sobota, 22 listopada 2025

Od Ricky'ego CD Kuźmy — „I was thinking... Maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Zasłonki w ambulatorium, chorzy i ranni na łóżkach, coś się rozlało na podłodze, a tam ktoś zostawił stetoskop… zdaniem Rickiego wszystko było ciekawsze, niż odpowiedź na zadane mu właśnie pytanie. Owszem, był dumny ze swojego dzieła i jeszcze przed chwilą byłby gotów rozprawiać o nim w nieskończoność, zanim nie został przyparty do ściany - pytaniem, czy sam próbował swojego specjału?
— No, widzicie, jaki ma niesamowicie świetlisty kolor? Czy wspomniałem już, jak udało mi się go uzyskać?
Może jeśli dalej będzie ignorował, co się do niego mówi, albo słuchał tylko wybiórczo i śmiał się, w końcu mu odpuszczą?
— Jest taki skomplikowany chemiczny proces, który udało mi się…
— Jadłeś czy nie?
Słowa zostały wypowiedziane przez naczelną lekarkę, ale presja, którą czuł syn Merkurego nie wynikała w takim stopniu z nich, jak ze złowrogiej postawy Kuźmy. Zaciśnięte pięści, oczy strzelające błyskawicami, przekleństwa szeptane pod nosem - i z każdym następnym oddechem wydawała się coraz bliższa uduszenia go.
— Czy jadłem, czy nie, to nie jest tak bardzo istotna rzecz…
Prawie słychać było uchodzącą z uszu Kuźmy parę, a coraz większe zainteresowanie, jakie wzbudzał Ricky, wytrąciło go w końcu z równowagi.
— Próbowałem posmarować nim kanapkę, ale chleb rozpadł mi się w rękach — zaczął pleść od nowa. — Pomieszany z makaronem, tworzył trudne… no, niemożliwe do rozbicia widelcem grudki… właściwie jedną grudkę…
— Do brzegu — przerwała mu Cheryl. No tak, pewnie jako naczelna lekarka ma dużo zajęć, a on z Kuźmą są ciekawym, ale przeszkadzającym w pracy incydentem.
— Stwierdziłem jeszcze, że warto przetestować — w tym momencie Kuźma nie wytrzymała i kopnęła go w nogę. — Ale stwierdziłem też, że najbezpieczniej będzie, jeśli nie ruszę tego sosu. I trzymałem się tego postanowienia.
Półbogowie nie wyglądali, jakby wierzyli jego wyznaniu. Zapadła cisza, jakby starano się na nim wymusić przyznanie się do winy. Ale naprawdę tego nie zrobił, na trumnę Marii Skłodowskiej-Curie! Rozważał to może, ale w sumie początkowo i tak przemyślał danie Kuźmie zaszczytu spróbowania jego arcydzieła jako pierwszej, więc nie było mu się aż tak trudno pogodzić z porzuceniem tej idei. Był świadom, że sos po zetknięciu z nieszczęsnymi muszkami owocówkami smażył je na smutne kawałeczki, miał nadzieję, że może jak heroska spróbuje jego specjału, okaże się, że to były tylko halucynacje i sos jest już jadalny - ale naprawdę, naprawdę powstrzymał się przed choćby dotknięciem czasem bulgoczącej powierzchni! - nie no, z tym to już przesadził - przypomniał sobie dwa pieczące nadal niemiłosiernie palce, które planował z fioletowej mazi oblizać. Zamiast tego wsadził je prosto pod kran i modlił się do Mendelejewa, żeby nie odpadły mu zbyt szybko.
— Tak czy siak, myślę że samo wąchanie tej substancji, czy przebywanie w jej pobliżu, było wystarczającym zagrożeniem. Bezpieczniej będzie, jeśli zatrzymamy cię na noc — ciszę przerwała jedna z pielęgniarek, po obejrzeniu odstawionego przez kogoś na stolik talerza. Patrzy na Kuźmę, jakby była opiekunką szalonego chemika.
— Zróbcie mu jak najwięcej bolesnych badań i upewnijcie się, że niczego nie przeoczycie!
Ricky, mimo swoich osiemnastu lat i tatuażu legionisty na ramieniu, stał teraz jak przedszkolak, który przypomniał sobie o hodowli rzeżuchy w niedzielę wieczorem. Zawsze tak było, kiedy ktoś mieszał się do jego eksperymentów - ile dni spędził z przybranym ojcem, kiedy ten jeszcze żył w ambulatorium? Potem już mało kto interesował się Rickym nie tylko na tyle, żeby na niego nakrzyczeć, ale żeby zatroszczyć się o jego dobrostan.

Kuźma?
────
[539 słów: Ricky otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Zmiana pory roku — wiosna



WiosnaZmiana pory roku
Po jednej stronie Polski zaczął padać śnieg, po drugiej radośnie świeci słońce; najwyraźniej znaleźliśmy się w przejściowym etapie między jesienią a zimą. Uznajemy więc to za odpowiedni moment, żeby zmienić porę roku na blogu na wiosnę. (Zignorujmy to, że nikt się nawet nie zorientował, że była zima, bo wszyscy byli zbyt zajęci Smellstoberem, żeby pisać normalne opowiadania).
Obostrzenia, które, miejmy nadzieję, znacie już na pamięć:
★ rozpoczął się 5. rok fabularny na blogu,
★ wątki można kontynuować w czasie przeszłym i z uwzględnieniem pory roku, w jakiej dzieje się akcja. Spis trwających wątków oraz pór roku znajdziecie pod tym linkiem,
★ wszystkie postacie (z wyjątkiem tych, które dołączyły niedawno) zostały postarzone o rok,
★ niektóre postacie z Obozu Herosów, w związku z osiągnięciem pełnoletności, zostały przeniesione do miast. Są to: Caroline Leyanall, Laira Groft i Ezra van Asperen. Ten sam los spotkał również postacie NPC: Gaspar Farkas, Tobias Ursus, Mattie Crescend Allard, Aureliusz Adarns Collins, Eleanor Rodriguez, Violet Sanderson,
★ przeniesienie do innej zakładki jest też równoznaczne z koniecznością uzupełnienia nowych punktów formularza. Autorzy wyżej wymienionych postaci mają obowiązek wysłania ich do 29 listopada tego roku, inaczej oprócz szubienicy spotkacie się z konsekwencjami wymienionymi w punkcie 4.6. Regulaminu.
Następna zmiana pory roku (lato) została zaplanowana na 24 stycznia. Tak na dobry nowy rok, 2026, kolejny na tym łez padole zwanym Smellsami. I na to, żeby opisywać, jak twoja postać się opala, kiedy ty skrobiesz szyby z samego rana.

BLOGOWE WIEŚCI

Potraktujemy ten akapit ulgowo, ponieważ wszyscy byli zbyt zajęci Smellstoberem, żeby pisać sensowniejsze opowiadania. Arnar oświadczyło się Lucienowi, a Mikołaj i Seth dokonują analizy, kto z nich jest rudziejszy. No, to wam wystarczy, prawda?
x

@nowherelittlegirl @lutfix

Podsumowanie smellstobera 2025

Hej, tutaj wasz ulubiony król wioski zwanej smellsy. Podsumowanie w terminie, hehe.

LICZBY

Co roku chyba będziemy pobijać już rekordy. W zeszłorocznej edycji udało nam się napisać aż 487 drabbli! To bardzo dużo, ale jak wiadomo, dla smellsowicza nie ma rzeczy niemożliwych i tegoroczny smellstober kończymy z 809 drabblami! Matematycznie jest to prawie dwa razy więcej niż w zeszłym roku. 

Nie muszę chyba mówić, że nie pominęliście żadnego tematu, prawda? Nawet pamiętnego dwunastego dnia eventu zdołaliście napisać coś na temat TROGLODYTA. Wow. 

Waszym ulubionym tematem okazał się temat z dnia pierwszego, czyli TARCZA. Udało wam się wtedy napisać aż 34 drabble
Drugim równie popularnym tematem był temat z dnia drugiego, SŁOŃCE. Wtedy napisaliście o jedno mniej, niż na tarcze, czyli 33 drabbli! A trzecim faworytem ex aequo GRA oraz LUSTRO! Na obydwa tematy stworzyliście 31 prac!

Nie chcąc pomijać ludzi, którzy zdecydowali się wymienić słowo, to również przedstawię wam statystyki. 
Najchętniej wymienialiście główne słowo na zamienny DYM. Na ten temat pojawiło się aż 6 drabbli. Drugim popularnym słowem wymiennym okazała się PADLINA z 4 drabblami na koncie. Później decydowaliście się ex aequo na podmiankę na SZCZURA oraz KAMIEŃ. Napisaliście na te tematy 3 drabble
Słowa wymieniliście łącznie 16 razy. Całkiem sporo, ale doskonale was rozumiem :3 

Jeśli chodzi o ostatni temat, czyli naszą MONETĘ, to udało wam się napisać 12 opowiadań. Gratulację dla wszystkich, którym się udało <3

NAGRODY

Coś, na co chyba każdy czekał, czyli… NAGRODY!
Zacznę od nagrody dla osoby, która napisała najwięcej drabbli w tej edycji. I uwaga, zaskoczenie, niespodzianka, wszyscy teraz wstrzymajcie oddech, bowiem… najwięcej drabbli napisały DWIE osoby! JAJO oraz ZIRCO pobili wspólnie rekord z zeszłego roku ustanowiony przez Victora, pisząc łącznie 169 DRABBLI. WOW!!!
Nagrodą dla nich (dla mnie, hehe) jest 130 PD do rozdzielenia pomiędzy postaciami. 

Ale, ale! Kilka osób ukończyło event w stu procentach: ZIRCO, JAJO, SZCZYPIOR, CIELAK, KACZEK, BOGDAN, WALERIAN oraz ASX! To właśnie dla tych osób uszykowaliśmy specjalne nagrody, czyli CHIBI wybranych postaci! Wasze nagrody już pewnie wiszą w skrzynkach wiadomości prywatnych, więc jeśli dalej nie widzieliście rysunków, to lećcie je zobaczyć! 

Gratulacje dla wszystkich!

NAGRODA PUBLICZNOŚCI

Na wstępie chcę pogratulować każdemu, kto dostał się do finału i wziął udział w ostatecznym głosowaniu na najlepsze drabble. Każda wasza praca była świetna, ale zwycięzca może być tylko jeden. 
Nie przedłużając, osobą, która wygrywa tegoroczną edycję smellstobera jest… SIGMA z drabble od ISAIASA „PRZYJACIEL”.
Nagrodą dla naszego kochanego game deva jest 50 PD, wyróżnienie na stronie miasta oraz w kolumnie bocznej bloga. Gratulacje, buziaczki!!

Ostatnim głosowaniem było głosowanie na najlepsze opowiadanie zamykające event, czyli na waszą (może niezbyt lubianą) MONETĘ. Każdy z was napisał coś ciekawego, fajnego i miłego dla oka, ale znowu.. zwycięzca może być tylko jeden. Tym razem wygrywa jeden z naszych administratorów, czyli ASX z pracą od ARISU „MONETA”.

:P

wtorek, 18 listopada 2025

Od Kala CD Elianne — „O pierścionku odnalezionym”

Kal nie potrafi powiedzieć, czy cieszy się z powrotu Elianne do Obozu. Może nie mówiłby, że powinna była zostać w domu i w ogóle się nim nie przejmować, zapomnieć o Obozie i o byciu półboginią, bo kogo to tak naprawdę obchodzi, powinna wieść proste życie gdzieś w San Francisco i mieć nadzieję, że nikt nigdy jej nie zaatakuje. Raczej chciałby powiedzieć jej, że zastanowił się nad wieloma rzeczami (wiele rzeczy nieokreślonych, które nie przybliżyły go do żadnej konkluzji) i że chyba nie wie, co robić. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że niczym nie różni się to od normalnego stanu rzeczy — dlatego też nic jej nie powiedział, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Nie liczy się nawet to, że dopiero co się spotkali i wymienili ze sobą tylko parę krótkich zdań; że ledwo co znowu poczuł dotyk jej dłoni na swoich palcach, a promienie rozsiewanej przez nią radości dopiero co musnęły jego policzki. On właśnie chciałby powiedzieć, że to w tym rzecz — widzą się pierwszy raz po dłuższej przerwie, więc nie chce psuć jej tego momentu swoimi zmartwieniami i jakimiś dziwnymi przemyśleniami, które pewnie okażą się nie mieć żadnego sensu, gdy spróbuje jej o nich powiedzieć. Zresztą, nie ma wiele do przekazywania, Kal niepotrzebnie przejmuje się małymi rzeczami, które nie powinny zjadać go od środka — powinien o nich zapomnieć, bo wszystkie wątpliwości na pewno spowodowane są nową sytuacją, w której się znalazł. Próbuje się więc nie zachowywać przy niej tak, jakby wcale nie chciał jej widzieć, ale nawet najbardziej wymuszony uśmiech nie chce pojawić się na jego twarzy. Słowa tańczą mu przed oczami i prawie mamrocze coś o złym samopoczuciu, żeby przypadkiem nie pomyślała, że to przez jej nagłe pojawienie się jest jakiś nieswój, ale tym razem przeszkadza mu coś innego niż on sam.
Uśmiechnąłby się do Theodore'a, gdyby nie przypomniał sobie, że to właśnie przez głupi uśmiech się znali. I raczej nie była to relacja szczególnie dobra.
Wstyd czule go obejmuje, sprawia, że na moment zapada między nimi cisza — zbyt długi moment, żeby uznać go za naturalny.
– Przepraszam. – Jest pierwszym słowem, które przychodzi mu do głowy i równie szybko, jak pojawia się w jego myślach, tak je z siebie wyrzuca.
– Myślałem, że stać cię na… więcej? – odpowiada Theodore. Jego zdezorientowanie unosi się wokół jak toksyczna chmura gazu, która nie pozwala Kalowi jasno myśleć. – Czekaj.
– Bardzo przepraszam? – próbuje i odkrywa, że ma trudności z przypomnieniem sobie pytania, które zaczęło ich rozmowę.
– Ale czemu ty go przepraszasz? – wtrąca się Elianne i on naprawdę chciałby wiedzieć, jak odpowiedzieć na jej pytanie. Kal próbował zepchnąć dziewczynę na dalszy plan, żeby do jego umysłu nie wbijało się jeszcze więcej emocji, których w nim nie chce. Plan był prosty: najpierw uporać się z atakującym go dziwakiem (i zapomnieć, że Eli posiada umiejętność mowy), a potem wrócić do spokojnego grabienia liści.
W jego głowie pojawia się tylko: „Bo kiedyś byłem dla niego tak bardzo niemiły, że pomyślałem, że wypada przeprosić i wiesz, to pierwszy raz, jak gadamy od… nie wiem, miesięcy?”. Zacina się, jego mina szybko zmienia się z niezręcznej w… jeszcze bardziej niezręczną. Nie wie, co zrobić z rękami, więc splata je jak do modlitwy i wpatruje się prosto w duszę Theodore'a (czyli blokuje wzrok na czubku jego nosa, martwo gapiąc się w jeden punkt i sprawiając wrażenie człowieka, który nie słyszy, co się wokół niego dzieje).
Boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, że stoi pomiędzy dwójką osób, a każda z nich próbuje wcisnąć do jego głowy swoje emocje – małych, nieproszonych gości. Wybuchają różnymi kolorami w jego głowie, szybko sprawiając, że czuje się przeciążony i nagle wszystko wokół niego staje się cięższe — jego głowa, dłoń Elianne na jego ramieniu, grabie. Ból zaczyna zgniatać jego skronie, próbuje rozbić jego czaszkę od środka, jego umysł chce mu coś pokazać, wszystko i nic równocześnie. Próbuje nie panikować, gdy sprzeczności zderzają się w jego głowie, tworząc niemożliwy do opanowania chaos, który przysłania jego własne myśli.
Chciałby się wycofać z rozmowy. Po prostu uciec, rzucić coś o tym, że nie ma do tego cierpliwości i zwyczajnie zostawić wszystko tak, jak jest, żeby w najlepszym wypadku nigdy do tego nie wrócić, a w najgorszym — kupić sobie czas na przygotowanie się do rozmowy.
– Jakby, nie chciałem, żebyś mnie… za co ty mnie w ogóle próbujesz przeprosić? – pyta Theodore po chwili milczenia.
Nerwy Kala naciągają się do granic wytrzymałości nie tylko przez pytanie chłopaka. Irytacja Theo wsuwa się między myśli syna Wenus, który nieświadomie zaciska zęby i próbuje nie zacząć na kogoś krzyczeć — nieważne, co i na kogo.
– Daj mi spokój – wypluwa te trzy słowa i odwraca się od chłopaka, żeby chwycić grabie, które nieopatrznie upuścił na kupki dopiero co zebranych liści. Zachowuje się irracjonalnie i na swoje nieszczęście to wie, ale próbuje chociaż w taki sposób uciec od rozmowy, mimo że jedyne, co robił przez ostatnie dwie godziny, to narzekanie na ilość liści do zgrabienia i ciężar grabi. Theodore marszczy brwi w gniewnym grymasie, zachowując się tak, jakby Kal zwrócił się do niego ogromnie obrażonym i wściekłym tonem (z czym Kal się nie zgadza i w jego głowie wcale tak nie zabrzmiał), równocześnie sygnalizując, że to Theo jest źródłem wszelkiego zła na świecie.
– Co ty w ogóle próbujesz osiągnąć? – pyta po chwili wypełnionej szelestem łamanych przez grabie liści.
Kal nawet na niego nie patrzy, mimo że Eli zaciska dłoń na jego ramieniu, pokrętnie też domagając się wyjaśnień. On nie rozumie, dlaczego — przecież nie oszukiwałby jej tyle czasu, żeby ostatecznie powiedzieć jej, że jest gejem i z nią zerwać (zresztą byłoby to ekstremalnie śmieszne i na pewno ktoś wykorzystał to w jakiejś książce o nastoletnim romansie). Spycha jej obawę na zaplecze swojego umysłu, bardziej skupiając się na wszechogarniającym gniewie, który jest tylko podsycany przez Theodore'a.
– Jeśli próbujesz się w ten sposób ukrywać, to robisz to… to ty tego nie robisz, cholera – irytuje się chłopak, według Kala kompletnie bez powodu. Wtyka nos w nie swoje sprawy, a potem denerwuje się, że ktoś nie chce mu odpowiadać na wszystkie zadawane pytania, rzeczywiście, bardzo inteligentne i logiczne postępowanie. – Kogo ty chcesz oszukać? Siebie? Ją? Wszystkich w Obozie? I co, i potem ją zostawisz, zranioną i ze złamanym sercem, bo ty jej nigdy nie kochałeś?
– Czy ty możesz nie wymyślać bzdur? Albo się zamknąć?
– A ty możesz mi odpowiedzieć?
Przez chwilę mierzą się wzrokiem nad niechlujnie ułożonymi kupkami liści.
– Nie jestem gejem.
– Tak, oczywiście, że nie jesteś, doszliśmy do porozumienia, świetnie. Zajebiście.
Kal już po prostu ze zmęczoną frustracją obserwuje prosty mechanizm ludzki — rozczarowanie odpowiedzią, której tak się domagało, bo okazuje się nie taka, jaką chciało się, żeby była. Wysiliłby się może na jakieś ostatnie słowo, ale równałoby się to z kontynuacją pozornie zakończonej rozmowy. Słowem, nie warto.


────
[1100 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 16 listopada 2025

Od Setha CD Mikołaja — „Ty jesteś rudziejszy”

Poprzednie opowiadanie

I do czego to doszło? Musiał wstawać znacznie wcześniej niż zwykle i to tylko z powodu jakiegoś durnego treningu? Jakby nie wystarczyło to, że musiał być w domku Hermesa z racji, iż jego matka nie jest zbytnio znaną boginią. Nie miał nic do samego boga złodziei, ale jego dzieci oraz reszta to było za dużo osób, jak na taką przestrzeń. Czuł się jak sardynka w pełnej puszcze, gdzie nie ma mowy, że zmieści się kolejna sztuka.
Niezadowolony obrócił się na drugi bok, zakrywając się kołdrą po samą głowę. Ten chwilowy błogi stan nie trwał długo, ponieważ ktoś postanowił brutalnie go pozbawić jedynej ochrony przed natrętnym słońcem. Od razu posłał lodowate spojrzenie osobie, która dzisiaj postanowiła mu się od rana narazić. Jednak nie mając zbytnio wyboru, ruszył łaskawie swoje cztery litery i z ociąganiem przebrał się w luźne ubrania.
— Fox, rusz się. — Ktoś postanowił go ponaglić. Niech no tylko on dorwie tę osobę! Mimo to jedynie przewrócił oczami i pokazał środkowy palec w kierunku, z którego dobiegał wcześniej głos. Było teraz za wcześnie na jakiekolwiek plany mordu, na którymś z herosów, co postanowił mu narazić. A z rana był szczególnie drażliwy, ciekawe dlaczego.
No, ale mniejsza z tym. Seth w miarę potulnie udał się z tą całą hołotą na trening w starym amfiteatrze, służącym obecnie jako arena. Przed tym jednak rozpoczęli trening to weszli do zbrojowni i wziął pugio, będący krótkim sztyletem. Czując znajomy ciężar w dłoni, na jego twarzy pojawił się niewidoczny uśmiech. W międzyczasie zarządzili dobranie się w pary — Seth jednak nie zareagował na to polecenie, niemal od razu opuścił nieco tłoczne pomieszczenie. Czekał na zewnątrz ze znudzeniem wpatrując się w odbicie klingi, która w zależności od kąta także odbijała pierwsze promienie słońca.
Kiedy w końcu wszyscy opuścili zbrojownię, udali się na arenę. W międzyczasie Fox schował ręce wraz z bronią do dużej kieszeni bluzy na wysokości brzucha — uwielbiał tego typu bluzy, były dla niego najbardziej wygodne w noszeniu. Pogrążony w myślach szedł przed siebie, gdy poczuł czyjś wzrok na sobie, zdecydowanie mu to nie przypadło do gustu. Po chwili odwrócił głowę, napotykając wzrok jasno zielonych oczu rudowłosego chłopaka. Choć czy faktycznie był to rudawy kolor? Na pewno były jaśniejsze od tych jego, lecz na pewno miały ciepły odcień, wpadający w miedź w zależności od kąta padania światła.
Po słowach chłopaka, nieco zmrużył oczy, jakby oceniając swojego partnera treningowego. W jego dłoni dostrzegł gladius — także broń lekka, jak pugio, które spoczywało cały czas w kieszeni bluzy starszego. W tym momencie momencie zimne oczy Setha błysły niebezpiecznie z drapieżną nutą. Wyglądało to, jakby Fox stał się łowcą, a tuż za nim grzecznie podążała jego przyszła ofiara, którą dopadnie od razu po rozpoczęciu pojedynku.
— W takim razie postaraj się, lubię mieć jakieś wyzwanie — odparł, by następnie odwrócić wzrok od rywala.
Kiedy tylko wkroczyli na arenę, rudy udał się w bardziej oddalone miejsce. Nie skupiał się zbytnio na słowach prowadzącego, w sumie nie wiedząc zbytnio kim ta osoba może być. Teraz jedynie liczył się dla niego sam fakt pojedynku. Mimo tego, że dotąd jedynie przebywał w obozie na lato i to jedynie dwa razy, od samego początku czuł, że walka bronią krótką to jego żywioł, a dawne treningi samoobrony jedynie to wszystko dopełniały. Nie był żadnym zabójcom ani nic w tym stylu, lecz uwielbiał dreszczyk emocji oraz rywalizacji, dlatego też czasem nie miał hamulców w tym temacie — do teraz pamięta, jak zdarzało mu się przesadzić i nieźle poobijać Lonana, swojego dawnego przyjaciela. Niestety chłopak zginął w napadzie rabunkowym, podobno nawet się nie bronił, a i tak złodziej postanowił go zadźgać. Po tych wydarzeniach Seth zamknął się w sobie, mając wrażenie, że całe jego dotychczasowe życie legło w gruzach.
Lekko potrząsnął głową, odganiając natrętne myśli. Minęło tyle czasu, a ból straty wciąż się go trzymał, przypominając o swojej obecności od czasu do czasu.

Mikołaj?
────
[630 słów: Seth otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Isobel — „Die your daughter”

Dni w domu rodzinnym Isobel nie tyle mijały, co zlewały się z dniami poprzednimi i tymi, które dopiero miały nadejść. Zresztą, słowo dom, określające małe, brudne mieszkanko leżące na dalekich obrzeżach Nowego Jorku, było przez nią używane rzadko i niechętnie. Nigdy nie spędzała w nim zbyt wiele czasu. Wcześniej pracowała po szkole, a po zakończeniu szkoły pracowała tak dużo, że wpadała do mieszkania tylko po to, żeby przespać się parę godzin. Miała wrażenie, że z każdą godziną spędzoną w tym miejscu zapuszcza tu korzenie, a było to coś, czego z całej siły próbowała uniknąć. Ledwo widywała się z matką, ale to akurat nie za bardzo ją obchodziło. Dni Isobel przez kilka miesięcy składały się na pracę na dwóch etatach, codziennie ten sam makaron z sosem z puszki i marne cztery godziny snu. Powstałe, czterogodzinne okienko między dzienną pracą za kasą a nocnym sprzątaniem, spędzała na zamartwianiu się tym, czy dostała się na studia. Nie mogła zacząć się szykować do wyjazdu, jeśli nie mogła wyjechać.
Morag nigdy nie pytała córki gdzie i po co pracuje. Nie interesowała się tym, dopóki dziewczyna dorzucała się do rachunków. A raczej to Morag dokładała swoją część do rachunków, bo to Isobel płaciła je odkąd nauczyła się obsługiwać konto bankowe matki. Kobieta rzadko interesowała się dzieckiem, które wydała na świat, jeśli nie musiała pojawiać się w szkole, albo akurat nie brakowało jej pieniędzy. Obecność Isobel w mieszkaniu widziała w jedzeniu w lodówce i słyszała w cichym trzaskaniu drzwiami, kiedy wracała nad ranem z pracy. Rzadko się widywały.
Kiedy pieniędzy w końcu było dość dużo, żeby Isobel było stać na wynajem maleńkiego mieszkania, wyniosła się bez wahania.
— Wyjeżdżam w sobotę.
Stała w drzwiach kuchni, patrząc na zgarbioną sylwetkę matki, która kręciła się przy blacie. Wzdrygnęła się, jakby obecność córki w ich mieszkaniu była dla niej niespodziewana.
— Dokąd? — zapytała chrapliwym głosem. Struny głosowe już dawno przepaliły jej papierosy. Włożyła kolejny talerz do brudnych naczyń piętrzących się w zlewie.
— Na studia. Do San Francisco.
Isobel długo myślała nad tym, gdzie najbardziej chciałaby wyjechać. Większość miejsc znajdowała się daleko poza jej zasięgiem, a była pewna, że na pewno nie zostanie nawet w okolicy tego przeklętego miasta. Zdecydowała się na San Francisco głównie dlatego, że gdzieś w pobliżu znajdował się Obóz Jupiter i skupisko rzymskich półbogów. Wmówiła sobie, że tam będzie bezpieczniejsza, niż na jakimś wygwizdowu wielkim, gdzie nikt nie wybija potworów radośnie biegających po ulicach. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Morag zarechotała nieprzyjemnie.
— Żeby cię jeszcze było na to stać.
— Wezmę kredyt studencki. Wystarczy.
Słowem nie pisnęła o pieniądzach, które już miała. Matka ze swoją zgarbioną postawą przypominała sępa i była nim również w kwestii pieniędzy. Nie miała pojęcia o tym, ile Isobel tak naprawdę zarabia i dziewczynie było to zdecydowanie na rękę.
— Wrócisz tu z podkulonym ogonem. Jak zawsze — prychnęła tylko, odwracając się do córki plecami.
Isobel spodziewała się, że będzie gorzej. Przewidywała więcej słuchania o tym, jaką jest niewdzięczną suką i o tym, że może już tu nie wracać. Jak na ich zwykłe rozmowy, przebiegło dosyć gładko.
Następnego dnia wyciągnęła z szafy nieco przykurzoną, szmacianą torbę i zaczęła w niej upychać swój dobytek. Głównie ubrania, ze dwie książki i trochę sztucznych błyskotek, które wyglądały nad wyraz tandetnie, ale jakoś nie umiała się z nimi rozstać. Pieniądze, wcześniej przechowywane w materacu łóżka, wsadziła głęboko w skarpetkę i schowała między ubraniami w torbie. Na noc i tak wsunęła ją pod łóżko. Morag rzadko wchodziła do jej pokoju, ale musiała wiedzieć, że Isobel ma jakieś większe pieniądze, skoro stać ją na podróż i nocleg w obcym mieście. Chyba, że uważała, że jej córka nie boi się spać pod mostem.
Wsiadła w samolot ze szczerą nadzieją, że nie będzie już więcej musiała oglądać Nowego Jorku. Może i to miasto miało swój klimat i urok, ale dla niej było jak więzienie, z którego w końcu zdołała się wyrwać. Liczyło się tylko to, co jest poza jego granicami, a ona teraz miała to na wyciągnięcie ręki.
Mieszkanie, które dla siebie znalazła, było raczej klitką, ale bardzo czystą klitką. Nie płaciła wiele za wynajem, bo znajdowało się na samym skraju nieprzyjemnej dzielnicy. Klatka schodowa była brudna i często śmierdząca, a od sąsiadów często dobiegały różne odgłosy, ale Isobel wreszcie miała coś na własność. Coś, czego nikt nie mógł jej odebrać. Jej własne dwadzieścia metrów kwadratowych, w których nikt jej nie przeszkadzał i w których mogła odpocząć. Starsza pani, która jej to mieszkanie wynajmowała była bardzo miła i bardzo cieszyła się z tego, że stąd ucieka. Isobel za to cieszyła się, że miejsce się zwolniło.
Drugiego dnia w mieście Isobel kupiła sobie gaz pieprzowy, który od tamtej pory zawsze nosi w torebce. Trzeciego zaczęła szukać pracy. Miała dość pracy w sklepie, więc próbowała znaleźć coś trochę innego. Nie udało się od razu; jej CV nie było zbyt imponujące. Szóstego dnia, wracając do mieszkania, zobaczyła kartkę naklejoną na brudną szybę. "SZUKAMY PRACOWNIKA NA JUŻ". Nad oknem widniał neonowy szyld, w którym świeciła się tylko co druga litera. Isobel stwierdziła, że to idealne miejsce dla niej.
— Przepraszam? Potrzebujecie pracownika? — zapytała, przywdziewając na twarz jeden ze swoich najpromienniejszych uśmiechów.
Oparła dłonie na blacie, ale był lepki. Dyskretnie spuściła ręce wzdłuż boków. Sponad kufla, do którego nalewane było piwo, spojrzał na nią mężczyzna. Wielki mężczyzna. Wysoki i szeroki w barach. Isobel może i nie należała do najniższych, ale przy nim wyglądała jak rodzynek. Uśmiech na jej ustach nie zmniejszył się ani trochę, chociaż żołądek starał się zrobić fikołka.
— Ile masz lat? — zadudnił, stawiając kufel na barze. Stróżka piwa pociekła po upstrzonym smugami szkle.
— Dziewiętnaście.
— Mało.
Isobel uśmiechnęła się jeszcze promienniej. Trochę zabolały ją policzki.
— Bardzo umiejętnie wyglądam na starszą. Szybko się uczę. Wniosę tu ogromną dawkę energii i koloru — powiedziała, patrząc mężczyźnie w oczy. — Mam doświadczenie w pracy za kasą — dodała, mając nadzieję, że może to jej pomoże.
W tym samym czasie jakiś mężczyzna podszedł i zabrał swój kufel z piwem, z bezzębnym uśmiechem salutując barmanowi. Przeurocze miejsce. Mężczyzna jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem ryknął:
— BARNY! ZNALAZŁEM CI PRACOWNICĘ!
Parę głów poderwało się do góry, a zaraz potem wróciło do swoich zajęć. Is bardzo starała się nie skrzywić, chociaż zabolały ją bębenki w uszach. Kimkolwiek był Barny, potrzebował kilku chwil, żeby wyjść z zaplecza. Okazał się łysym pięćdziesięciolatkiem w okularach, ubranym w poplamiony olejem fartuch. Wyglądał śmiesznie przy postawnym barmanie. Zmierzył stojącą po drugiej stronie blatu dziewczynę uważnym spojrzeniem.
— Kelnerowałaś kiedyś?
— Nie, ale mam doświadczenie w zajmowaniu się wieloma sprawami naraz.
— Umiesz obsługiwać kasę?
— Oczywiście.
— A nalewać piwo?
— Ba, i to jak!
— Ma dziewiętnaście lat — wtrącił nagle barman.
Barny zamyślił się, skubiąc lichą bródkę.
— Wpiszemy ci w umowie, że jesteś kelnerką i pomocą kuchenną. Frytki też umiesz smażyć, mam rozumieć?
— Dla mnie nie ma wielu ograniczeń. Ale w weekendy mogę pracować tylko wieczorami. W poniedziałek zaczynam studia — powiedziała Is.
Barny machnął ręką.
— Damy radę. Przyjdź jutro, podpiszemy umowę.
Isobel posłała mu swój najwdzięczniejszy uśmiech.
Kiedy wyszła na ulicę, wykonała swój szczęśliwy piruet na krzywym chodniku. Zignorowała podejrzane spojrzenie, jakie posłała w jej kierunku kobieta po drugiej stronie ulicy. Miała miejsce na studiach, miała mieszkanie, miała pracę. Wszystko szło po jej myśli. Wróciła do domu, zrobiła sobie obiad, obejrzała coś w telewizji. Nie mogło być lepiej.
Przeżyła w spokoju prawie cztery miesiące. Wypełnione ciężką pracą, ale przyjemne. Studia sprawiały jej przyjemność i rzadko narzekała, że musi się uczyć, a praca okazała się mecząca, ale nieskomplikowana. Podawała piwo nalewane przez Barry'ego (bo tak nazywał się ten wielki barman), pomagała na kuchni Barny'emu (okazało się, że bar nazywał się Barny&Barry, ale nie zwróciła na to uwagi), domyła zalepiony blat, oświetliła wnętrze baru światełkami i ściągnęła do niego trochę młodej klienteli. Nie zarabiała kroci, ale wystarczało jej na skromne życie.
Isobel nie odzywała się do matki, a matka nie odzywała się do niej. Brała to za dobry znak, bo to oznaczało, że Morag sobie bez niej radzi. Kiedy w końcu zadzwoniła, Is niemal wypuściła telefon z dłoni.
— Zapomniało się o starej matce, co?
Dziewczyna niemal momentalnie pożałowała odebrania telefonu.
— Zapomniało się o młodej córce, co?
— Jak zwykle pyskata. Wybierasz się do domu na święta?
— Pracuję.
W słuchawce rozległ się chrapliwy śmiech.
— Od kiedy z ciebie taka pilna pracownica?
Isobel miała ochotę wykrzyknąć jej, że od zawsze, tylko żeby to zobaczyć, musiała spojrzeć na coś więcej, niż czubek własnego nosa. Kłótnia z matką przez telefon jednak nie miała żadnego sensu.
— Muszę się jakoś utrzymać.
— Przyjedź na wigilię. Na pewno nie pracujesz.
— Pomyślę.
Przyleciała, chociaż nie miała bladego pojęcia, dlaczego, a bilety lotnicze były drogie. Musiała wykorzystać na to część oszczędności. Może miała nadzieję, że matka za nią zatęskniła, kiedy jej zabrakło. A może nawiązała ze znienawidzonym Nowym Jorkiem relację na zasadzie syndromu sztokholmskiego i trochę za nim zatęskniła. Tylko trochę. Mogła spędzić u matki tylko dwa dni, bo dwudziestego szóstego grudnia znowu była potrzebna w pracy. Barny pewnie dałby jej wolne, gdyby poprosiła, ale wcale nie chciała spędzać tu więcej czasu. Co za dużo, to niezdrowo.
W mieszkaniu Morag przede wszystkim śmierdziało. Resztkami jedzenia w zlewie, niesprzątaną łazienką, niemytym ciałem. Isobel zmarszczyła nos. Wrzuciła klucz z powrotem do torebki i weszła do środka. Po drodze zajrzała do cukierni i w papierowej torbie miała słodko pachnące babeczki.
Kobieta siedziała przed telewizorem. Rude włosy miała zdecydowanie tłuste i związane tak długo, że mocno się skołtuniły. Na stoliku walały się brudne naczynia i puste opakowania. Wszędzie było czuć zatęchły smród papierosów. Morag przekierowała wzrok na córkę. Zdecydowanie była pijana.
— Wróciła moja marnotrawna córunia. Przywiozłaś matce jakieś pieniądze?
Isobel stała w samym środku tego bałaganu, patrząc na matkę. Mocno zaciskała dłonie na papierowej torbie. Chyba zgniotła jedną z babeczek.
— Tylko po to mnie zaprosiłaś? Mogłaś powiedzieć od razu. Nie marnowałabym czterystu dolców — powiedziała, starając się, żeby jej głos był stabilny.
Niewiele było osób, które potrafiły zachwiać jej pewność siebie. A tym bardziej zrobić to do tego stopnia, żeby nie umiała tego ukryć. Morag jednak była w tym mistrzynią - w końcu wprawiała się od lat. Teraz posłała córce bezczelny uśmiech.
— A co, nie wspomożesz mnie? Taka z ciebie wyrodna córka?
— Weź się w końcu do roboty, zanim wrośniesz w tą kanapę — powiedziała rzeczowo, tylko z nutą jadu w głosie.
Wyszła z mieszkania. Wolała to zrobić przed tym, jak powie coś, co jeszcze bardziej upodobni ją do matki. Sztywnymi z zimna i złości palcami wygrzebała z tylnej kieszeni spodni telefon. W dupie miała to, czy coś ją zaraz zeżre. Nie miała kontaktu z wieloma osobami z liceum. Po wyjeździe rozmawiała z trójką najbliższych osób, które w porywach mogła nazwać przyjaciółmi. Wstukała numer jednej z tych osób.
— Carrie?
— Is, siema! Co tam?
— Jesteś w domu?
Na linii na chwilę zapadła cisza.
— Przychodź śmiało, pomożesz w mieszaniu sałatki.
To nie pierwszy raz, kiedy będzie spędzać wigilię w domu Mansterów. Zdarzyło się już kilka razy, że Carrie przygarniała ją do siebie, wiedząc, że z matką Isobel nie może liczyć na święta. Rodzina Carrie była duża, hałaśliwa i zawsze z otwartymi ramionami przyjmowała dodatkową osobę przy stole. Is nie chciała znowu do nich wpadać, ale prawda była taka, że nie miała gdzie się podziać, a nie było ją stać na hotel w świątecznych cenach. Samolot miała wieczorem następnego dnia. Gdzieś musiała spędzić ten czas.
Święta u Mansterów jak zawsze były huczne, rodzinne i pełne pysznego jedzenia. Isobel po drodze kupiła cukierki dla młodszego rodzeństwa koleżanki. Nie umiała przyjść z pustymi rękami. Carrie przenocowała ją w swoim pokoju (razem z dwiema kuzynkami, które Is już kojarzyła) i nie zadawała wielu pytań o matkę. Za to rozmawiały pół nocy o życiu dziewczyny w San Francisco, nowej pracy i studiach. Carrie została tutaj i studiowała na najbliższej uczelni. Nie miała od czego uciekać. W końcu jej ojciec odwiózł Isobel na lotnisko.
Siedem godzin lotu Is spędziła na wyklinaniu samej siebie za zgodzenie się na przyjazd. Zmarnowała czas i pieniądze. Pierwszym, co zrobiła po usadowieniu się w samolocie, było zablokowanie numeru Morag. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie pojawi się w tym cholernym mieszkaniu.
Następnego dnia poszła do pracy. Sylwestra spędziła na imprezie z ludźmi z uczelni. Wszystko wracało do swojego starego rytmu. Tylko w niej coś się zmieniło, nie potrafiła jednak już teraz zaadresować słonia w pokoju.

────
[2005 słów: Isobel otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

Isobel Colville

Kiedy ludzie mówią “niemożliwe”, zwykle mają na myśli “nieprawdopodobne”!.



CÓRKA HERMESA