skupiła się na sparingu.
⎯ Jeśli wiesz, że nie uda ci się odtrącić broni przeciwnika, to próbuj robić unik.
Co jakiś czas wtrącała takie czy inne uwagi. Liczyła, że może to choć trochę pomaga. W końcu zarządziła przerwę, oparła włócznię o manekin i sięgnęła po butelkę z wodą. Łatwo było się zmachać w letnim upale, ale zazwyczaj zmęczenie uderzało w nią, dopiero kiedy odkładała broń. Po chwili podała Domino drugą butelkę. To był zdecydowanie dzień wspaniałomyślności córki Aresa.
⎯ Skąd w ogóle pomysł, żeby ze mną ćwiczyć? ⎯ zapytała, wycierając czoło brzegiem dłoni.
Chłopak nieznacznie wzruszył ramionami.
⎯ Nie miałem z kim. Poza tym ktoś mi powiedział, żebym potrenował z tobą ⎯ dodał, przyjmując butelkę z wodą.
Caroline uniosła brew i była bliska parsknięcia śmiechem.
⎯ Co ci nagadali, że dźgnę cię włócznią? ⎯ odpowiedziała z nutą kpiny w głowie, podpierając dłoń na biodrze. ⎯ Sorry, nie dzisiaj, przeliczyli się.
Miała wrażenie, że nastolatek nie jest do końca pewien, czy żartuje.
⎯ Nie no, o dźganiu to nic nie mówili…
⎯ To dobrze. Banda idiotów. Nie dźgam każdej napotkanej osoby. ⎯ Przewróciła oczami, a potem odstawiła wodę na ziemię. ⎯ Już się zmęczyłeś, czy sprawdzimy, ile jeszcze razy zdołam prawie cię trafić?

 
Domino
──── 
 [555 słów: Caroline otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 21 maja 2024

Od Elianne — ,,Letnie udręki i cynamonowe ciastka"

O czas wolny w Obozie Jupiter może i nie trzeba było walczyć, ale wciąż był przez wszystkich mocno pożądany. A Elianne zawsze starała się korzystać z tych chwil pełnymi garściami. Nie lubiła popadać w rutynę, co w tym miejscu było raczej oczekiwane; wstań, idź na zbiórkę, trening, wyznacz zadania, obiad, przećwicz manewry… Żmudny ciąg, do którego każdy musiał się jak najszybciej przyzwyczaić. I ona tak samo, jak wszyscy dostosowywała się do panujących zasad, choć uciekała od tego, kiedy tylko mogła.
Słońce prażyło swoimi promieniami obozowiczów, wysysając z ich wszystkich energię. Trening miał ich hartować, kiedy pot perlił się na czole, a broń ślizgała się w dłoniach. Rzymscy półbogowie w końcu powinni umieć walczyć we wszystkich okolicznościach. Nie sprawiało to jednak ich udręki ani trochę łatwiejszej.
Elianne najchętniej przez godzinę nie wychodziłaby po tym z łaźni, ale panujący na zewnątrz zaduch wygonił ją stamtąd wcześniej, niż zwykle. Wilgotne, jasne loki smętnie opadały jej na plecy, pusząc się w promieniach słońca. Nawet po delikatnym ich zmoczeniu musiała się męczyć przez resztę dnia. A wieczorem oczywiście znowu czekała ją przeprawa przez rząd czynności, które miały je utrzymać w znośnym stanie. Błędne koło skomplikowanego dbania o włosy.
Przeszła się wzdłuż jednego z baraków, niemal uciekając z centralnej części obozu. Najchętniej poodychałaby mniej parnym powietrzem, ale na razie chyba nie miała na co liczyć. Najlepiej by było, gdyby popadał deszcz. Pogody jednak kontrolować nie mogła. Z westchnieniem usiadła na zmaltretowanej skwarem trawie, przymykając oczy. Za chwilę musiała wracać, więc starała się odpocząć na tyle, na ile mogła.
Kiedy już nawdychała się wystarczającej ilości suchego powietrza, z westchnieniem podniosła się, otrzepała spodnie i zebrała się do powrotu. Pięć minut siedzenia na trawie? Genialna rozrywka.
⎯ Eli? Gdzie byłaś?
Cherry złapała ją zaraz po tym, jak wyszła zza baraku. Elianne dobrze dogadywała się z drugim centurionem czwartej kohorty; uważała starszą koleżankę za dobrego kompana do rozmowy.
Nastolatka machnęła niedbale ręką w stronę baraków.
⎯ Tam. Tutaj chwilami nie da się wytrzymać w tym zaduchu, ale nigdzie nie jest lepiej. Kocham lato, ale ta temperatura mnie wykończy ⎯ powiedziała z grymasem, zbierając wciąż wilgotne włosy w luźny kucyk na dole głowy. ⎯ Poważnie. Jeszcze trochę i zacznę się topić jak lody.
Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie.
⎯ Tak jak my wszyscy. Ale trzeba to przetrwać, prawda? Chodź, jest jeszcze trochę roboty. ⎯ Cherry skinęła głową, a potem poszła przodem.
Elianne ruszyła za nią, nieco bardziej dziarsko, niż wcześniej. Od odrobiny ciepła przecież nie umrze, prawda? A jednak już czuła, że będzie jej się łuszczyć skóra na nosie. Znowu zapomniała użyć rano kremu z filtrem, czego zapewne pożałuje w najbliższej przyszłości.
Przed obiadem zdążyła zajrzeć do zbrojowni, zrobić rundkę po obozie i zamienić kilka słów z niektórymi obozowiczami. Znowu skarżyła się na upał, tym razem Bee. Rozmowa przeciągnęła się aż do obiadu, do którego dziewczyna zasiadła z uśmiechem na ustach. Roześmiana, zajadała pyszności przynoszone przez nimfy. Deser był wyborny — Elianne uwielbiała wszelkie cynamonowe wyroby, a ciastka były zdecydowanie jej ulubionymi.
Może i funkcjonowanie w Obozie Jupiter bywało czasami męczące, ale nigdy by tego nie wymieniła na zwyczajne, nudne życie niewiedzącego śmiertelnika.

────
[511 słów: Elianne otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Elianne Brimnes

NIE TRZEBA MNIE WYGANIAĆ, NIE TRZEBA MNIE ODPYCHAĆ! OBEJMĘ JABŁOŃ ZA SZYJĘ, ZACZNĘ Z JABŁONIĄ USYCHAĆ.

zdjecieElianne BrimnesONA/JEJ — 15 LAT — PÓŁBOGINI — AMERYKANKA — 0 PD — 0 PU — 100 PZcielaak

CÓRKA JUWENTAS

Od Louise do Domino — ,,Antylopa w Central Parku"

Antylopa w Central Parku — głosił nagłówek gazety, w którą Louise zawijała śmierdzącą rybę. Ciocia uparła się, że uwędzi tuńczyka, i energii starczyło jej tylko na próbę uwędzenia i dwa pierwsze kęsy, które potem wypluła do zlewu. Ryba nadawała się niestety tylko do wyrzucenia. Początkowo zasugerowała dokarmienie rybą kota, którego mały George przyniósł ostatnio do domu. Chłopiec rósł coraz szybciej, miał już sześć lat, co oznaczało pójście do szkoły. Jednak dopiero po wakacjach — na razie był czerwiec, wczoraj poszli na lody, dziś było słoneczne przedpołudnie a na stole leżała torba Louise — jutro wybierała się do Obozu Herosów.
Właśnie wspomnienie o Obozie kazało jej przerwać zawijanie nieszczęsnej ryby i przeczytanie nagłówka jeszcze raz.
Antylopa w Central Parku.
Poniżej zamieszczone było mało wyraźne zdjęcie, bo z oddalenia. Zgodnie z treścią artykułu, piękna, ale dość agresywna antylopa pojawiła się dwa dni temu w parku. Sprawa robiła się poważna, bo rogi zwierzęcia zostały splamione krwią paru kaczek, które zwykle irytowały turystów i sądziły, że z antylopą będzie tak samo — ucieknie przed ich dziobami. Rozwścieczone zwierzę miało jednak inne zdanie. Początkowo sądzono, że antylopa sama sobie pójdzie, autor artykułu jednak zakończył swój tekst słowami nadziei, że ktoś się tym zajmie i usunie zwierzę, które zdaniem wielu stwarza zagrożenie.
Lata w Obozie nauczyły ją, że takie sytuacje, choć czasami okazują się nieistotne, powinny zwrócić jej uwagę. Nawet jeśli to tylko nieszkodliwa mućka, nie mogła odpuścić, jeśli jej przypuszczenia się potwierdzą — i po Nowym Jorku grasuje potwór
— Wychodzę, ciociu! Wrócę pewnie późno, nie czekajcie na mnie.
Rosemary, poprzez burzliwe dzieciństwo i dorastanie bratanicy wypełnione nadprzeciętnymi przygodami przyzwyczaiła się do takich słów. Nie znaczy to, że akceptowała zwyczaje Louise. Zmarszczyła brwi, zarówno w irytacji, jak i zmartwieniu.
— Uważaj na siebie. W zeszłym tygodniu powiedziałaś tak samo i wróciłaś ze stłuczonym kolanem.
— Ciocia no, mówiłam… — Louise zatrzymała się przy drzwiach, chowając za sobą gladius.
Nastąpiła chwila ciszy. Rosemary westchnęła. Był to zbyt złożony problem, żeby zdołała go rozwiązać jedną rozmową, do której nie zdoła zmusić gotowej do wyjścia, notabene dorosłej już dziewczyny. Mogła mieć tylko nadzieję, że kiedyś to wszystko jej wytłumaczy. Pocałowała Louise w czoło. Była teraz troszkę wyższa od niej, ale Rosemary dała sobie radę, jedynym problemem okazał się nie wzrost, ale niespodziewana łezka w oku. Moja mała dziewczynka, już dorosła, a pamiętam jakby wczoraj przerażoną ją po śmierci ojca, wtuloną w jego marynarkę…
— Nie będę cię zatrzymywać.

***

Louise dotarła bez większych przeszkód do Central Parku. Uśmiechnęła się do starszej pani.
— Przepraszam, słyszała pani może o tych antylopach? Tutaj, w parku — zaczęła może trochę niezbyt kulturalnie, bowiem pani skrzywiła się.
— Niechże mi panienka nawet nie przypomina. Przebrzydłe bydło, nie da się wyprowadzić. Niby jedna, a tyle z nią problemu. — Machnęła ręką kobieta.
— Rozumiem…
Louise wprawdzie nie dowiedziała się nic nowego, ale nie musiała. Coś zdecydowanie tu śmierdziało, teraz była tego pewna. Musiała działać szybko. Starsza pani jednak mimo początkowej niechęci odkryła w sobie nagle chęć do rozmowy o problemach z nerkami Pimpusia. Louise, dzięki specjalnym technikom psychologicznym i wiedzy tajemnej dostępnej tylko dzieciom Ateny i tym, co czytali jej posty na Reddicie, udało się szybko zakończyć rozmowę. Na pożegnanie pomachała parasolem i skierowała się w kierunku wskazanym drżącą dłonią pokrytą plamami.
Przynajmniej dla starszej pani był to parasol — kiedy tylko ona i cała reszta ludzi znikła z pola widzenia córki Ateny, blondynka chwyciła gladius tak, jak powinno się trzymać broń. W jej żyłach zaczęła krążyć adrenalina.

Domino
──── 
[558 słów: Louise otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

sobota, 18 maja 2024

Od Artema CD Edgara — ,,Sober to death"

Poprzednie opowiadanie

Mimo swojej osobowości Artem nie był fanem niezapowiedzianych wizyt. Wolał zawsze się z kimś umówić, by odpowiednio przygotować mieszkanie lub też nie pozwolić sobie samemu na drzemkę; a teraz musiał użerać się z Edgarem, którego nie powinien nawet wpuszczać do środka.
Wyrwał się z niekomfortowego uścisku i spojrzał na przyjaciela oceniająco. Bardzo oceniająco. Wyglądał jak jury, który po bardzo słabym występie musiał wygłosić swoją opinię.
— Nie wiem, czy powinienem dziękować własnemu stalkerowi — odpowiedział, zaglądając do reklamówki. Kilka opakowań tabletek na gardło, lek zbijający gorączkę oraz syrop na kaszel dla dzieci. — Nie czuję się tak źle, żebyś mnie pilnował, więc możesz już iść.
Tak naprawdę czuł się okropnie. Od rana walczył z silną migreną, przeplatającą się z mrożącym bólem gardła. I byłoby miło, gdyby Edgar zechciał mu pomóc, ale w głębi duszy czuł, że to niezbyt dobry pomysł. Niezbyt dobry, bo chodzi o Edgara.
— A co jak zemdlejesz? Jestem jedyną osobą, która mogłaby ci pomóc. — Zamrugał, patrząc z wyczekiwaniem na Artema. Próbował przekonać mężczyznę własnym urokiem.
Kłócenie się z Edgarem nie miało sensu. I tak nie przekona go do wyjścia. Mówiąc szczerze — Edgara nie da się przekonać do niczego, jeśli się uprze.
— Daje ci godzinę. — Odwrócił się, by odłożyć reklamówkę na stolik, po czym poszedł do drugiego pokoju po laptopa. Nawet będąc chorym, nie mógł odpocząć od pracy.
Usiadł na samym końcu kanapy, nie patrząc nawet na przyjaciela. Czuł się na tyle martwo, że nie mógł pozwolić sobie na rozpraszanie się obecnością tego cholernego flirciarza.
Do dokończenia miał kilka arkuszy w excelu oraz akurat dzisiaj wypadło, że musiał zrobić podsumowanie wydatków firmy. Nienawidził tego zajęcia, nie dlatego, iż wymagało to wykonania wielu obliczeń, ale z racji poświęcania zbyt dużej ilości czasu na zrobienie tylko i wyłącznie tego. Jedno podsumowanie wyżerało nie raz trzy godziny z życia.
Włączył odpowiedni program i pociągając nosem, próbował skupić się na pracy. Pewnie byłby zdrowy, gdyby nie stare baby, które chore lub bez zabezpieczeń wychodziły na miasto. W dzieciństwie zapadał na różne przeziębienia tylko z winy zasmarkanych dzieciaków.
— Co to? — Edgar ułożył głowę na ramieniu Artema i wetknął wskazujący palec w ekran urządzenia.
— Próbowałem podzielić przez zero. — Przetarł zewnętrzną stroną dłoni spocone czoło. Wpatrywał się w bardzo popularny, ale zarazem bardzo żałosny błąd. — Nie leż na mnie. — Gwałtownie przesunął się w bok, strącając tym samym głowę przyjaciela.
Edgar zamruczał coś do siebie, brzmiąc przez chwilę jak kot, po czym usiadł obok, jakby wcale nie dostał wyraźnego znaku, by zanadto się nie zbliżał. Artem to zignorował, chociaż nie poprawiało to jego skupienia ani nie niwelowało cisnącego bólu głowy.
Minęła godzina, ale Edgar wcale nie wyglądał na kogoś, kto zbiera się do wyjścia. Wyłożył się na trzech czwartych kanapy i świdrował wzrokiem Artema, co jakiś czas wskazując na coś na ekranie, by zapytać ,,co to?”.
— Edgarek. — Artem chwycił przyjaciela za kolano. W myślach zamordował się już pięć razy. — Już pora iść, okej? — Uśmiechał się słodko, zaciskając palce na materiałowych spodniach.
Czuł, jak zaczyna drgać mu powieka i nie wiedział, czy to wina choroby, czy tego, co teraz robił. Manipulowanie Edgara było proste, bo z jakiegoś powodu, ten irytujący idiota pozwalał się kontrolować w taki sposób; ale z drugiej strony, ilekroć Artem musiał wcielać się w tę śmieszną ,,rolę” odczuwał sprzeczne emocje.
— Jesteś pewien, że mnie nie potrzebujesz?
— Na sto procent. — Wstał i zaczął iść w stronę drzwi z nadzieją, że Edgar za nim pójdzie. — Chodź, odprowadzę cię na korytarz.
I Edgar jak w amoku przyleciał do drzwi, by Artem odprowadził go całe pięć kroków. Najwyraźniej te pięć kroków było dla niego niczym wygrana w totolotka.

Ciężki tydzień choroby, a późniejszy ciężki tydzień pracy przełożył się na ogólnie samopoczucie Artema. Siedział przed komputerem, próbując znaleźć coś ciekawego do oglądania, ale zmęczenie wyraźnie dawało o sobie znać — miał ochotę po prostu położyć się spać, chociaż zegarki wskazywały dopiero siedemnastą.
Kiedy w końcu zdecydował się, że ma ochotę na durnowaty horror, coś, a raczej ktoś musiał mu przeszkodzić. Sięgnął po leżący obok telefon i głośno westchnął, gdy spostrzegł, kto wypisuje do niego na messengerze.

 
“Ej, Artem, przyjdę dzisiaj, oki?”

Żadnego cześć, żadnego pytania typu “hej, czy jesteś dzisiaj wolny” ani nawet wytłumaczenia, dlaczego chce przychodzić. Było to bardzo w stylu Edgara.
Odłożył telefon. Odetchnął. Wziął telefon z powrotem do ręki.

 
“aktywny godzinę temu”

Był w drodze. To nie podlegało żadnym wątpliwością.
Artem próbował na szybko ogarnąć śmieci, walające się po podłodze i wysprzątać zagracony dywan. Mimo wszystko byłoby mu bardzo wstyd, gdyby wpuścił kogoś do nieogarniętego mieszkania.
Dzwonek do drzwi.
Jeden.
Drugi.
Pukanie.
— Co ty chcesz? — rzucił od razu, kiedy otworzył drzwi. Spocona twarz Edgara wskazywała na to, że biegł. — Dlaczego tak wyglądasz? — Uniósł brwi.
Przyjaciel nawet mu nie odpowiedział, wpychając się do środka.
— Co znowu zrobiłeś?! — krzyknął, zamykając drzwi. Edgar leżał już na kanapie z twarzą schowaną w poduszkach. — Jak się najebałeś, to wykopię cię za drzwi. Przysięgam.
— Naprawdę wyglądam jak najebany? — odezwał się stłumionym głosem. — Po prostu bardzo się spieszyłem.
— Chujowy z ciebie kłamca — mruknął.

Edgar?
────
[816 słów: Artem otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Edgara do Artema — ,,Sober to death"

TW: uzależnienia, alkohol, wspomnienie o narkotykach

SZEŚĆ MIESIĘCY TEMU

Całowanie Artema było zupełnie inne niż całowanie kogokolwiek innego.
Jego wargi nie były różowo-blade, tylko malinowe. Nie smakowały skórą czy sztuczną pomadką, a świeżo zerwanym owocem. Nie były szorstko-mokre, a jedwabne niczym drogo wytworzony materiał o najwyższej jakości, który mógłby nosić w dnie i noce. Swoim pełnym kształtem idealnie dopasowywały się do moich ust, zupełnie, jakby stworzone były jedynie dla mnie, jakby były jedynymi istniejącymi puzzlami we wszechświecie, a delikatnie uchylone — choć nie do końca, wciąż niedostępne i skryte — stwarzały idealną okazję do odetchnięcia w nie przepełnionym ulgą powietrzem, przesiąkniętym zapachem papierosów i cytrusowych miętówek.
Ale był to tylko buziak. Delikatny pocałunek pokroju niedoświadczonych przedszkolaków. Szczeniacki pocałunek. Zaledwie muśnięcie. Jak trzepot wyrwanych bez znieczulenia piórek.
Chciałom gościć malinowe usta Artema nie tylko na swych wargach, a fakt, że nie mogłom nawet uczynić tego pocałunku czymś agresywniejszym i bardziej maniakalnym, że jedyne, co zrobić byłom w stanie, to dać mu buziaka, którego mógłby dać każdy każdemu, nie był ani odrobinę satysfakcjonujący.
Nie mogłom przekraczać granic Artema, niezależnie od sąsiadującym we mnie natężeniu emocji, bo były one bardzo intensywnie zaznaczone, oddzielone wielką, grubą, nawet nie kreską, a krechą. A jednak moje zaczepki w postaci złapania za ramię, dotknięcia dłoni czy potargania włosów z jakiegoś powodu… po prostu znosił.
Może to, że Artem nie chciał dopuszczać mnie do siebie, było właściwe.
Problem w tym, że — nie byłem pewien, czy mężczyzna podbudza moje nerwy jeszcze bardziej, czy je łagodzi. Prawda, obecność Artema była kojąca i tak naprawdę tylko przy nim odwieczne napięcie w moim ciele lżało, lecz z drugiej strony, ilekroć na niego patrzyłem, ilekroć zerkałem na jedwabne, malinowe wargi, ilekroć nawiązywaliśmy kontakt wzrokowy, ilekroć zaczynałem mierzyć w głowie szerokość ramion Artema, ilekroć chciałem, aby składał pocałunki na mojej szyi, ilekroć opuszczałem głowę z zawstydzenia, ilekroć pragnąłem dotknąć jego talii, a nie mogłem, budziła się we mnie złość szepcząca do mnie po cichu, stwarzająca brudne obrazy w mej wyobraźni, pełnych zgorszenia oraz żalu. I czułom, że nawet myślami naruszam te granice.
Poza tym agresja Artema świetnie dopasowywała się do mojej, więc byłem świadom, że nasze połączenie mogłoby doprowadzić do katastrofy. Po prostu by nie działało. Pragnąłem być bardziej delikatny, nie mieć w sobie tej wielkiej złości, pragnąłem stworzyć z nim, a także dla niego rzecz piękną, łagodną, pełną spokoju, poczucia bezpieczeństwa, złagodzić przy tym ten wybuchowy temperament Artema.
Nigdy nie mógłbym tego zrobić. Nie byłem w stanie.
Bo nawet dla niego nie byłbym w stanie zmienić tego, co we mnie siedziało.
I siebie za to nienawidziłom.
— Nie róbmy tego nigdy więcej. — Wytarłom wilgotne wargi w wierzch dłoni, patrząc na wszystko, tylko nie na twarz mężczyzny.
To trwało zaledwie dwie sekundy, a miałom wrażenie, jakby minęła wieczność.
Serce biło mi w zaskakująco szybkim tempie, a całym ciałem rozpalał gorąc. Moje nogi drżały. Z trudem oddychałom, a gardło piekło nieprzyjemnie, towarzysząc oblewającemu ciało zimnemu potowi. Czułem piekące policzki, mdłe zawroty w żołądku, ogłuszający pisk w uszach, a lecące w tle Paper Bag od cholernej Fiony Apple było jedynym dźwiękiem, jaki do mnie dochodził.
— Ale to ty mnie pocałowałeś.

 
☆ 
TERAZ

Taki stan rzeczy nie potrwał długo. To znaczy, nie zmieniło się dużo, oprócz tego, że Artem się mną zaczął bawić. Co prawda, nie wiedziałem tak naprawdę, czy rzeczywiście to robił, lecz czułem się jak zabawka.
Mężczyzna mówił, zachowywał się, a przede wszystkim dotykał mnie w wyjątkowo zaczepne sposoby. Te delikatne ściśnięcia, tknięcia, draśnięcia czy łaskotnięcia były równocześnie nieznośne, jak i błogie. Przynosiły zapełnienie dla pragnienia za dotykiem Artema, ale też nie robiły tego całkowicie (wystarczająco), wywołując dodatkową frustrację, która z kolei powodowała jeszcze większą żądzę (wciąż było to lepsze, niż brak — może więc chciałem (wolałem?) być zabawką).
Zacząłem myśleć, iż wie, jak reaguję na taki dotyk — chyba zaobserwował, że reaguję na bliskość jego ciała zupełnie inaczej, niż innych osób.
Przy nim odkryłem, że motyle w brzuchu nie są fikcyjnym tworem, a rzeczywistym uczuciem, przez które chciałem zrobić sobie płukanie żołądka, zwymiotować nimi, powyrywać im te małe, leciutkie skrzydełka, czułki i nóżki, zgnieść resztę ciała na proch, a ten proch z kolei spalić w płomieniach. Niestety, motyle były chemicznym tworem moich hormonów, więc nie miałem żadnej możliwości się ich pozbyć.
Jak gdy kładł dłoń na mojej talii, przyciągnął do siebie z lekkością, złapał za rękę, śmiejąc mi się w twarz bez dźwięku, jakby chciał ze mną tańczyć walca albo tango, tylko że miałem i tak zbyt lewe obydwie nogi, aby to zrobić, w tle nie leci muzyka, przy której można tańczyć tradycyjne tańce, tylko rock (Placebo? Pavement? A może one leciały wcześniej? Samo nie wiedziałom), jesteśmy przy ludziach, co powoduje we mnie zażenowanie, świeci na nas czerwone światło, kręci mi się w głowie, przez co (tym bardziej!) moje nogi się plączą, niewygodne buty obcierają mi się o pięty, przez co znowu będę musiało prać zakrwawione skarpety, no i w każdym razie, na pewno nic nie tańczymy, bo Artem z pewnością także nie potrafi.
— Ci już wystarczy.
Och, no tak. Jeszcze jedna istotna kwestia.
Przez to wszystko pragnąłem już nigdy nie być trzeźwy w jego towarzystwie.
— Nic mi nie jest — burknąłem, zirytowany.
Chyba nie nadawałbym się zbytnio jako bohater opowieści rodem z role-playów, bo nieważne jak bardzo się w życiu potrafiłem upić, nigdy się nie zająkiwałem po alkoholu.
— Niezbyt ci ufam, a jak znowu coś odwalisz, to pójdzie na mnie.
Uśmiechnęłam się głupkowato. Był wyjątkowy denerwujący. I to naprawdę, naprawdę! Nieintencjonalnie na dokładkę — a tak bardzo denerwujący.
— Odwieziesz mnie?
— Nie zostanę na noc.
— Raz byś mógł.
— Po co?
— Och…Yhm. Uhm. Nie wiem, spędzić ze mną czas? Sam na s-
— Spędzam z tobą i tak dość dużo czasu.
Każda pieprzona rozmowa tak wyglądała, a on udawał, że nie rozumie znaków, jakie mu daję od tylu miesięcy. Możliwe, że jestem mało bezpośrednie, ale na większą bezpośredniość nie było mnie jednak stać. Trudno było to przed sobą samym przyznać, ale prawdopodobnie bałom się odrzucenia jeszcze silniejszego, niż doznaję do tej pory.
I po prostu robiłom się przy nim zbyt nieśmiałe. Nie potrafiłom się do niego zbliżyć w normalny sposób.
Czy ktoś mnie wini za to, że odurzanie się alkoholem jeszcze bardziej, niż dotychczas, było dla mnie jedyną opcją, by nie oszaleć do reszty?

Nie czułem się trzeźwo, odkąd go poznałem.
To dość ironiczne, patrząc na to, że pracuje parę dni w miesiącu właśnie w barze, gdzie się po raz pierwszy spotkaliśmy — a naszą relację zapoczątkował drink.
,,Mohito, ale mniej cukru, mniej lodu i więcej rumu”.
Od początku mnie sobą upijał, szczególnie swoimi słowami, mówionymi z rosyjskim, słodkim akcentem, jedyną słodką rzeczą, którą mógłbym kosztować swoimi kubkami smakowymi przez długi czas. Upijał mnie, a wcale nie chciał tego robić. To ja wpadłem w miłosny alkoholizm, stałem się zapijaczonym idiotą, wpadłem w sidła, które nie istnieją.
Więc wolałem upijać się sfermentowanymi trunkami zamiast nim.
Zacząłem wykorzystywać jednak troskę w jego oczach (wyobraziłem ją sobie?) i delikatność, z którą się mną martwił (może widział we mnie ofiarę?), gdy powtarzał po raz któryś, że Edgar, czy ty nie przesadzasz, czy z tobą wszystko w porządku, powinieneś przestać, potrzebujesz pomocy, a ja jakby ignorowałem te słowa i robiłem to, co zwykle, byleby zwracał na mnie więcej i więcej uwagi. Było to złe z mojej strony. Okropne. Manipulowałem nim potajemnie, chcąc wzmocnić tę troskę, jaką mi dawał, bo dawał mi jej najwięcej właśnie wtedy, gdy widział mnie lekko zataczającego się i śmierdzącego whisky, wymiotującego od zatrucia tytoniowego, wychodzącego po raz któryś w miesiącu od kogoś, kogo poznałem dosłownie parę minut temu z roztrzepanymi włosami, miniaturowymi sińcami na szyi oraz obojczykach i krzywo zapiętą koszulą, łykającego butelkę tabletek przeciwbólowych przy lekkim ukłuciu skroni, a niekiedy nie do końca kontaktującego, z rozszerzonymi źrenicami i drżącymi dłońmi.
Nic z tego nie było bardziej niszczące od niego. Zasłużył. Bo tak naprawdę tylko wtedy się mną rzeczywiście interesował.

Bez pewności zapukałom w brązowo-modrzewne drzwi. Odetchnęłom cicho parę razy, rozglądając się po korytarzu. Podłoga wyglądała jak w nowo wyremontowanym budynku, ale ściany już wołały o pomstę do nieba i przydałoby im się odmalowanie. Lampy musiały ledwo dychać, bo światło migało średnio co dwadzieścia sekund. Ciarki przeszły moje ciało, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. Czułom się jak w miejscu wyjętym prosto z tandetnego horroru. Byłen tutaj drugi raz i przysiągłbym, że za pierwszym nie było tu tak strasznie i tak zimno, przez co nawet zewnętrzna duchota tu nie docierała, wystraszona tym chłodem.
Otworzył po minucie, ubrany w czarny, pognieciony dres, patrząc na mnie okrążonymi worami, znużonymi oczami, jakby dopiero co się obudził. Na mój widok jego twarz w sekundę jeszcze bardziej zbladła.
— Ja pierdolę, napisałbyś chociaż — syknął, łapiąc kosmyki ciemnych, potarganych włosów i układając je na ślepo palcami.
Wszedł do mieszkania, zostawiając mi uchylone wejście.
— Pisałem. — Zamknąłem za sobą drzwi. — Powiedzieli mi w twojej pracy, że źle się czujesz.
Na te słowa dziwnie się skrzywił, a atmosfera między nami zrobiła się napięta.
— Stalkujesz mnie? — pytając, wziął do ręki swój telefon i zapewne zauważył, że rzeczywiście, pisałem.
Prychnęłom śmiechem.
— Mam trochę spraw na głowie, tak właściwie. — Artem pociągnął nosem. — Więc możesz sobie iść.
— Kupiłem ci leki. I coś do jedzenia. Nawet nie podziękujesz? — Uśmiechnęłom się czarująco, ściskając ciężką reklamówkę. Zbliżyłom się do niego blisko. — Przeszkadzam ci aż tak? Wierz, potrafię być bardzo cichy, jeśli zechcę, no chyba że chcesz, żebym był głośny. Co zdecydujesz, to twoje.
— Boże, Edg-
Boże, żartuję — przedrzeźniłom go. — A może nie. — Usiadłom bezczelnie na kanapę. — Co takiego masz do roboty, ważniejszego od mojego towarzystwa?
— Twojego towarzystwa? — Podniósł kąciki ust. Milczał przez chwilę. Zmienił kierunek swojej wypowiedzi, choć widziałom, że coś złośliwego ciśnie się mu na wargi. — Słuchaj, naprawdę muszę się skupić.
— Ojoj.
Założyłom nogę na nogę i oparłom się o oparcie kanapy, nie przestając mieć na twarzy delikatnego, wrednego uśmiechu, patrząc cały czas w budzący niezręczność sposób na Artema.
— I co teraz? Wyrzucisz mnie?
Przewrócił oczami. Widok jego zdenerwowanej twarzy był jak nagroda.
— Proszę, wyrzuć mnie. Możemy się siłować.
— Jesteś uparty bardziej niż pieprzony osioł, wiesz o tym?
— Mówię serio.
— Czy to kolejne z twoich dziwnych upodobań?
— Czy jeśli powiem, że tak, to nie będziesz się ze mną siłować i mnie nie wyrzucisz?
Artem po tych słowach kompletnie przestał na mnie patrzeć, jakbym rozpłynął się w powietrzu i sięgnął po reklamówkę. Złapałom jego nadgarstek, pociągając lekko do siebie — zmuszony został przy tym, by znowu złapać ze mną kontakt wzrokowy. Spojrzałom niedyskretnie na malinowe wargi mężczyzny, które zacisnęły się w wąską kreskę.
— A co z ,,dziękuję”?

Artem
──── 
 [1709 słów: Edgar otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]