czwartek, 20 lutego 2025

Od Edel do Doriana i Kurta — „Serve The Servants”

Początki… są trudne, wykańczające, bolesne. Zawsze jej to mówili, wbijali jej do głowy najróżniejsze wariacje tych słów, pocieszająco klepiąc ją w ramię, gdy oczy piekły ją od powstrzymywanych łez, twarz rumieniła ze wstydu, a dłonie zaciskały się na materiale spodni. Nikt nigdy swoimi gdybaniami nie wyszedł poza okres, który nazywali „początkiem”, nikt nigdy nie mówił jej, że potem będzie jeszcze trudniej, jeszcze bardziej wykańczająco, jeszcze bardziej boleśnie. W miarę budowania… nie można tego nazwać autorytetem, raczej jest to coś w rodzaju „pozycji”, która w zamierzeniu miała być respektowana, ale jak na razie dopiero sukcesywnie zaczyna być akceptowana przez większość legionistów, stres Edel tylko rósł. Rósł do tego stopnia, że przestawała rozumieć, co się wokół niej dzieje, nagle wydawało jej się, że porusza się zbyt szybko w stosunku do świata, do tego, co rozgrywa się przed jej oczami, albo to jej oczy poruszają się zbyt wolno i nie nadążają za jej ciałem. Kręciło jej się w głowie, jąkała się, trzęsły jej się dłonie… słowem, traciła kontrolę, a tego od zawsze bała się najbardziej. Każdego dnia, gdy zrywała się z łóżka pełna energii napędzanej stresem i ogólnym zdenerwowaniem, jej głowę zajmowały burzliwe, ciemne myśli, zmuszające ją do wyobrażania sobie katastrofy, którą spowoduje samą swoją egzystencją. Cudem je ignoruje i kieruje swój umysł na zupełnie inny tor, całkowicie dając się pochłonąć codziennym, obozowym zajęciom, poświęcając im znacznie więcej uwagi, niż większość legionistów. Jedynym, czym wykazuje się wśród innych, czymś, w czym naprawdę czuje, że jest choć trochę lepsza, jest umiejętność bezgranicznego skupienia się na wykonywanym zadaniu. Świadomość, że robi to tylko po to, żeby nie złamać się i nie wybuchnąć płaczem od nakładających się na siebie myśli, zawsze okazuje się tak samo druzgocąca.
Momenty, w których zamyśla się i ginie we własnym umyśle są najgorsze, bo gdy znowu koncentruje się na otaczającym ją świecie, wita ją kompletny chaos.
Stoi na uboczu, prawie poza Polami Marsowymi, i dopiero po kilku sekundach przypomina sobie, że miała nadzorować trenujących legionistów. Podczas kilku sekund zamyślenia, tego krótkiego momentu zawahania, jej stopy zdążyły wrosnąć w ziemię, prawie tak, jakby miała zostawić za sobą niewielkie wgłębienie w suchej, pylącej się nawierzchni, gdy tylko postanowi się ruszyć. Mruga dwa razy, starając się skupić na obserwowaniu legionistów, którzy przez moment wyglądali dla niej jak rozmazane plamy, poruszające się tak chaotycznie i nie do rytmu, każda całkowicie inaczej, że w jej głowie zbijają się w ogromną, drżącą masę. Wyglądają jak grupa taneczna, której choreograf z pewnością miał jakąś wizję, ale ta wizja nadawała się tylko do jednej ze scen w psychodelicznej grze, bo szybko okazało się, że nie pasuje do żadnego podkładu muzycznego i kreuje sobą iście groteskowy obraz.
Wtedy zauważa coś nowego albo coś, co towarzyszy jej już od dawna, ale dopiero teraz udaje jej się dostrzec, czym dokładnie jest. Jej wzrok przeskakuje między legionistami, aż nagle spotyka się ze spojrzeniem przenikliwych, niebieskich oczu jednego z nich. Wiejącym pogardą i czymś na kształt głębokiej nienawiści spojrzeniem rzuconym spod przymrużonych powiek. Legionista stoi nieruchomo, na chwilę zatrzymany w czasie, podczas gdy jego przeciwnik najwyraźniej akceptuje swój los statysty w jego filmie. Wpatruje się w Edel, gapi się w nią, ale ona łamie kontakt wzrokowy po kilku sekundach, gdy jej wnętrzności zaczynają się wykręcać pod wpływem napięcia. Kiedy wraca wzrokiem w to samo miejsce, legionista już zdążył zniknąć wśród ogólnego chaosu i tumanów kurzu wzbijających się ponad głowy niższych z walczących. Edel postanawia się tym nie przejmować, chociaż od postanowienia daleko do wykonania. Jednak poczucie bycia obserwowaną chyba nie zamierza ją opuścić, bo towarzyszy jej przez cały czas pozostały do końca treningu. Za każdym razem, gdy pozwala sobie na szybkie rozejrzenie się dookoła, ani razu nie udaje jej się wyłapać w tłumie osoby, której wzrok łaskocze ją w kark.
Potem jest coraz gorzej.
Nie może otrząsnąć się z dziwnego niepokoju, który ciągle powtarza jej, że coś zrobiła źle, że czymś podpadła albo że ktoś po prostu ma wobec niej mordercze zamiary. To po pierwsze. Po drugie, coraz częściej udaje jej się wyłapać rzucane w jej stronę spojrzenia, zawsze tak pełne pogardy i urazy, że Edel jest w stanie uwierzyć, że zabiła tej osobie całą rodzinę.
W pewnym momencie udaje jej się skupić na tyle mocno, że w ciągu tych kilku sekund, gdy ich oczy znowu się na siebie nabijają, Edel wreszcie łączy niebieskie tęczówki z jednym z legionistów z jej kohorty. Również w tym momencie zaczynają się jej prawdziwe problemy, nierozerwalnie związane z Kurtem i, co za tym idzie, jego bratem, a oboje są tak samo przerażający i zazwyczaj samo przywitanie się z nimi sprawia, że w klatce piersiowej Edel wybucha dobrze jej znane uczucie niepokoju.
Edel staje więc przed dylematem moralnym, z którego raczej nie ma dobrego wyjścia. Debatuje ze sobą, próbując zdecydować pomiędzy siedzeniem cicho i znoszeniem nieszkodzących nikomu spojrzeń a bezpośrednią konfrontacją z Kurtem, gdzie najzwyczajniej zapytałaby, jaki ma do niej problem, co prawdopodobnie nie skończy się dla niej dobrze, bo samo wyduszenie z siebie takiego pytania będzie dla Edel rzeczą praktycznie niemożliwą. Dlatego zbiera w sobie wszystkie siły, jakie jest w stanie sobie wykrzesać, i gnana narastającym niepokojem, ze zdenerwowaniem skubiąc skórki wokół paznokci, postanawia… grzecznie porozmawiać z Kurtem, wyjaśnić sobie to i owo i… żyć dalej w spokoju. Pociesza się w myślach tym optymistycznym planem, który z łatwością mógłby być zanegowany przez kogokolwiek, kto zna Kurta trochę lepiej, niż Edel. Ktoś taki pewnie zaśmiałby jej się w twarz i poradził, żeby się tak nie oszukiwała, bo na pewno nie wyjdzie jej to na dobre. Gdyby otrzymała taką radę, z pewnością byłaby bardzo wdzięczna, bo gdy udaje jej się podejść… całkiem blisko do Kurta, zaczyna kwestionować swój wybór. Chłopakowi towarzyszy Dorian, a Dorianowi towarzyszy jego pies. Przesłodki, rozkoszny i pocieszny Terminator. Edel chyba już wie, co czują postacie w książkach, gdy stwierdzają, że trzęsą im się kolana.
Na jej nieszczęście, nie jest w stanie się już wycofać. Znowu wpatrują się w nią już dobrze jej znane, niebieskie tęczówki, które powoli zaczyna darzyć nienawiścią. Uczuciem, które zwykła chować w sobie bardzo głęboko, od kiedy jej celem stało się bycie miłą dla wszystkich. Niezależnie od tego, jacy oni są dla niej. Postanawia się tego trzymać, bardzo mocno trzymać, podczas najbliższej rozmowy, którą (czego już zaczyna żałować) sama wywołała.
— Jakiś problem? — W jej uszy wbija się pytanie i Edel już czuje, że traci jakąkolwiek kontrolę nad rozmową.
— Nie, tylko… — Skoro istnieje jakieś „tylko”, to chyba nie powinna była zaprzeczać? — Tylko zauważyłam, że od jakiegoś czasu, wydaje mi się, że… może czymś cię uraziłam? — pyta, kulawo próbując dobrać na tyle dobre słowa, żeby nie brzmiało to jak jakaś dziwna reprymenda.


Dorian?
────
[1087 słów: Edel otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]>/center>

Od Edgara CD Artema — ,,Sober to death"

z dedykacją dla Keniego

Poprzednie opowiadanie

LATO

TW: BARDZO sugestywna scena, użycie narkotyków

W pomieszczeniu doszło do takiego zamieszania, że nie zdążyłom zareagować, aby spróbować minimalnie uspokoić sytuację. Powinno leżeć to w moich obowiązkach, żeby organizować wszelki powstały chaos między innymi, by uniknąć niekorzystnych konsekwencji. Zamiast tego, odsunąłem się o krok w tył z tej bójki, by przypadkiem nie dostać w twarz bądź inną, bardziej bolesną część ciała. Chwila moment i ktoś z pracowników zapewne zawiadomiłby ochronę albo policję. Możliwe, że już to zrobił, jednak Artem przed ich przybyciem zdążył w tym czasie zabrać z leżących na stoliku portfeli pieniądze, rzucić mi ten jego chytry, zawadiacki uśmiech i złapać za rękę, wyciągając mnie siłą z kasyna. Ktoś za nami krzyczał, lecz nie zdołałom już przetworzyć dokładnie tych słów, czując na sobie uścisk mokrej, chłodnej dłoni mężczyzny, która była znacznie większa od mojej, przez co zdawało się, że ją opatula palcami.
Mój uścisk był znacznie słabszy. Nie mogłem przemóc się do schwytania go mocniej, przez co moja dłoń o mało co się nie wyślizgnęła.
Wybiegliśmy z budynku i zatrzymaliśmy się ulicę dalej, upewniwszy, że żaden z przeciwników Artema nie postanowił wszcząć za nami pościgu. Nagła cisza była tak rażąca, że zaczęło gwizdać mi w uszach. Dreszcze przeszły przez moje plecy. Nawet huczna muzyka z kasyna znikła z tyłu mojej głowy. Słyszałem tylko przejeżdżające samochody, szczekającego psa i przyspieszony przez adrenalinę oddech bruneta, który powoli ulegał wyciszeniu.
— To było popieprzone, zdajesz sobie z tego sprawę?
I mnie nie dziwiło. Ani trochę. Był właściwie pierwszą osobą, która by się do tego posunęła.
— Tylko?
— I seksowne.
Parsknął śmiechem, pokazując mi plik banknotów w geście triumfu. Zmrużyłom bardziej oczy, przyglądając się jego wygranej.
— Serio? Tylko tyle? — zaśmiałem się. — Mieli dość wypchane te portfele.
— Wziąłem tyle, ile ci jest potrzebne.
— Rany. Jaki ty kochany — zakpiłom.
— Plus premia na drinki.
Zmarszczyłom brwi, ale po chwili mimowolnie się uśmiechnęłom.
— No tak, nie możesz być zbyt święty, co?

 
Szczerze mówiąc nie pamiętałem, kiedy ostatnio wychodziłem z Artemem. Byliśmy obydwoje na tyle zajęci, że nawet mało do siebie pisaliśmy. Z tego powodu, gdy zaproponował, iż gdzieś pójdziemy, usiądziemy i pogadamy, by świętować, że… cóż, jednak nie jestem aż tak bardzo w dupie, to poczułem, jak jedna z wielu męk mnie opuszcza.
Nie sprawiło to, że przestałom widzieć długie, czarne włosy, których strukturę, odcień i grację tak doskonale znałom. Nie wiedziałom, czy to harpia się czai na mnie gdzieś wśród ludzi, czy może zepchnięte do przedświadomości konsekwencje moich wszystkich działań mnie teraz gonią — nie potrafiłom rozpoznać, czy zagrożenie wokół mnie jest rzeczywiste, czy to tylko moje lęki i paranoje.
— Wyglądasz na nadal zmartwionego — Miękki ton wybudził mnie z chwilowej dysocjacji.
— Nie, nie. — Pokręciłem głową. — Nie jestem.
— Kłamiesz?
Oczywiście, że tak. Cała nasza znajomość oparta była na kłamstwie, przez co potem zacząłem kłamać w bardziej i mniej istotnych kwestiach, sprawdzając, gdzie leży granica. I ten przykry fakt pogłębiało to, że Artem nie zawsze miał tego świadomość. Co jakiś czas, przy kontemplowaniu nad własną, beznadziejną egzystencją, przypominały mi się wszystkie nieprawdy, jakie mu mówiłem, jak mu mydliłem oczy swoimi działaniami i czułem przez to potrzebę osunięcia się w cień i zniknięcia z jego życia na jakiś czas. Jednak nigdy tego nie zrobiłem, zbyt zafiksowany na swoich uczuciach do niego, zapatrzony jak w obrazek w coś, co było tylko fałszem.
Nie potrafiłem odpuścić czegoś, co doskonale wiedziałem, że nie istniało, bo jednocześnie byłem przekonany, że uwielbienie do kogoś, choć oparte na kłamstwie, nie oznacza koniecznie, że te uczucia nie są szczere.
Chroniłem go. A raczej siebie samego przed ponurą rzeczywistością. To, co jest między nami, nigdy nie będzie takie, jakbym tego chciał.
I tym razem też nie mówiłem mu zupełnej prawdy, czemu tak naprawdę coś powoduje we mnie niepokój, do takiego stopnia, że czułem się przez coś (i też kogoś) prześladowany. Skoro już mi pomógł z odzyskaniem pieniędzy, to reszta moich obaw i podejrzeń nie powinna być istotna. Nie był w stanie ich poskromić. A ja powinienem przestać być tak od niego zależny.
— Nie lubię kłamać.
— A często to robisz — odparł, stukając niecierpliwie w pustą szklankę. Kończyliśmy trzecią kolejkę. Czekał, aż skończę pić swój trunek, żebyśmy byli po równo.
Zawsze tak robił.
— Możesz dać z tym spokój?
Siedzieliśmy w kącie, na niewygodnych, trzeszczących krzesłach. Bar był zdecydowanie z rodzaju tych mało budżetowych, więc ceny też nie były przeraźliwie wysokie. Była to miła odmiana w porównaniu do kasyna. Puszczali znaną mi muzykę, z głośnością, która nie utrudniała rozmawiania. Z korytarza było czuć okropny smród dymu tytoniowego. I nie tylko. Pracującym najwyraźniej to nie przeszkadzało, dopóki klienci potrafili się zachować.
— Nie paliłeś kiedyś czegoś mocniejszego?
— To ty jesteś ćpunem, nie ja — mruknął pod nosem, przewracając oczami.
Uniosłem kąciki warg i energicznie wstałom z siedzenia, gestem zachęcając go do pójścia za mną. Po długim braku pewności dołączył do mojego pomysłu, żebyśmy udali się do dość zapełnionego korytarza, który łączył dwa naprzemienne pomieszczenia w barze. Artem bez słowa obserwował, jak zagadałem z szerokim, zalotnym uśmiechem jednego z mężczyzn, głaskając go dyskretnie po ramieniu. To wystarczyło, żeby się z nami podzielił.
Tak naprawdę nigdy nie zastanawiałem się, czy Artem kiedykolwiek brał jakieś inne używki, pomijając alkohol i nikotynę, gdyż z pewnością nie robił tego ze mną. Do tej właśnie pory. Po sposobie, w jaki zaciągnął się otrzymanym skrętem, domyśliłem się, że to nie był jednak jego pierwszy raz. I prawdopodobnie wcześniejsze wahanie Artema było spowodowane tylko i jedynie tym, że nie chciał mnie znowu widzieć w tym stanie, w którym mnie znajdował wtedy, gdy przesadzałem.
Nie zdążyliśmy nawet dużo wypić i czułem się zupełnie dobrze. Dopiero to, co paliłem — cokolwiek to, do cholery, było, bo nie byłem w stanie już rozróżniać środków, które zażywałem w życiu — zaczęło we mnie uderzać. Prawie od razu. A już po paru minutach, gdy wykonywałem jakikolwiek gest czy krok, miałem wrażenie, że ciężko jest mi to robić z pełną świadomością. Może inaczej — posiadałem świadomość, ale nie potrafiłem jej kontrolować.
Mózg taktycznie zdezaktywował swoje funkcje, przestając reagować na ciepło, zimno, dotyk czy światło. Komórki w moim ciele rozluźniały się, uwalniając euforyczne napady. Mężczyzna obok mnie zagadywał, rzucając wyjątkowo głupimi tekstami i żartami, które i tak mnie w tamtym momencie śmieszyły, gdyż także moje poczucie humoru zostało kompletnie zdeprawowane. W głowie miałem tylko gęstą mgłę, przykrywającą wszystkie procesy myślowe.
Artem za to patrzył na mnie długi czas, równie urżnięty, na początku dość wycofany (i chyba zirytowany o to, że nie zwracam na niego pełnej uwagi), co zmieniło się, gdy podszedłem bliżej niego, niemal stykając się z nim ramieniem i uspokajająco się uśmiechając, dzięki czemu twarz mężczyzny od razu stała się raźniejsza.
— Powinieneś częściej nosić okulary — powiedział i niespodziewanie wyprostował lekko skrzywione okulary na moim nosie, co mnie niesamowicie rozbawiło.
— Czemu teraz mi o tym mówisz?
Zbliżył się niebezpiecznie blisko. Moje ciało ponownie się spięło. Rozszerzone źrenice niemal przykrywały bursztynowe, ciemne tęczówki, co sprawiało, że oczy Artema wyglądały na jeszcze większe.
Byłom tak bardzo skupione na chęci dotknięcia jego długich rzęs, że histerycznie ścisnęło mnie w żołądku, gdy popchnął mnie gwałtownie na kamienną ścianę. Uchyliłom wargi, z zamiarem wyrzucenia mojej obrazy spowodowanej niespodziewanym atakiem, a wtedy mężczyzna złapał za moją brodę, lekko ją uniósł i zbliżył swoje usta do moich.
Artem mnie pocałował.
Nie ja go, jak za pierwszym razem, a on mnie.
Byłom na początku zbyt zszokowane, by wykrzesać z siebie jakąkolwiek — zamierzoną czy nie — reakcję, przez co stanęłom jak kołek, podobnie, jak w miejscu stanął mój oddech. Jednostronny pocałunek był pełen raptowności, przesadnie natarczywy, ale i tak nie mogłom go odwzajemnić do czasu, aż poczułom na siłę wciskający się do mojego środka język, dzięki któremu się opamiętałom. Prawie zebrało mi się na wymioty, lecz opanowałom ten odruch, mocno zaciskając powieki i pozwalając, by ruchy jego ust kierowały moimi, jednak synchronizacja z nim okazała się niemalże niemożliwa.
Gdy skupił się na mojej górnej wardze, niechętnie zacząłem całować jego dolną. Gdy w pewnej chwili przechylił głowę w drugą stronę, zmuszony byłem do tego samego, żeby nie stykać się z nim nosami — robił wszystko dokładnie tak, jak tego nie lubiłem. Nienawidziłem.
Już w tamtym momencie wewnętrznie tego nie chciałem, domyślając się, że Artem nie do końca myśli racjonalnie.
Objąłem go wokół szyi, wplatając palce w miękkie włosy. Spodziewałem się, że w takim momencie moje myśli galopowałyby z prędkością tysięcy kilometrów na godzinę, lecz zamiast tego, nie mogłem skupić się na skleceniu ani jednej, zbyt zaabsorbowany przez zęby zdzierające skórki z moich warg i lepką ślinę.
Odsunęłam się na moment, wyczuwając chwilę, gdy zrobił się łagodniejszy. Nie patrząc na jego twarz, odwracając spojrzenie gdzieś w bok, ledwo zdołałom wydobyć z siebie słowa. Wargi drżały mi, jak zziębnięte, pomimo że były równocześnie rozpalone, jakbym przyłożył je do ognia. Przełknęłom odruchowo ślinę, próbując nawilżyć suchy przełyk i o mało się nie zaksztusiłom z powodu ściśniętego gardła.
— Czy… możemy iść do ciebie?
Jestem idiotą.
Zmrużył na mnie oczy. Dopiero wtedy zorientowałem się, że ściska moją talię w łapczywy, bolesny sposób, wbijając w nią paznokcie, równocześnie przyciskając do mnie własne biodra. Z zawstydzeniem oparłom o niego głowę, chowając piekącą twarz w zagłębienie szyi mężczyzny. Mogłem usłyszeć jego nierównomierny oddech, bicie serca, powolny przepływ krwi w żyłach, niespokojne drżenia. Pachniał wodą kolońską, drogim szamponem do włosów i kremem do twarzy. Cytryną, cynamonem i chili. Czymś cierpkim, w pewnym stopniu nieznośnym, ale zbyt słodkim i powabnym, abym przestał to chłonąć. Feromonami mówiącymi mi o wrodzonej porywczości, sprawiającymi, że jego rysy twarz w moich oczach stawały się jeszcze bardziej zarysowane, usta bardziej pełne i nasycone, szyja odkryta i dostępna, a ramiona jeszcze szersze.
Jestem cholernym idiotą.
— Nie to mam na myśli — odparłem z wyrzutem, wiedząc, jak te słowa zawsze zostają interpretowane w pierwszej chwili. — Czuję się obserwowany.
Tym razem to nie była moja paranoja. BYLIŚMY obserwowani.
I nie chodziło tu tylko o zupełnie przypadkowe osoby w barze. Kątem oka dostrzegłem czarne, długie włosy i tym razem byłem stuprocentowo pewien, że to już nie jest moja halucynacja.
Stąd wiedziałem, że całujący mnie Artem też jest prawdziwy.

 
Jestem największym idiotą, jaki istnieje.
Obdarzył moją brodę pocałunkami na samym wejściu, nawet nie zamykając na zamek drzwi od mieszkania. Zrzuciłem z trudem buty z nóg, zostawiając je gdzieś w korytarzu.
To był ten moment, gdy jeszcze mogłem się wycofać, gdy świat wokół stawał się wyraźniejszy, a po dotlenieniu zacząłem znowu wyraźnie widzieć kolory. Odchyliłem głowę do tyłu, natrafiając na ścianę. Wydobył się ze mnie automatyczny jęk przez łaskoczący język, wędrujący po mojej szyi.
Zatargał mnie do swojego pokoju. Potknął się o własne łóżko, tracąc równowagę. Wydałem z siebie cichy chichot. Zawisnąłem nad nim, nie powstrzymując cisnącego mi się na twarz uśmiechu. Wewnętrzny kompas moralny nie mógł przebić się już przez wybudzony ze snu popęd. Nawet nie próbował.
Siedząc na jego kolanach, powoli wsunąłem dłonie pod koszulkę Artema. Wzdrygnął się pod moim dotykiem, jakby przeszedł przez niego prąd. Zacząłem głaskać opuszkami palców skórę umięśnionej klatki piersiowej, delikatnie, jak w obawie, że za chwilę jego ciało się rozpadnie, jeśli zrobię coś zbyt gwałtownie. On jednak już po chwili nie zwracał uwagi na to, co robię z rękoma, zbyt zajęty penetrowaniem każdego pieprzyka, odbarwienia i piega na mojej skórze. Przez mokre, niechlujne pocałunki sięgające aż do obojczyków zakręciło mi się w głowie.
Ściągnąłem z niego górną część garderoby. Ugryzłem się w wargę i zlustrowałem wzrokiem obszerny tatuaż, sięgający od piersi do ramienia, lecz nie pozwolił mi się bardziej drobiazgowo mu przyjrzeć, bo pociągnął mnie za ramię, wymuszając zmianę pozycji, przez co tym razem ja znalazłem się pod nimi. Stęknąłem cicho w wargi mężczyzny przez gniotące mnie w krocze kolano. Czułem, że gdybym zechciał uciec, to bym nie dał rady. Nie pozwoliłby mi.
Nie wiedziałem, czy wywołuje to we mnie przypływ dopaminy, czy adrenaliny.
Podniósł krawędzie mojej koszulki i ją zdjął. Z trudem łykałem już powietrze, dlatego wykorzystałem ten moment i wziąłem głęboki wdech. Serce biło mi w piersi tak dźwięcznie, jakbym przedawkował kofeine.
Napotkałem się w końcu z jego wzrokiem. Z ciemnymi, błyszczącymi oczami, które mogłyby na mnie spoglądać w każdej postaci, tej najpiękniejszej jak i najbrzydszej, budzącej odrazę.
Co my robimy?
— Czemu tak na mnie patrzysz? — spytałem szeptem zamiast tego.
— Jesteś najpiękniejszy.
Parsknąłem śmiechem.
— Wiem, że jestem.
Złapałem pasek od spodni mężczyzny i zacząłem go powoli odpinać, ale wtedy się zawahałem. Nie do końca tak sobie to wyobrażałem.
Miałem w głowie pełno scenariuszy przez ostatnie ponad dwa lata, łącznie z tymi, podczas których się dotykałem, ale żaden z nich nie był z jakiegoś powodu podobny do tego, co było teraz — moje fantazje zawierały w sobie pełno powolnej zmysłowości, w której było coś znacznie więcej, niż czysta żądza.
Nie było do tego podobne też sypanie z innymi, podczas czego próbowałem zobrazować sobie, że osoby, które dotykam, są Artemem. Żadna z nich nie miała co prawda tych samych falowanych włosów, głębokich oczu w kolorze miodu czy wywołującego ciepło w moim żołądku uśmiechu, ale przynajmniej mogłem sobie wmówić, że robię to wszystko z osobą, do której coś czuję, a nie z kimś przypadkowym, żebym nie czuło jeszcze większego obrzydzenia.
Ta chwila nie była subtelną, wymarzoną przeze mnie intymną chwilą, tylko zwierzęcym pragnieniem, wywołanym pozwoleniem ze strony moich miesięcy desperacji. Wtedy akurat mężczyzna złapał moje ręce, zanim zdążyłem zrobić coś, czego bym żałował (a on jeszcze bardziej).
Dopiero do mnie doszło, że drgania ze strony Artema nie są drżeniami ekscytacji czy podniecenia. On się cały trząsł, jakby dostał konwulsji od silnej gorączki. Zauważyłem gęsią skórkę na skórze mężczyzny.
— Zimno ci?
Przyjrzałem się jego twarzy. Zacząłem wstawać do siadu, żeby się spod niego wysunąć. Artem bez słowa ze mnie zszedł i usiadł obok, opierając plecy o ścianę. Potarłem kciukiem w opiekuńczym geście jego spocony policzek, marszcząc w zastanowieniu nos.
— Będziesz wymiotować? 

  Artem? 
──── 
 [2231 słów: Edgar otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia]

Od Erico CD Arnara — „Drobne kradzieże i duże zmartwienia”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA, ROK TEMU

Erico udali się od razu do swojego domku. Wskoczył na swoje łóżko, od razu zdejmując swoje bransoletki, pierścionki i… hej, gdzie one są?!
Od razu zeskoczył na równe nogi, rozglądając się po podłodze. Racja, nie mieli czysto, ale nie, że syf, bo sosu sojowego pod biurkiem nie trzymał. Raczej… po prostu jednego dnia ta szkatułka mogła leżeć na parapecie, a drugiego, pod łóżkiem.
Kucnął przy dywanie, podnosząc go. Oprócz tony kurzu, jakiegoś papierka i… koralika? Nie znalazł swoich błyskotek.
Wziął latarkę z szafki nocnej, kładąc się na podłodze.
Jedyne co znaleźli to okruszki, buty i… skarpetki. O jak wspaniale, szukał ich tak długo. Szkoda tylko, że brak śladu po bransoletkach i pierścionkach.
Złapał za klamkę od szafki nocnej, otwierając ją tak mocno, że aż wypadła. Nie znalazł. Zaczerwienił się na twarzy, zakładając ramiona na biodra. Dziś w obozie nie było Ano. Nie spyta się go. Może on sobie wziął? Nie, niemożliwe. Ano nie ubiera złota.
W infirmerii wyjątkowo dziś nie miał stażu. Natomiast miał Zehyr.
— Już, spokojnie — powiedział cicho, głaszcząc delikatnie kolano dziecka.
Mała dziewczynka, która najprawdopodobniej dopiero co dołączyła, ponieważ Erico za nic na świecie nie znał jej imienia, płakała. Pociągnęła nosem, obserwując, jak dziecko Apollina zakłada opatrunek na jej kolano.
— Lepiej, żebyś sama nie chodziła do lasu, wiesz? Możesz brać kogoś ze sobą, ale, o Erico! Hej! — dopiero teraz zorientował się, że grupowy jest z nimi.
— Super, że jesteś, bo… szukamy naszych pierścionków i bransoletki. Uwierz mi, przejrzałem mój caaalutki pokój! I nic!
Zehyr zacisnął usta, rozglądając się nad odpowiedzią.
— Przykro mi, ale nie widziałem twoich rzeczy tutaj — westchnął, patrząc w stronę drzwi. Ktoś pukał.
Erico podbiegł otworzyć. Ku ich oczom ukazał się Arnar, z kolejnym pobitym dzieciakiem, tym razem odrobinę starszym od ów dziewczynki.
— Wyglądasz, jakbyś czegoś szukał. — Arnar zawadiacko mrugnął okiem. Dokładnie tak, jak mruga osoba, która wie coś, czego nie wie nikt inny. — Polecam sprawdzić biuro rzeczy znalezionych.
— Zehyr, zajmij się Amy i Rose, dobra?
Kolega Erico wzruszył ramionami, wracając do swej roboty. Grupowy natomiast wybiegł z infirmerii. Gdzie było te biuro rzeczy zaginionych?
Zaczęli szukać. W domku Apollina, na stołówce, a nawet powrócił do punktu wyjścia. Nic.
— Przecież Obóz Herosów nie posiada “biura rzeczy zaginionych” — złapał się za głowę, zdając sobie z tego sprawę.
Już z zaciśniętymi pięściami szedł prosto do Arnara, aż wrzuciło im się w oczy pudełko z napisem “lost and found”. Podszedł ostrożnie, przeszukując wszystkie “śmieci”, które były w pudełku. Zawieszka, przypinka, szmatka, pompon, gwizdek, piłeczka, lakier do paznokci. Wszystko wyglądało, jakby już miało po piędziesiąt lat.
– Jeśli on zrobił mnie w balona to… ej, to moje pierścionki! I bransolety!
Od razu je założył. Tak za nimi tęsknił! Odwrócił się, zauważając Arnara, machającemu mu. Odmachał, wracając do roboty. Morał z historii? Zanim zaczniesz panikować, że coś zgubiłeś, przyjrzyj się dokładniej, gdzie to jest. Chyba że wcześniej miałeś doczynienia z dzieckiem Hermesa. To już wszystko staje się jasne.

Koniec wątku Erico i Arnara
────
[476 słów: Erico otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

środa, 19 lutego 2025

Od Quinn — „Wywar z dupy bobra”

Franco jebana rucham ci matkę — te jakże piękne słowa padły z ust Quinn, które jebło z pełną siłą, ile tylko fabryka dała, w jakiegoś szczeniaka, który właśnie zbił flakon ich ukochanych, śmierdzących piżmem perfum. Męska woda toaletowa była jedynym kołem ratunku i powodem, dla którego nikt jeszcze nie puścił bełta przez niezwykle specyficzny zapach dupy Quinn. Widok zbitego szkła oraz mokrej plamy sprawiał, że chciało im się płakać, chociaż bardziej pasowało stwierdzenie wyć. Wyć jak zraniony kundel, któremu nie udało się uciec od okropnego pana.
Jebana Kloacyna psia jego mać.
Ktoś mógł stwierdzić, że to tylko perfumy, że przecież może sobie kupić kolejne, nic takiego się nie stało. Dla legionisty jednak ten śmierdzący flakonik był potrzebny do życia jak tlen. Nie chciała pachnieć jak kwiecista bryza w letni poranek, czy może słodki nektar przekwitających fiołków. Nie. Ona chciała wręcz śmierdzieć jak piżmo, które wydobywa się z dupy piżmowca syberyjskiego. Próbowała wiele perfum, dezodorantów, czy czego tam ludzie jeszcze nie wymyślili, a jednak wyciąg z dupy gryzonia był jedynym skutecznym środkiem, który zakrywał ten okropny zapach, który na każdym kroku przypominał, czyim dzieckiem jest.
Ktoś powiedział, że ma się uspokoić, jednak Quinn zareagowała na to słodkim „Sklej pizdę” i uderzyła w ścianę, tworząc kolejne, małe ranki na dłoniach. Sucha i zrogowaciała skóra już i tak pękała im niemalże na każdym kroku, szczególnie że blondyn ciągle zapominał stosować kremu do rąk. Miał już jednak wszystko w dupie, już było mu wszystko jedno.
Całym sobą próbował powstrzymać łzy, które na siłę próbowały spłynąć po jego policzkach, pokazując innym, jak słabą i żałosną jednostką jest. Gula w gardle rosła i z początku miał ochotę rzucić się w poduszkę z płaczem, wyklinając wszystkich, tak jednak teraz miał to wszystko gdzieś.
Zielone ślepia wodziły po pomieszczeniu, szukając jakiejś szmaty, którą mogliby wytrzeć cały ten bajzel. Zarówno w pokoju, jak i ich głowie. Chcąc uniknąć pytających spojrzeń, otarło szybko wierzchem dłoni łzy, którym jakimś cudem udało się ukazać światu. No tak, najpierw wypadałoby uprzątnąć kawałki szkła, które komuś mogłyby wbić się w dupę. Quinn zagryzło dolną wargę, czując się, jakby zakopywało swojego szczeniaka, zabitego przez tira, w ogródku.
— Jebane bachory… — mamrotało do siebie, zbierając na dłoń większe kawałki. Te mniejsze zamiecie za chwilę. Więcej sensu miałoby, gdyby zamietli wszystko od razu, jednak Quinn potrzebowało czegoś, co zajęłoby ich myśli, ochraniając resztę obozu od kolejnego w tym tygodniu wybuchu sracza. Mimo patowej sytuacji — lekki uśmiech pojawił się na facjacie blondyna, widok zdziwionej miny frajera, który dostał wodą klozetową w usta, aż się nią zachłysnął, była swego rodzaju lekiem, na ich cierpiące serduszko. Tęskniło za jedynym debilem w tym paskudnym świecie, który by ich zrozumiał.
Hijo de puta… — mamrotało niczym mantrę, idąc w stronę kosza na śmieci. — La mierda! — ścisnęło dłoń, na której pojawił się krwawy szlaczek. Jebane szkło. Quinn syknęło, część zbitego flakonu, które właśnie wyrzucili, nadal były mokre od perfum, co tylko pogorszyło piekące uczucie w ranie. Mogli przysiąc, że zaraz zesrają się z tego bólu.
Zlizali krew z rany, próbując zerknąć, jak głęboką ranę to gówno im zadało; na całe szczęście nie była tak głęboka, by ją zszywać, lecz na tyle, że z pewnością będzie okropna blizna, gdy już się wygoi.
Do tego wszystkiego brakowało jakiejś durnej, smutnej piosenki o żałosnym typie, który nie umie w życie. Tak, to zdecydowanie by pasowało. Quinn oczami wyobraźni już widziało, jak wklepuje w jakąś playlistę „smutne piosenki dla życiowych przegrywów”.
Qué carajo… — wycedziło przez zaciśnięte zęby, z całej pizdy kopiąc w śmietnik, gdy tylko spostrzegło mokrą plamę pod tym plastikowym gównem. Zajebiście! Jeszcze śmietnik rozjebany.
Legionista dosłownie nie mógł doczekać się spotkania z dzieckiem Aresa i miny tego jełopa, jak powie im, że pokonał ją rozdupczony flakon perfum.


────
[609 słów: Quinn otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Kurta CD Claude'a — „God is gay”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Chłodnej, letniej nocy Kurta obudziła chimera.
To znaczy, niebezpośrednio była to chimera: otworzył oczy i półprzytomny zdał sobie sprawę, że znajdował się w pozycji leżącej. Naszło go to dziwne uczucie zdezorientowanie, przez chwilę nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie jest, mimo że spał w tym łóżku praktycznie codziennie od kilku lat.
Momentalnie podniósł się do siadu, próbując sięgnąć do swojej włóczni, ale wokół było dziwnie cicho, jeśli nie licząc pochrapywania psa na podłodze.
W pokoju nie było chimery. Nie było tych przerażonych oczu kolorem przypominających leśne runo. Kurt mógł pociągnąć nosem i nie poczuć miedzianego zapachu krwi.
Znowu wariował. Koszmary były normalną częścią życia półboga — ale to, co go najbardziej przerażało, to to, że zazwyczaj z czymś się wiązały. Przewracał się, z jednego boku na drugi, znajdował najdziwniejsze pozycje do spania, ale za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział dwa obrazy: najpierw chimerę, a później Claude’a. I krew, i wijące się szaleństwo na podłodze, i…
Spuścił nogi z łóżka, patrząc na zegar naścienny w baraku. Naprędce założył na siebie dresy, bluzę i wojskowe buty, wrzucił niewypraną koszulkę do torby sportowej i wymknął się z pomieszczenia, uprzednio tłumiąc ostrzegawcze warknięcia Terminatora głaskaniem.

Trening go zajmował. Skoro nie mógł spać, wolał nie tracić czasu na nudne wiercenie się w łóżku. Miał blisko dwie godziny, zanim nie zacznie świtać i będzie musiał stawić się do porannej musztry.
Przekradając się do zbrojowni, otaczały go odgłosy świerszczy. Gdzieś za nim szczękały zbroje, prawdopodobnie nocnego patrolu, a nieopodal usłyszał rżenie chrapiących pegazów. Poprawił torbę na ramieniu i już miał pchnąć drzwi, żeby wejść do środka, kiedy usłyszał kroki.
Kroki cholernie nieostrożne. Nieuważne. Jakby jeszcze nienauczone, jak do końca poruszać się po Obozie Jupiter. Niezdarne kroki, które pierwszy raz usłyszał trzy miesiące temu, a które podążały teraz za nim gdziekolwiek by nie szedł, metaforycznie i fizycznie, bo ten obdartus zdawał się zjawiać zawsze wtedy, kiedy Kurt dawał już sobie spokój.
Trzymał włócznię blisko siebie, kiedy Claude przekradł się przez ogrodzenie, wychodząc na brzeg Małego Tybru, po czym przytulił do siebie torbę i poszedł za nim.
Mógł coś kombinować. Oczywiście, że mógł coś kombinować.
Kurtowi gula stała w gardle.
Czuł się, jakby robił coś nielegalnego. Obserwował go z pewnej odległości, chodząc najciszej, jak potrafił, a musiał czasem przekradać się wobec swojego brata z wyostrzonym zmysłem słuchu i wierzcie mi, że miał w tym doświadczenie. Ale przecież nie robił nic nielegalnego. Chciał tylko sprawdzić, co ten obdartus kombinował o tej godzinie w tak ubogim ubraniu.
A co, jeśli okazałoby się, że Claude McCallister jest szpiegiem? Że on, Kurt Munroe, przyprowadził do Obozu Jupiter wroga? Co jeśli? Co jeśli musiałby za nim podążyć, przycisnąć go do ziemi, spojrzeć w te jego wielkie oczy odzwierciedlające nastanie wiosny i…
Claude zatrzymał się na środku ścieżki i spojrzał w błyszczącą taflę księżyca tak melancholijnie, że Kurt poczuł łaskotanie w żołądku. I nie było to wcale przyjemne.
Pchnął go na drzewo. Claude uderzył głucho o korę i stęknął, a on nie mógł powstrzymać głupiego chichotu, jakby właśnie zrobił najśmieszniejszą rzecz, na jaką może wpaść siedemnastoletni półgłówek.
— Naprawdę nie wiem, jak przeżyłeś trening Lupy.
Claude podniósł wzrok, tak ciężkim ruchem, jakby starał się unikać skrzyżowania ich spojrzenia przez te ostatnie kilka tygodni.
— Teraz nagle postanowiłeś się do mnie odezwać?
Szelest. Kurt odwrócił się, a Claude wykorzystał tę chwilę, żeby pociągnąć go przez drzewa w przeciwną stronę.
Ciepło jego dłoni na chwilę przejęło wszystkie jego zmysły. Dał się prowadzić, bogowie wiedzą gdzie, wzdłuż wzgórza Oakley.
Był ciepły. Nie potrafił zapanować nad tym ruchem, kiedy przejechał kciukiem po zewnętrznej stronie dłoni Claude’a. Środek chłodnej, letniej nocy, chłopak wyszedł w samych butach i czymś o dwa rozmiary za dużym, co zapewne miało przypominać piżamę. Przez chwilę, jakby instynktownie i zdecydowanie zbyt opiekuńczo jak na jego gust, przeszło mu przez myśl, żeby zaproponować mu swoją bluzę albo pociągnąć go z powrotem w stronę baraków.
Momentalnie puścił jego rękę i schował swoje do kieszeni, prychając sam do siebie jak skończony idiota.
To nie był jego problem. Jego to nie obchodziło.
Zresztą, jemu też nie było zimno. Jakimś dziwnym trafem, odkąd go dotknął, było mu wręcz gorąco.
— Czemu wałęsasz się po nocach? — burknął, kiedy ich oddechy napędzane adrenaliną i szybkim przedzieraniem się przez krzaki nieco zwolniły.
— Czemu ty się wałęsasz po nocach?
— Prawie świta — powiedział, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Poprawił torbę sportową na ramieniu. — Czasami idę potrenować, zanim dzień się zacznie. Żeby–...
Za dużo gadał. Jego to nie obchodziło. Nie był mu zresztą winny żadnych wyjaśnień.
To ta godzina tak na niego działała — robił się miękki. Mówili do siebie przyciszonymi głosami, jakby nie chcieli zbudzić wiszącego nad nimi księżyca. Szli w przeciwną stronę od Obozu Jupiter, mimo że ta część była dziksza i bardziej niedostępna. Kurt nie zapuściłby się do lasu za dnia, gdyby istniało ryzyko, że ktoś go zobaczy. Zwłaszcza jeśli mieliby zobaczyć go z kimś. W nocy ludzie byli bardziej otwarci. Bardziej narażeni na atak, w rozumieniu Kurta.
Nie mogli wrócić. Cokolwiek zaszeleściło w krzakach, Kurt nie miał zamiaru tego sprawdzać. Nie z powodu tchórzostwa; po prostu nie chciał, żeby ktoś go przyłapał o tej godzinie poza barakiem Dwójki. Tym bardziej z jakimś przypadkowym obdartusem z Piątej Kohorty.
— …zresztą, co cię to obchodzi?
Claude wzruszył ramionami, kopiąc stojący mu na drodze kamień.
— Nie obchodzi — mruknął. — Po prostu wydawałeś mi się typem osoby, która nie lubi łamać zasad.
Kurt potarł kark nerwowym ruchem. Claude wysnuł ten wniosek tak szybko i bezwiednie, że mógł przysiąc, że już wcześniej o tym myślał. W jego głosie nie czaił się jad — zawiedzenie, może — ale nie jad, a to było coś zupełnie przeciwnego w stosunku do zachowania Kurta. Traktował go jak śmiecia od ich pierwszego spotkania, kłamał mu w żywe oczy, a Claude pomimo tego nie odpowiadał mu tym samym.
Czuł się jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku i mało brakowało, żeby zaczął tupać ze złości.
— Bo nie lubię — wycedził. — Ale żeby być lepszy od innych, muszę więcej niż inni trenować. — Odgarnął przed sobą gałęzie, żeby przedrzeć się przez nieco oporny krzew. Nie miał zamiaru kontynuować tego tematu. — Wrócę do Obozu Jupiter okrężną drogą. Pokażę ci drogę. Przynajmniej aż do Ogrodu Bachusa, później się jakoś sam odnajdziesz. Cokolwiek tam chciałeś zrobić.
— Ogród Bachusa?
Przez kilka sekund Kurt zachowywał się, jakby go nie usłyszał. Szedł przez krzaki, chrust skrzypiał pod jego butami, a jego wzrok był utkwiony w ścieżkę, jakby walczył ze sobą, żeby nie nawiązać rozmowy.
— Obok Nowego Rzymu — odpowiedział w końcu. — Rosną tam winorośle. Jest tam też posąg Bachusa. Zresztą, sam zobaczysz.
Zagadkowa iskra zatańczyła w oczach Claude’a, ale Kurt postanowił ją zignorować.
Mijały kolejne minuty. Kurt był zbyt skupiony na uważaniu, żeby nie potknąć się o wystające korzenie. Jego myśli biegały w kółko, od Claude’a, przez durną, krzaczastą ścieżkę, do treningu, który zacznie później, niż myślał. Potem wracały do Claude’a.
Może miał trochę wyrzuty sumienia. Ale żaden z nich nie miał też powodu, żeby ze sobą rozmawiać.
— Dalej nie wiem, o co chodzi z tymi moimi mocami — odezwał się Claude.
— Nikt cię nie uznał?
— Uznał?
— No wiesz. Nie pokazał ci się jakiś bóg i nie przyznał, że jesteś jego dzieckiem.
— A u ciebie tak było?
Kurt nachmurzył się.
— Nie — uciął. — Wiedziałem od początku.
Przywołał w głowie obraz ich pierwszego spotkania. Chimerę, szamoczącą się w kałuży swojej złotej krwi. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Nie był w stanie odpowiedzieć mu na to pytanie i irytowało go to jeszcze bardziej.
Zaczęli wspinać się po wzgórzu. Idąc od tylnej strony, musieli przeskoczyć płotki okolone winoroślą, ale szybko znaleźli się w sercu największego ogrodu w Nowym Rzymie.
Oczy Claude’a błyszczały. Otaczało ich tylko ciepłe światło pochodni i odbijający się od tafli sadzawki księżyc. Rozglądał się po ogrodzie z niemal dziecięcym zachwytem, obserwując pnące się w górę łodygi winorośli.
Jeśli Kurt się nad tym zastanowił, to wcześniej nie widział go szczęśliwego. To było dziwne — Claude nie był nim, zgorzkniałym emosem, żeby warczeć na wszystkich wokół i zgrywać ważniaka. A jednak dopiero teraz uśmiechnął się, a winorośle zdawały się odpowiadać na jego entuzjazm, szeleszcząc liśćmi na wietrze.
Kurt nie zdawał sobie sprawy, że się uśmiecha. Dopiero kiedy spojrzał prosto w głębię sadzawki i ujrzał swoje odbicie, a nad sobą surowy wyraz posągu Bachusa, uśmiech zszedł mu z twarzy.
Potem spojrzał znów na Claude’a i poczuł się, jakby posąg Bachusa ich obserwował.
I połączył fakty.
— Claude… a nie myślałeś, że twoim ojcem może być Ba–...
— Hej, a wy co tam robicie?!
Zgrzyt zbroi. Dwóch parobków, których twarzy nie widział przez hełmy, a do tego fioletowy, lewitujący duch, wskazujący palcem na Claude’a i Kurta, wycelowało w nich włócznie, zanim Kurt zdążył w ogóle dokończyć imię „Bachus”.


musisz mi pierdolnąć czymś najbardziej gejowskim co tylko wymyślisz w odpisie
────
[1427 słów: Kurt otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Od Havu CD Judasa — „Take me to church”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

CW: sugestywna scena

Przez pierwsze pół nocy nie mógł zasnąć, a przez drugą połowę śniły mu się takie rzeczy, o których wolałby nie rozmawiać. Obudził się tylko, dlatego że Judas był taki mądry i ustawił niesamowicie denerwujący budzik. Na cały pokój, równo o ósmej, rozbrzmiał śpiew ptaków oraz jakieś niezidentyfikowane leśne dźwięki.
Z trudne otworzył oczy i wygrzebał się spod kołdry, którą grubo się otulił. To była najgorsza noc. Nigdy wcześniej nie spał aż tak źle. Na dodatek Judas wciąż leżał obok i nie wyglądał, jakby miał wstać.
Kolejny budzik zadzwonił. Potem zadzwonił kolejny.
Havu zdążył się umyć, przebrać i pokręcić na balkonie, by wypalić dwa ostatnie papierosy, które mu zostały. Kiedy wrócił do środka, to… Judas wciąż leżał.
— Mógłbyś wstać? — rzucił poirytowany, nie mogąc znieść wyglądu mężczyzny. Rozczochrane włosy, potargana koszulka i zaspane oczy. On musiał za to spać wyśmienicie.
— Zaraz. — Machnął ręką.
Przez kolejne dziesięć minut zbierał się w sobie, by finalnie wstać i pójść do łazienki, z której nie wychodził godzinę. Havu myślał, że zaraz umrze. Nienawidził czekać, a nie mógł sobie ot tak wyjść, kiedy już tutaj siedział, czekając na tego denerwującego chłopa.
Drzwi od łazienki w końcu się otworzyły i razem z Judasem wyleciał duszący zapach perfum. Mężczyzna nawet nie chciał tego komentować, więc tylko pokręcił głową, udając, jak bardzo jest zdenerwowany czekaniem.
 
— Ile to kosztuje? — zapytał, wchodząc do hotelarskiej restauracji. Pomieszczenie było tak wielkie, że Havu momentalnie poczuł się słabo. Kryształowe żyrandole, przystrojone stoliki oraz wielki bufet, z którego można było brać tyle, ile się chciało.
Judas wzruszył ramionami, zbywając to — według niego — głupie pytanie i poszedł sobie nabrać jedzenia; a Havu jak zagubione dziecko we mgle poszło za brunetem.
Stał przed parującą, świeżą jajecznicą, zastanawiając się, czy ma na to ochotę. Judas za to wziął sobie obrzydliwe kiełbaski i parę kromek chleba.
— Co to jest?
— Moje śniadanie?
Więcej nie pytał. Po prostu wziął tę cholerną jajecznicę i poszedł z mężczyzną do stolika. Dobre pół godziny musiał oglądać, jak ten żarł obrzydliwe kiełbaski, z których na dodatek wyciekał tłusty sos. Zbierało mu się na wymioty, ilekroć spojrzał na Judasa.
 
Po śniadaniu mogli wyjść na zewnątrz i zastanowić się, co zrobić z Vincentem; bo nawet jak odstawili chłopca do domu, to nie mogli zignorować faktu, że jest półbogiem i jego miejsce jest w obozie. Przynajmniej do osiągnięcia pełnoletności.
Havu podkradł Judasowi kilka papierosów, bo był zbyt biedny, by teraz biegać po sklepach i kupować nowe opakowanie, a syn Formido nieszczególnie przejmował się pieniędzmi.
— Znam kogoś, kto mógłby zabrać Vincenta do obozu — powiedział niespodziewanie. — Problem stanowi tylko jego matka.
Pokiwał głową. To był ich największy problem. Wysłanie Vincenta do obozu — nie ma problemu, na pewno się to załatwi. Zdobycie zgody przygłupawej rodzicielki chłopca — może się to skończyć gorzej niż źle.
— Wyślijmy Vincentowi zaproszenie na obóz naukowy. Matka nie musi wiedzieć, gdzie dokładnie jedzie — zaproponował po chwili namysłu. — Wystarczy, że będzie miała świadomość, że jej ukochane dziecko gdzieś wyjechało, co nie?
— Obóz naukowy?
— A co, wolałbyś jakiś inny obóz? — Przewrócił oczami, chociaż nie miał na myśli nawet niczego konkretnego. Z jakiegoś powodu persona Judasa ignorowała go coraz bardziej. Im bliżej niego się znajdował. Im więcej rozmawiali. Im dłużej musiał wdychać ten przeokrutnie nużący zapach perfum — tym bardziej zaczynał go nienawidzić.
— Zróbmy to jeszcze dzisiaj.
I zrobili. Stworzyli list, który brzmiał zadziwiająco autentycznie i napisali do Vincenta, by w najbliższym czasie sprawdzał skrzynkę pocztową. Miał przekazać wiadomość matce i czym prędzej udać się na wskazane miejsce, skąd zabierze go ktoś zaufany. Do tego czasu musiał przeżyć.
Havu zrobiło się przykro. Nie znał tego dzieciaka, a zdążył chłopca w jakiś sposób polubić. Gdyby mógł poznać go trochę bliżej, to z pewnością mieliby o czym rozmawiać, nawet jeśli dzieliła ich duża różnica wieku, a Vince wciąż był dzieckiem.
— Skoro Vincent jest już załatwiony, to co chcesz jeszcze robić w tym mieście? — zapytał, siedząc na drugim końcu łóżka, odwrócony do Judasa plecami. Doszedł już do takiego momentu, że nie potrafił na niego patrzeć. Kiedy tylko ich spojrzenia się spotykały, Havu czuł duszności w klatce piersiowej i panikował.
— Los Angeles słynie z dobrych imprez i klubów.
Tego nie spodziewał się po Judasie. Na pewno nie zakładał, że zaproponuje akurat tak głośne i chaotyczne miejsca.
— Ty proponujesz mi klub? — zaśmiał się w odpowiedzi. Zaczynał czuć się jeszcze bardziej niekomfortowo, a przecież nawet nie patrzył na mężczyznę. — Dobre.
— Co w tym złego? — burknął, zirytowany tym, że uważa go za mało zabawnego człowieka. Potrafił się bawić, kiedy tego chciał. I kiedy miał z kim.
— Dobrze, skoro chcesz, to możemy iść do klubu. — Wzruszył ramionami.
 
Judas wybrał jeden z bardziej polecanych klubów — nie szukał miejsc niszowych albo miejsc, w których uprawiano hazard. Wyglądał, jakby chciał się tylko dobrze bawić i nawet na tę okazję ubrał się odrobinę ładniej, niż zazwyczaj. Czarna koszula podkreślała ciemne włosy mężczyzny i w ciemnym oświetleniu przyciągała uwagę znacznie bardziej niż na zewnątrz. Havu nie mógł oderwać od niego wzroku, czując się jeszcze gorzej, jakby zaraz miał puścić pawia.
Usiedli gdzieś na końcu, z dala od ludzi. Jak na tak wczesną godzinę (bo była dopiero dwudziesta pierwsza) klub nie wiał pustkami, a wręcz przeciwnie. Z każdą kolejną minutą do środka napływało wielu innych spragnionych dobrej zabawy mieszkańców Los Angeles.
Głośna, klubowa muzyka przedzierała się przez każdą, nawet najmniejszą, szczelinę w mózgu rudowłosego. Powodowała harmider i chaos, którego w tym momencie najmniej potrzebował. Kolorowe światła mieniły się, przesuwały po ziemi oraz po ścianach, tworząc z pomieszczenia i ludzi chodzącą kulę disco.
Siedział na miękkiej kanapie tuż obok towarzysza, z którym tutaj przyjechał; i chociaż nie chciał, by ten zanadto się do niego zbliżył, po tych trzech wypitych drinkach pozwolił, by ich kolana się zetknęły. Zerkał na Judasa, szukając jakiejkolwiek ekspresji, zdradzającej, o czym teraz myślał.
Odkąd tutaj weszli, nie rozmawiali ze sobą szczególnie dużo — Havu uciekał wzrokiem, szukając czegoś w tłumie, a Judas obserwował go po cichu, kiedy tamten nie patrzył. Teraz poczuł, że mu to przeszkadza. Naprawdę przeszkadza.
— Chcesz coś do jedzenia? — zapytał, chociaż wcale nie był głodny. W żołądku pływał mu tylko słodki alkohol i parę chrupków, które podjadł wcześniej.
Judas się zamyślił, wstał i poszedł coś wziąć, nie zdradzając nawet co. Havu został sam na dużej, wygodnej kanapie. Na stoliku stało pięć szklanek, z czego trzy należały do niego.
Mężczyzna wrócił z nachosami oraz kolejnym drinkiem — jak stwierdził, dla niego — ale zaraz cofnął się, by przynieść chłodny napój dla rudowłosego.
— Co to jest? — Upił łyk i momentalnie się skrzywił. Kwaskowatość wypaliła mu gardło niemalże natychmiastowo. — Cytrynowe?
— Tylko trochę. — Wzruszył ramionami, podjadając nachosy. Z ich dwójki tylko on wyglądał na całkowicie trzeźwego, chociaż zamawiał sobie coraz to mocniejsze drinki.
Muzyka zaczęła huczeć coraz głośniej, jakby ktoś specjalnie majstrował przy głośnikach. Ludzie krzyczeli, pociągając siebie nawzajem na parkiet, by chwiejącymi ruchami poruszać się do imprezowych utworów. Havu przyglądał się tej scenerii z przymrużonymi oczami; nie czuł się pijany, ale zdecydowanie wstawiony i rozgrzany.
Chrup. Chrup.
Judas wciąż był zajęty tymi, cholernymi, nachosami. Poirytowany spojrzał na mężczyznę, który wzruszył zdziwiony ramionami i podsunął pod nos Havu pudełko z jedzeniem. Nie powiedział nic, bo usta miał wypchane, podobnie jak chomik.
— Żartujesz sobie? — zapytał niewyraźnie. Próbował przełknąć kwaskowaty napój, który męczył już od dobrych dziesięciu minut. — Myślisz, że teraz tego chcę?
Cokolwiek miał wtedy na myśli; bo na pewno nie rozmyślał o jedzeniu, chrupiących nachosach ani guacamole. Patrzył na Judasa z wyczekiwanie, z poirytowaniem i bolącą głową od głośnej muzyki. Czegokolwiek chciał, nie potrafił tego wyrazić słowami ani czynami. Nie rozumiał swoich emocji i uczuć, które teraz sprawiały, że czuł się jeszcze bardziej nietrzeźwy, niż w rzeczywistości był.
Przysunął się bliżej, zaciskając palce na krawędzi stołu. Patrzył drugiemu mężczyźnie w oczy, zastanawiając się, czy powinien się teraz wycofać; ale jego organizm chciał czegoś innego. Popychał Havu bliżej, niszcząc wszystkie, ustalone wcześniej, granice. Robił coś, o czym nie śnił nawet w najgorszych koszmarach, a najstraszniejszy był fakt, że nie był jeszcze pijany. Z pełną świadomością swoich czynów złapał Judasa za kolano, mocno zaciskając palce na cienkim materiale spodni. Zadrżała mu ręka, ale nie przestał tego, co zaczął; bo znalazł się już w tak niedogodnym pomieszczeniu, że wycofanie oznaczałoby śmierć z zażenowania.
— Jak ja cię, kurwa, nienawidzę — powiedział, nerwowo łapiąc Judasa za kołnierz koszuli, za który pociągnął z taką siłą, że przez moment się zmartwił o swoje zęby, kiedy twarz mężczyzny poleciała prosto w stronę jego. I to był moment, kiedy upchnął gdzieś zmartwienie o zęby, by spróbować czegoś, czego jednocześnie chciał oraz nie chciał.
Bardzo dobrze znał smak tych ust. Bardzo dobrze znał też ten wzrok i emocje malujące się na przystojnej twarzy. Tym razem dostał pozwolenie i pokaże mu, że tamta sytuacja była nic nieznaczącą pomyłką.
Pocałował go agresywnie, wręcz niczym głodne, wściekłe zwierzę. Wepchnął swój język prosto do ust mężczyzny i nachalnie dotykał po karku oraz włosach, za które pociągał, gdy tego chciał. Bawił się nim tak samo, jak bawił się z umarłymi, kiedy ich do czegoś wykorzystywał.
Przesunął się bliżej, nie odrywając ust od ust Judasa, by usiąść na nim okrakiem. W tym momencie był dziwką, ale bardzo świadomą dziwką, bo ze stuprocentową umyślnością podniósł jedną nogę, a później drugą, aby finalnie nie różnić się niczym od roznegliżowanych pań, siedzących kilka kanap dalej.
— Chcę ci powiedzieć, że robię to z pełną, kurwa, świadomością, Judas — powiedział, na chwilę się od niego odrywając. Serce biło mu w piersi jak oszalałe, a głośna muzyka sprawiła, że przestał słyszeć swój własny głos. Nie wiedział, czy mówi za głośno, czy za cicho. Nie obchodziło go też, czy ktoś mógł to usłyszeć albo zobaczyć. — I mógłbyś nie być taką delikatną panienką. Jesteś niezłym skurwysynem, nie udawaj świętego.
Za tymi niebieskimi oczami kryła się emocja, której Havu do tej pory nie znał. Odblokował coś dziwnego, zwierzęcego i bardzo prymitywnego. Mógł z ręką na sercu przysiąc, że nie czuł już delikatnego dotyku, a smukłe ręce mężczyzny przestały takie się wydawać. Wcześniej miękkie, ostrożne posunięcia dłoni zmieniły się w bardziej pewne siebie. Zahaczały o materiał koszulki rudowłosego, jakby próbowały się pod nią dobrać, co Havu skutecznie za każdym razem blokował, zaciskając palce na dobrze zarysowanej szczęce mężczyzny.
Gdzieś pomiędzy tym wszystkim usta, które przed chwilą smakował, znalazły się w zupełnie innym miejscu, ale ta piękna świadomość umysłu zaczynała powoli zanikać, przez co nie mógł — lub nie chciał — nawet protestować. Zgadzał się w tym momencie na wszystko, zapominając o duszącej nienawiści, którą kiedyś czuł. O tych wszystkich momentach, kiedy przyłapywał Judasa na zawziętym wpatrywaniu się w jego osobę. O tym, jak potrafił manipulować i żonglować słowami, tworząc zdania, docierające prosto w serce rozmówcy.
Mógłby to kontynuować jeszcze przez jakiś czas, ale coś zbyt niewygodnego i uwierającego przywróciło mu trzeźwe myślenie. Wytrąciło z równowagi i kazało uciekać, chociaż nie był zagrożony, bo nigdzie nie czyhało na niego niebezpieczeństwo.
Podniósł się niespodziewanie, omiótł wzrokiem stolik, na którym stały puste szklanki, wrócił wzrokiem na Judasa i zatoczył się do tyłu. Wciąż nie był na tyle pijany, by tracić równowagę. Stracił ją z zupełnie innego, żałosnego powodu, o którym nie chciałby nikomu mówić.
— Muszę do łazienki — powiedział tylko i poszedł w kierunku, gdzie powinien odnaleźć wspomniane toalety.
Jak na głośny, dobrze zaludniony, klub w pomieszczeniu nie zastał nikogo innego. Widział tylko własne odbicie w lustrze, przypominające, co przed chwilą robił. I z kim. I że to wszystko było za świadomą zgodą, którą nawet postawił Judasowi na tacy, kiedy otworzył usta.
Zamknął się w jednej z kabin i próbował uspokoić niespokojny oddech. Przecież nic się nie stało. Nie może się wiecznie czuć w taki sposób. Nie może więcej uciekać, kiedy na horyzoncie pojawia się coś więcej, niż tylko takie głupie pocałunki. Chciałby przestać ulatniać się w takich momentach.
Przycisnął dłonie do oczu, nie potrafiąc skupić się na niczym, nawet tych durnych, pozytywnych myślach. W tej chwili to nie pomagało, nawet jeśli się starał tak bardzo, jak można się starać o wygraną w lotto.
— Kurwa. — Odchylił głowę do tyłu. — Kurwa.
Potarł twarz, później poprawił pogniecione ubrania i wyszedł, udając, że nic się nie stało. Może do końca wieczoru udawać pijanego, chociaż obydwoje dobrze znają prawdę. I tej prawdy nie da się ukryć, wymazać lub przeinaczyć, by była wygodniejsza.
Oszalałe serce tłukło się w piersi, próbując z niej wyskoczyć i uciec. Umysł Havu działał na najwyższych obrotach, cały organizm stanął w gotowości, aby walczyć; ale tak naprawdę nie miał z czym walczyć. Rudowłosy musiał spojrzeć w oczy komuś, z kim tutaj przyszedł, ale jak tylko o tym pomyślał, to czuł, że zaraz zwymiotuje i się powiesi na pasku od spodni w kabinie, z której przed chwilą wyszedł.
— Zabierz mnie do hotelu — powiedział tylko i więcej się już nie odezwał, nie pozwalając się nawet dotknąć.

Halo pedale? 
 ──── 
 [2071 słów: Havu otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

Od Judasa CD Havu — „Take me to church”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Ciemna, melancholijna chmura ponownie wróciła nad głowę chłopaka. W tym momencie nie dość, że czuł się przybity, to winny tej sytuacji, bo zrobił coś tak niewyobrażalnie durnego, a atmosfera w pomieszczeniu się ani trochę nie przerzedzała. Ale to było dziecko. I niestety, ale ten fakt mógł wiele jego nierozsądnych decyzji usprawiedliwić przynajmniej w jakimś (choć minimalnym) stopniu — bo najgorsze, do czego doprowadził, już nie da się niczym moralnie wyjaśnić. Gdy wcześniejsze emocje opadły z Judasa, był w stanie ponownie spojrzeć na Vincenta jak na naiwnego gówniarza, którym w rzeczywistości był, a nie jakiegoś potwora, który chciał celowo doprowadzić do czyjejś tragedii. Tragedii nie tylko jednej, ale dwóch osób. I na nieszczęśliwy dodatek samego siebie.
Nie było też jego winą, że trafił na ten świat nie jako zwyczajny człowiek i niejako poprzez działanie efektu domina zwykła ludzka żałość oraz zawiść doprowadziły do morderstwa.
W jego wieku musiał być na podobnym poziomie intelektualnym. I potrafił dotrzeć to podobieństwo nie tylko w tym, ale i nastoletniej impulsywności. Na jego miejscu zrobiłby równie irracjonalne rzeczy.
Judasa nagle (a raczej, dopiero teraz) zaczęło zastanawiać, jak w ogóle doszło do tego, że Vincent powstał. Skoro było pewne, że jest dzieckiem Aidena, to kto był jego matką? Kto jest matką, która czekała w domu na swojego syna? Czy ta matka była kimś bliskim dla Aidena?
Ale nie było to jego sprawą i nie powinien o to, a na pewno nie w tej chwili, w ogóle pytać.
Było jeszcze jedno pytanie, które przyszło mu na myśl i go zaczęło niesamowicie męczyć.
— W takim razie, jakim chu-… — zdusił przekleństwo. — W jaki sposób się tu dostałeś sam? Aż z Los Angeles?
— To tak, jakbym… zrobił jakąś magiczną sztuczkę?
— Nie możesz znowu zrobić tej magicznej sztuczki i wrócić do domu? — burknął Havu apatycznie, widocznie mając dość problematycznego dzieciaka, stającym się z sekundy na sekundę jeszcze bardziej kłopotliwym.
Vincent przez chwilę siedział cicho, z pobłażliwie spuszczoną głową. Postawa rudowłosego wyraźnie go przytłaczała, jakby się go nieco obawiał, choć gdy to Judas się odzywał, to nie wyglądał na tak spiętego. Co za nowość.
— Nie mam pewności, jak to robię.
,,Nienormalność” piętnastolatka zaczynała nabierać coraz wyraźniejszych kształtów. 
— Mam samochód. Zawiozę go — westchnął Judas, dramatycznie pocierając palcami zatoki. Jakoś nie widziało mu się podróżowanie innymi środkami transportu. — Będzie bezpieczniej, niż żeby robił… magiczne sztuczki. — Spojrzał na Vince i uśmiechnął się do niego pocieszająco, co przyszło mu z wielkim trudem. — Najlepiej zaraz. Może zdążymy przed dwudziestą drugą.
— Też pojadę.
Ze zdziwieniem zwrócił swoją uwagę na Havu, który zwinnie uniknął wzroku drugiego mężczyzny, odwracając głowę. Z zamyśleniem spojrzał w jakiś pusty punkt na dywanie, zaciskając zęby, co można było wydedukować ze spiętej, drżącej prawie niewidocznie szczęki.
— Nie masz przypadkiem pracy? — zapytał, przyglądając się jego mimice. — Zrobiłeś… wystarczająco, wiesz? Po co miałbyś jeszcze jechać?
— Wezmę wolne — odparł tylko.
Judas nie rozumiał, czemu po tym wszystkim chciałby to zrobić, bo wątpił, iż poczuł się zobowiązany, a żaden inny powód nie przychodził mu do głowy. Chciał do końca być w tej sprawie, skoro był w nią tak intensywnie wplątany? Myślał, że po drodze się znowu załamie i nigdzie w końcu nie dojedzie? Martwił się, mimo wszystko, o Vincenta?
Ale skoro sam zasugerował, że mu potowarzyszy, to nie będzie narzekał i go odciągał od tej myśli. Nie miał większych awersji czy przeciwwskazań. Wręcz przeciwnie. Towarzystwo by się mu przydało.
— Załatwię nam hotel.
 
 
Sześć godzin jazdy samochodem, nawet z trzema postojami, było bardziej męczące (i przede wszystkim cholernie nudne) niż mu się na początku wydawało. Szybko zaczęły go boleć oczy i czuł, jak coraz bardziej z każdą godziną chce mu się spać. Nawet lecące z playlisty Gun’s n Roses (już któryś raz, bo trwała ona niecałe dwie godziny) go nie rozbudzało, a w dodatku zaczynało drażnić w uszy, za to na żadną kofeinę nie miał kompletnie ochoty. Na co posiadał ochotę, to na palenie, ale — nie wiedział czemu — głupio mu było to robić przy Vince. Robiło się coraz ciemniej, choć ulice wcale nie robiły się wcale mniej opustoszałe. Nie odzywali się dużo po drodze. Raczej to sam Vincent rozmawiał z Judasem albo Havu, ale mężczyźni nie prowadzili między swoją dwójką większej dyskusji, wykraczającej poza odpowiedź na pytanie ,,chcesz się zatrzymać?” albo ,,ej, może kupić ci coś do picia?”. Cóż, mówienie o prywatnych sprawach przy nim byłoby lekko niekomfortowe i trudno znaleźć konkretny temat rozmowy w takim towarzystwie.
Czuł pustkę, gdy w samochodzie został tylko on i Havu. Pożegnanie było krótkie tak, jak ich znajomość. Nie miał nawet czasu, żeby zdążyć poznać i polubić Vincenta, ale i tak było mu dziwnie. Miał wrażenie, że jakaś — bardzo mała i pozornie nieistotna — część układanki, której wcześniej szukał przez pewien okres swojego życia, znowu sie od niego oddzieliła i pewnie nigdy więcej już nie zdoła jej napotkać.
Trudno powiedzieć, jak reaguje matka (?), gdy nieobecny przez dwie doby syn niespodziewanie, prawie o dwudziestej trzeciej, pojawia się przed drzwiami wejściowymi. Raczej jest zmartwiona, a do oczu cisną jej się łzy szczęścia, że jej dziecko jest całe i zdrowe, lecz kto wie, może i czuje pewien przypływ złości, podejrzewając, że nastolatek sam postanowił się tak długo nie odzywać. Vincent powiedział im, że wymyśli jakąś wymówkę, którą może logicznie wyjaśnić swoje tak długie zniknięcie i że mają się tym nie przejmować (wyglądało na to, że mimo swojej głupoty, posiada jeszcze jakieś zalążki inteligencji w tej nierozwiniętej głowie)
— Powinien trafić do obozu — zasugerował Havu.
Brunet zamyślił się. Od paru minut obserwował wysoki blok, w którym mieszkał Vincent. Obraz zaczął rozmazywać mu się przed oczami i cieszył się, że teraz muszą tylko dotrzeć do hotelu. Nie dałby rady wracać od razu — jechać przez kolejne sześć godzin, a na początku, gdy nie wiedział, że Havu może chcieć z nimi jechać, miał właśnie taki zamiar.
— To już nie nasza sprawa. Poza tym ma matkę, nie może ot tak zniknąć. A ona może nie wiedzieć, że jest półbogiem. W sumie na pewno nie wie, skoro nie jest jego biologiczną matką.
— Trzeba coś wymyślić. — Ziewnął wpół zdania. — To dla jego bezpieczeństwa, wiesz o tym.
— Dlatego dałem mu swój numer. — Rzucił mu zmęczony uśmiech. — W razie co. Nie dam rady teraz myśleć. Zawsze możemy zostać na dłużej niż jedną noc.
Rudowłosy pokiwał głową, nie mając już ochoty więcej o tym mówić. Pozwolił Judasowi zawieźć ich do miejsca ich noclegu. Od tamtej chwili w mieszkaniu był znużony i niczym nieporuszony, a próba nawiązania z nim kontaktu kończyła się bezczelnym ignorowaniem. Tym bardziej trudne do zrozumienia było, czemu tłukł się z nim samochodem do Los Angeles.
Od razu po wejściu do pokoju rzucił czarny plecak ze swoimi rzeczami na stół. Pomieszczenie było niewielkie, ale wyglądało i tak luksusowo, bo ksiądz nie wziąłby najtańszego hotelu. Miało podstawowe wyposażenie potrzebne do przeżycia, a nawet ponad to, balkon, wyjątkowo wielkie okna i… jedno, ogromne łóżko z grubymi pościelami oraz multumem poduszek.
— Czy ty specjalnie wybrałeś pokój z jednym łóżkiem? — niemal wysyczał przez zaciśnięte zęby Havu.
Mężczyzna na poważnie wziął to pytanie i próbował sobie przypomnieć, czy na pewno wybierał pokój z dwoma miejscami do spania i czy w ogóle zadbał o tę kwestię, jednak w głowie nie miał żadnych wspomnień na ten temat. Pamiętał tylko jak, co oczywiste, wybierał pokój. Ale jaki? Było pewne jedynie to, że nie zrobił tego specjalnie, a teraz Havu patrzył na niego w taki pretensjonalny sposób, jakby chciał go udusić, pewnie pewny jakichś okropnych, grzesznych zamiarów Judasa.
— Nie — odparł stanowczo. — Szczerze to nic nie wybierałem.
Prychnął w odpowiedzi, z irytacją grzebiąc w swojej torbie. Wyjął z niej ubrania na zmianę i nie patrząc na półboga, poszedł do łazienki. Judas stał jakiś czas zażenowany, bez ruchu w tym samym miejscu, i odetchnął głęboko, gdy po pięciu minutach rozległ się dźwięk puszczanej wody z prysznica. Spodziewał się, że dziwne zachowanie Havu nie minie, a wręcz przeciwnie, będzie do niego teraz szczególnie nieprzyjemny. Usiadł na pościelowej, świeżo wypranej narzucie na łóżku, czekając, aż będzie jego kolej na zmycie z siebie brudu tego dnia. Czekał tak aż godzinę. Nie miał pojęcia, co facet może robić tak długo w łazience.
(Pewnie go unika). Ale nie mógł robić tego w nieskończoność. Bo mieli jedno łóżko, a spanie na ziemi nie jest dla nikogo czymś przyjemnym. Było zbyt późno, aby coś kombinować. Gdy drugi mężczyzna wyszedł spod prysznica, zobaczył, że rudowłosy już leży, odwrócony do niego plecami. Tak owinął się kołdrą, że wyglądał jak kokon.
— Naprawdę nie… — Podjął próbę spokojnego usprawiedliwienia się, ale została ona przerwana.
— Zamknij się — mruknął cicho. Jego ton był mniej szorstki niż wcześniej. — Chcę spać. I tylko nie próbuj mnie dotykać. Nawet na mnie nie patrz.
Te słowa zdezorientowały Judasa i sprawiły, że poczuł się nieswojo. Serce ścisnęło go w klatce piersiowej, a w gardle pojawiła mu się ciężka gula. Niepewnie położył się obok rudowłosego, również plecami do niego, niemal na krańcu tego ogromnego łóżka, które na spokojnie mogłyby dzielić cztery osoby.
Powiedziałby, że się pomylili, ale mu teraz nie uwierzy.

Havu? 
 ──── 
 [1462 słowa: Judas otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]