czwartek, 17 lipca 2025

Od Dicka do Edel — „Psi patrol gotowy do akcji!"

Dick wygrzewał się na słońcu. Posmarował się grubą warstwą kremu przeciwsłonecznego, na nosie miał okulary, był spryskany sprayem na komary - co ich nie powstrzymywało, bo czemu miałoby? Oby krem przeciwsłoneczny powstrzymał oparzenia. Już czuł, jak źdźbła trawy wbijają mu się w kark, stopy. Podniósł stopę, ale nieprzyjemne uczucie nie zniknęło. Zsunął okulary przeciwsłoneczne z nosa i podniósł się na łokciach. Mrówki! Zerwał się na równe nogi, deptając tubkę kremu przeciwsłonecznego, a drugim krokiem miażdżąc krakersy ułożone na papierowym talerzyku. Skakał i przeklinał, a z nim Nuggets. Kurczak z truskawką w dziobie nie miał właściwie innego wyboru - machające na wszystkie strony kończyny Dicka mogły go bardzo łatwo trafić. Szum Małego Tybru mieszał się z dźwiękami zaciętej walki syna Fortuny.
Kiedy w końcu zdrapał z siebie większość mrówek, rozejrzał się, żeby ocenić sytuację. Zdeptane jedzenie, lub pokryte mrówkami, ziemią, trawą - chyba nie było czego ratować. A planował dzisiaj spokojny dzień, nad rzeką, wyruszył dziś rano z koszykiem jedzenia przygotowanego przez Lexi - ona niestety miała dziś coś ważnego do zrobienia - i ile zdążył się nim nacieszyć? Zdjął zmiażdżoną mrówkę z zegarka i odczytał godzinę - dokładnie trzynaście minut. Westchnął. Należało teraz ocenić straty. Czuł pieczenie licznych ukłuć mrówek, ale na szczęście samych mrówek się już pozbył. Nadepnął na trzy widelce, ale miał na sobie trampki, więc nie było tak boleśnie. Jedzenie oczywiście wdeptane w trawę - wyglądało to dosyć żałośnie. Powstrzymał Panią Moo, która zabierała się za tartaletki z budyniem i agrestem. Wszystko wyglądało w miarę w porządku; coś jednak było nie tak. Może jakaś mrówka weszła mu pod ubranie? Przełknął ślinę - bogowie, oby nie, to samo zdarzyło mu się już wczoraj… Otrzepał się z reszty strzępków suchej trawy i jeszcze raz się rozejrzał.
Na bogów, gdzie jest Nuggets?
Sprawdził za koszykiem, w koszyku, a może zaplątał się w koc? Nuggets razem z jego kurzymi znajomymi mieli śmieszną tendencję do całkowitego unieruchomienia, kiedy odcięło im się dostęp do światła. Nie raz Dick szukał go przez długi czas, żeby się zorientować, że kurzy kuper przez cały czas wystawał z pogniecionej kołdry, tylko kurczak nie raczył w żaden sposób go o tym poinformować.
Nie było go jednak w kocu. Nie wcisnął się również w termos z lemoniadą ani w opakowanie po ciastkach. Dick coraz bardziej panikował. Rozejrzał się znowu, rozpaczliwie zawieszał wzrok na elementach otoczenia, które mogłyby być Nuggetsem albo go zakrywać. Podniósł kurze pióro, które pewnie kurczak stracił podczas szalonego tańca z Dickiem. Bezwiednie przesunął kciukiem po stosinie piórka. Zmrużył oczy, ponieważ blask słońca odbijający się na powierzchni Małego Tybru raził go. I wypuścił piórko.
Na gładkiej tafli co jakiś czas wyłaniał się przemoczony kurzy łebek. Wokół łebka również panowało zamieszanie, było widać, że Nuggets walczy o wydostanie się na powierzchnię. Z dzioba wydobył rozpaczliwy krzyk, jakim cudem Dick nie słyszał go wcześniej? Skoczył do Małego Tybru.

 Edel? 
──── 
[461 słów: Dick otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 10 lipca 2025

Od Arnara do Dahlii — „Kaktukonie??? bardzo śmieszne naprawdę brawo"

Krok za krokiem, powoli i w pełnym skupieniu, idzie ulicą ze wzrokiem wbitym w chodnik, albo raczej w swoje buty, obserwując wszystkie najmniejsze niedoskonałości, to, jak sznurówki podskakują przy każdym jego kroku, a guma podeszwy okleja się od materiału na bokach, gdy zgina stopy. Fascynujące. Naprawdę… bardzo… fascynujące.
Tę taktykę (o ile to można nazwać jakąkolwiek taktyką) obmyśliło parę dni temu. Prosty sposób na to, by eliminować wszystkie… znajdujące się wokół niego rozpraszacze, wszelkie nieprzyjemne widoki, które mogłyby oddalić go od dojścia do pracy. Nic tak nie odwodzi go od całego dnia spędzonego w pogrążonym w wiecznym chaosie i hałasie salonie gier niż płaczące dziecko, porzucony na ziemi portfel, piekielny ogar spoglądający na niego zza rogu, czy przypadkowa roślinka o bardzo nietypowym kształcie napotkana po drodze. Żeby jeszcze bardziej nie skupiać się na bałaganie nowojorskich ulic, postanowiło liczyć kroki. Teraz doskonale wie, ile ich potrzeba, żeby mogło na spokojnie dojść do pracy swoją ulubioną trasą. Nie, żeby używało jakiejkolwiek innej, bo w końcu skoro jest ulubiona, to też najkrótsza. Zazwyczaj wracało do domu tymi dłuższymi, ale ostatnio odeszło od tego nawyku. Całkowicie bez powodu, rzecz jasna.
Jak na razie wszystko idzie wręcz wspaniale. Żadna guma nie przykleiła się do jego podeszwy, żadne dziecko nie zaczęło krzyczeć, żeby mama kupiła mu najnowszego iPhone’a, nic nadzwyczajnego jak na miejski poranek. To raczej Arnar wybija się pośród przechodniów, kompletnie ignorując jakąkolwiek etykietę chodzenia po chodniku i zmuszając innych do wymijania go, podczas gdy ono z całych sił wzbrania się od podniesienia wzroku. Ostatnio weszło w słup jakieś trzy dni temu, od tego czasu udawało mu się nie skompromitować na oczach pędzących do pracy i szkoły osób, bo wreszcie nauczyło się lokalizacji wszystkich słupów i znaków drogowych na swojej drodze. Nie dziwi się, że Lucien zaczął wyzywać go od paranoików. Powoli jego zachowanie zaczynało przechodzić ludzkie pojęcie, ale na pewno nie miało to nic wspólnego z jego stanem psychicznym, mogło by się wydawać, niestabilnym. Pytało Luciena. On też je widzi. Tylko że on uważa je za świetny żart, a nie personalny atak (wyprowadzony w Arnar bez specjalnego powodu, którego nawet ono, po wielu godzinach namysłu, nie potrafiło znaleźć) lub specjalnie wymyślona intryga, by sprawić, że Arnar uwierzy w swoją utratę zmysłów oraz rozwijającą się schizofrenię (w końcu już wchodzi w ten wiek, w którym to wszystko może się ujawniać i tak dalej, to bardzo poważny problem) i w ten sposób łatwiej będzie go wyeliminować. Kto chciałby to robić? Na to Arnar też nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć, ale najwyraźniej ktoś na pewno.
Gdy już jest prawie na finiszu, gdy już tylko pozostaje mu dwadzieścia kroków, żeby znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu salonu gier, gdzie nareszcie będzie mógł spojrzeć przed siebie (pewnie przy okazji zakręci mu się w głowie), do jego uszu dociera piskliwy głosik, którego tak bardzo nie chciało usłyszeć.
— Mamusiu, patrz, jaki ładny konik!
Z jakiegoś powodu tylko to zdanie wybija się z ogólnego szumu ulicy, żeby bezpośrednio wbić się w uszy Arnar. Czy bogowie aż tak bardzo chcą uświadomić go o tym, że tak, świat ostatnio ma zamiar go męczyć? Wystarczy jedno słowo, jeden okrzyk, żeby nieprzyjemne zimno rozlało się po jego klatce piersiowej, a serce mocniej zabiło.
Po prostu to zignoruj.
Ostatnie kroki, zimny dotyk klamki. Nareszcie.
Oddycha z ulgą, bezpiecznie skrywając się na zapleczu. Zanim naciąga na siebie neonowożółtą firmową koszulkę, przez chwilę ubolewa nad całym swoim istnieniem, bo tuż przed pracą nie ma nic innego do roboty (oraz można się zastanowić, kto wolałby nie posiedzieć chwilę na ławeczce przed narzuceniem na siebie obrzydliwego uniformu). Ostatnio wykorzystuje każdą wolną chwilę na bardzo smutne rozmyślania, które ani trochę nie pomagają rozwiązać jego problemów. Coraz częściej rozważa też noszenie przy sobie sekatora albo innego sierpa, może wtedy czułoby się odrobinę bezpieczniej. 

 ***
 
Oparte o jeden z automatów, znudzonym wzrokiem obserwuje pykające na automatach dzieciaki. Czasem ktoś coś krzyknie, jeszcze rzadziej podejdzie do Arnar i go o coś zapyta albo poskarży się, że gra się zepsuła i odpadł przycisk (wtedy tymi swoimi tłustymi łapkami wciskają mu kawałek plastiku w ręce i uciekają, więc radź sobie człowieku sam i znajdź zepsuty automat pośród setki innych). Podczas przydługich momentów nic nie robienia i trzymania miotły dla niepoznaki, Arnar z całych sił próbuje utrzymać swoje powieki w górze.
Chyba że zobaczy coś ciekawego.
Dostrzegło to tylko kątem oka, początkowo nawet nie zwróciło to większej uwagi. Ot, ktoś po prostu wyćwiczył sobie technikę gry, nic wielkiego… Ale metodyczność ruchów dziewczyny pochylonej nad przyciskami i joystickiem z jakiegoś powodu przyciąga jego wzrok. Trochę patrzy jej przez ramię, trochę skupia się na jej palcach pędzących po konsoli, aż wreszcie rozumie, czemu go tak zaciekawiła. Ona po prostu oszukiwała. W kowbojskiej strzelance. Znaczy, okej, każdy ma inne upodobania, ale Arnar w życiu nie tknęłoby gry, w której zostaje uwięzione na zapętlonej animacji jazdy konnej i musi strzelać do innych jeźdźców na koniach. Okropne narzędzie tortur.
Dlaczego ostatnio wszystko w jego życiu kręci się wokół koni? Jeszcze brakuje, żeby ktoś zaczął krzyczeć “Yeeehaw”, ujeżdżając te głupie koniki na patykach. Te pluszowe monstra są jeszcze gorsze niż żywe konie, jeszcze bardziej bezdusznie wpatrujące się prosto w twoją duszę. Ale przynajmniej nie mają nóg, którymi mogłyby cię kopnąć.
Nie miało zamiaru przerywać bogom winnemu oszukiwania na marnym koniarskim automacie, ale im dłużej z ukosa zerka na nieznajomą, tym bardziej coś zaczyna mu nie pasować. Albo to tylko jego paranoiczne teorie spiskowe, które zawsze doprowadzają Luciena do śmiechu, ale, ALE, co jeśli to ona za wszystkim stoi?? Co jeśli to ona niszczy wszystkie rośliny w Nowym Jorku akurat w dzielnicy, w której ono, Arnar we własnej osobie, mieszka i w której dodatkowo pracuje? Co jeśli to ona go męczy psychicznie, żeby potem go zaatakować i zabić? Co jeśli to jakaś psychopatyczna miłośniczka koni, która ma zamiar żerować na jego strachu przez jakieś swoje chore fantazje?
Zaraz. Ono tego nie powiedziało, prawda?
Gapią się na siebie. Prosto w swoje oczy. Arnar nie ma pojęcia, co z jego myśli jakimś cudem wydostało się z jego ust.
Nagle zaczyna robić mu się gorąco. Może w tym niebieskim świetle nie widać, że się rumieni.
— My się w ogóle znamy? — Pytanie zawisa między nimi, pośród ciszy, której jakimś cudem nie zakłócają wrzaski dzieciaków (pewnie znowu rozsypały gdzieś chipsy i Arnar powinno właśnie biec tam z miotłą i szufelką).
— Yyy, czemu pytasz…? — bąka Arnar, z trudem znajdując w sobie siłę na powiedzenie czegokolwiek. Nieznane mu wcześniej ogromne zażenowanie wykręca mu wszystkie organy. Gdzie podziała się pewność siebie, którą myślało, że odziedziczyło po ojcu?
— Bo lepiej byłoby mi z myślą, że jesteś moim… dawno zapomnianym znajomym, a nie psychopatą. Który mamrocze coś o zabijaniu za moimi plecami.
Chwila ciszy.
— Nie jestem psychopatą.
Bardzo przekonujące stwierdzenie.

 Dahlia? 
──── 
[1102 słowa: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 7 lipca 2025

Od Inez CD Keitha — „Gdzie punków dwoje..."

Poprzednie opowiadanie

Dziewczyna wciąż w głowie przetwarzała obraz Keitha, który próbował sam zawiązać ranę. Cóż, może powinna nieco bardziej się o to martwić, ale po takim okresie w Obozie nawet ją ogarnęła znieczulica na tego typu sprawy. Oczywiście, w wyprawach martwiła się o towarzyszy, kto by się nie martwił, ale tutaj? W ich bezpiecznym Azylu? To była doprawdy przezabawna sytuacja. Chociaż fakt, że nowym zdarzało się to dość często, szczególnie tym młodszym. Z czasem jednak takich sytuacji było coraz mniej.
— Hm, pytasz, czy kiedykolwiek mi się coś takiego zdarzyło? — Dziewczyna udała zamyślenie. Chociaż nie, tym razem nie udawała. Naprawdę musiała się zastanowić i wrócić wspomnieniami do swoich początków.
W końcu swoje już przesiedziała w tym obozie i nie dało się ukryć, że ostatni raz gdy się zraniła na treningu… powiedzmy, że nie był to aż tak niewinny trening. To znaczy, czasami jakieś drobne skaleczenia się zdarzyły, ale nie mogła tego nazwać ranami. Nie było trzeba się tym nawet zajmować, a szansa, że mogłaby się z tego rozwinąć infekcja była… cóż, może nie zerowa, bo nigdy nie jest zerowa, ale niewielka.
— Halo? Ziemia do Inez? Odleciałaś już całkowicie myślami czy jesteś jeszcze tutaj z nami? — Chłopak zaśmiał się, a dziewczyna przewróciła oczami, jednak na ustach wciąż miała zachowany swój standardowy uśmiech.
— Halo? Keith? Odbiór? Słyszysz mnie? — Postanowiła zażartować, a następnie wystawiał do niego język. — Wybacz — powiedziała w końcu. — Zamyśliłam się, bo próbuję odszukać takie wspomnienie.
Dziewczyna nie mówiła tego aby się chwalić. To raczej nie było w jej stylu, choć znała swoją wartość, a przynajmniej odkąd trafiła do Obozu. Musiała zrozumieć ile tak naprawdę potrafi, jeśli nie chciała aby ludzie ją zmiażdżyli. W końcu w tym miejscu człowiek musiał być silny. Jupiter przygotowywał nie tylko na niebezpieczeństwa związane z ich boskim światem, ale i tym, z którego pochodziła ich druga połowa genów. I choć Velez zdecydowanie wciąż była delikatną dziewczyną, – tej cząstki siebie, chyba już nigdy nie będzie w stanie wyprzeć – to pod wpływem Obozu stała się… nazwijmy to: inna.
— Oh, przepraszam, że wspaniała Inez Velez musi wrócić do starych wspomnień, aby w ogóle przypomnieć sobie taką sytuację. — Keith przewrócił oczami, choć ciemnowłosa nie sądziła, że denerwuje się na poważnie.
Piętnastolatka ścisnęła mocniej opatrunek, przez co chłopak syknął cicho. Nie przeprosiła go jednak za to, bo nie byłoby to szczere. W końcu zrobiła to specjalnie.
— Jakiś czas temu. — Blondyn w końcu doczekał się odpowiedzi. — Jednak już spory kawał czasu nie. Ale nie martw się — poklepała go po plecach — ty też się jeszcze wyrobisz.
Dziewczyna tak samo skocznie jak do niego podeszła, odsunęła się z powrotem do swojego łóżka. Nie odrywała jednak wzroku od starszego, dokładnie go obserwując.
— To… jakieś plany na dziś? Czy w liście “do zrobienia” miałeś jedynie skaleczenie się na treningu? 

  Keith? 
──── 
[450 słów: Inez otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

piątek, 4 lipca 2025

Od Keitha — ,,Kłopoty piszą się same"

Przedwakacyjny timing

Powolne tykanie zegara, którego wskazówki nie chciały wskazywać oczekiwanej przez niego godziny, wprawiało go w zdenerwowanie. W nagromadzającym się nadmiarze emocji nie pomagał fakt, iż właśnie został zmuszony do bezczynnego siedzenia w kozie po lekcjach. Siłą woli powstrzymywał ochotę, aby wstać z ławki i obejść kilka dobrych okrążeń wokół salki katechetycznej. Miał w głowie monolog, który wygłosiłby, nie zwracając uwagi na kilku innych znudzonych uczniów (z pewnością byli tak wynudzeni, że spodobałby im się ten skromny teatrzyk ze strony Keitha) i nauczyciela, wyglądającego, jakby jego samego dotknęła ta sama kara, co skazańców pod jego opieką.
No właśnie, to był jedyny powód, dla którego ta tykająca bomba jeszcze nie wybuchnęła i z zewnątrz pozostał cichym chłopakiem oglądającym swoje siniaki i czasem zaglądającym przez okno.
To w wielkim skrócie: Według szarej, nudnej rzeczywistości należącej do śmiertelników, Keith pobił się z jednym z młodszych uczniów. Postarali się chociaż, aby pokłócić się w ustronniejszym miejscu, dzięki czemu nikt ze świadków nie usłyszał, o co właściwie poszło tej dwójce. Wiedzieli tylko tyle, że blondyn ruszył pierwszy.
Natomiast pod Mgłą wyglądało to tak — jakiś poniższy potwór przebrał się za dzieciaka, aby przyjść i zwyzywać jego ojca i obiecać zemstę, za coś, co zrobił mu jakieś tam stulecia temu. Keith zaczął tłumaczyć, że ma gdzieś, co kiedyś tam robił Apollo i totalnie nie ma nic z nim wspólnego, oprócz krwi w żyłach. Ale prowokacja trwała, jakby mityczny stwór stojący przed nim założył się z kumplami o to, czy wkurzy choć jednego półboga, czy nie, więc kiedy tylko padło złe słowo o jego matce… ruszył. Dał się sprowokować. Siłowali się przez chwilę, po czym dzieciak nawiał. Może nawet lepiej, bo heros nie chciał sobie wyobrażać, co by było, gdyby go zabił.
Z racji tego, iż to był pierwszy taki numer, skończyło się na pogadance z matką oraz właśnie posiedzeniu w kozie. O młodym nikt nic nie słyszał. Co lepsze, nie było kontaktu, ani z nim, ani z jego rodzicami.
Cóż, skoro śmiertelni nie wiedzieli o jego prawdziwej naturze, mogło to oznaczać kłopoty dla Keitha. Wiedział tylko, że tym razem przyspieszy sobie wakacje i nie ruszy się z Obozu Jupiter, dopóki sprawa nie ucichnie.
Wreszcie zabrzmiał dzwonek. Mógł wyjść, a nawet musiał. Jak najszybciej.
Musiał porozmawiać z Apollem. W jakikolwiek sposób mógłby go wezwać…

 
────
[375 słów: Keith otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Violet CD Niketasa — ,,Ten Redbull naprawdę dodaje skrzydeł"

Poprzednie opowiadanie 

WIOSNA

Znacie to uczucie, kiedy doskonale wiecie, że coś jest nie tak, ale i tak w to brniecie, bo nie macie sposobności, aby zweryfikować patowość sytuacji? Kiedy intuicja wie, że nieprzyjemny zapach błędu do popełnienia roznosi się po pokoju, lecz nie idzie zweryfikować źródła, z którego owy smrodek pochodzi? I zostaje wam iść dalej, dopóki zabawa w ,,zimno, ciepło i gorąco” się nie skończy?
U Violet to przeczucie zrobiło się intensywniejsze, kiedy Niketas powiedział o tym, iż sprzedawał ,,Mocnego Fulla” (ah, co za głupia nazwa!)... Nie ,,Mocnego Fulla”! ,,Strawberry Punch”... Tak, to powinna być prawidłowa nazwa. Wracając — kiedy Niketas powiedział, że sprzedawał ,,Strawberry Puncha” po różnych cenach. Jakby, skąd ona miała wiedzieć, ile forsy miało być prawidłowo w tej szkatułce? Tyle dobrego, iż pieniądze zostają z nią na jakiś czas.
Podobnie nie podobało jej się mieszanie w to osoby postronnej. Z jednej strony, było to niepotrzebne, jednak sama poprosiła własnego brata o pomoc z załatwieniem proszku z kości sowy, zatem wydaje się, że w tej kwestii są kwita.
W każdym razie, co mogła zrobić? Nic nie zrobi. Najważniejsze, że wyciągnęła stamtąd odpowiednią kwotę, aby opłacić składniki, które wystarczą na jeszcze mnóstwo partii jej magicznego napoju. Musiała tylko poczekać, aż Andrew dostarczy, co było potrzebne. Na razie wszystko przebiegało bez problemu… póki co. ***
— Tak drogie? — Violet uniosła brew, wbijając spojrzenie w kilka małych saszetek z jasnym proszkiem, który śmiertelnikowi skojarzyłby się z czymś nielegalnym, natomiast dla takich Hekaciątek jest potężnym gamechangerem do tworzenia mocnych mikstur.
— Taa… — Andrew wzruszył ramionami. — Zacznijmy od tego, że nie jest to składnik łatwy do zdobycia. Natknąć się na kości sowy graniczy z cudem. Nie ma ich tak wiele w okolicy, jak saren, jeleni i tak dalej. Natomiast polowanie na sowy grozi gniewem Ateny, a zgaduję, że nie chcesz skończyć jak Arachne albo gorzej, prawda? A powiem, że to wszystko znalazłem na bazarze w Nowym Rzymie. Cały zapas, który skosiliśmy potomkom Trivii, czy jak u nich matka się nazywa.
— Ja pier… — Violet starała się nie przeklinać, ale tym razem powiedziała to, zawiedziona i załamana. Nie potrafiła inaczej. — Masz racje, nie warto.
Sięgnęła do skrzynki z forsą. Wcisnęła bratu należne pieniądze do rąk i zaczęła przeliczać, to co zostało w środku. Chociaż, właściwie nie było czego przeliczać? Trzydzieści dolców? Poważnie? Ledwo stać ją na waciki
— Powinnaś zamienić kości sowy na coś łatwiej dostępnego i tańszego — poradził rudzielec. — Może na ashwagande? Albo głupią melisse? Ten wasz napój nie będzie taki mocny, ale efekt powinien być ten sam.
— Dosyć mam zielska w tej miksturze.
— To może jabłko? Będzie dobrze smakować z truskawką. Nie wspominając o tym, że nie musisz ich szukać zbyt długo.
— Podejrzewam, że efekt będzie trwał krócej. — Musiała ustąpić bratu. — Ale będzie do przeżycia.
— No, widzisz. Tak się robi biznes, młoda. — Andrew uśmiechnął się szyderczo. — Możesz powiedzieć swojemu koledze, żeby się bujał ze swoimi pomysłami.
— Kiedyś powiem. Ale jeszcze nie teraz.
***

Czarodziejka zakręciła właśnie ostatnią butelkę. Również jako ostatnia pozostała do opisania. Jej pismo nie należało do najpiękniejszych dzieł kaligrafii, jednak opisywanie czterdziestu czterech (Andrew zgarnął jedną za fatygę, a i tak wyszło z tego więcej, niż planowała!) wystarczająco ją wymęczyło i przestała zwracać uwagę na staranność.
Zaś jej szanowny partner w zbrodni, Niketas potrafił złożyć wizytę idealnie na czas. Tym razem nie zapukał, a wszedł jak do siebie (do obory) tanecznym krokiem, trzaskając drzwiami jakby były drzwiami od syrenki lub innego bardzo starego samochodu.
— Witam serdecznie. — Chłopak podniósł na sekundę okulary, zdaje się, że w geście powitalnym. Oczywiście, natychmiast rozwalił się na kanapie, gdzie do szczęścia brakowało mu tylko oranżady. Albo dietetycznej coli.
— Nie mam dla ciebie dobrych wieści — powiedziała z kamienną twarzą, jednak wciąż skupiona na krzywej kaligrafii na nalepce. — Musisz opchnąć jak najwięcej tego cudu i zarobić na tym o wiele więcej. Niestety, ten konkretny składnik nie był tak tani, jak myślałam i ze szkatułki ubyło… no, dość sporo. Na szczęście na następny raz mam o wiele tańszy zamiennik. Po prostu musisz wiedzieć, skąd te braki. I tyle.
Niketas?
───
[653 słowa: Violet otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Violet CD Terry'ego — ,,Nostradamusie zlituj się"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Tak, Violet znała język migowy. Pokrótce. Rosalie uczyła jej parę chwytów, kiedy od czasu do czasu musiała powiedzieć coś innemu głuchemu chłopaczkowi, który czasem zapominał o założeniu aparatu słuchowego. Poznała, kiedy Terry ułożył słowo kojarzące się z zaprzeczeniem, a potem było to albo ,,rozmawiać” albo ,,mówić”.
Patrzyła na jego zawiedzioną minę, co zdecydowanie utrzymało ją w przekonaniu, co młody chciał przekazać.
— Dobrze — powiedziała stanowczo, unosząc głowę. — Nie będę cię do niczego zmuszać, ale wiesz, że jeśli nie chcesz przyjąć mojej pomocy, moja rola na tym się kończy?
Terry przymknął oczy i spuścił brązową łepetynę na dół. Jego policzki zaczerwieniły się w mig, a wielkie oczęta zaszkliły, lecz nie wypłynęła z nich ani jedna łza.
— Przepraszam… zawiodłem… — wymamrotał, dukając te dwa, niełatwe dla niego słowa.
Na początku była wściekła, że chłopak milczy, ani nie daje sobie pomóc, ale ten widok zmiótł ją z planszy, jak marnego pionka.
Serce Violet zmiękło, a potem rozkruszyło się niczym zmiażdżona babeczka. Pospiesznie chwyciła Terry’ego za obie dłonie, ściskając je w geście troski.
— Nikogo nie zawiodłeś, młody. Dopóki nie stchórzysz, zawiedziesz tylko samego siebie.
Nagle czarodziejce wpadł do głowy jeden pomysł. Owszem, mogła mu pomóc również i bez wiedzy, co tak naprawdę się dzieje. Wystarczyło, aby Terry miał odwagę stawić czoła temu, cokolwiek go przerasta.
Swego czasu naszyjnik z małym odłamkiem cytrynu pomagał nabrać jej sił, aby mówić o swoich uczuciach. Kupiony został w lokalnym sklepie ezoterycznym przez babcie Gwen, jako prezent na pocieszenie małej Violet, która zaczęła rozumieć, jak mocno ojciec ją zawodzi. Jak po raz pierwszy zaczynała czuć się przykro z tego powodu, a potem jak świat powariował wraz z odkryciem swojej tożsamości i śmiercią babci. Cytryn o mocy pewności siebie pozwalał jej o tym rozmawiać. Liczyła na to, że tym razem pomoże Terry'emu — niekoniecznie miała na myśli, żeby się wygadał, lecz aby nabytą odwagą mógł zrobić, co do niego należy. Musiała jedynie oczyścić kamień ze swojej energii, jednak dało się to zrobić po drodze z pomocą jednego słowa wypowiedzianego w myślach.
Kiedy znalazła ową biżuterię, zawiesiła ją na szyi syna Demeter, jeszcze bardziej wprawiając chłopca w dezorientacje. Odłamek kryształu słonecznego odcienia na srebrnym łańcuszku schował się za jego kołnierz.
— Miej go przy sobie, kiedy będziesz z nią rozmawiać, zgoda?

Terry? 
─── 
 [366 słów: Violet otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Violet CD Ezry — ,,Kawa z półboga"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA, rok temu

Violet podeszła do zlewu, aby pozbyć się mrówek z fusów na swoich dłoniach, choć nie spuszczała wzroku z harpii, która przed chwilą u nich zagościła. Normalnie, nad takimi potworami jak ona wisi aura złowrogości, wyglądająca jak krwistoczerwona snóżka dymu nad głową. Jednakże tym razem nie potrafiła jej dostrzec, a zamiast tego wiła się nad nią ledwo widoczna, biała para.
Takie przypadki interpretowane są jako neutralność, a szerzej: chwilowe zawieszenie broni, stan spoczynku czy też pierwsze myśli o poddaniu się (pełne ,,poddaję się” następuje, kiedy dym jest gęsty jak na wybór papieża) - a przynajmniej takie wnioski wyciągnęła na widok wrogiej istoty spotykającej się twarzą w twarz z półbogami, których zazwyczaj chce się zabić. To tak, jakby zwykłemu śmiertelnikowi nie chciało się pacnąć komara, który bzyczy mu nad uchem, kiedy podejmuje próbę zaśnięcia. Albo kot, któremu nie chce się upolować myszy — chociaż nie, bo większa część populacji kotów jest po prostu na to zbyt leniwa.
Przez chwilę pomyślała, czy możliwe jest ukrycie własnej aury. Przede wszystkim po to, aby uśpić czyjąś czujność, ale… nie. Wiedziałaby o tym. A może i nie?
Ezra było widocznie zestresowane ową sytuacją. Może ono coś wyczuwało? Strach i śmierć to jeno specjalność. Nie musiał nawet pokazywać z zewnątrz, że jest niespokojny — Violet widziała to od środka, że coś go dręczyło, choć nie miała pojęcia co.
W każdym razie, dopóki nie byli sami w kawiarni, wszelka agresja nie miała sensu. Nawet jeśli Violet potrafi manipulować Mgłą, wspomnieniami i w ogóle mogłaby ukryć walkę z harpią, to jednak nie ćwiczyła tego na skalę tak wielkiego terenu (nie wierzyła, że wystarczy, iż obejmie iluzją całą knajpę, a lepiej nie przyciągnąć uwagi ludzi z zewnątrz — stąd się wzięła ta ,,skala”). To co im zostaje? Przyjąć gościnnie panią harpię i poczekać na rozwój wydarzeń.
Ku niezadowoleniu osoby koleżeńskiej, Violet wzięła się za obsługę gościa, co zresztą leżało w jej obowiązku. Dotąd ignorowała go, a po przyjęciu zamówienia wzięła przeźroczysty kubek i czarny mazak do ręki.
— To jak pani ma na imię? — zapytała żwawo.
Skrzydlata dama zmrużyła oczy, ukazując dziwny spokój ducha.
— Zaraz… jak to będzie po ludzku? Estera, chyba — Jej spojrzenie powędrowało ku Ezrie. Zaśmiała się cicho. — A koleżka nie musi się denerwować. Harpie również zasługują na wakacje. Wczoraj zjadłam półboga we Francji, najadłam się po wsze czasy. Oczekuję po was, że również nie będziecie kombinować.
Van Asperen prychnął z politowaniem. Tym samym dał znać, że nie ma zamiaru robić tej kawy. A mimo to, Violet wcisnęła plastik w jego ręce i pchnęła w kierunku półki z paletą syropów do wyboru. Widząc, że Estera oddaliła się od kasy i usiadła przy stoliku, Violet wreszcie mogła im przedstawić sytuacje z jej strony.
— Prawdopodobnie ma rację — powiedziała, choć bardzo starała się, aby usłyszało to jedynie Ezra. — Nigdy nie spotkałam potwora w stanie spoczynku, ale nie jest to niezwykłe, prawda? Na przykład, wuefistka mojego brata była empuzą, choć nigdy nie zaatakowała żadnego dzieciaka w jego szkole. Wyczuł w niej istotę magiczną, lecz aura była zbyt neutralna, aby podejrzewać ją o złe zamiary.
— No tak — syknął syn Tanatosa. — Te skurwysyństwa są pośród nas. Ale nigdy nie wiesz, czy odechce jej się tych ,,wakacji”. Zaciągnijmy ją do toalety, stwórzmy iluzję dla śmiertelników albo nie wiem… w każdym razie, zabijmy ją, dopóki nie jest za późno.
— J-Ja… nie potrafię stworzyć tak wielkiej iluzji. Jeszcze nie. A nie wiem, jak mogę sprawić, że zachce jej się skorzystać z toalety. Poczekajmy, proszę.
— Niech ci będzie — westchnął niechętnie. — Ale wiedz, że przy najbliżej okazji rozszarpię tę sukę, aż jej w Hadesie nie poznają.
Ezra skończyło walczyć ze spieniaczem mleka i wlało je do kubka podpisanego imieniem Estera. Wręczyło je koleżance ostentacyjnie, zaś Violet przewróciła oczami. Będąc już przy ladzie, zawołała panią harpię po imieniu, a ta z uśmiechem przyjęła napój.
— Mam nadzieje, że już się nie spotkamy, młodzi herosi. — Wyjątkowo, nie brzmiało to, jak złorzeczenie. Wręcz przeciwnie. Odeszła w kierunku drzwi i wyszła, skrzypiąc nimi niemiłosiernie. Przez futrynę okien widziała jedynie, jak wzlatuje wysoko z kawą w ręce. I daleko, oby jak najdalej.

 ***

Połboszcze przekręciło klucz, który dostało od Steph w ramach zaufania i jeszcze pięć razy sprawdziło, czy wrota piekielnej kawiarni zostały zamknięte. W międzyczasie Violet szeptała do siebie manifestacje, aby poranna zmiana nie znalazła ani jednego powodu do czepiania się porządku. Przerwał jej, kiedy wreszcie upewnił się, że nikt nie włamie się im do miejsca pracy.
— Jakbyś chciała, możemy razem wrócić do obozu. We dwójkę będziemy mieli większe szanse z kolejną hapią.
— Oh, a ty nadal to przeżywasz? — Czarodziejka machnęła ręką.
— No cóż, nienawidzę harpii — odpowiedziało wymijająco. Pewnie chciało to mieć za sobą.
— Pamiętasz, jak mówiłam ci o założeniu tajnej kawiarni tylko dla półbogów i satyrów i... w ogóle bardziej przyjaznych istot? Może teraz będziesz bardziej chętny, co?
Ezra przewróciło oczyma.
— Mówisz, jakbyś nie miała dosyć pracy w tym kołchozie, a co dopiero w swoim własnym. Przecież sama słyszysz, jak Steph narzeka na nawał obowiązków.
— Dobra, słuchaj, jeśli po drodze wskoczymy do Maka, wynagrodzę ci przykre wspomnienia z harpiami. Zgoda? 

  Ezra? 
─── 
 [822 słów: Violet otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]