środa, 5 listopada 2025

Od Erin — „Moneta” [Smellstober]

9 LAT TEMU

Tik, tak, tik, tak. Rytm wybijany przez wskazówki starego zegara wiszącego nad drzwiami małego dziecięcego pokoju był obecnie jedyną interesującą rzeczą. Leżała na podłodze wpatrując się w niego tępo. Robiła już dzisiaj wszystko - narysowała portret kogoś bliżej nieokreślonego, zburzyła i odbudowała malutki zestaw z klocków, który dostała od Lilith na poprzednie urodziny, nawet posprzątała pokój, na tyle, na ile jest to w stanie zrobić niespełna siedmioletnie dziecko.
Szkoda, że była sobota i nie szło się do szkoły. W szkole przynajmniej nie nudziłaby się tak, byłby tam ktoś, z kim można się pobawić i porozmawiać. Z westchnieniem podniosła się z podłogi i stanęła na palcach, by wyjrzeć przez okno. Pogoda była kiepska. Na tyle kiepska, że tata na pewno nie zgodzi się na wyjście z domu. Jakby się dobrze wsłuchać, nawet przez szybę dało się słyszeć szum wiatru porywającego kolorowe liście. Pierwsze krople deszczu spadały po kolei na ziemię. Kap, kap, kap, zaczęła liczyć je w myślach. Zatrzymała się na trzydziestu, bo tylko do tylu umiała doliczyć.
W dramatycznym lekko niezdarnym obrocie oddaliła się od okna. Sięgnęła do włącznika światła. Nie lubiła, gdy jej pokój był tak szary. Od razu chciało się spać. Usiadła do biurka i wpatrzyła się w swoje ostatnie dzieło. Postać miała blond włosy związane w dwa kucyki, nieco krzywe usta i zeza. Nos też był trochę za długi. Chwyciła kolorową gumkę do mazania i skróciła go. Tak, teraz zdecydowanie lepiej, pomyślała. Przybrała krytyczną pozę i wydała charakterystyczny dźwięk zamyślenia. Portretowi wciąż czegoś brakowało, nie wiedziała tylko czego. Pochylając się nad kartką, niesforne kosmyki włosów zleciały jej na twarz. Z irytacją włożyła je z powrotem za uszy. Uszy, to było to! Olśniona, dorysowała postaci lekko za długie uszy. Teraz mogła ją nazwać elfem.
Dumna ze swojej pracy powiesiła ją na tablicy korkowej, pełnej innych rysunków, pocztówek od babci, którą ledwo znała oraz stron wyrwanych z książek z obrazkami. Ilustracje na nich przedstawiały przeróżnej urody dziewczyny, które były ulubionymi postaciami Erin z historii czytanych jej, odkąd nauczyła się rozróżniać wyrazy. Pamiętała, jak stresowała się, gdy ostrożnie wyrywała kartki tak, aby nie przerwać żadnej za mocno. Było jej trochę wstyd, kiedy powiedziała tacie, co zrobiła, ale on uznał, że nic nie szkodzi. Chyba nie był zły.
Oddaliła się od tablicy, by lepiej ją widzieć. Przyglądała jej się intensywnie, żeby potencjalnie doszukać się czegoś, co mogłaby zmienić w jej aranżacji. Odwróciła się w stronę drzwi. Ktoś zapukał cicho dwa razy i złapał za klamkę.
— Hej tato! — Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Podbiegła w stronę mężczyzny i objęła go w najmocniejszym uścisku, na jaki było ją stać. Zmierzwił jej już i tak rozczochrane włosy na przywitanie.
— Wróciłem właśnie z zakupów, kupiłem ci coś.
— Naprawdę? Pokaż, pokaż, pokaż! — Spojrzała w górę, na twarz ojca podskakując trzy razy z ekscytacji. Tata rzadko coś dla niej miał.
— Później. Najpierw chciałbym cię gdzieś zabrać. Ubieraj się — odrzekł, po czym odsunął się i wyszedł.
Iskierki zatańczyły w oczach Erin. Była tak ciekawa, gdzie jadą! Wyciągnęła z szuflady skarpetki w gwiazdki i włożyła leżącą na łóżku fioletową bluzę. Podskoczyła do włącznika światła i wybiegła na korytarz. Tata wcześniej musiał wyjąć z szafy jej ciepłe buty, które prędko włożyła na drobne nóżki. Mężczyzna po chwili pojawił się na korytarzu, podrzucając w ręku kluczyki od samochodu. Dziewczynka spojrzała na niego, trzymając kurtkę, by pomógł jej ubrać ją bez zwijających się rękawów bluzy.
 
Przez całą drogę trzęsła się z ekscytacji i co chwilę pytała „daleko jeszcze?”, mimo że podróż zajęła jedynie trzydzieści minut. Zatrzymali się na parkingu pod sklepem w jakimś niewielkim miasteczku, którego nazwy nie potrafiła przeczytać.
Spora ilość ludzi rzuciła się w oczy. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku lub stamtąd wracali. Erin wraz z ojcem skierowali się za tłumem w głąb miasteczka.
Dziewczynka westchnęła z niedowierzania. Przystrojone na Halloween centrum wyglądało pięknie, wręcz nieziemsko. Nie mogła przestać wpatrywać się w detaliczne dekoracje rozwieszone wszędzie, gdzie tylko się dało. Szła powoli z tatą za rękę, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w otoczenie, od którego nie dało się odwrócić wzroku. Zatrzymywali się przy przeróżnych straganach. Sprzedawano na nich gorącą czekoladę i piwo, jesienne wypieki, malowane monety, lalki i inne rękodzieła. Każdy z pewnością znalazłby coś dla siebie.
Ludzie mijali się płynnie, znaleźli harmonię wśród ogólnego chaosu. Słychać było śmiechy, przyjazne rozmowy, wykrzykiwania sprzedawców. Grupy osób siedziały w kawiarniach, popijając ciepłe napoje i zajadając się przekąskami. Niektórzy dyskutowali przy tym intensywnie, inni byli zaczytani w lekturach lub po prostu obserwowali. Chociaż na to jedno wydarzenie, zachowywali się jak społeczeństwo, a nie wzajemna konkurencja.
Zatrzymała się gwałtownie przed jedną ze sklepowych witryn, ciągnąc tatę za rękę. Gigantyczny pluszowy kot przykuł jej uwagę i skradł dziecięce serce. Wpatrzyła się w zabawkę oczami wielkimi jak monety.
— Tato, kupisz mi? Proszę, proszę, proszę! — Wskazała paluszkiem na kota, kierując na ojca błagalny wzrok. Pokiwał głową i skierowali się do wnętrza sklepu.
 
Erin ściskała kotka w czułym uścisku przez całą drogę do domu. Trudno było opuścić to magiczne miejsce, ale było już ciemno i zbyt zimno, więc tata zadecydował powrót. Przyszło jej do głowy jedno pytanie.
— Tato? A dlaczego tu dziś pojechaliśmy?
— Jak to dlaczego, z okazji twoich urodzin. — Odpowiedział niewzruszony.
— Tato, ale ja mam urodziny w grudniu. — Podkuliła nóżki na siedzeniu i zacisnęła piąstki, licząc, że powstrzyma to cisnące się do oczu łzy.
Całą resztę drogi nikt nie odezwał się ani słowem. Słychać było jedynie pracę silnika, krople deszczu oraz ciche dziecięce pochlipywania.

────
[886 słów: Erin otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia +13 za event]

wtorek, 4 listopada 2025

Od Arisu — „Moneta” [Smellstober]

Mieszkanie było ciemne i zdecydowanie małe. I okropnie zagracone. Arisu musiała przesunąć ciężką, ogromną torbę podróżną, żeby w ogóle wydostać się spod drzwi. Ominęła jeszcze jedną walizkę, by w końcu dostać się do okna i podnieść rolety. Jesienne światło wpadło do pomieszczenia, które chociaż trochę przestało przypominać kryptę.
Wyjrzała przez okno, krytycznym okiem oceniając okolicę. Nie podobało jej się, że zatrzymał się akurat tutaj, ale nie była pewna, czy podobałoby jej się jakiekolwiek inne miejsce w mieście. Wydawało jej się, że zwyczajnie nienawidzi samego faktu, że zatrzymał się tak blisko.
Za chwilę przecież i tak wyjedzie.
– Specyficzna okolica – odezwała się w końcu, odwracając głowę.
Shayel spojrzał na nią, zaraz przenosząc wzrok na obraz za oknem.
– Cena mi odpowiadała – odpowiedział tylko.
Przyjrzała mu się. Nie widywali się, więc wszystkie zmiany w jego wyglądzie wydawały jej się ogromne. Powinna się tego spodziewać, ale i tak czuła się dziwnie. W beznadziejnie oświetlonym mieszkaniu jego zmarszczki wydawały się głębsze, a wory pod oczami jeszcze ciemniejsze.
Skoro on wyglądał tak staro, to nie chciała nawet myśleć o tym, jak musi wyglądać jej ojciec. Jego nie widziała jeszcze dłużej i chyba nawet nie chciała tego zmieniać.
– Nie musisz patrzeć na mnie z taką niechęcią – mruknął Shayel, przecierając twarz dłonią i odgarniając zbłąkany kosmyk włosów. – Zaraz je zetnę.
To, że jego włosy były zdecydowanie zbyt długie, jeszcze przed chwilą nie wydawało się Arisu aż tak istotne. Dopiero teraz zwróciła uwagę na splątanego kucyka i sięgający za ramię warkoczyk.
Zastanawiała się, czy zawiązał go tylko na spotkanie z nią, czy faktycznie robił to cały czas. W rzeczywistości nie miało to absolutnie żadnego znaczenia – sama uważała to tylko za głupie przyzwyczajenie.
Wydostała się spod okna, przeciskając się między niskim stolikiem a szorstką w dotyku kanapą. Usiadła na samym jej skraju, zastanawiając się, kto w ogóle kupuje meble z tak paskudnie nieprzyjemnym obiciem. Może zastanawiałaby się też, kto z własnej woli zgadza się mieszkać w miejscu z takim umeblowaniem, ale przykład kogoś takiego stał przed nią i sama z siebie nazywała go bratem, więc nie miała prawa głosu.
Obserwowała, jak kręci się, przerzucając z miejsca na miejsce swój bagaż i przez chwilę żadne z nich się nie odzywało.
Nigdy nie czuła się niekomfortowo w ciszy, którą dzieliła z Shayelem, ale na usta cisnęło jej się tysiąc pytań. Jak podróż? Ile miejsc odwiedziłeś? Udało ci się znaleźć coś ciekawego? Czy teraz w końcu zabierzesz mnie ze sobą?
Duma nie pozwalała jej ich zadać, a szczególnie tego ostatniego. Od pięciu lat była na niego zła, że nie może podróżować. Z nim, z ojcem, sama – obojętne. Nie mogła tak po prostu wykazać zainteresowania jego podróżami.
– Co u ojca? – zapytała zamiast tego, udając niesamowite zainteresowanie wystrojem.
Nie dostrzegła wielu rzeczy, którymi mogłaby być zainteresowana. Zawiesiła na chwilę wzrok na pojedynczym, kompletnie nijakim obrazie, który samotnie wisiał na środku ściany, potem na małym, starym telewizorze stojącym na jeszcze starszej komodzie. Pilota nie było nigdzie w zasięgu jej wzroku i nawet nie spodziewała się go znaleźć.
Shayel byłby idealnym półbogiem, z całą jego niechęcią do współczesnej formy rozrywki. Nie znała nikogo, kto z takim zainteresowaniem czytał gazety. Nawet ich ojciec nie był aż tak dziwny.
Spojrzała jeszcze w stronę kuchni, oddzielonej od pokoju tylko cienką półścianką. Wyglądała na starą. Gotowanie w tym mieszkaniu nie mogło być przyjemne, ale gotowanie nigdy nie było przyjemne.
– Szczerze… nie wiem.
To zmusiło Arisu do spojrzenia na brata. Kucał przy jeszcze innej torbie, grzebiąc w niej zawzięcie.
– Jak to nie wiesz?
Wzruszył ramionami, w końcu wyjmując parę nożyczek i stary grzebień.
– Nie podróżujemy razem od kilku lat. – Odwrócił się w jej stronę, marszcząc brwi. – Pisałem ci o tym.
Och.
To prawda, że Shayel w ciągu tych kilku lat wysyłał jej listy. Nie było ich dużo, a ona nie przeczytała żadnego z nich. Nawet ich nie otworzyła.
Od razu zrozumiał. Wiedziała to, chociaż jego twarz nawet nie drgnęła, i doszła do wniosku, że musiał już wcześniej się tego spodziewać. Nie wyglądał na urażonego czy zranionego. Z drugiej strony, nigdy nie potrafiła określić, czy naprawdę jest mu przykro. Był dużo lepszy od niej w zachowaniu grobowej miny i też dużo lepiej mordował ludzi wzrokiem.
Zawsze powtarzała, że uczyła się tego od najlepszych.
– Ale zakładam, że wszystko u niego dobrze – kontynuował. Stanął przed drzwiami łazienki, z dłonią na klamce i odwrócił się do niej jeszcze na chwilę. – W torbie obok ciebie są dzienniki i jakieś drobne rzeczy z podróży.
Drzwi zatrzeszczały, kiedy je otwierał. Nie zamknął ich za sobą, więc przez chwilę jeszcze patrzyła, jak próbuje rozczesać skołtunione włosy.
Rozpoznała torbę, o której mówił. Miał ją już, kiedy podróżowali razem, ale wtedy wyglądała dużo lepiej. Materiał sprał się, klapa miała zaszyte rozdarcie, a pasek wyraźne ślady po skracaniu. Arisu zawahała się, zanim sięgnęła po nią tym trochę zbyt szybkim, zbyt nerwowym gestem. Cieszyła się, że Shayel nie mógł tego zobaczyć.
– Od kiedy wozisz ze sobą pamiątki? – zapytała, chociaż spodziewała się odpowiedzi.
– To nie pamiątki – musiał podnieść głos, żeby na pewno go usłyszała. – Pewnie nie znajdziesz tam nic naprawdę ciekawego. Wiesz, że zbieram głównie papier.
Wiedziała. Nie zdziwiłaby się, gdyby większość walającego się po mieszkaniu bagażu była wypełniona po prostu książkami, gazetami i czymkolwiek innym, co akurat wydało mu się interesujące.
Musiała chwilę szarpać się z zamkiem, zanim w końcu udało jej się otworzyć torbę. Wyjęła z niej niesamowicie gruby, zniszczony dziennik, nagle zdając sobie sprawę, że jej poleganie na Shayelu nigdy nie było jednostronne. Dziennik był przewiązany sznurkiem, żeby sam się nie otwierał i nie rozpadał w rękach. Grzbiet był powyginany, okładka zniszczona, część kartek pomarszczona. Wiele było włożonych dodatkowo, a niektóre trzymały się tylko dzięki głupiemu szczęściu.
Shayelowi zdecydowanie brakowało kogoś, kto przypominałby mu, że musi dbać nie tylko o przewożone zbiory.
– Rzuciłeś tym dziennikiem do oceanu? – rzuciła pytająco, ostrożnie odkładając przedmiot na stolik. Nie odpowiedział jej.
Nie zakładała, że się tym przejmie.
Drugi był w dużo lepszej kondycji. Miał tylko kilka śladów po podrapaniach. Jakby jakiś kot próbował użyć go jako drapaka. Zastanawiała się, gdzie Shayel zatrzymywał się przez te pięć lat, bo żadne z nich nie było typem kociarza.
W jednej z bocznych kieszonek znalazła gałązkę oliwną, zamkniętą między dwiema warstwami ochronnej folii. W małym, sztywnym woreczku schowane były suche liście i kwiaty wawrzynu.
Znowu spojrzała w stronę łazienki, powstrzymując się od bardzo wymownego wywrócenia oczami. To byłoby dziecinne.
– Od kiedy zbierasz rośliny? – zapytała tylko, delikatnie układając je obok dzienników.
– Tak jakoś wyszło.
Tak jakoś wyszło, że miał przy sobie akurat to. Prychnęła pod nosem.
Wyjęła małą ilustrację w ramce, przedstawiającą nieznane jej molo i kilka wizytówek i starych biletów do muzeów, komunikacji miejskiej w różnych krajach. Na podłogę spadło kilka niewyraźnych paragonów. Nie wysiliła się, by je podnieść.
Między jakimiś opakowanymi w papier przedmiotami dostrzegła inny, skórzany woreczek. Wygrzebała go z dna torby. Był duży i znacznie cięższy od tego z wawrzynem. Jego zawartość zabrzęczała.
– Kto w tych czasach nosi trzos? – nie ukryła rozbawienia i sama była o to na siebie zirytowana. Miała przecież być na niego zła.
– Kto w tych czasach używa słowa trzos? – odpowiedział i przez chwilę Arisu wydawało się, że też jest rozbawiony.
Rozsupłała woreczek i wysypała jego zawartość na kanapę, marszcząc nos na wydawany przez zderzające się monety dźwięk.
Dłonią rozgarnęła je na boki, dodatkowo się krzywiąc. Może było to dziwne – Shayel zawsze patrzył na nią, jakby było to dziwne – ale nienawidziła dotykać monet. Czuła, jak bardzo są brudne i jak nieprzyjemne są w dotyku.
Nie pozwoliłaby sobie na taką reakcję gdziekolwiek poza tym mieszkaniem.
Od razu rozpoznała kilka rubli, pojedyncze euro z kilku państw. Odsunęła na bok brytyjskie funty i pensy, próbując sobie na szybko przypomnieć ich aktualny kurs.
– Po co ty to wszystko trzymasz?
Musiała chwilę się zastanowić, zanim rozpoznała leje. Nie pamiętała, by kiedykolwiek odwiedzili Rumunię i znowu poczuła złość.
– Tak jakoś wyszło. – Zirytowała się jeszcze bardziej, słysząc tak obojętną odpowiedź. – Zawsze o tym zapominam, a jechanie tylko po wymianę to więcej roboty niż korzyści.
Niechętnie, ale musiała przyznać mu rację.
– Byłeś w Japonii? – Chwyciła między palce kilka charakterystycznych monet.
– Niestety. Matka ojca mnie zaprosiła.
Wydawało jej się, że nigdy nie nazwał jej po prostu babcią. Sama też nigdy tego nie zrobiła.
– I niby od kiedy się do ciebie odzywa?
Znowu przez chwilę jej nie odpowiadał.
– Zrobiła to tylko raz. Zmieniłem dla niej plan podróży, a ostatecznie i tak odwołała spotkanie w ostatniej chwili – wyjaśnił w końcu. Usłyszała, jak odkłada nożyczki do umywalki, ale nie spojrzała w jego stronę. – Wysłała kogoś w swoim imieniu.
Arisu nie była zdziwiona. Już bardziej zastanawiało ją, czemu Shayel w ogóle zgodził się na to spotkanie. Nigdy nie mieli dobrych relacji z rodzicami ojca. Zresztą, Shayel nie miał nawet dobrej relacji z własną matką i jej rodzicami. Podejrzewała, że to jednak z ich dwójką jest coś nie tak.
Ewentualnie z ich ojcem. Wtedy mieli to po nim.
– Czemu w ogóle przyjechałeś? – zadała w końcu jedno z najważniejszych pytań, którego zadanie przeciągała od początku spotkania. Odłożyła jeny na kanapę, próbując rozpoznać pozostałe z porozrzucanych monet. Czuła, że powinno jej to przychodzić z dużo mniejszym wysiłkiem.
– Bo dawno mnie tu nie było.
Spojrzała krytycznie w stronę łazienki, ale teraz stał schowany głębiej i widziała tylko jego cień.
– To nie w twoim stylu.
– Wiem.
Zapanowała trochę zbyt długa chwila pełnej wyczekiwania ciszy, zanim odezwał się znowu. Arisu zdążyła rozpoznać kolejne monety: po kilka sztuk korony czeskiej i polskich złotówek.
– Znajomy archiwista ma mi podobno coś ciekawego do pokazania.
Wiedziała, że musiał mieć jakiś prawdziwy powód. Przyjrzała się bliżej kilku pozostałym monetom, których dalej nie potrafiła rozpoznać i stwierdziła, że jednak się poddaje. Oparła się wygodniej o kanapę, sięgnęła po ten mniej zniszczony dziennik i przekartkowała go powoli. Shayel dalej miał tak samo paskudny charakter pisma. Odłożyła dziennik z powrotem, zaciskając zęby.
Miała jeszcze jedno pytanie, które musiała mu zadać.
– Na jak długo zostajesz? – zapytała, z powrotem sięgając po woreczek i powoli sortując wszystkie monety przed wrzuceniem ich do środka. Kiedy Shayel nie odpowiadał jej dłużej, niż zazwyczaj, podniosła wzrok i zmarszczyła brwi.
Stał oparty o framugę, z włosami krótszymi o dobre dwa lata zapuszczania. Patrzył prosto na nią i wyglądał, jakby walczył sam ze sobą. W końcu podszedł bliżej, w nerwowym, obronnym geście krzyżując ręce na torsie. Arisu sama nagle się zestresowała.
– O co ci znowu cho—
– Myślałem, czy nie zostać na stałe.
Jedna z monet wyślizgnęła jej się z rąk.


────
[1700 słów: Arisu otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia +13 za event]

Od Arnar — „Moneta” [Smellstober]

– ARNAR, NIGDY WIĘCEJ NIGDZIE Z TOBĄ NIE IDĘ!
– NIE! SŁYSZĘ!! CIĘ!!! – wrzeszczy tak głośno, ile tylko ma sił w płucach, bo rzeczywiście — plusk szybkich kroków i rzucane pod nosem przekleństwa zagłuszają cokolwiek próbuje przekazać mu Lucien.
Chłopak nie odpowiada… albo i odpowiada, ale zbyt cicho, a jego głos ginie w otaczającym ich hałasie. Każdy dźwięk ledwo przedziera się przez zasłonę gęstego deszczu i spadającego z nieba gradu. Kostki lodu łomoczą o uliczny bruk, skóra staje się czerwona od bolesnych spotkań z twardymi grudkami; palce wyślizgują się z kruchego uścisku, woda z kałuż rozbryzguje dookoła. Arnar nic nie widzi i równie dobrze mogłoby właśnie wbiegać pod nadjeżdżający z naprzeciwka samochód — zlepione w grube kosmyki włosy i spływająca do oczu woda zakrywają jego pole widzenia, sprawiają, że świat składa się wyłącznie z niewyraźnych kształtów. Ociera twarz wolną dłonią i bardzo chciałoby, żeby to pomogło, ale życie dzisiaj go nie lubi. Na moment gubi krok i ciągnie za sobą Luciena, który desperacko próbuje utrzymać ich w pionie. Prawie wyrywa Arnar ramię z barku, chcąc powstrzymać go przed głupim pomysłem nurkowania w kałuży i jakimś cudem udaje mu się go uratować. Oboje odzyskują równowagę i przez moment stoją zadyszani, niestety skazani na jeszcze dłuższe znoszenie uderzeń bezlitosnego deszczu, zanim ich kroki znowu rozchlapią wodę.
Burza, jeśli jeszcze tego nie zrobiła, rozpętuje się na dobre. Szarość opanowuje opustoszałe ulice, woda płynie strumieniami po chodnikach i jezdni. Czasem gęsty deszcz rozedrą ostre światła przejeżdżającego samochodu, którego wycieraczki pracują za dwoje, aby kierowca mógł odróżnić przydrożny krzak od człowieka.
Całkowicie przemoczeni Lucien i Arnar skrywają się pod malutkim daszkiem nad wejściem do jakiegoś bloku, który ani nie zapewni im ochrony przed ukośnie padającym gradem, ani nie jest daszkiem nad wejściem do ich bloku, który powinien znajdować się gdzieś w niedalekiej okolicy. Arnar nie orientuje się, gdzie dokładnie się znajdują, bo biegli… w którąś z dostępnych stron i ono ma ogromną nadzieję, że zmierzali w tą poprawną. Ciągnąc za sobą Luciena, próbowało w pamięci odtworzyć mapę Nowego Jorku, która z jakiegoś powodu skryła się za gęstymi chmurami i okradła go z umiejętności orientacji w terenie.
Opierają się o drzwi, dyszą ciężko. Ubrania przykleiły się do ich ciał, a cienkie, jesienne kurtki okazały się nie najlepszą ochroną przed nawałnicą. Trzęsące się, zaczerwienione od zimna dłonie ścierają z twarzy krople, policzki rumienią się z wysiłku. Arnar naciska pierwszy z guzików domofonu i czeka z uchem przy głośniku, bo nie słyszy wiele przez huk deszczu. Chyba ktoś odbiera, a przynajmniej tak brzmią dla Hermesiątka ciche trzaski, które słyszy, więc półboże wrzeszczy z całych sił, żeby wpuszczono ich do środka, bardzo proszą, bo właśnie ich podtapia. Lucien ciągnie za klamkę, Arnar wykrzykuje podziękowania i oboje wpadają do klatki schodowej. Drzwi zatrzaskują się z hukiem, żeby odgrodzić ich od szalejącego na zewnątrz armagedonu.
– Zaraz będzie jakieś tornado, cholera jasna – mamrocze Lucien, który dla wygody (albo by jego nogi odpoczęły) siada na pierwszym stopniu schodów. Wokół niego zaczyna tworzyć się płytka kałuża, podobna do tej u stóp Arnar. – Co ci w ogóle strzeliło do głowy?
– Miałom ochotę na chipsy. – Zrezygnowane i smutne patrzy na równie sponiewieraną jak oni paczkę chipsów, które przestały wydawać się takie smaczne.
– Przecież widziałoś, że zbierają się chmury.
– Ty też widziałeś! – natychmiastowo odpyskowuje, mimo że wie, po czyjej stronie jest wina. Kto uparł się i postanowił wyciągnąć swojego chłopaka z mieszkania, choć na zewnątrz już zaczynało kropić.
Skulony Lucien chowa twarz w dłoniach i Arnar nie ma pojęcia, czy on trzęsie się z zimna, czy po prostu płacze. Siada obok niego i obejmuje go ramieniem, przytulając drobnego chłopaka do siebie. Przez chwilę Lucien nie reaguje, dopóki krople nie spadają z włosów Arnar na jego głowę. Wtedy, dla odmiany, unosi smutne, a nie wściekłe, spojrzenie na partnera i próbuje zaczesać jego włosy do tyłu.
– One się nadają tylko do wyżymania – stwierdza żałosnym tonem, a Arnar prycha śmiechem. Lucien uśmiecha się, trochę wymuszenie, ale się uśmiecha. – Trzeba by cię było przeciągnąć przez taką… takie dwa wałki jak w Spongebobie…
– Nigdy nie oglądałom Spongeboba.
– Nie??? – Lucien odsuwa się, Arnar z uśmiechem obserwuje, jak wraca mu energia. – Straciłoś dzieciństwo.
Ono wzrusza ramionami, na nowo przysuwa się do Luciena. Tym razem chłopak odwzajemnia uścisk, jego mokre włosy łaskoczą Arnar w szyję i chciałoby stwierdzić, że moczą mu koszulę, ale chyba nie może być jeszcze bardziej mokra. Hermesiątko próbuje pocieszająco pomasować ramię Luciena, ale jego kurtka okazuje się tak zimna, mokra i nieprzyjemna w dotyku, że Arnar szybko porzuca ten pomysł i opiera łokieć na plecach chłopaka, a jego dłoń luźno zwisa nad podłogą.
Na klatce schodowej nie słychać huku deszczu tak wyraźnie, jak na zewnątrz. Dźwięk staje się dziwnie odległy, jak gdyby wcale nie rozgrywał się tuż za drzwiami, albo jakby oni nie byli zamknięci w obcym bloku i nie siedzieli na brudnych schodach, tylko spędzali ten smutny, jesienny wieczór przy dobrym horrorze na swojej kanapie, ze stopami zanurzonymi w miękkim, niebieskim dywanie.
– Wiesz, czuję się, jakby na zewnątrz panowała jakaś apokalipsa zombie – zaczyna Lucien, podniósłszy głowę, żeby spojrzeć na Arnar. – A my chowamy się w jakiejś zniszczonej dziurze przed zjedzeniem.
– Zombie mogłyby wyjść z piwnicy.
– Przestań. Teraz się boję.
Przez chwilę siedzą w ciszy, Lucien nerwowo zerka w ziejące ciemnością zejście do piwnic, szukając jakiegokolwiek podejrzanego ruchu i oczekując na rychłą śmierć.
– Może już pójdziemy? – niepewnie pyta chłopak i nawet podnosi się ze schodów, żeby wyjrzeć przez szybę w drzwiach. – Chyba już mniej pada. Chyba. Może. Stąd już dobiegniemy, prawda?
– Mogę cię nieść i będzie szybciej.
– Chcesz biec ze mną na rękach w deszczu i gradzie? – Lucien staje na palcach, żeby lepiej widzieć ulicę. – Nie, gradu już chyba nie ma. Tylko deszcz.
– Chcę być w domu, przebrać się, wejść pod koc i iść spać. I zjeść chipsy.
– To dawaj.
Sprint przez kałuże ze swoim chłopakiem skulonym w jego ramionach nie pojawił się nawet w najdziwniejszych snach Hermesiątka. Zimne dłonie Luciena ściskają szyję Arnar, a twarz chowa w jego koszuli, żeby uchronić się przed padającym do oczu deszczem. Nie daje to wiele, może tylko więcej poczucia bezpieczeństwa. Jednak brak przymusu skupiania się na tym, żeby prosto stawiać kroki i nadążać za partnerem, pozwala mu na rozmyślanie nad tym, że co, gdyby Arnar się przewróciło, przygniotłoby go i razem wtoczyliby się na jezdnię…
Zaciska palce jeszcze mocniej, na moment odrywa głowę od piersi Arnar, żeby rozejrzeć się dookoła i ocenić, czy są już blisko domu. Dla jego oczu otoczenie zlewa się w wirujące plamy, jakie widzi się podczas jazdy na karuzeli. Dopiero gdy Arnar zaczyna zwalniać, Lucien dostrzega dobrze znane krzywe płyty chodnikowe, amatorskie graffiti na przystanku autobusowym i brązowe drzwi, przed którymi Arnar stawia go na ziemi. Stojąc pod daszkiem, opiera dłonie na kolanach, bo nawet niesamowite dziecko Hermesa zmęczyło się tak szalonym biegiem.
Marszczy brwi, gdy tak stoi i obserwuje wciąż powiększające się na chodniku kałuże. W jednej z nich dostrzega niewielki krążek i zaraz odpalają się w nim zmysły Hermesiaka, który pieniądze rozpozna w każdej formie i zakopane w najmniejszej szczelinie. Nie zważając na zimną i brudną wodę, zanurza dłoń w kałuży, żeby wyłowić stamtąd pięciocentówkę. Już starą i widocznie pałętającą się po najdziwniejszych miejscach, w jakie może zabłądzić moneta, ale wciąż bardzo ładną i do tego funkcjonalną, co, jak wiadomo, określa wartość pieniądza.
– No, wchodź. – Arnar unosi głowę, żeby zobaczyć Luciena trzymającego otwarte na oścież drzwi (i wyglądającego, jakby trzymał je w ten sposób już parę minut).
– Masz. – Podaje mu monetę. – Na szczęście.
– Nie, ty ją sobie weź. Ten, który ją znajdzie będzie miał szczęście, czy coś takiego.
– Na pewno nie chcesz? Taka fajna. Z… 2004 roku. – Podczas analizy monety, potyka się o stopnie i prawie ją wypuszcza, na rzecz złapania się poręczy. Lucien patrzy na niego jak na godne pożałowania dziecko, które przewraca się na prostej drodze, ale nie komentuje. – Szkoda, że to nie peso – dodaje, gdy wreszcie udaje mu się stanąć prosto.
– Peso? – Skonsternowany Lucien marszczy brwi, a Arnar robi się przykro, że nie złapał nawiązania. – Nie, ale serio, zrób sobie z niej jakieś trofeum, pasowałoby do ciebie.
– To będę ją nosiło w portfelu i za każdym razem, gdy na nią spojrzę, będę o tobie myśleć.
Na to Lucien już nie odpowiada, zajęty walką z chęcią natychmiastowego rzucenia się na kanapę i zaśnięcia. Gdy Arnar zamyka za nimi drzwi mieszkania, Lucien zdążył już zrzucić z siebie buty bez rozwiązywania ich i zniknąć w sypialni. Arnar rzuca pięciocentówkę na półkę i udaje mu się ubrać suchą koszulę akurat na czas, by Lucien wcisnął mu w dłonie suszarkę i kazał wysuszyć sobie włosy, bo jeszcze się przeziębi i na pewno go zawiało, i będą musieli iść z tym do lekarza, bo doigra się zapalenia płuc.
– A ty? – Przeczesuje jego szare kosmyki, z których końcówek wciąż kapie woda.
– Przecież nie mamy drugiej susza—
Arnar wieje mu ciepłym powietrzem prosto w twarz.

Szybko odkrywa, że nie rozumie fenomenu Spongeboba. Bardzo by chciało rozumieć, patrząc na Luciena, który jest zafascynowany bajką niemal tak, jak zafascynowane są nią dzieci, do których jest kierowana. Wczuwa się w obrazy migające na małym ekranie ich klockowatego telewizora, głośno śpiewa piosenkę z intra i ściska dłoń Arnar na każdym ważniejszym momencie. Ono za to próbuje zrozumieć, o co w ogóle chodzi i przyznaje, że żarty są świetne, ale nie potrafi odnaleźć się w fabule. Lucien zaczyna go wyzywać od głupich (pieszczotliwie), gdy po raz setny pyta, co tu się w ogóle dzieje.
– Ty kiedykolwiek oglądałoś bajki? – pyta sceptycznie, bo nietrudno dostrzec, że Arnar ma takie trudności w dostrzeżeniu sensu bajki, jakie miałby przeciętny pies posadzony przed telewizorem.
– Miałom „Dobranocny Ogród” na kasetach. – Przypomina sobie z trudem, marszcząc brwi i szukając odpowiedzi na suficie. – I coś o numerkach. Tak fajnie skakały.
– Coś o numerkach??
– Nie wiem! Wolałom bić się z pokrzywami i grać w gałę.
Lucien chyba traci wszelką nadzieję na zmianę zdania Arnar na temat Spongeboba, ale wciąż uczynnie przypomina mu, kto jak ma na imię i gdzie oni się w ogóle znajdują. Ostatecznie ich seans kończy się niesamowicie szybko, bo Arnar okazuje się kompletnie nieporadne w sztuce wymieniania płytek w odtwarzaczu DVD, a Lucienowi tak bardzo nie chce się podnosić z kanapy, że macha na to ręką i wyłącza telewizor.
– Ale mi się podobało – podsumowuje Arnar, z powrotem siadając na kanapie. – Lubię tę rozgwiazdę. Patryka?
– Widzę w nim ciebie – oznajmia Lucien po chwili zastanowienia. Mierzy Arnar wzrokiem tak, jakby miało różową skórę i zielono-fioletowe kąpielówki (ten strój by do niego pasował niezależnie od powiązań z Patrykiem, wystarczyłoby dorzucić rozpiętą hawajską koszulkę i z tej mieszanki można łatwo otrzymać Arnar na urlopie™).
– Mnie? – Patrzy na niego niemal z wyrzutem, zranione do żywego. – Jestem sprytniejsze i zabawniejsze, i w ogóle bez porównania lepsze.
– Tak, skarbie, nie ma porównania. – Nawet Arnar słyszy w głosie Luciena sarkazm.
– Ale. Patryk ciągle pyta Spongeboba, co robić dalej. A ja zawsze mam plan, co nie?
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– I tak byłom lepszym grupowym od ciebie – stwierdza Arnar z wyższością niegodną kogoś, komu jego podopieczni ukradli nienależącą do niego bieliznę. Wygraną w całkowicie legalnie przeprowadzonym bingo (może gdyby była to jakaś poważniejsza gra, to nie byłoby mu aż tak wstyd).
Lucien mówi, że w końcu się doigrało i nie będzie dzisiaj spało z nim w jednym łóżku. Z tymi słowami zamyka się w sypialni i nie odpowiada nawet na mizerne próby coverowania „Ulepimy dziś bałwana”.

O istnieniu pozostawionej na półce monety Arnar przypomina sobie po paru dniach i w jego głowie na nowo pojawia się pomysł, który kiełkował już wtedy, gdy razem z Lucienem jedli chipsy, siedzieli pod kocem i oglądali emocjonujące odcinki Spongeboba. Tamta abstrakcyjna idea powoli przekształca się w coś bardziej konkretnego, coś, co Arnar może będzie w stanie zrobić po znalezieniu jakichś dziwnych poradników i zapytaniu znajomych, co mają na myśli, mówiąc o wszechwiedzy tak zwanych „filmików na Youtubie” oraz „Chatu GPT”.
Uśmiecha się do siebie, wyobrażając sobie minę Luciena, gdy go tak zaskoczy. Dodaje do tego reakcję Dahlii, gdy się o wszystkim dowie… Nie, ona dowie się o wszystkim bardzo, bardzo szybko, bo Arnar zaraz zasiądzie do napisania do niej krótkiego, ale wypełnionego ekscytacją listu, w którym bardzo dokładnie opisze budzącą się w jego głowie koncepcję. Odpowiedź dostanie pewnie za jakieś dwa tygodnie, żeby dowiedzieć się, że jest skończonym idiotą i powinien zastanowić się nad tym, co wyczynia i jak brzmią jego chore pomysły, zanim je wykona. Ale wtedy będzie już za późno.
Stół w kuchni staje się jego przestrzenią roboczą. Zebrało na nim wszystko, czego potrzebuje, zamknęło drzwi i powiedziało Lucienowi, że ni cholera ma tu nie wchodzić. Działa całkiem nieźle, oprócz paru pytań (na które nie otrzymał odpowiedzi) i ciągłego wołania, żeby w takim razie przyniosło mu herbatę albo zrobiło tosty.
Chwyta lutownicę, której nie potrafi używać. Jego ziomek z pracy wszystko mu wytłumaczył, nawet pokazał mu jej działanie na jakichś losowych kawałkach metalu, ale to nic w porównaniu z rzeczywistym używaniem maszyny. Próbuje porównać to do pistoletu z klejem, którym posługiwało się parę razy w życiu do tak niepotrzebnych projektów, jak pysk wilka zrobiony z plastikowego kubeczka. To zbyt ambitne przebranie na Halloween skończyło w śmietniku jeszcze w sierpniu.
Wysuwa koniuszek języka z ust, skupiając się na w miarę stabinym trzymaniu obrączki, z której ma zamiar stworzyć sygnet. Współpracowniczka bardzo chętnie podzieliła się z nim wieloma wskazówkami na temat wyboru jubilera i, co najważniejsze, rozmiaru pierścionka, bo chyba nie chce, żeby jego prezent ciągle spadał komuś z palca, prawda? Po pracy wyciągnęła go na krótki spacer, podczas którego obejrzeli chyba setkę pierścionków (Arnar najchętniej wzięłoby pierwszy i miało to za sobą, ale ona koniecznie chciała przejrzeć każdą dostępną opcję), aż ostatecznie razem wybrali coś, co nie było zwyczajną, nudną obrączką, ale też nie było wspaniałym pierścieniem z diamentami, godnym najbogatszej arystokracji.
Korzystało z pomocy tylu ludzi (dwójki) i było im naprawdę wdzięczne za wkład w jego pracę. Powinno gdzieś umieścić jakieś napisy z podziękowaniami, ale podstawa sygnetu, którą próbowało połączyć z monetą, jest zdecydowanie zbyt mała, żeby napisać na niej coś więcej niż jego własne imię. Może gdyby bardzo się postarało, mogłoby dopisać tam: „Lucien”, ale to byłoby bardzo… cliché, jeśli może to powiedzieć. Nic oryginalnego. Mogłoby za to wygrawerować napis: „wilcze gacie”, ale wtedy wszystko straciłoby jakąkolwiek powagę, o ile wcześniej ją miało.
Zdało sobie sprawę, że rozmyślając nad napisem, straciło cenny czas i nie zrobiło absolutnie nic oprócz dojścia do konkluzji, że i tak nie potrafi grawerować ani nie posiada jakiegoś kieszonkowego lasera, dzięki któremu mogłoby pięknie wyryć litery w metalu. Ewentualnie: nie pięknie, ale przynajmniej by mogło (co jest znacznie bardziej możliwe z jego umiejętnościami manualnymi).
Dlatego dzieło jego życia (lubi nazywać rzeczy wzniośle, wtedy rzeczywiście wydaje się, że robi coś specjalnego) powstaje w kuchennym zaciszu, które okazuje się niekoniecznie takim „zaciszem”, za jakie je miało. Głośny gwizd czajnika sprawia, że Arnar wzdryga się gwałtownie, a lutownica prawie wypada mu z rąk, podobnie jak niedokończony sygnet. Hermesiątko ociera dłonie o spodnie, zalewa wrzątkiem herbatę dla Luciena i prawie zapomina, że jeszcze musi mu ją zanieść, bo przecież on tu nie wejdzie. Miło z jego strony, że w ogóle przestrzega świeżo stworzonych przez Arnar zasad (oraz że godzi się na kolejne tajemnice).
– Ostatnio ciągle pijesz melisę – zauważa, podając mu jego ulubiony kubek z pomidorami.
– Równie dobrze mogłobyś przynosić mi wodę, ale jakoś z melisą mi lepiej wychodzi. – Lucien wzrusza ramionami, jego palce owijają się wokół gorącej porcelany.
– Że co ci lepiej wychodzi?
– Ja też mogę mieć swoje sekrety – mówi i uśmiecha się, widocznie zadowolony z siebie.
Naburmuszone Arnar wraca do kuchni i nagle jego projekt nie wydaje się taki wspaniały.

– Patrz. – Dumne pokazuje swoje dzieło Neo, którego chyba interesuje tylko odebranie swojej lutownicy i sprawdzenie, czy to idiotcze przypadkiem jej nie zepsuło. Zafascynowany dziwnym zjawiskiem otrzymania narzędzia w perfekcyjnym stanie, obraca je w dłoniach, szukając jakiejkolwiek skazy.
– Czy ty… – Wzdycha teatralnie, ledwo rzuciwszy okiem na trzymany przez Arnar przedmiot. Dopiero gdy wreszcie daje za wygraną, stwierdza, że jego współpracownicze rzeczywiście niczego nie zepsuło i przestaje przyglądać się lutownicy, bierze do rąk w pełni customowy sygnet i przygląda mu się z bliska. – Nawet wygląda, jakby nie miał się zaraz rozpaść.
– Dzięki. – Uśmiecha się szeroko i dodaje: – Naprawdę się starałom.
– Będziesz to teraz nosić? – Neo patrzy na Arnar spod uniesionych brwi, które tworzą poprzeczne zmarszczki na jego czole. Ono trochę nie wie, jak odczytać tę ekspresję — czy on się dziwi, czy raczej nie chce dopuścić do siebie absurdu, jakim jest Arnar noszące sygnety. Albo nie chce dopuścić do siebie absurdu, którym jest noszenie sygnetu z pięciocentówki przez kogokolwiek, kto może pochwalić się posiadaniem choćby grama zdrowego rozsądku (Arnar znajduje się poza tą kategorią).
– Nie, ja nie – odpowiada bez podawania jakichkolwiek konkretów, choć tak naprawdę chciałoby, żeby Neo zapytał, kto w takim razie będzie szczęśliwym właścicielem pierścionka. Wpatruje się w niego wyczekująco, ale on najwyraźniej się tego nie domyśla.
Arnar i tak mu mówi, tylko trochę później (po pięciu minutach), a wtedy skonsternowany Neo pyta: „Ty masz chłopaka?”, jakby przez cały czas brał Luciena za jakiegoś losowego typa, z którym Arnar po prostu mieszka. Wręcz nie dowierza, że ktokolwiek mógłby chcieć znosić go tak długo (w końcu to już ponad dwa lata, jeśli Arnar dobrze liczy, ale u niego nigdy nie można być pewnym), a Neo nie potrafi znieść kilku przerw w pracy, podczas których czasem zdarza im się porozmawiać (na pewno koloryzuje, bo jeśli to byłoby prawdą, to nie pożyczyłby mu lutownicy).
– Ale ty myślisz, że on naprawdę będzie to nosił?
– Będzie! To przecież prezent ode mnie!
– Wiesz, po prostu… martwię się, czy na pewno pasuje do jego… stylu?? – dopytuje Neo. Arnar wpatruje się w sygnet i im dłużej to robi, tym dostrzega w nim więcej drobnych niedoskonałości, powstałych na skutek amatorskiego używania lutownicy. Próbuje odgonić myśli, że jeszcze wczoraj wieczorem pierścionek wydawał się jakiś ładniejszy.
– No… nie będzie się z niczym gryzł przecież… Nie jest jakiś… różowy…
– Nie chodzi… Nie, wiesz co, po prostu mu go daj. – Neo klepie współpracownicze po ramieniu. – Nie myśl o tym za dużo – dodaje, prawie tak, jakby posądzał Arnar o myślenie.

Do wyjątkowej chwili wręczenia prezentu Arnar przygotowuje się aż za długo i wcale nie jest to wywołane niespodziewanie zaszczepionymi w nim wątpliwościami, czy aby na pewno powinno natychmiast wykonywać wszystkie głupie pomysły, jakie tylko wpadną mu do głowy (Dahlia byłaby dumna z tej refleksji). Myśli o tym tylko przez krótką chwilę, parę sekund przyspieszonego bicia serca, które zbywa jednym stwierdzeniem — zna Luciena. Nie może powiedzieć, że tylko mu się wydaje, ono jest tego całkowicie pewne i jest gotowe powiedzieć to każdemu, kto w to zwątpi (albo i nie, bo jeśli ktoś już zwątpi, to Arnar po prostu go okradnie, zmusi do gry w karty, w której z nim wygra i na sam koniec dopiecze mu idiotycznym psikusem rodem z najgorszych fanfików o boysbandach i mafiach). W ciągu tych lat (dwóch i pół, żeby być bardziej szczegółowym), przeżyli ze sobą więcej, niż niejedna para z długoletnim stażem narzeczeństwa albo nawet małżeństwa. Kto niby totalnym przypadkiem znajduje się w podejrzanej cukierni z pączkami zawierającymi gorgonią krew? No, właśnie.
Arnar zastanawia się, czy nie zaplanować czegoś szczególnego, czy może powinno dorzucić sobie na barki jeszcze więcej trudności niezwiązanych ze smrodem lutowania pierścionka w niewywietrzonej kuchni (przez ten zapach Lucien stał się trochę podejrzliwy) i zrobić coś naprawdę wspaniałego. Chciałoby to zorganizować w jakiś dzień, w którym będą puszczać fajerwerki, bo przecież… W jego głowie to ma jakiś sens. Wystarczy popatrzeć na wszystkie momenty, które w pewien sposób stały się dla nich… Arnar powiedziałoby nawet, że ważne albo lepiej, że istotne! Ten dzień, gdy Lucien zabrał go ze sobą na zakupy do Nowego Jorku. Zeszłoroczny Sylwester, gdy Arnar zabrało go ze sobą na dach domku jedenastego. Same wspaniałe wspomnienia z zabieraniem kogoś gdzieś, robieniu dziwnych rzeczy i ucieczce na sam koniec — wspaniałe, trzeba powtórzyć. Nie ma to jak stare, dobre metody, niemal jak sposoby na randkowanie ich dziadków i babć. Równie skuteczne, jak brzmią.
Długo rozgląda się za jakimiś plakatami, ale ile razy do roku można puszczać fajerwerki? Jego rozumowanie jest proste — skoro nie może znaleźć żadnego pokazu, to znajdzie coś innego, co też zawiera fajne światła i może mniej huków, przez które nie można nikogo usłyszeć i do uszu dociera tylko dźwięk chrzęszczących między zębami serowych chrupek.
Brooklyński Ogród Botaniczny. Brzmi tragicznie, ale ono stwierdza, że to miejsce jest bardziej niż idealne. Neo litościwie pokazał mu zdjęcia ogrodu na swoim telefonie: jest pięknie oświetlony, gdy zapada zmrok, wszędzie błyszczą się kolorowe światła, girlandy lampek rozwieszone są nad ludźmi spacerującymi przez świetlne tunele. Arnar powtarza sobie, że to prawie jak fajerwerki, że to też są jakieś błyszczące światełka prawie na niebie (ledwo nad głowami przechodniów).
Podekscytowane nie pyta partnera, czy tam z nim pójdzie. Po prostu w jeden z wieczorów, gdy na zewnątrz zaczyna się robić ciemno i zimno, a Lucien zdążył już wypić parę kieliszków swojego wina, Arnar chwyta go za dłonie i siłą podnosi z kanapy.
– ŁOOoA – Lucien opiera się o klatkę piersiową Arnar, żeby jakoś zachować równowagę. – Co ty wyprawiasz?
– Idziemy na spracer! – informuje go radośnie, skacząc w miejscu.
– Spacer?
– Tak!!!
Lucien postanawia nie protestować. Szybko dopija ostatnie krople ze swojego kieliszka i pozwala poprowadzić się do wyjścia, a potem — tylko Arnar wie, gdzie.

– Ale jak to wstęp jest płatny?
– Proszę pana, to Brooklyński Ogród Botaniczny, biletu można kupić na miejscu lub na naszej stronie internetowej…
Arnar gorączkowo próbuje dojść do porozumienia z gościem z obsługi, żeby dowiedzieć się, czy obowiązywałaby go jakaś zniżka studencka, bo dwadzieścia dziewięć dolarów za osobę to stanowczo za dużo, żeby zobaczyć jakieś tam światełka i rośliny. W tym czasie Lucien opiera się o płotek, żeby nie przewrócić się ze śmiechu, od którego już boli go brzuch.
– Zmiana planów – mówi nachmurzone Arnar. Z ponurą miną i rękoma wbitymi w kieszenie stoi przed Lucienem jak biedna, opuszczona przez wszystkich sierota, która nie wie, co ze sobą zrobić.
– Zmiana na co?
– Nie wiem, bo nie mam innego planu.
– No weź – Lucien wsuwa swoją dłoń do kieszeni Arnar, żeby złapać go za rękę. Hermesiątko w lekkiej panice próbuje przypomnieć sobie, po której stronie kurtki trzyma pierścionek i oddycha z ulgą, bo Lucien nie ma szans się na niego natknąć. – Ty nie masz planu?
– No. No nie mam.
– Ja też nie mam – przyznaje Lucien i opiera głowę o ramię partnera, chichocząc cicho.
Stoją przed pięknie rozświetlonym ogrodem botanicznym, a Arnar narzeka w myślach, że akurat dzisiaj nie wzięło portfela z domu. I tak nie zapłaciłoby tu peso, więc to wciąż byłby zbędny wysiłek.
– To jednak jesteś jak Patryk? – Lucien daje Arnar lekkiego kuksańca w ramię i ono całkiem to docenia, bo dostrzega w tym urocze próby pocieszenia go. Nawet zdobywa się (pomimo naprawdę KOSZMARNEGO nastroju) na powrót do ich dawnej kłótni.
– Absolutnie nie jestem jak Patryk.
– Chyba jednak jesteś.
– Nie. I nie możesz się o to ze mną kłócić, bo to ja jestem sobą i ja wiem najlepiej takie rzeczy.
– A mogę przynajmniej być twoim Spongebobem? Nawet jeśli nie jesteś Patrykiem? – pyta Lucien i patrzy na Arnar z taką nadzieję, że ono nie jest w stanie mu odmówić. Po otrzymaniu zgody Lucien uśmiecha się promiennie i oznajmia: – To jednak mam plan. Wracamy do domu.
– Nie.
– Arnar, ale zaczyna kropić…
– Nie.
Arnar widzi kątem oka, jak Lucien przestępuje z nogi na nogę i rozgląda się dookoła. Krople naprawdę zaczynają coraz gęściej uderzać o chodnik, ludzie nakrywają głowy kapturami, rozkładają parasole i przyspieszają kroku, żeby wrócić do domu przed rozpętaniem się ulewy.
– A jeśli kupię ci lampki? – Lucien wyciąga asa z rękawa (albo po prostu chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką potrafi odnaleźć w tej sytuacji).
– KUPISZ??
– Takie ledowe… gdzieś tu musi być jakiś sklep. – Lucien ciągnie go za sobą, wyraźnie zadowolony, że odgadł bardzo nieskryte pragnienie swojej osoby partnerskiej. Czasem Arnar było tajemnicą też dla niego, ale te dziecinne zachcianki zna już niemal na pamięć, więc w sklepie specjalnie dorzuca serowe chrupki i duszkowe żelki do koszyka, zachowując się wielce nonszalancko i tak, jakby on też zarabiał na ich małą rodzinę.

Może nie wyglądają jak rozwieszone nad ich głowami gwiazdy. Może nie migoczą przyjemnym, miękkim światłem, ale za to nieźle rozjaśniają mrok, gdy półbogowie gaszą lampy w salonie i zaciągają zasłony, żeby powstrzymać wpadające przez szyby światło latarni i by przy okazji przygłuszyć stukot deszczu. Najtańsze ledy z Walmartu zdają się zadowalać niskie standardy Arnar, które miało więcej zabawy w wymyślaniu jak i gdzie je powiesić, niż miałoby podczas spaceru w ogrodzie botanicznym. Podczas gdy ono szamocze się z kablami i przewracającymi się przedmiotami na półkach, Lucien włącza radio (które wciąż traktuje jako swój najlepszy i najrozsądniejszy nabytek). Wsłuchuje się w trzeszczące przez zakłócenia takty, pomiędzy które wkradają się skrawki monologu Arnar (wypowiada wszystkie myśli na głos, jakby prowadziło ze sobą bardzo skomplikowany dialog, a nie musiało rozwiesić głupie lampki).
– I co myślisz? – pyta, oczarowane efektem swojej ciężkiej pracy.
Lucien unosi głowę z poduszek, przygląda się rozświetlającemu półki wężowi światła, który kończy się akurat przed miejscem zajętym przez doniczkę z dahliowym kaktusem. Z uznaniem kiwa głową i stwierdza, że, jak na jego gust, jest prześlicznie.
– To teraz zamknij oczy – nakazuje mu Arnar.
Chłopak patrzy na niego, niekoniecznie przekonany, czy chce to robić i czy opłaca mu się wierzyć, że nie stanie się nic złego i nie zostanie z nieznanego nikomu powodu wyniesiony w jakieś dziwne miejsce i wrzucony do wody (sam nie wie, czemu właśnie to przychodzi mu do głowy). Ostatecznie wzdycha i postanawia zaufać Hermesiątku, nie pierwszy i nie ostatni raz.
Arnar niemal piszczy z radości, gdy Lucien zamyka oczy.
Klęka na dywanie niezwykle dumne z siebie, z tych wszystkich przygotowań, z każdego drobnego kroku i każdej minuty, w której udało mu się niczego nie zdradzić. Pędem się podnosi, bo przypomina sobie, że zapomniało wyjąć pierścionek z kurtki, po czym znowu klęka, równie uroczyście i równie dumnie, choć Lucien nie jest w stanie tego zobaczyć.
W tle cicho gra Nickelback, nostalgiczna melodia „Photograph” wypływa z głośników starego radia.
– Możesz otworzyć – mówi roześmiane, nie potrafiąc brzmieć jak normalny, niczym nieprzejęty i niepodekscytowany człowiek.
Lucien chyba po raz pierwszy w życiu patrzy na Arnar z góry.
– Co ty…
– Wyjdziesz za mnie?
Wyciąga do niego sygnet stworzony ze znalezionej w kałuży pięciocentówki i obrączki z wygrawerowanymi liśćmi (Arnar od momentu kupna wmawia sobie, że są to winorośle). Lucien wpatruje się w pierścionek z czystym szokiem wymalowanym na twarzy i, choć jego mina jest ledwo widoczna w słabym świetle lampek, Arnar gratuluje sobie za przygotowanie tak udanej niespodzianki. Przez chwilę panuje między nimi milczenie, gdy Lucien próbuje odnaleźć jakieś odpowiednie słowa.
– Ja… Znaczy, tak! Boże, ty jesteś jakieś… Jak ja mam niby…??? Oczywiście, przecież… Jasne, ale… – Mruży oczy i pochyla się nad Arnar. – Przepraszam, ale czy to jest pięciocentówka?
– Tak!!! – Arnar najwyraźniej nie widzi najmniejszego problemu z co najmniej niecodziennym pierścionkiem zaręczynowym i uroczyście wsuwa go na palec Luciena. Cieszy się jeszcze bardziej, bo okazuje się, że nawet trafiło z rozmiarem, choć go o niego nie pytało.
– Teraz mogę nazywać cię moim prawie-mężem! – śmieje się Arnar i pokazuje Lucienowi jego własną rękę, żeby napatrzył się na ten piękny pierścionek.
– To się nazywa „narzeczony”, idioto.
Ono nie zwraca uwagi na wyzwisko, które dla nich stoi na równi ze wszystkimi „skarbami” i „kochaniami”. Całuje go, a pod wargami czuje niepowstrzymywany uśmiech. Lucien splata palce na karku Arnar, z głupkowatą miną próbuje coś powiedzieć, równocześnie się nie śmiejąc.
– Zjedz parę chrupek, to będzie prawie jak za pierwszym razem.
Arnar kręci głową, bo nie miało być, jak za pierwszym razem. Miało być w ich stylu. Tak, jakby każde słowo i czyn były żartem, żeby nie dało się rozróżnić powagi od głupiego pomysłu, żeby musieć się dodatkowo upewnić, rzucając pomiędzy pocałunkami:
– Ej, ale ty tak na serio mi się oświadczyłoś?


────
[4548 słów: Arnar otrzymuje 45 Punktów Doświadczenia +13 za event]

poniedziałek, 3 listopada 2025

od Dahlii — „Moneta” [Smellstober]

Leżała na dywanie, wzrok wlepiła w sufit, jakby miała złapać wędrującą tam myśl. Myśl na kosmatych nóżkach, podrygującą radośnie, wyśmiewającą się z grawitacji. Myśl, którą Dahlia chciałaby złapać siatką na motyle. Tak, żeby ją ułożyć na tle innych myśli, wysuszonych już, przebitych przez igły i oprawionych w ramkę. Ułożyć ją tak, żeby reszta w końcu się zgadzała i nie zostały puste miejsca.
Sufit był idealnie biały, gładki i bez skazy. Nawet lampa, która z niego zwisała, nie przykuwała uwagi. Myśl na gibkich nóżkach nie miała prawa się tu pojawić, nie miała z czego się wyłonić. Nie było żadnego pretekstu, czy punktu zaczepienia.
— Bogowie — mruknęła, akcentując grymasem niezadowolenia. — Nic mi się, kurwa, nie chce.
Tego wieczora jesienna melancholia, a raczej chandra, przygniotła heroskę. Zwykle poukładane przemyślenia zygzakowały w głowie, nie dając żadnej przestrzeni na zrelaksowanie się. Za co się nie zabierała, to nagle traciła skupienie i nie miała ochoty na dalsze próby. Ani na filmy, ani na książki, ani na pracę przy biurku. Nawet patrzenie przez okno napawało wstrętem.
Jej wzrok przemykał po segregatorach i bibelotach, które trzymała w znanym tylko sobie systemie. Segregator z grzbietem "Artykuły, sprawozdania", przygnieciony figurką maneki-neko przypomniał jej o opierdolu zebranym od przełożonych. Nie udało się jej oddać sprawozdania z tego cholernego kasyna, w którym jedyne co pasowało, to dziurki na łapki segregatora. Kolejny nieco nadpalony grzbiet, podpisany "Obóz", w którym mieściły się różne papiery popisane podczas przebywania z innymi półbogami. Pierwsza koszulka zawierała spis kolegów, koleżanek przyjaciół, partnerów z sparingu, których łączyło jedno - nie żyli. Gdzieś pod sercem poczuła ucisk, dobrze jej znany, wraz z którym pojawiała się nieśmiała myśl o zakończeniu tego wszystkiego. Jedyne, co ją powstrzymywało, to strach przed zrobieniem kroku w tym kierunku.
Nagle kosmata myśl przydreptała z segregatorów i sunęła między nitkami dywanu. Przyniosła ona wspomnienia z ingerowania w Mgłę.
Temat Mgły zawsze jej umykał. Wiedziała, ze dzięki niej widzi mniej, co wcale nie wpływało na to, że się czuła lepiej. W jakimś stopniu można było ją kształtować, zmieniać, naginać do swojej woli, ale w jaki sposób? Ile rzeczy już przeoczyła? Ile razy przechodził obok niej cyklop, satyr? Może staruszka w parku karmiąca gołębie tak naprawdę karmiła podrostki harpii? Przede wszystkim, jak bardzo jej rzeczywistość jest zakłamana.
Czy to przez Mgłę cyfry na sprawozdaniach tańczą niedopasowane?
Podniosła się ciężko z podłogi i ubrała się w przedpokoju. Czas na spacer po San Francisco, które o tej porze dnia oraz roku było średnio atrakcyjne - szare, ponure, jak posępny starzec, roztaczało opiekę nad zatoką. Ciemne niebo zaglądało momentami przez koc chmur, wiatr podrywał beztroskie liście oraz śmieci zostawione przez nieuważnych mieszkańców. Nieco pognieciony kubełek z KFC turlał się w kierunku nóg Dahlii. Stanęła na środku chodnika, nie mogąc się zdecydować, gdzie pójść.
Jeżeli byli w ogóle jacyś ludzie, to na widok wysokiej sylwetki pod kapturem szybko przemykali obok. Nieco odważniejsi rzucali okiem na twarz, tylko po to, żeby zauważyć bliznę i wyminąć osobę z dużym dystansem. Normalnie by odczuwała z tego powodu negatywne emocje, dziś pruła przez miasto z łatwością, niczym igła przechodząca przez lnianą chusteczkę. Wytyczała sobie trasy, bez przeszkód skręcając w przecznice, kolejne ściegi prowadziły do punktów, kojarzonych z absurdalnymi lub drastycznymi sytuacjami.
Kto w Obozie zajmował się Mgłą? Chejron, dzieciaki Wielkiej Trójki, ktoś jeszcze? Dzieci Hypnosa? No, chyba że tylko w obrębie snów. Sny łączyły się jakoś z boską zasłoną? Może modyfikowały halucynacje co najwyżej. Dzieci Hecate? To było problematyczne, bo nigdy się do nich nie zbliżała, zawsze to była banda dziwaków, nawet na standardy Obozu. Chejron był potężny, wiekowy, czy centaury mają od początku takie umiejętności?
Dotknęła latarni. Pod palcami poczuła, jak metal stawia opór i odpowiada zimnem. Czy to, co czuje, jest realne? Może w tym momencie dotyka czegoś innego. Gdyby tylko potrafiła zajrzeć pod spodem, odnaleźć ten szew rzeczywistości. Wyobraziła sobie, jak próbuje wymacać drobne załamanie i pociąga za sobą naklejkę, która może w tym momencie twardo się trzyma słupa światła ulicznego.
Patrzyła krytycznym okiem na scenerię - budki z hot dogami, auta hamujące z głośnym piskiem, wejście do parku. Gołębie, przemykający pod budynkiem bezpański pies, koty w oknach. Wszystko wyglądało… Dobrze. O ile to nie była makieta, z pseudoaktorami, mająca stworzyć iluzję bezpieczeństwa. Gdzieś tam mógłby przechodzić drugi półbóg, który bierze udział w podobnym teatrze. Może tak wszystko jest osadzone w świecie idei?
Niczemu nie ufała w tym momencie.
Gdy była gówniarą, często świat ją przerastał. Uciekała na ganek domu rodzinnego, chowała twarz w kolanach, cicho pochlipując, dopóki ktoś nie przyszedł i jej nie pocieszył. Rodzina zawsze była nieco zaskoczona i nie rozumiała do końca, czemu miała problem z sytuacjami, które się nie wydarzyły. Albo były zbyt wyolbrzymione. Tak Dahlia, świat jest beznadziejny i niebezpieczny, ale nie aż tak. Dasz radę pójść do sklepu, którego nie znasz. Zawsze tędy chodziłaś, czemu się teraz boisz? Ta kasjerka cię nie ugryzie. Tak, był tu wypadek, ale wypadki się zdarzają. No, chodź. Nie ma żadnych potworów pod twoim łóżkiem.
Pewnej posiadówki na ganku Marie ją objęła.
— Weź głęboki oddech i zawsze idź krok po kroku. Cokolwiek się nie wydarzy, bierz to za dobrą monetę.
Usłyszała w odpowiedzi pociągnięcia nosa. Dzieciak otarł łzy rękawem i podniósł wzrok na przybraną matkę.
— Za… dobrą monetę?
— Nawet jak nie wiesz czy to prawda, czy nie, to załóż, że tak. Jak się okaże nieprawdą, nic nie stracisz. Jak będzie to coś realnego, będziesz przygotowana. Nawet niebezpieczne sytuacje mogą mieć zalety. To, czego nie zobaczysz, nie może cię skrzywdzić.
— Zalety? Wtedy dostanę pieniądze?
— Może — Marie uśmiechnęła się.
 
To, czego nie zobaczysz, nie może cię skrzywdzić odbijało się szerokim echem w głowie. Teraz czuła się, jakby szła po obrzeżach wielkiej monety. Czy to była drachma, czy obol, czy cokolwiek innego, to złota powierzchnia przesłaniała to, co jest w stanie zobaczyć. Kasjerka cię nie ugryzie, szczególnie ta miła z Dunkin Donuts, z burzą wężowych loków. Nie ma potworów pod łóżkiem, za to pojawiają się znienacka, kiedy za bardzo się wychyli i pachnie jak młody, niewinny półbóg. Jak długo będzie siebie oszukiwać, tak Mgła tym bardziej się nie rozrzedzi. Nie pokaże urywka tego, co tak naprawdę się dzieje i na co by mogła się przygotować. Jeśli w ogóle by się jej udało.
Wzięła głęboki wdech. Cholerna Mgła. Jeszcze rozwiąże tą zagadkę, a przynajmniej będzie mogła umieścić siebie w końcu w konkretnym miejscu na szachownicy spraw boskich.
A teraz stoi w San Francisco i podejrzliwie patrzy na parującą budkę z parówkami i bułkami.
Bierz to za dobrą monetę.
Oby najlepszą monetą nie był obol wsunięty w jej usta.

────
[1068 słów: Dahlia otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia +13 za event]

Od Havu — „Moneta” [Smellstober]

Obudził się w nieswoim pokoju. W o wiele za dużym pomieszczeniu, żeby była to tylko sypialnia. Ściany udekorowano w obrazach, w rogu stała szafa, a przy łóżku szafka nocna. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Chłód przeszedł przez jego ciało, targnęły nim dreszcze, a gęsia skórka pokryła skórę na rękach i karku.
Odwrócił się. Jego twarz skierowana była ku białej ścianie. Widział tylko obraz leżącej kobiety. Miała na sobie prześwitującą sukienkę, a na ziemi, tuż pod jej gołymi stopami, znajdowała się plama czerwonej krwi.
Nie ruszał się przez parę pierwszych chwil. Tępo wpatrywał się w obraz, jakby miało to w czymś pomóc. Przykryty grubą kołdrą i tak odczuwał przeszywający chłód. Pocieranie dłonie o dłonie nie rozpalało ciepła.
Przewrócił się na plecy. Westchnął, a z jego ust wydobyła się para. Nad nim wisiał tylko piękny, kryształowy żyrandol. Jaka szkoda by była, gdyby tak spadł mu na twarz.
Podniósł się dopiero w momencie, kiedy uświadomił sobie, że czekanie nic mu nie pomoże, a jedynie zmarnuje swój cenny czas. Dalej nie rozumiał gdzie i dlaczego się tutaj znajduje. Kto go tutaj przeniósł. Kto położył go w tym miękkim łóżku w ogromnym, chłodnym pokoju.
Jego bose stopy spotkały się z lodowatymi kafelkami. Znów jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, tym razem z zimna, a nie z lęku. Skrzywił się, ale pokonał wyjątkową niechęć i przeszedł parę kroków dalej, prosto w stronę szafy, którą chciał otworzyć, by zobaczyć, co się kryje w jej środku.
Złapał za metalowy uchwyt i pociągnął duże drzwi do siebie. Szafa ustąpiła ze stęknięciem. Zapach starego drewna od razu dotarł do jego nozdrzy, wzbudzając już i tak pobudzoną wcześniej ciekawość.
Zajrzał do środka. Nic. Pustka. Nie było nawet wieszaków, na których ktoś mógłby coś powiesić.
Mógłby zostać w tym pomieszczeniu jeszcze chwilę, ale zbyt rozproszył go odgłos tłuczonego szkła. Wyjrzał zza drzwi szafy, myśląc, że to ktoś w pobliżu. Kiedy jednak nikt się nie zjawił, postanowił sam przejść się w stronę źródła hałasu.
Zamknął delikatnie drzwi szafy, starając się zrobić to najciszej, jak tylko potrafił i poszedł w głąb pomieszczenia. Chłód kafelków już sprawiał mu ból przy każdym kolejnym kroku. Czuł się tak, jakby nadeptywał na malutkie igiełki.
Wiedział, że jest coraz bliżej. Zwabiały go niezrozumiałe rozmowy. Głosy, które słyszał, były bardzo zniekształcone. Ktoś zamiatał stłuczone chwilę temu szkło.
— Drzwi? — zapytał sam siebie.
Kolejne, których wcześniej nie widział. Duże, sięgające do samego sufitu, przypominały bardziej bramę niebios, niż coś, co można spotkać w świecie zwykłych ludzi.
To właśnie za tymi drzwiami słyszał rozmowy. To właśnie tam ktoś zbił szklany przedmiot i właśnie go sprzątał. I nawet jak stał bardzo blisko, to nie rozumiał, o czym mówiły te osoby. Ich głosy nie przypominały ludzkich; zbyt chrapliwie, zbyt szybko wypowiadali słowa. Brzmiało to jak potwornie niezrozumiały bełkot.
Pchnął drzwi, nie mogąc znieść zimna, które otaczało jego ciało. Zbyt długo chodził boso po tych lodowatych kafelkach. Zaczynał właściwie tracić czucie w kończynach i trochę go to niepokoiło.
Drzwi były bardzo ciężko. Ledwo udało mu się je otworzyć.
— Halo? — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział. Głosy rozprysnęły się w powietrzu. Drobinki rozsypanego szkła wciąż leżały na ziemi. Więc ktoś jednak tutaj był.
Otworzył drzwi szerzej i wślizgnął się do środka.
Kilka rzędów pustych ławek patrzyło na niego złowrogo. Poczuł znajomy zapach, którego szczerze nienawidził. Duszący dym kadzidła, który miał oczyścić święte miejsce. Smród wody święconej, w której wierni moczyli ręce.
Spojrzał w stronę ołtarza. Przyjrzał się ukrzyżowanemu Jezusowi i szczerze znienawidził go jeszcze bardziej za to, że w ogóle śmiał mu się ukazać w tym momencie. W tym śnie, bo już dawno domyślił się, że śni i musi się jakoś obudzić. Wydostać z tego koszmaru.
Wrócił wzrokiem w stronę ławek. Wierni już siedzieli. Spuszczone głowy. Szeptali pod nosem modły, które jeszcze rozumiał i pamiętał. Nie zapomniał, jak w wieku pięciu lat siedział z matką w kościele. Klęczał i modlił się z nią, chociaż niczego nie rozumiał; do kogo i dlaczego wznosi swoje modły.
Pierwsza osoba wstała. Powlokła się w stronę księdza. Havu miał wrażenie, że mężczyzna rozmywa mu się przed oczami. Jego postura była niewyraźna. Pozbawiona konturów. Życia.
Wierna uklękła. Złożyła swoje dłonie w geście modlitwy i otworzyła usta. Ksiądz położył na jej języku opłatek i wykonał znak krzyża na czole.
Robiło mu się niedobrze. Chciał stąd wyjść, ale drzwi, przez które tutaj wszedł, znikły. Stał teraz pomiędzy ławkami. Wierni nawet nie zwracali na niego uwagi, jakby był tylko zwykłym duchem. Duszą, która powinna odejść do innego świata, a jednak tutaj wciąż była.
Mrugnął. Znalazł się przed księdzem. Nie panował nad swoim ciałem. Po prostu uklęknął. Złożył dłonie i uniósł głowę. Jego spojrzenie skrzyżowało się z niewyraźną postacią. Nie widział twarzy mężczyzny; ale to nie sprawiło, że nie otworzył ust i nie poczekał na opłatek.
Ksiądz uniósł dłoń. Prawie otulił jego wychłodzoną, bladą ze strachu twarz. Przejechał kciukiem po czole i wyszeptał:
— Ciało Chrystusa.
Jego usta same odpowiedziały. Bez żadnej świadomości, jakby został do tego zaprogramowany; albo jakby w takiej sytuacji znów stawał się bezbronnym dzieckiem, które nie wiedziało, jak i dokąd ma uciekać.
— Amen.
Zagryzł zęby. Poczuł metal. Obrzydliwy, metaliczny smak.
Wypluł twardą rzecz na dłoń. Moneta. Rzymska moneta. Cała w ślinie wyglądała jeszcze gorzej. Zwykły denar.
Głos ugrzązł mu w gardle. I tak nie zdążyłby nic powiedzieć. Postać księdza rozmyła się w powietrzu. Znikł razem z modlącymi się wiernymi. Smród kadzidła został zastąpiony zapachem śmierci.
Płynął na łódce razem z przewodnikiem dusz. W dłoni ściskał monetę, która wcale nie upoważniała go do tej przejażdżki.
Zanim dopłynął, jego ciałem wstrząsnęły konwulsje. Tak silne, że upadł na drewnianą podłogę łódki i zaczął się zwijać. Wypuścił z ręki monetę. Poturlała się w jeden z rogów łodzi i tam już została. Patrzył na nią smętnym wzrokiem. Zaciskał szczękę, starając się zapanować nad nagłym atakiem dreszczy. Im dłużej walczył, tym bardziej zaczynał tracić obraz przed oczami.
Najpierw się rozmywał, tak jak za każdym poprzednim razem, a potem nierówne kształty zostały zastąpione niepokojącą czernią.
 
— Wszystko w porządku?
Poczuł ciepłą dłoń na swoim policzku. Ledwo zdołał otworzyć oczy. Sklejone powieki nie chciały się od siebie oderwać.
— Jesteś… jakiś…
Nie usłyszał, co do niego mówił. Nawet nie widział wyraźnie jego twarzy, jakby wciąż znajdował się w tym samym śnie, a twarze ludzi były zamazane.
Przeczesał dłonią włosy. Koszulka przykleiła się do jego spoconej klatki piersiowej. Nie pamiętał, żeby ostatnio tak się spocił przez sen. Żeby śnił mu się taki przerażający koszmar.
Na szafce nocnej stał talerzyk z kanapką. Gdzieś dalej czekała ciepła, parująca herbata.
— Co tu robi ta moneta? — Wskazał na pieniądz, który leżał obok talerza.
Niepozorna złota moneta. Niepozorna jak ta, którą zgubił na łódce. Którą miał w ustach.
— To przecież twoja.
Chyba zapomniał, że tej nie zabrał ze sobą ze snu. To był zwykły cent, który zawsze nosił w kieszeni.

────
[1106 słów: Havu otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia +13 za event]

niedziela, 2 listopada 2025

Od Dantego — „Moneta” [Smellstober]

Miasto spowiła noc. Na chodnikach przesiadywała teraz najgorsza banda z San Francisco. Kobiety przyspieszały kroku. Kurczowo ściskały pasek swojej torebki. Patrzyły przed siebie, nie pozwalały sobie na przypadkowe skrzyżowanie wzroku z bandziorami. Obserwowałem je uważnie. Podziwiałem, z jakim opanowaniem są w stanie poruszać się po mieście w takich godzinach.
Kobieta, z którą szedłem, uśmiechnęła się do mnie. Jej ciepły uśmiech rozpalił moje serce. Przyjemnie się na nią patrzyło. Na jej rozwiane ciemne włosy, umalowane oczy i bordowe usta.
Poprawiła obcisłą sukienkę, która zdążyła się jej podwinąć, odsłaniając kawałek uda. Nasze kroki zgrywały się ze sobą. Byłem prowadzony stukotaniem jej obcasów. Uwiązany na smyczy.
Martha zaprowadziła mnie do kasyna. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu. Miałem zwyczajnie za mało pieniędzy, żeby bawić się w hazard; ale jej nie mogłem odmówić. Nie tym pięknym oczom, które przez całą drogę spoglądały na mnie z ukradka.
Weszliśmy razem. Noga przy nodze. Ręka przy ręce. Martha odgarnęła włosy. Widziałem, jak opadają na jej plecy. Uśmiechnęła się do mnie. Powiedziała coś, czego nie zrozumiałem, bo przez cały czas patrzyłem na jej usta. Jak się poruszają, gdy mówi. Jak skóra na jej twarzy się rozciąga.
— Poczekaj na mnie. Muszę coś załatwić. — Musnęła moje ramię i odeszła w swoją stronę. Słyszałem tylko oddalający się stukot obcasów.
Zostałem sam pośród bogatych mężczyzn. Każdy z nich wyglądał na takiego, co ma portfel wypchany po brzegi. Pachniało tutaj cygarem. Dobrej jakości cygarem. Zapach był tak silny, że nie mogłem się oprzeć.
Podszedłem do jednej grupki.
— W co panowie grają? — zagaiłem z szerokim uśmiechem.
Potarłem dłoń o dłoń, udając, że jest mi zimno. Zazwyczaj to działało.
— Chciałbyś spróbować?
Mężczyzna wcisnął ręce w kieszenie garniturowych spodni. Patrzył na mnie z góry. Denerwowało mnie to.
Uśmiechnąłem się już nieco złośliwiej.
— Pewnie.
Westchnął. Pokręcił głową i zerknął na swoich kolegów, którzy spojrzeli na mnie w ten sam, irytujący sposób. Jakbym był tylko głupim dzieciakiem, szukający dobrej zabawy. Chociaż prawdę mówiąc, nie mylili się. Byłem głupim dzieciakiem, szukającym dobrej zabawy; zapach cygara zwabił mnie do nich, jak ćmę do światła. Podszedłem na oślep, ignorując wszystkie czerwone flagi. W moich oczach liczyło się tylko to, by trzymać w zębach cygaro.
Miałem już siadać z nimi do stołu. Ściskałem w dłoni ramę krzesła.
— Och, widzę, że nie mogę cię zostawiać.
Martha dotknęła mojego ramienia. Rozpłynąłem się pod dotykiem kobiety. Delikatnym, jakby jej dłonie zostały stworzone z czystego jedwabiu.
Zastygłem w zgięciu. Uśmiechnąłem się do mężczyzn. Jeden ich na widok kobiety zagwizdał. Poczułem obrzydzenie. Wyprostowałem się, otworzyłem usta w celu odpyskowania, ale Martha wiedziała, co chcę zrobić. Wiedziała i zdołała mnie uspokoić, zanim było za późno. Zanim zdążyłem rozpętać bójkę z silniejszymi ode mnie, nadzianymi kolesiami.
Zjechała ręką z mojego ramienia. Jej szczupłe palce splotły się z moimi. Zabrakło mi tchu.
— Chodź.
Jej miękki głos sprawił, że znów zostałem przypięty do niewidzialnej smyczy. Nawet nie spojrzałem na tych mężczyzn. Głód na cygaro minął. Byłem z nią. Chciałem z nią być.
Martha zaprowadziła mnie do innego pomieszczenia. Wszędzie stały duże kanapy. Na oparciach leżały czerwone poduszki.
Usiedliśmy na jednej z nich. Zatopiłem się w miękkości tych poduch.
— Kochany, posłuchaj — zaczęła ze spokojem. Położyła torebkę na kolanach, otworzyła zamek i zaczęła czegoś szukać. — Musisz uważać w takich miejscach — wyciągnęła puder — tacy faceci nie są mili.
Nie przykładałem dużej wagi do jej słów. Interesowało mnie, że była tutaj ze mną. Siedziała obok. Nasze kolana stykały się ze sobą.
W drugim pomieszczeniu stały stoły do gier w ruletkę. Widziałem jak kilku mężczyzn siedzi, trzyma się za głowę i obserwuje kręcącą się kulkę. Ciekawiło mnie, jak dużo pieniędzy zostawili w tym miejscu. Jak bardzo puste portfele już mieli.
— Dante. — Martha ścisnęła moją dłoń. Spojrzałem na nią z zaskoczeniem. Wzdrygnąłem się przez ten niespodziewany dotyk. Nie potrafiłem przyzwyczaić się do jej miękkich dłoni. — Grałeś kiedyś w pokera?
Uśmiechnąłem się. Chciałem skłamać. Tak bardzo chciałem skłamać.
— Nie.
Nie potrafiłem. Nie przy niej.
— Jeśli dla mnie wygrasz, to będę twoja.
 
Usiadłem przy pierwszym wolnym stole. Oprócz mnie do gry włączył się jeden starszy facet z siwą brodą, wyglądający raczej jak dziadek (ale cholernie przystojny), kobieta, paląca dobrej jakości tytoń i jeszcze jeden mężczyzna.
Patrzyliśmy sobie w oczy w skupieniu. Nigdy wcześniej nie grałem w pokera. Prawdę mówiąc, zawsze najgorzej radziłem sobie w grach karcianych.
W pomieszczeniu było duszno. Dym papierosowy mieszał się z ziołem. Kręciło mi się w głowie. Przyjemne uczucie rozpaliło mnie tak samo, jak robiła to Martha. Chciałem grać. I chciałem wygrać.
Uśmiechnąłem się do starszego mężczyzny. Głaskał swoją siwą brodę. Patrzył na mnie spod byka.
— Dlaczego się w to pchasz, młody? — zapytał.
Miał naprawdę głęboki głos. Moje serce zadrżało. Nie wiem, czy ze strachu, czy z podekscytowania.
— Lubię pogrywać z przystojnymi mężczyznami. — Puściłem do niego oczko. — I z pięknymi kobietami.
Uśmiechnąłem się do jedynej kobiety. Czarnowłosa wypuściła dym z ust. Poprawiła duże okulary, które zaczynały zsuwać się z jej nosa.
Myślałem, że odpowie na moją zaczepkę. Zazwyczaj to działało; ale ona siedziała w ciszy, odwróciła wzrok i skupiła się na dużym stole, na który zaraz zaczniemy wyrzucać pieniądze, karty oraz żetony. Dopiero jak spojrzałem na to, co stało przede mną, uświadomiłem sobie, w co tak naprawdę się wpakowałem.
— Zagramy szybko, hm?
Ktoś stanął za moimi plecami. Nie zdążyłem się odwrócić, bo zaraz znalazł się w kompletnie innym miejscu. Z czarującym uśmiechem na twarzy patrzył na nas wszystkich. Wyglądał, jakby został wyjęty z bajki.
— Nie przyszedłem tutaj na krótkie gierki — odburknął ten, którego przed chwilą nazwałem „przystojnym mężczyzną”. — Zamierzasz to zacząć, czy mam czekać na twoje durne sztuczki?
— Kilka sztuczek cię nie zbawi. — Machnął ręką.
Widziałem, że na mnie patrzył. Czułem przeszywający wzrok na swoim ciele.
Od razu się rozluźniłem. Odwzajemniłem uśmiech, którym mnie uraczył. Słodki jak cukierek. O wiele lepszy od tych, z którymi miałem dzisiaj zagrać. Wolałbym, żeby siedział na miejscu tego starego buca.
— Możesz rozdać karty?
Przewrócił oczami. Uśmiech cały czas nie schodził mu z twarzy. Wyglądał jak największa…
— Powiedziałem coś — przypomniał się.
Wstał z miejsca. Krzesło szurnęło o podłogę, przechyliło się w momencie, kiedy zrobił krok ku blondynowi i upadło z głuchym łomotem na trochę brudny dywan.
Oczekiwałem szamotaniny. Chaosu. Nagłego zamieszania; bo w takich miejscach nie byłoby to niczym dziwnym, szczególnie że właśnie w takich budynkach ludzie nie raz tracą swoje majątki. Zamiast tego… blondyn znikł.
Kiedy mrugnąłem, on już stał za mną. Zaciskał dłoń na moim ramieniu.
— Chodź stąd.
Wstałem. Zupełnie nie wiedziałem, dlaczego to robiłem. Jego głos pociągnął mnie za sobą. Prosto w jakieś ustronne miejsce, gdzie żaden cholerny przemądrzały bogacz nie będzie nam przeszkadzał.
Przeczesał włosy ręką.
— Wybacz, musiałem coś z nim zrobić. Już któryś raz próbuje zaczynać w ten sposób bójki.
Puścił mi oczko.
— Nie ma sprawy, ja…
Przypomniało mi się. Przypomniało mi się, co powiedziała do mnie Martha. Jeśli dla niej wygram, to ona… będzie moja. Zostanie ze mną na zawsze. Tak właśnie powiedziała.
Poczułem nagłą złość. Zrobiło mi się gorąco w piersi i nie była to wina futra, które miałem na sobie narzucone.
— Poczekaj. — Wyciągnąłem otwartą dłoń ku niemu, jakbym kazał mu przestać coś robić, chociaż blondyn nie robił kompletnie nic. Po prostu stał i na mnie patrzył. — Ja muszę zagrać w tego pokera.
— Jesteś pewien?
— Muszę.
Odwrócił się. Spojrzał w stronę stołu, przy którym przed chwilą siedziałem.
— Mam lepszy pomysł.
Zmarszczyłem brwi. Czułem, że tracę cierpliwość. Potrzebowałem wygrać. Dla niej.
Schował ręce do kieszeni. Uśmiechnął się do mnie czarująco. Prawie mnie to kupiło.
— Najpierw musisz wygrać ze mną.
— Co to znaczy?
Mój głos zaczął drżeć. Stresowałem się. Nie. Ja się bałem, że ją stracę. Że już więcej nie spojrzę na tę piękną kobietę. Na jej długie, ciemne włosy i bordowe usta. Że już nie poczuję jej intensywnych, kwiatowych perfum.
— Pomyśl o jakiejś karcie.
Widząc moje zawahanie, zachęcił mnie do tego skinieniem głowy. Nie mogąc ruszyć się z tego miejsca, po prostu zobrazowałem sobie w myślach jedną z kart do gier. Nie znałem się na tym za bardzo, to widziałem tylko numerki oraz kolory.
— Czy karta, o której myślałeś, to ósemka pik?
Wyciągnął kartę z rękawa, jakby był moim prywatnym magikiem i przedstawiał mi swoje sztuczki.
— Chyba… nie.
Rozpromieniłem się. Myślałem, że to koniec moich problemów. Byłem przekonany, że czarujący blondyn zniknie i pozwoli mi wrócić do gry w pokera. Oczami wyobraźni widziałem siebie i Marthę.
— Och, myślę, że to musiała być ta karta.
— Nie — zaprzeczyłem twardo. — Mogę już wrócić?
Mrugnąłem. Tylko tyle wystarczyło, żeby zniknął. Zobaczyłem go przy innym stole. Dłoń miał zaciśniętą w pięść. Otworzył ją, dopiero kiedy zacząłem się do niego zbliżać. Na otwartej ręce leżało parę pogniecionych banknotów oraz kilka monet.
Od razu sprawdziłem swoje kieszenie. Puste.
— Jaka szkoda — zaśmiał się. — Potrzebujesz pieniędzy, żeby zagrać.
 
Martha znikła. Nie poczekała na mnie. Blondyn znikł z moimi pieniędzmi.
Rzeczywiście, nie różniłem się za bardzo od osób, które przychodziły do kasyna, by zagrać. Do domu wróciłem bez niczego. Moim ciałem jedynie wstrząsały dreszcze. Znowu byłem sam na sam ze swoim strachem. Bałem się, że coś mnie zabije.

────
[1465 słów: Dante otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia +13 za event]

Od Lotus — „Moneta” [Smellstober]

Lotus weszła do mieszkania ze szmacianą torbą przewieszoną przez ramię i zmęczonym uśmiechem na ustach. Ostatnie dwa tygodnie naprawdę ją przetyrały i liczyła na to, że zazna w domu chociaż odrobiny spokoju. Czekała na nią książka, która od miesiąca kurzyła się na szafce i co najmniej trzy filmy do nadrobienia. Planowała weekend w łóżku. Koniecznie z herbatą i górą słodyczy. Anina jeszcze przez parę godzin miała być w pracy, więc zamknęła za sobą drzwi na klucz i z ulgą otoczyła się znajomym zapachem.
Jej nadzieje na spokojny weekend zostały szybko rozwiane, kiedy tylko weszła w głąb mieszkania. Wyglądało, jakby przeszło po nim tornado; kuchnia była zawalona brudnymi naczyniami, w kącie walały się kawałki stłuczonej szklanki, dwa pomidory zgniły w misce. Przez jedną, ale długą chwilę była przerażona, że matce coś się stało i nikt się o tym nie dowiedział, bo przecież mieszkała sama, kiedy Lotus z nią nie było. Wciąż w butach weszła po kolei do salonu i łazienki. Prysznic wciąż był opryskany kropelkami wody. Kiepski dowód, ale musiał jej wystarczyć jako potwierdzenie, że Anina rano z niego korzystała i wszystko było z nią w porządku. Oparła dłonie na umywalce. Po chwili ochlapała twarz chłodną wodą i wyszła z łazienki.
Jej pokój był jak zwykle nieco przykurzony, ale nietknięty. Zostawiła torbę na łóżku, zakasała rękawy i zabrała się za odgruzanie mieszkania. Otworzyła wszystkie okna, wpuszczając do środka chłodne, listopadowe powietrze, tym samym pozbywając się zatęchłego smrodu. W pierwszej kolejności zajęła się kuchnią, bo była w najbardziej opłakanym stanie, a potem poszło już z górki. Kiedy skończyła, zaczynało się ściemniać.
Po prysznicu, z włosami zawiniętymi w turban (była pewna, że zostawi na nim czerwone plamy, ale nie znalazła innego), próbowała zorganizować sobie kolacje, ale lodówka świeciła pustkami. Coś tu było cholernie nie tak. Jasne, Anina zawsze była nieco roztrzepana, ale nigdy nie doprowadzała mieszkania do takiego stanu, a jakieś jedzenie zawsze się znajdowało. Wygrzebała z dna szafki paczkę makaronu. Ugotowała całą, bo była pewna, że matka wróci z pracy głodna. Ot, makaron z masłem, żadne rarytasy, ale zjeść się dało.
Anina nie wróciła w ciągu, następnej godziny, ani dwóch, ani nawet trzech. Pracę zwykle kończyła o osiemnastej, a dochodziła dwudziesta i Lotus non stop nerwowo zerkała na zegarek. To, że matka się spóźniała nie było niczym nowym, ale wszystkie te nakładające się na siebie dziwne rzeczy sprawiały, że Lotus niczego już nie była pewna. Chrobot klucza w zamku usłyszała dopiero na kilka minut przed dwudziestą pierwszą. Słysząc to, niemal wyskoczyła z łóżka.
Kobieta raczej wtoczyła się, niż weszła do mieszkania. Przez kilka chwil nawet nie zauważyła, że stoi przed nią córka. Dopiero kiedy zrzuciła ze stóp buty, podpierając się o ścianę, uniosła na nią spojrzenie przekrwionych oczu.
— …Mamo? Piłaś? — zapytała zaniepokojona Lotus, doskakując do niej w jednej chwili.
Pytanie retoryczne; odór alkoholu czuła nawet wcześniej, stojąc niemal dwa metry od matki.
— Dwa drinki — wybełkotała w odpowiedzi kobieta, nieudolnie próbując się rozebrać.
Lotus niemal rzuciła się do pomocy, ale Anina średnio panowała nad swoimi ruchami. Okrycie spadło na ziemię, monety posypały się z kieszeni maminego płaszcza. Same drobne. Żadna z nich nawet nie pochyliła się, żeby je zebrać.
— Chodź, posadzimy cię na kanapie.
Złapała matkę za rękę i zaczęła ją powoli prowadzić do salonu. Kobieta ciążyła jej na ramieniu, ale Lotus nie takie ciężary już nosiła. Usadziła ją wśród futrzanych poduszek, choć w tej chwili niezbyt do nich wizualnie pasowała. Próbowała zachować spokój - mechanicznie nastawiała wodę na rumianek, mechanicznie pomogła Aninie pójść do łazienki, żeby opłukać twarz. Pościeliła jej łóżko i zostawiła, żeby mogła się przebrać, a kiedy sobie z tym nie poradziła, z tym też jej pomogła. Potem posadziła w czystej pościeli i przytknęła do ust kubek z ciepłą herbatą.
— Co się stało? — zapytała takim głosem, jakby mówiła do dziecka. Nie była pewna, czy matka w ogóle jej słucha.
Anina zaciskała trzesące się dłonie na kubku. Lotus bała się, ża wyleje na siebie herbatę, ale matka nie chciała jej oddać naczynia. Gapiła się przed siebie, zupełnie nie zwracając na nią uwagi.
— Wyrzucili mnie z pracy, kochanie — powiedziała w końcu, niewyraźnie, niemal z trudem.
Herbata i woda pomogły, ale nie mogły jej tak łatwo wyrwać ze szponów alkoholu. Jedyne, co się zmieniło to to, że już nie słaniała się na nogach. A może to była zasługa tylko tego, że siedziała.
— Mamo…
Lotus nie zapytała dlaczego, ani kiedy. Anina raczej nie była w stanie, który pozwalałby jej na tak skomplikowane odpowiedzi. Po prostu położyła dłoń na ramieniu matki i ścisnęła je delikatnie, ale kobieta i na to nie zwróciła uwagi. Przytknęła do ust kubek. Lotus siedziała z nią, dopóki nie wypiła herbaty, a potem położyła matkę do łóżka i poprosiła, żeby ją zawołała, gdyby w nocy źle się czuła.
Z otępieniem myła zęby, ledwo patrząc na swoje odbicie w lustrze. Związała włosy i wróciła do salonu, żeby zabrać kubek do kuchni. Monety, wciąż rozsypane na podłodze pod drzwiami, odbijały światło jarzeniówek. Po chwili wahania Lotus schyliła się i zaczęła je zbierać, jedną po drugiej. Chciała się zająć czymkolwiek. Byłaby w stanie zacząć w tym momencie odmalowywać ściany mieszkania, gdyby ktoś dał jej pędzej i kubeł farby. W końcu skończyła i wrzuciła drobniaki do skrzyneczki stojącej na blacie, gdzie matka trzymała drobne na zakupy. Jeszcze raz poszła umyć ręce. A potem zajrzała do salonu, żeby sprawdzić, czy Anina aby na pewno śpi. Dopiero potem wróciła do pokoju, zapaliła lampkę stojącą na biurku i usiadła na skraju łóżka. Ręce ją świeżbiły. Zrobiło się późno, ale ochota na sen szybko jej minęła, a o żadnej książce nie chciała nawet myśleć.
Słowa Aniny wiele wyjaśniały. Kobieta kochała swoją pracę - była recepcjonistką w domu spokojnej starości. Uwielbiała na co dzień pracować z ludźmi, z własnej woli robiła nadgodziny, zaprzyjaźniała się z mieszkańcami ośrodka. Bywały tygodnie, kiedy spędzała w pracy więcej czasu, niż w domu. Nic dziwnego, że to ją podłamało. A jednak Lotus nie mogła pozbyć się podłego wrażenia, że to wszystko jest cholernie nie w porządku, że powinna być zła. Dzieci nie powinny kłaść pijanych rodziców do łóżka, ani sprzątać zdezelowanych mieszkań, ani nawet martwić się o to, że mama nie wraca do domu. Dawno już przyzwyczaiła się do niego, że Anina nie jest jak inne mamy i nigdy taka nie będzie, ale wciąż była jej matką. To dlatego jej dłonie teraz tak mocno drżały, a do oczu cisnęły się łzy frustracji.
Wstała i otworzyła okno. Przysiadła na szerokim parapecie, niemal zrzucając z niego doniczkę z podwiędniętym kwiatkiem, i podkuliła kolana pod brodę. Nie miała pojęcia, co zrobić. Jak mogła pomóc matce? Wrócić na stałe do domu? Musiała przyznać, że nie podobała się ta opcja, ale co jeżeli nie miała innego wyjścia? Bała się, że Anina spędzała w taki sposób każdy wieczór od zwolnienia, a bogowie wiedzą ile takich wieczorów już minęło. Bała się, że matka przepija oszczędności i za miesiąc nie będzie miała za co zapłacić czynszu i kupić jedzenia. Nie tak to wszystko widziała.
Wytarła nos wierzchem dłoni, czując, jak wiatr wykrada ciepło z wnętrza jej pokoju. Już miała gęsią skórkę na rękach, ale to był teraz jej najmniejszy problem. Jej głowa zawsze pełna była słów, pomysłów i rozwiązań, a teraz tkwiła w niej jedynie pustka i gąszcz splątanych emocji. Złości, bo była zła na matkę, że doprowadziła się do takiego stanu. Wstydu, bo cichy głosik w jej głowie mówił jej, że jakoś mogła temu zaradzić. Frustracji, bo drugi cichy głosik szeptał, że jest bezradna i skończyły jej się ruchy. Była piętnastolatką bez pracy i jakichkolwiek pieniędzy, którymi mogłaby wspomóc matkę. Wszystko było strasznie, okropnie do dupy.
Nie przespała ani minuty tej nocy. Co pół godziny zaglądała do salonu, żeby upewnić się, że Aninie nic nie jest. Kręciła się po pokoju, myślała. Niedługo przed świtem rozpłakała się, bo pomimo godzin spedząnych na planowaniu różnych scenariuszy, niczego sensownego nie wymyśliła. Kiedy słońce już na dobre pojawiło się na niebie, a Anina wciąż spała, Lotus postawiła na stoliku obok łóżka matki szklankę z wodą. Potem wygrzebała nieco drobnych ze skrzyneczki i wymknęła się po cichu na zakupy. Starannie zamykając za sobą drzwi.
Jeśli tak to miało od teraz wyglądać, to jakoś da sobie radę. Nie wiedziała tylko jak długo.

────
[1342 słowa: Lotus otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia +13 za event]