niedziela, 11 maja 2025

Od Dahlii — „Dzieci, Golden Gate i Leon Zawodowiec. Bez puenty."

Dyskusja bolała w ciało i duszę. Ciało, bo rozmowy dzieciaków były zdecydowanie za głośne i chaotyczne, bez choćby nici przewodniej, która by spajała zarówno wątki, jak i decybele. Dusza, bo poczuła się zbyt staro po słuchaniu o gyattach, GOAT-ach, bussin, no cap, które wdzierały się ze zdania w mózg. Niczym chochliki, które dostały kość do obgryzienia.
 
Wyjątkowo Dahlia dostała przydział przy najgorszych dzieciakach. Dzieci poniżej 10 lat jeszcze znały pojęcie respektu, prowadziły na swój sposób urocze rozmowy, praca z nimi była zdecydowanie przyjemniejsza niż z młodymi nastolatami, u których rodzice przestali mieć siły i wysyłają dalej w świat, w myśl zasady "dziecko wychowuje wioska". Ewentualnie zasady "mam dość". Inne opiekunki dawały radę z nimi, ale raz na jakiś czas przerzucają się obowiązkiem opieki nad młodocianą grupą, jak gorącym kartofelkiem. Przydział pyry tygodnia Dahlia przyjęła niechętnie, bo te dzieci miały, kolokwialnie mówiąc, wysrane. Nie ruszała ich masywna postura, zimne spojrzenie a od kaktusów nauczyły się trzymać z daleka. Może i to dobrze. Herosce nigdy się nie uśmiechało tłumaczyć przed rodzicami, czemu syn ma zadrapania, plus było to niebezpieczne balansowanie ze światem mitologicznym. Chociaż i tak równowaga w San Francisco była naruszana minimum trzy razy w tygodniu, przez cholerny Labirynt. Sfinks albo zginał tragiczną śmiercią od Wyspecjalizowanych Półbogów, albo zanudził się na śmierć.
 
Wyjrzała przez okno. San Francisco, w porze, w której paręnaście stanów umierało od letniego gorąca, jest ot, ciepłe. Nie za gorąco, nie za ciepło, tak w sam raz. Możliwe, że ocean ma na to wpływ, ale za każdym razem, gdy ktoś opowiada Dahlii ciekawostkę związaną z wielką wodą czy tam inną morzologią, to ADHD bierze górę. Tak brzmi oficjalna wersja, ona jednak wierzy w mniej "realistyczną" wersję, że jej matka ma czasem dość Posejdona. Tego dnia turyści tłumnie odwiedzali wybrzeża, zatrzymując czas w miejscu za pomocą zdjęć, na tle Golden Gate. "Golden srolden, jest dalej czerwony" przewinęło się jej przez głowę. Tutaj rzeczy są nazywane nie takimi, jakimi są. Treasure Island, czyli sztuczna wyspa z niczym. Future tego narodu, zamiast po prostu dzieci w kryzysie dojrzewania. Można by tak wymieniać w nieskończoność, ale w tym momencie jej uwagę przykuł satyr. W środku dnia, na ulicy, bez czapki i w krótkich spodenkach. Amator. Nie była to dzielnica z wysokimi budynkami, jak już były jakieś drzewa, to niskie i średnio rozłożyste. Perfekcyjny cel dla nalotu dywanowego harpii. Może by się dalej przyglądała, gdyby nie dwie sprawy. Primo, któryś z gnojków poczuł się na tyle odważny, żeby sprowokować bójkę. Secundo, powstało drugie centrum chaosu, całkiem sprawnie działające obok pierwszego, bo ktoś się wydarł na cały głos "GOAT GUY!"
 
Zamroziło. Nie wiedziała tylko, czy z powodu użytego slangu, czy potencjalnego faktu, że ktoś jest w stanie przez Mgłę zobaczyć kozie różki. Zaklęła pod nosem, przedzierając się przez pierwszą grupę. To, czy będą robić dalej rozróbę, średnio obchodziło. Kucnęła przy dziewczynce, która i tak dawała popalić cały dzień. Dość niskie, cherlawe dziecko z mysimi włosami patrzyło jak zauroczone w satyra, a także skakało niekontrolowanie. Ekscytacja brała górę, skupienie uciekało jak zajączki na łące.
 
— Hej, ale nie krzyczymy na obcych ludzi na ulicy. Wiele zniosę, ale to, co się dzieje w ośrodku, zostaje w ośrodku. — Pouczyła łagodnie, mając nadzieję, że to był tylko slang. Na, na przykład, sick cap. Czy na buty. Gdyby w ogóle miał buty, bo w tej chwili kobieta zobaczyła lśniące kopytka. Dwunastoletni odbiorca wiadomości prawdopodobnie w ogóle nie odebrał komunikatu, wręcz próbował wspiąć się na parapet i wyskoczyć przez okno. Oto, do czego doszło - córka Demeter trzyma pod pachami potencjalnego dzieciaka innego boga, drącego wniebogłosy o kozie, kopytkach, ogonku, podczas gdy reszta patrzy zdziwiona na nich. Słyszała opowieści dorosłych półbogów o "adopcjach", ale w ogóle nie sądziła, że ta chwila nadejdzie. Tamte opowieści były bardziej… Godne? Brzmiące w jakimś stopniu bohatersko, społecznie. "Odnalazłem zagubioną duszę i owieczka trafiła w bezpieczne miejsce". No, może ewentualnie trzymanie kogoś, jak Simbę w Królu Lwie, jest na swój sposób mistyczne. Mistyczne poczucie bycia pawianem w tej sytuacji. A może to był mandryl? Nieistotne. Co w tej sytuacji się robi? Pakuje się dzieciaka szczelnie do Satyrowego Okna Życia? Wyjaśnianie potem ojcu co zaszło i czemu córka nie wróci prędko? Co się, do cholery, robi?

Walcząc z grupą i trzymaną istotą, nie mogła zauważyć, jak koziołek wchodzi do budynku. Za to zatkało ją, gdy wszedł do sali, ubrany w czapkę, przyduże buty i połatane spodenki, przy czym głośno obwieścił swoje imię (Dave). Obwieścił również, że od tej pory będzie chodzić na zajęciach i kto dotknie jego pudełka śniadaniowego, ten dostanie w głowę (pudełko ze spidermanem). Zapadła przejmująca cisza, przerywana wyłącznie mlaskaniem gumy. Dahlię kusiło obwieścić, że go chyba popierdoliło. Słyszała historie o tym, jak satyrowie potrafią się wmieszać w grupy dzieciaków i pomagać im przez jakiś czas, dopóki nie trafią do Obozu, ale to była przesada. Tamte opowieści brzmiały przede wszystkim szpiegowsko, tajnie. Jej się trafił satyr pisany capslockiem. Capslockiem pojawił się na ulicy, metaforycznie nie wstrząśnięty, niezmieszany, siłą wciskany do gardła ze szklanki mytej śliną barmana. Plus tej sytuacji był taki, że uspokoili się wszyscy. Uspokoiła się również krzycząca dziewczynka, która jak gdyby nic, podeszła do przybysza i zaproponowała mu wspólne spędzanie czasu. Fr no cap, fam. Gdy już zmierzali w stronę obszarpanych kolorowanek relaksacyjnych, które akurat nie były przypalone zapalniczką przez buntowników, satyr przez chwilę popatrzył na Dahlię z ukosa, z miną "nie wtrącaj się". Poczuła się jeszcze gorzej niczym stażysta w filmie o szpiegach. Mogłaby z chęcią znaleźć się na miejscu tej fikcyjnej osoby, która znajduje się w epicentrum wybuchu, podczas gdy jakiś Leon Zawodowiec z rogami bohatersko ratuje z opresji i odjeżdża eleganckim samochodem.
 
Puenty nie ma. Big L.

────
[926 słów: Dahlia otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

sobota, 10 maja 2025

Od Kala CD Lynn — „Biały gołąb”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Kal… nie do końca rozumie, dlaczego Lynn postanawia ciągnąć tę rozmowę, która w ogóle nie powinna się rozpocząć, bo oboje najwyraźniej nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego. Wypowiadane przez nią słowa chłopiec komentuje wyłącznie sceptycznym uniesieniem brwi, odbierając stwierdzenie „przypominasz mi kogoś” za przytyk, bo nie da się ukryć, że od zawsze raczej starał się wyróżniać z tłumu, co niekoniecznie równało się z „byciem sobą”, ale też nigdy z „byciem kimś”.
Pewnie nie rozumiałby też, dlaczego on decyduje się kontynuować ich kompletnie nieangażującą i płytką wymianę zdań, ale nawet jeśli nie pojmuje samego siebie, to przynajmniej jest w stanie całkowicie zrozumieć emocje drugiej osoby. Tęsknota, smutek i strach bijące od Lynn budzą (nawet w nim!) trochę współczucia i prawdopodobnie również wyrzuty sumienia, gdyby Kal teraz odwróciłby się i odszedł. Nie jest to najprzyjemniejsze uczucie, gdy obejmuje cię smutek podobny do tego, który odczuwa człowiek, kiedy przez okno dostrzega samotną staruszkę, siedzącą przy ubogo ozdobionym stole podczas Wigilii. Mignięcie czegoś w rodzaju litości, które mija równie szybko, jak prędko odwrócony wzrok od jasnego w wieczornym półmroku okna. Reżyserzy z jakiegoś powodu bardzo lubią przedstawiać takie sceny w swoich filmach, od lat grając nimi na emocjach widzów.
Cisza, która zapada między nimi, okazuje się znacznie bardziej komfortowa (wciąż nie jest w pełni komfortowa, tak dla jasności) niż te krótkie momenty, podczas których Lynn nieporadnie próbuje coś powiedzieć, jakoś zagaić rozmowę, zapodać kolejny temat. Kal ledwo odczuwa obecność drugiego człowieka… lub raczej odczuwałby, gdyby nie kłujący go w kark cudzy stres, wywołany nerwowym oczekiwaniem na odpowiedź.
— Raczej rzadko gdziekolwiek wychodzę — mamrocze wreszcie, niekoniecznie zadowolony z tematu rozmowy, w którym musi zdradzać kolejne fakty dotyczące jego życia i zwyczajów. — Po prostu szukałem miejsca, w którym nikogo by nie było. — Orientując się, że chyba powiedział coś nie do końca taktownego, niemrawo dodaje: — A przynajmniej nikogo, kogo znam.
Lynn chyba nie spieszy się z odpowiedzią albo zwyczajnie nie wie, co odpowiedzieć i powoli zaczyna to irytować Kala. Ich rozmowa jest bardziej mdła i nieinteresująca niż rozmowa kuzynostwa na spotkaniu rodzinnym (nie widzieli się pięć lat), przy czym jest jeszcze trudniejsza do utrzymania (nawet jeśli nie mają opcji schowania się za ekranami swoich telefonów). Od milczącego odejścia powstrzymuje Kala tylko gołąb na jego ramieniu, przypominający aniołka unoszącego się przy jego uchu. Jeszcze nie zaczął zaprzątać głowy chłopca swoim bezsensownym (jak to najczęściej bywa w przypadku gołębi) gruchaniem, tylko przysłuchuje się wszystkiemu, co mówią Lynn i Kal. To trochę do niego niepodobne, bo chłopiec już zdążył przyzwyczaić się do tego, że białe gołębie, choć nieszczególnie wygadane, porównując je do innych przedstawicieli swojego rodzaju, wciąż co jakiś czas zaszczycają go swoimi uwagami i dzielą się swoją… z pewnością wartą uznania… opinią. Ewentualnie, gdy zrobi coś, co szczególnie im się nie podoba, postanawiają załatwić się na jego głowę lub perfekcyjnie wyszorowane buty (to chyba najbardziej irytujący aspekt bycia dzieckiem Wenus, bo tak samo, jak lubią cię gołębie, to lubią cię też ich odchody). Trudno stwierdzić, dlaczego w takich momentach te ptaki nigdy nie stają po stronie Kala, choć w teorii powinny i może to, że tego od nich oczekuje, ale nie wypowiada rozkazu na głos, budzi w nich jakąś chęć buntu…
— A ty? — bąka Kal wreszcie, gdy niezręczna cisza niebezpiecznie przeciąga się do momentu, w którym powiedzenie czegokolwiek równałoby się z jeszcze bardziej niezręcznym poczuciem, że już chyba nie powinno się odzywać i zostawić wszystko tak, jak jest (poza tym, gołąb niecierpliwie zatrzepotał skrzydłami tuż przy uchu Kala, roztrzepując jego włosy i przy okazji sygnalizując mu, że zaczął się już nudzić. Przeklęty szczur powietrzny). — Często tu przychodzisz?
— Nie. Tak. Znaczy, wolę nie — bełkocze Lynn, szamocząc się pomiędzy dwiema skrajnościami. — Nie lubię tego miejsca.
— To po co tu przyszłaś? — Być może ton Kala jest trochę zbyt ostry, a pytanie zbyt szybko wypowiedziane, bo Lynn najwyraźniej odbiera je jak jakieś oskarżenie (choć po paru sekundach zastanowienia na pewno doszłaby do tego, że syn Wenus nie ma jej o co oskarżać). Automatycznie trochę się spina, a gdy jej nerwowość staje się dla Kala jeszcze wyraźniejsza, chłopiec wzdycha z frustracją. (To chyba tylko pogarsza sprawę i chyba już lepiej byłoby, jakby sobie poszedł).
— Ja… yyy, po prostu… poczułam, że, tak jakby, potrzebuję tu przyjść.
— … Aha. Czaję.
Gołąb lekko przekrzywia główkę, jego wzrok zaczyna coraz bardziej nadszarpywać cierpliwość Kala i dodatkowo psuje mu humor. Zaczyna być mu zimno, powoli przestaje czuć palce u stóp, bo, jak zawsze, ubrał zbyt lekkie buty w stosunku do pogody (i do śniegu, w którym się utopiły). Lodowate powietrze gryzie go w nos, jego policzki i uszy już dawno poczerwieniały. Stanie nad jeziorkiem zdecydowanie przestaje być dla niego choć w pewnym stopniu przyjemne i wydaje mu się, że chyba zaczyna powoli się ściemniać.
Gdy Lynn znowu nie odpowiada, a Kalowi zaczynają szczękać zęby, ciszę między nimi rozdziera ostre i suche:
— To jest żałosne. Chyba nie zostałaś stworzona do rozmawiania z ludźmi. Albo oboje nie zostaliśmy stworzeni, ale to już mniejsza. Miłego dnia.


Lynn?
────
[813 słów: Kal otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

piątek, 9 maja 2025

Od Ezry CD Violet — „Kawa z półboga"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

— Przecież bywam — bąknęło Ezra półgłosem, wdzięczne za stały szum kawiarni za ścianą. Na dźwięk słowa ‘obóz’ jego ramiona pokryła gęsia skórka. Tutaj nikt nie wiedział o tym, że wcale nie wyjeżdża nad jezioro, aby żeglować i spacerować po lasach. To jest, jak najbardziej spacerował po lasach: po lesie pełnym półbogów, satyrów i driad. A gdy nie spaceruje po lesie, macha mieczem. Uczy władać się greckim alfabetem i słucha piosenek przy ognisku. Dostaje w twarz od innych herosów. Żyje innym życiem.
Nawet jego najlepsza przyjaciółka nie wiedziała o tym, co robi w ferie.
 
Violet nie wydawała się zadowolona zbywającą odpowiedzią. Przełknęła kolejny kęs czekoladowo-czekoladowej, cukrowej bomby polanej czekoladą i już chciała wznowić temat, gdy Ezra jej przerwało.
— Po prostu mieszkam tu. Chodzę do szkoły. Pracuję. — Wzruszył ramionami. — Nie zostaje dużo czasu na… — jejgo słowa zawisły w powietrzu. Szczerze, nie miało pojęcia, jak zakończyć to zdanie.
— Ooo-kej — odparła Violet, przedłużając pierwszą głoskę w nieskończoność. — Nie boisz się?
— Czego? — Teraz Ezra musiał pochylić się do przodu i dopytać, co miała na myśli.
— Potworów? Czegoś takiego? — Półbogini radośnie odgarnęła kosmyk fioletowych włosów z czoła i ponownie zatopiła widelczyk w cieście. Beztrosko, jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi słów, które wypowiedziała.
— Nie. — Odpowiedziało sucho Ezra i wzięło łyk wody z plasterkami limetki. Kłamał. Oczywiście. Wystarczył widok jednego mitologicznego stwora, aby zamienić jego mózg w błyszczącą galaretę, a nogi w watę.
— Może powinieneś — zaćwierkała Violet, a ta wypowiedź o dziwo nie zabrzmiała ani trochę złowrogo. Miała w sobie coś z dobrodusznej rady. Albo pomijalnego spostrzerzenia, takiego jak ‘ładna dzisiaj pogoda’. — Naprawdę musisz mnie kiedyś odwiedzić! Postawię ci na to karty.
— Myślę, że jestem w stanie przewidzieć własną śmierć.
 
W pomieszczeniu zapadła cisza. Heroska przełknęła ślinę. Poprawiła się na krześle i wzdrygnęła się, zupełnie jakby uderzył ją podmuch lodowatego powietrza.
— No tak — wykrztusiła końcowo. — Wybacz.
Odległy stukot kilku par butów i szum czyszczonego ekspresu do kawy skłoniły Ezrę do dopicia wody i podniesienia się z krzesła, które mimo wytartego siedzenia i ostrych, metalowych kantów, o które można było obić łydki, stawało się miękkim tronem w momencie, w którym kończyła się przerwa.
— Nie przepraszaj — odchrząknął, bezceremonialnie wrzucając plastikowy kubek z resztkami owoców do kosza na śmieci. — Nie masz za co.
 
Violet milczała kolejną przemyślaną chwilę, by następnie radośnie klasnąć dłońmi w swoje uda.
— Wiesz co? To z urokami to naprawdę dobry pomysł!
— Urokami? — Ezra ponownie wzdrygnęło się na dźwięk ‘nie-ludzkiego’ słowa. Nienormalnego. Dotyczącego świata, który dla śmiertelników był najwyżej bajką.
— Na irytujących klientów! Mamy tu pieprz? — Dziewczyna zaczęła rozglądać się po półkach, stając na palcach i podskakując, aby zajrzeć na samą ich górę.
— Nie będę zabijać klientów.
Fioletowowłosa zamarła i odwróciła się w stronę herosa ze skonsternowanym wyrazem twarzy.
— Ja też nie, głuptasiu. — Ezra skrzywiło się w odpowiedzi. — Uroki nie mają robić im krzywdy, tylko ich uczyć. Szacunku, na przykład. — Wyraźnie zadowolona z siebie wyciągnęła z pudełka pokaźnej wielkości słoik przyprawy do bajgli i worek czerwonego pieprzu cayenne.
— Violet? — Zaczął Ezra, marszcząc brwi. Uważnie patrzył, jak postawiła znaleziska na stoliku i zaczęła zmiatać z jego blatu okruszki. Przy okazji wzięła kolejny kęs ciasta. — Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Co ty właściwie robisz?
Dziewczyna poderwała głowę, a jej włosy, poderwane ruchem okoliły jej twarz w widowiskowy sposób. Jej niebieskie oczy błyszczały bardziej, niż przedtem – jakby tańczyły w nich płomienie.
— Zaufaj mi! — Zakrzyknęła radośnie i zaczęła nucić pod nosem nieznaną Ezrze melodię.
— Wszystko, co złe zaczyna się słowami ‘zaufaj mi, ziom’. — Stwierdził półszeptem, co Violet zupełnie zignorowała.
 
Ezra z niepokojem patrzył, jak dziewczyna położyła na stoliku papierowy talerzyk, a następnie wysypała na niego po szczypcie pieprzu i przyprawy do bajgli, wyliczając pod nosem sezam, mak, sól i pozostałe składniki mieszanki. Zadowolona z siebie podrapała się po grzbiecie nosa, następnie zatarła dłonie i bez krztyny zahamowania wyjęła z kubka, balansującego na samej górze śmieci, już prawie wysypujących się z kosza ćwiartkę limetki. Wycisnęła kilka kropel soku na bardzo smutną kupkę przypraw, a resztkę wrzuciła z powrotem do śmieci, nie odwracając wzroku od swojej kreacji. O dziwo, trafiła.
Heros skrzywił się. Nie dość, że dziewczyna nie wydawała się niczym brzydzić - wytarła jedynie dłonie czystą serwetką, po tym, jak miała w nich limetkę, która znajdowała się w tej samej wodzie co słomka, z której pił Ezra, do tego wydawała się bardzo, bardzo dumna z czegoś, co wyglądało jak próba ‘gotowania’ w piaskownicy.
Violet nie dała się zrazić krytycznym wzrokiem. Wepchnęła jedynie resztę ciasta do buzi. Na raz.
— Odpowiedni poziom glukozy we krwi jest bardzo, bardzo ważny przy rzucaniu zaklęć — wymamrotała, zakrywając usta dłonią, aby nie stracić ani okruszka. — Oczywiście żartuję — dodała, gdy przełknęła. — Ale to ciasto jest takie dobre!
 
Zanim Ezra mruknął chociażby ‘aha’ lub ‘mhm’, Violet zatarła dłonie ostatni raz, odchrząknęła i pstryknęła palcami.
Płomienie buchnęły z centrum talerza. Były wysokie na co najmniej stopę, lizały wyciągnięte dłonie Violet, skupionej na słowach, które szeptała.
Heros patrzył na nie, czując mieszankę strachu i podziwu. Kilka czerwono-pomarańczowych iskier uniosło się do góry, w stronę sufitu, i mimo tego, że powinien zareagować - chwycić gaśnicę albo chociażby rzucić coś na mały pożar - nie mógł oderwać wzroku od tańca ognia.
Płomienie zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
Zostawiły po sobie zapach żaru, czegoś przywodzącego na myśl grilla bądź ognisko i ledwo wyczuwalną słodką nutę.
— Nie mam pojęcia, czy mi się udało! — Oznajmiła Violet z szerokim uśmiechem.
— Jesteś nienormalna — wydukał Ezra, patrząc na kupkę szarego popiołu, która kilka sekund wcześniej była przyprawą do bajgli z dodatkowym pieprzem i śladowymi ilościami śliny herosa. Papierowy talerzyk był nienaruszony. Pomijając czarną smugą na jego krawędzi.
— Dopiero teraz to zauważyłoś? — Odparła radośnie. — Sezam otwiera zamknięte serca, sól dla naszej osobistej ochrony, pieprz cayenne, żeby piekło ich sumienie, cebula, żeby dotarli do sęku tego, czemu są tak pełni nienawiści, czosnek, żeby nie wracali, póki nie zmienią swojego zachowania - i jako symbol mojej matki - limetka absorbuje ich negatywną energię, a mak wzmacnia to wszystko, obniżając poziom zawiści Karyn. — Uprzejmie zignorowała rozchylone wargi Ezry. — A jak to wszystko nie zadziała, to z całego serca życzę im rozwolnienia.
— Jesteś nienormalna — powtórzył heros, tym razem głosem pełnym podziwu. Tym razem był to komplement.
 
Violet wyciągnęła z kieszeni spodni malutki słoiczek, zatykany korkiem (na pytanie, czy zawsze ma przy sobie flakoniki, odpowiedziała, że oczywiście, że tak), przesypała stworzoną odrobinę proszku na odpędzanie najgorszych klientów do środka, a talerzyk starannie złożyła na pół i wepchnęła do kosza, ukrywając wszelakie dowody.
 
— Moje bąbelki! — Zakrzyknęła Steph, która nagle pojawiła się w drzwiach. Dwie minuty wcześniej i byłaby świadkiem tego, jak Violet podpala jej lokal. — Zmienimy się, co? Starość nie radość, nogi już nie te…
Herosi wymienili spojrzenia i jednocześnie ruszyli w stronę drzwi.
— Masz osiemnaście lat — prychnęło Ezra w stronę zielonowłosej.
— Dlatego masz traktować mnie z szacunkiem — zaśmiała się Steph i zmierzwiła jejgo włosy, gdy się minęli.
 
Kawiarnia była przyjemnie pusta. Stoliki błyszczały wodą, pozostałością mokrej szmaty, z głośników wydobywała się cicha muzyka, a Nowy Jork przelewał się wzdłuż okien. Ezra nieobecnie ujął zaklęty w naszyjnik xiphos w dłoń i pozwolił mu zniknąć pod koszulką My Chemical Romance, nim podszedł do zlewu, aby starannie umyć ręce.
— Następna osoba, która cię obrazi, zostanie potraktowana proszkiem. A jak potem wróci i nadal będzie niemiła, to zaklnę ją w żabę! — Oznajmiła Violet. Ezra nie chciało wiedzieć, czy zaklinanie ludzi w żaby było blefem, czy naprawdę była w stanie to zrobić.
— Nie musisz zostawać do końca zmiany. — Rzekł więc. — I tak musisz przetrawić wszystko, czego się dzisiaj nauczysz.
Dziewczyna zastanawiała przez chwilę.
— To by było nie fair. Wolę zostać i pomóc wam na koniec dnia.
— W porządku — heros skinął głową. — Ale nie czuj się zmuszona do tego przez koncern. Jakbyś umarła, ogłoszenie o pracę pojawiłoby się w gazecie szybciej, niż twój nekrolog.

  Violet? 
──── 
 [1263 słowa: Ezra otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Od Sony CD Lairy — „A Fisher of Fish"

Poprzednie opowiadanie

Sony niezaprzeczalnie należy do grona rannych ptaszków, można nawet powiedzieć, że jest bardzo ekstremalnym rannym ptaszkiem, potrafiącym obudzić się o czwartej nad ranem i stwierdzić, że ma wystarczająco dużo energii, żeby przetrwać cały dzień. W końcu skoro w lecie właśnie wtedy wstaje słońce, to czy logicznym nie jest, żeby zrywać się z łóżka razem z nim? Taka wizja świata jest dla Sony integralną częścią każdego jej dnia, albo też każdego jej poranka, gdy przez lata próbowało wyjść z domku jak najciszej, żeby przypadkiem nie obudzić swojego rodzeństwa. Od kiedy jest trochę bardziej opustoszały, jest jej tylko łatwiej wydostać się na zewnątrz, powoli (i trochę teatralnie) stawiając małe kroczki na palcach.
Zazwyczaj (najczęściej z przymusu, bo wszyscy inni woleli spać do momentu, w którym zaczynano zbierać się na śniadanie) spędzało te ranki samotnie, ćwicząc swoją nieco wyimaginowaną umiejętność rozumienia, o czym śpiewają ptaki. Kiedyś jego dziadek obiecał mu, że nauczy wnuka tej sztuki, ale od momentu trafienia Sony do obozu, temat trochę umarł. Zbyt rzadko bywali w domu, żeby mieć czas na spędzanie leniwych popołudnii na ławce przed wiejskim domkiem, gdzie razem z dziadkiem wsłuchiwałoby się w dobiegający zewsząd świergot. Tę pokrętną tradycję kontynuuje samo, rozkładając bluzę na pokrytej rosą trawie niedaleko granicy lasu i tłumacząc na angielski ptasi śpiew. Nie bez powodu jejgo szkicowniki oprócz jejgo przyjaciół (Elliot pojawia się mniej więcej na co drugiej stronie, ostatnio dołączyła do niego Violet) zawierają tysiące rysunków ptaków, przy czym Sony nie ma najmniejszego pojęcia, jakiego gatunku mogą być, więc gdy ktoś ich o to spyta, wzruszają ramionami z niewinnym uśmiechem.
Dlatego znacznie rzadziej wędruje w inne miejsca, nie aż tak przepełnione mdłą nostalgią i niewpisujące się w ich rutynę (chociaż utrzymywanie rutyny w ich przypadku to już kompletnie inna i jeszcze bardziej skomplikowana sprawa). Jeszcze rzadziej znajduje w takich miejscach jakieś towarzystwo (pomijając różnego rodzaju owady) a już na pewno pierwszy raz ktoś prosi ją o kawę. W kieszeniach zawsze ma trochę gorącej czekolady w proszku, oczywiście w saszetkach podwędzonych ze stacji benzynowych (gdzieś powinno mieć też cynamonowy cukier), ale wrzątek i kawa to coś kompletnie innego. Nieco zdezorientowane najpierw zastanawia się, czy aby na pewno się obudziło i to nie jest jakiś dziwny sen, na końcu którego złowi ogromnego lewiatana, który pożre cały obóz, a ono obudzi się z powrotem w swoim łóżku lepkie od potu i gdy spojrzy na zegarek, znowu będzie czwarta rano. Po chwili uśmiecha się do swoich absurdalnych wyobrażeń (notuje sobie w głowie, że mógłby z tego wyjść niezły obraz, chociaż dobrze wie, że pewnie za niedługo o tym zapomni) i zasiada na pomoście obok dziewczyny. Wydaje się, jakby ona nieźle go znała, podczas gdy on nie potrafi sobie przypomnieć jej imienia i o ile jakoś kojarzy ją z wyglądu, bo przewinęła się w tłumie innych obozowiczów, to przyporządkowanie do jej twarzy jakichkolwiek zapamiętanych przez Sony cech lub choć krótkich momentów, w których zamieniły ze sobą parę słów… nie wychodzi. Jest pewne, że by pamiętało, zawsze pamięta takie rzeczy.
— Mój tata… to jest, ojczym — w głowie Sony brzmi to trochę lepiej niż “adopcyjny tata” — też lubi łowić — rzuca nagle, przyglądając się pudełku z przynętami, które zdecydowanie zainteresowało go bardziej, niż wędka czy sama czynność łowienia ryb. — Tylko że on robił tak, że zarzucał i nieustannie zwijał żyłkę do siebie, i tak w kółko. Mówił, że to jakiś tam… jakiś jego styl. Może po prostu nie miał do tego cierpliwości.
— To metoda spinningowa. — Dziewczyna od razu podłapuje temat, odpowiadając szybko i bezbłędnie, jak perfekcyjnie przygotowana do lekcji uczennica, wywołana do tablicy. — No, trzeba przyznać, jest dynamiczniejsza i pewnie też bardziej interesująca dla gapiów, ale wolę tradycyjną, spławikową. Jest bardziej…
— Jesteś jak drapieżnik, który czeka, aż ofiara wykona najmniejszy ruch i wtedy BUM! I po rybie — wtrąca się Sony, wyrzucając ramiona w górę podczas udawania dźwięków… teoretycznego połowu. — Nie wiem, czy bym tak potrafiło. Rozproszyłabym się i fiu, po rybie. Pewnie skupiłabym się bardziej nie tych robaczkach latających nad wodą… Ale nadal, chcę spróbować się nauczyć! — zapewnia koleżankę, na wypadek, jakby źle odebrała jejgo słowa. — A w ogóle, to jak masz na imię?
Pewnie nagły słowotok po trochę niemrawym powitaniu nieco zaskakuje Lairę, bo Sony zapodał jej wręcz przeciwne pierwsze wrażenie: troszkę nieśmiałego i niezdecydowanego. Tylko że jeśli już poczuje się bardziej komfortowo i się rozgada, dla drugiej osoby nie ma ratunku, bo nie dość, że od razu zostanie okrzyknięta przyjacielem Apolliniątka, to dodatkowo utknie pomiędzy przydługimi monologami Sony a swoimi, zazwyczaj znacznie krótszymi odpowiedziami, w które półboże ma tendencję się wcinać i dopowiadać coś od siebie. Ale przynajmniej Sony nie speszy się, gdy w środku rozmowy będzie musiało zapytać kogoś o imię czy wiek, gdy zdaje się, że obydwa te fakty powinno znać.
— Laira.
— Ooo, ładnie. Tak melodyjnie. Ktoś mógłby dla ciebie napisać serenadę i jako tytuł nadać jej twoje imię, bo ludzie chyba tak robią. Pasowałoby — wypala Sony, wypowiadając pierwszą myśl, jaka przyszła im do głowy. Nie, żeby w ich przypadku było to coś zaskakującego…
Laira prycha śmiechem, bo to chyba jeden z najbardziej niespodziewanych komplementów (można to nazwać komplementem?), jakie kiedykolwiek dostała, zwłaszcza gdy chodziło o jej imię. Oby to nie Apolliniątko ostatecznie skomponowało dla niej serenadę… Byłoby to… trochę niezręczne.
— Wracając — mówi Laira po chwili, po opanowaniu śmiechu (Sony w pewnym momencie stwierdziła, że chyba nie wyłapała żartu). — Próbujemy? — pyta i wręcza Sony drugą wędkę.
— Jasne! — odpowiada jej z entuzjazmem małego dziecka, któremu rodzic właśnie powiedział, że pojadą na obiad do McDonalda i będzie mogło zamówić sobie zestaw z pszczółką z Minecrafta. Łapie wędkę jak znaleziony na ziemi patyk, trochę niezręcznie ustawia ją jakoś przed sobą, z całych sił próbując nie dźgnąć Lairy w oko, albo nie zrobić czegoś jeszcze gorszego. — Jak to się w ogóle trzyma?
Niewinne, pytające spojrzenie Sony uświadamia Lairze, jak wiele pracy i cierpliwości będzie musiała włożyć w ten poranek. Raczej mało kto bierze na swoje barki uczenie dziecka Apollina łowienia ryb, chociaż to raczej logiczne, bo… gdyby Apollo lubił wędkarstwo, to na pewno wpisałby je w któryś z talentów jego dzieci. Przeciętnemu człowiekowi jednak trudno jest zrozumieć, w czym medycyna jest lepsza od łowienia ryb…

  Laira? 
──── 
 [1005 słów: Sony otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Niketasa CD Violet — „Ten redbull naprawdę dodaje skrzydeł"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Powstrzymując się od rzucenia: “Księgowość to moje drugie imię!”, co nie kwalifikowałoby się nawet jako naginanie prawdy, a bardzo jawne i ogromne kłamstwo, Niketas (z pudełeczkiem pod pachą) chwyta obiema dłońmi rękę Violet i ściska ją mocno.
— Stoi — mówi z nieodgadnionym uśmieszkiem na ustach, trudnym do interpretacji głównie przez niewidoczne zza ciemnych szkieł oczy. Trudno powiedzieć, na ile jest to uśmiech nieszczery, a na ile przebiegły i trochę nieświadomy, bo umysł Niketasa rozrysowuje kolejny z jego niezrozumiałych dla nikogo planów. Kolorowa mapa myśli znikąd pojawia się przed jego oczami, niedługo później przeniesiona na strony jednego z jego notesów (na okładce ma namalowaną markerem czaszkę i ostrzeżenie o niebezpieczeństwie porażenia prądem. Za to na pierwszej stronie napisano “Elektryka prąd nie tyka ‘,:)”).
Ulf, jak zawsze zresztą, gdy Niketas pół dnia spędza w pozycji krewetki nad swoimi notatnikami, niepewnie zagląda mu przez ramię. Jego wzrok przez kilka minut próbuje znaleźć coś, co po pierwsze nie byłoby skreślone i skorektorowane tyle razy, że jedno słowo przetransformowało się w nieodgadnione hierogliwy, a po drugie coś, co byłby w stanie zrozumieć. Marszczy brwi, zerkając na skupionego Niketasa, który zdaje się go nie zauważać.
— Co to jest?
— Biznes, chłopie, to jest właśnie biznes — odpowiada Niketas, pisząc jedno słowo na drugim.
— A… uw-uwzględniłeś mój udział w nim…? — Ulf z niewyjaśnionego powodu brzmi, jakby ktoś właśnie przystawiał mu pistolet do skroni.
— Tym razem niekoniecznie potrzebny mi jest złodziej — stwierdza Niketas i zanim jego brat zdąży głęboko odetchnąć z ulgą, dodaje: — więc tym razem musisz trochę wyjść z fachu.
Westchnienie ulgi natychmiast zmienia się w… sfrustrowany jęk. Niketas bynajmniej się tym nie przejmuje, gdy przyjdzie co do czego, Ulf zawsze wykonuje swoją robotę nawet bardziej dokładniej niż Niketas, co samo w sobie jest ogromnym osiągnięciem. Może nie robi tego dzięki oddaniu sprawie i wierze w jej powodzenie, tylko z przymusu i swojego dziwnego perfekcjonizmu, którego skryte pokłady aktywują się dopiero wtedy, gdy robi coś dla kogoś. Kiedyś przez myśl Niketasowi przebiegło, że trochę wykorzystuje brata, ale szybko zdusił wyrzuty sumienia. W końcu od tego ma się rodzeństwo, prawda? (Chociaż Niketas czasem naprawdę podważa mentalny stan Ulfa i jego priorytety, bo kto niby słuchałby się młodszego brata?).
Do Violet melduje się po jakimś czasie babrania się we wszystkich sprawach marketingowych, które sam wymyślił. Rolę księgowego bardzo szybko przerzucił na Ulfa, który nie tylko wykazuje się wspaniałymi umiejętnościami matematycznymi, ale również w ciągu tygodnia zdołał zepsuć pięć kalkulatorów (chłopak się stara, to się liczy najbardziej). Niketas po prostu nie nadaje się na wykonywanie tak podrzędnych czynności, od zawsze twierdził, że nadaje się tylko do zarządzania innymi ludźmi i (ewentualnie) handlem samym w sobie. Babranie w procentach zostawił bratu, który załamywał się, obliczając swoje własne wynagrodzenie (i prawie rzucając wszystko w cholerę, gdy dowiedział się, ile ono wynosi).
— Mam twoją magiczną skrzyneczkę — zaczyna Niketas, wchodząc do domku bez pukania.
Violet, niekoniecznie spodziewająca się jego wizyty, szybko odgarnia kosmyki niesfornych włosów za uszy, żeby wyglądać na przynajmniej trochę gotową na przyjęcie gościa. Odganiając od siebie myśl o tym, że nie pamięta, czy na pewno przemyła twarz po wstaniu i umyła zęby, przywołuje na twarz lekki uśmiech – taki, jakie zazwyczaj przyjmują miłe panie w filmach o wielkich korporacjach. Albo w reklamach tych korporacji.
— O wow, świetnie. Tylko… następną partię eliksirów będę miała dopiero za dwa dni. — W ton jej głosu wkrada się skrucha, jakby to jej pokręciło się coś z terminami, ale to Niketas przyszedł do niej zdecydowanie za wcześnie.
— Luz, ja po prostu bym zapomniał, że mam przyjść, bo skończyły mi się rzeczy do roznoszenia. — Nonszalancko wzrusza ramionami. — Jestem zabieganym człowiekiem, wiesz. Człowiekiem z pamięcią złotej rybki.
— …Aha.
— No weź, trochę więcej entuzjazmu! Na spokojnie się rozliczymy, za dwa dni przyjdę albo ja, albo Ulf…
— Myślałam, że ustaliliśmy, że nie wciągamy w to więcej osób — wtrąca się Violet, świdrując wzrokiem Niketasa. Chłopiec tylko rozkłada ramiona, choć w tym geście, który zazwyczaj oznacza po prostu: “nie wiem”, można prędzej doczytać się: “no, co ja ci mogę powiedzieć, paniusiu?”.
— To zaufany człowiek. Tylko pomaga, nie ma wglądu w jakieś… bardziej poważne sprawy. Poza tym, wiem co robię i ty też dobrze to wiesz, więc już nie narzekaj. — Ostentacyjnie otwiera szkatułkę, wyciągając z niej plik banknotów, zagubione między nimi monety stukają o ścianki pudełka. — To nie wzięło się znikąd, prawda?
Na chwilę zapada między nimi cisza, podczas której Violet próbuje przełożyć ilość powierzonych Niketasowi fiolek z eliksirem na ilość pieniędzy trzymanych w jego dłoniach. Ze zmarszczonymi brwiami sama je przelicza i po chwili uznaje, że albo chłopiec rozcieńczył jej napój w wodzie, albo stało się coś bardzo dziwnego.
— Za jaką cenę ty je sprzedajesz…?
— Dopóki nie zaczną między sobą konsultować tego, po ile kupili naszego Boskiego Fulla, to nie masz się o co martwić. A gdy zaczną, to ja się będę tym martwił, nie ty. Nie twoja w tym głowa.
Violet wbija w Niketasa jeszcze bardziej zdziwione spojrzenie, niż wcześniej. Nie dość, że tak właściwie niczego się nie dowiedziała (to znaczy… cena jest ruchoma? Jak to w ogóle jest możliwe? Czy on po prostu oszukuje ich na kasę, jak turystów na jarmarkach i stoiskach z pamiątkami?), to jeszcze…
— Boski Full…?
Niketas aż zsuwa okulary na czubek swojego nosa, żeby wyraźniej zobaczyć minę VIolet. Oczekiwał zachwytu, spuszczania się nad jego kreatywnością i entuzjazmem dotyczącym ich świetlanej przyszłości i fantastycznej kampanii reklamowej, którą umożliwia im tak chwytliwa nazwa (tak, wymyślił już całą kampanię. Zawsze o parę kroków w przód, jak to mawiają!).
— A to ci nie mówiłem? — próbuje jakoś ograć tę sprawę, udając zaskoczenie. — Wiesz, bo po pierwsze: boski wywar, bo tworzony przez półboginię, więc jest chociaż w połowie boski, a od tego to już niewiele do boskości brakuje. “Full” to chyba jasne, bo masz wymaksowaną energię po wypiciu go. I chyba widziałem gdzieś podobną nazwę, też wszyscy się na nią rzucali. Chyba w jakimś serialu czy czymś takim. No, to co, oficjalnie sprzedajemy energetyki Boski Full? — Uśmiecha się szeroko, całkowicie ignorując zdezorientowaną minę Violet i trochę zbyt długą ciszę przed jej odpowiedzią, która (jak już zdążył się nauczyć podczas nadawania nazwy Double H, wciąż nieprzyjętej jako oficjalną) nie zwiastuje niczego dobrego.

  Violet? 
──── 
 [1003 słowa: Niketas otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Vex — „Tańczące z czasem"

TW: opisy choroby, myśli samobójcze

— Ile badań może znieść jeden człowiek? — spróbowało kiedyś wrzasnąć tak zachrypniętym głosem, że z jejgo ust wydostał się tylko dziwny skrzek. Słowa zabrzmiały niewyraźnie i płasko, bo nieustępująca suchość w ustach zamieniła jejgo język w nieprzydatny do niczego kołek. Powstrzymywało kaszel, wytrwale i w milczeniu znosząc ból, zaciskając zęby.
Jejgo matka podniosła zamglony, pusty wzrok (trudno byłoby doszukiwać się w nim jakichkolwiek resztek nadziei) znad przeraźliwie neonowej, pomarańczowej butelki z sokiem, w którą wbijała swój wzrok przez ostatnią godzinę, albo i dłużej.
Patrząc w oczy swojemu dziecku, wzruszyła ramionami.
Gdyby tylko Vex miało jeszcze trochę siły, by chociaż załamać poznaczone siniakami po niepoprawnie wbitych wenflonach ręce, by jakkolwiek wyrazić kotłujące się w niejnim uczucia…!
Zamiast tego zaniosło się żałosnym kaszlem. W jejgo oczach zebrały się łzy, gęste mruganie oczami nie powstrzymało ich od nieuchronnego stoczenia się po jejgo policzkach.
 
Nerwowo wybijany rytm na stole przyspiesza z każdą sekundą, podczas której Vex musi znosić zmartwione spojrzenie zaintrygowanych oczu Almy, które co rusz zezują na jejgo twarz w poszukiwaniu w niej brakującego elementu. Elementu, który oboje dobrze znają i jego brak sprawia, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to przypadkiem nie sen – tak bardzo zespawał się z codzienną rzeczywistością, że nie można już traktować go inaczej niż jej nieodłączną część.
— Mam lepszy dzień — rzuca tonem na tyle zirytowanym, że posądzenie jejgo o przeżywanie “lepszego dnia” byłoby niemal równoznaczne z posądzeniem samolotu o wodowanie.
Sceptycyzm jest doskonale widoczny w minie Almy, jej lekko zmarszczonych brwiach, zaszklonych oczach i drgającym kąciku ust, niezdecydowanym, czy powinien się unieść w miłym, pełnym nieistniejącego zrozumienia uśmiechu, czy może lepiej byłoby nie igrać legioniszczu na nerwach. Vex nie tyle co odwraca wzrok, ono od początku usilnie na nią nie patrzy, udając nie tylko przed Almą, ale również przed sobą, że jejgo oddech wcale nie jest płytki i szybki, a przy każdym wdechu słychać ciche świszczenie (Vex przy okazji czuje, że powietrze wdzierające się do jejgo ciała jest niczym innym, jak połykanym przez niejgo ostrym sztyletem, raniącym jejgo organy wewnętrzne).
Sinusoida, która od zawsze wyznaczała wzloty i upadki jejgo walki o powietrze całkiem niedawno zaczęła przypominać stałą funkcję malejącą, kulkę pędzącą w dół równi pochyłej.
Zaprzeczanie rzeczywistości i okłamywanie siebie bynajmniej nie jest dla Vex nowością – przecież zawsze robi wszystko, byleby udowodnić sobie, że szpony strachu wbijające się w jejgo serce są zupełnie nieuzasadnione i bezpodstawne. Wszystko przecież jest w porządku, dopóki jest w stanie wziąć kolejny wdech. Zawsze może być gorzej.
 
— Każdy z nas się czegoś boi…
— Tylko że ja się niczego nie boję — uparcie powtarza, jejgo palce poruszają się po jejgo kolanach, jak dwa nadpobudliwe pająki. Już od dawna zbyt długa grzywka brązowych włosów przysłania jejmu większość pola widzenia, figura mężczyzny siedzącego przed niąnim wydaje się tylko niewyraźnym zarysem cienia człowieka.
Lekarz unosi jedną brew, już i tak krzywe prostokątne okulary przechylają się jeszcze bardziej na jego nosie. Poprawia je szybkim, niedokładnym ruchem ręki, wzdycha zmęczony..
— Tak, tak — mruczy, na moment tracąc wątek. — To w takim razie nie ma problemu. Dostaniesz też całoroczne zwolnienie z zajęć wychowania fizycznego…
— Tego też nie potrzebuję.
Doktor z politowaniem wpatruje się w pełne złości, uparte oczy siedzącego przed nim dzieciaka, przed którym w nieładzie leżą splątane wąsy tlenowe. Odmówiło założenia ich, choć nawet mężczyzna jest w stanie usłyszeć trud, z jakim łapie każdy haust powietrza. Odmówiło już wielu rzeczy, wykazując się przy tym zadziwiająco małą, wręcz nieistniejącą umiejętnością współpracy, niezależnie od tego, kto próbował jągo namówić do zmiany jejgo stanowiska. Równie uparcie i wytrwale kręciło głową za każdym razem, gdy temat potrzeby zastąpienia dotychczasowych inhalatorów wąsami tlenowymi choć wychylał czubek swojej głowy zza rogu.
— Nie będziesz się ze mną kłócić — zaczyna spokojnie, tonem zmęczonego człowieka w kryzysie wieku średniego. — Jestem twoim lekarzem i to ja będę decydować, czego potrzebujesz, a czego nie. — (Chociaż to, czy ono będzie go słuchać jest już rzeczą kompletnie inną i oboje dobrze wiedzą jak skończy się ten wykład). — Twoje płuca dłużej nie zniosą twojego obecnego trybu życia i albo ty przestaniesz zachowywać się jak jakiś niepoprawny supermen, albo za tydzień znowu wylądujesz na oddziale. Nie musisz ich nosić cały czas. Wystarczy wtedy, gdy nie będziesz miało trudności z zaczerpnięciem tchu, gdy normalne oddechy staną się dla ciebie niekomfortową trudnością i wierzę, że jesteś już na tyle świadome, żeby rozpoznawać takie momenty. Pewnie zdarzą się dni, kiedy nie będziesz musiało nosić ich w ogóle i oby było ich jak najwięcej, ale proszę cię, przestań się nadwyrężać.
Mimo jego łagodnego, przyjaznego dzieciom tonu, Vex wciąż patrzy na niego spode łba. Mierzą się spojrzeniami, a doktor ledwo wierzy w to, że tak blada twarz z żałośnie podkrążonymi oczami może wyrażać tak wiele wewnętrznej frustracji, wściekłości i niezłomnego trzymania się ustalonych przez siebie zasad.
Gdy Vex znowu pojawia się na oddziale, jeszcze w tym samym miesiącu, w jejgo minie nie ma śladu po poprzedniej upartości i złości, przekrwione oczy wpatrują się w mężczyznę pustym spojrzeniem. W milczeniu znosi kazanie doktora, całą swoją postacią prezentując wyraz poddania się w walce, którą do tej pory toczyło z niezaprzeczalną prawdą.
Mężczyzna już dawno pogodził się z tym, że ludzie umierają na jego oczach.
Gastrafetes jest bronią dystansową.
Vex żałuje, że uległo swojemu strachowi przy tym wyborze. Marne z niejgo dziecko boga wojny, kiedy boi się wziąć do rąk miecz czy włócznię z myślą, że fizycznie nie udźwignie walki nimi, od wysiłku zacznie się hiperwentylować, a hiperwentylacja kończy się u niejgo niczym więcej jak głową między kolanami i zdartym gardłem, przez które próbują przedrzeć się drżące wdechy, powoli zanikającym bólem w płucach. Z zazdrością kątem oka spogląda na swoje rodzeństwo, zawsze lepsze w walce od innych legionistów i gdzieś w jejgo głębi zaczynają wskrzeszać się iskry gniewu, który nie wie, w którą stronę się skierować. Niesprawiedliwego świata czy jejgo słabości?
Oczywiście, wybór broni wcale nie oznacza, że nie może forsować swojego organizmu, doprowadzać go do granic jego możliwości, to akurat jest jejmu bardzo dobrze znane. Rzecz prosta: trening sztuk walki, biegi, pompki czy brzuszki, wszystko to, co oferują jejmu Pola Marsowe oprócz tarcz strzelniczych, na których zazwyczaj się wyżywa i absolutnie nie traktuje tego jako trening. Okazjonalne sparingi z innymi legionistami, którzy zawsze dają Vex fory i walczą jak ostatnie cioty (przy okazji uciekają wzrokiem na boki, próbując odnaleźć centuriona, który odpowiedziałby im na ważne pytanie: czy to chore legioniszcze w ogóle może walczyć…?), byleby przypadkiem nie pociąć jejmu wąsów tlenowych, nie potrącić plecaka z butlą tlenową, czy aby się za bardzo nie zmęczyło i nie zemdlało im pod nogami – co ono oczywiście odbiera jako uznawanie jejgo za przeciwnika niegodnego wykorzystania pełni swoich możliwości. Skutek jest więc przeciwny co do zamierzonego: Vex zaciska zdrętwiałe palce na rękojeści nieswojego miecza, zaciska zęby i walczy, walczy, walczy, uznając sobie za punkt honoru nie tylko wygraną, lecz również dotarcie do swoich granic, udowodnienie sobie swoich chorych przekonań.
Dobrze wie, z czym to się je. Ileż to już razy to robiło? Kiedy stało się ekspertem w swojej własnej chorobie, poznało każdy jej aspekt jak charakter najlepszego przyjaciela? Po którym przeziębieniu zdało sobie sprawę, że jeżeli codziennie nie będzie łykać witaminek na odporność, to najzwyklejszy katar jągo zabije?
Zamach ostrzem, sparowanie, unik. Ucisk w oskrzelach, blokujący tlenowi drogę do płuc, świst przy każdym wdechu, lodowate powietrze boleśnie przedzierające się przez jejgo gardło. Poprawa chwytu, bo palce przestają się słuchać, wypad, blok. Ból rozchodzący się w klatce piersiowej, poczucie, że nie jest w stanie wypełnić płuc, nie jest w stanie dostarczyć im tlenu. Mroczki przed oczami, kręcenie w głowie. Mrowienie opuszków palców, powolne drętwienie kończyn, załamujące się pod niejnim kolana, uparty oddech przez nos z zaciśniętą do bólu szczęką, byleby nie zacząć dyszeć jak wściekły pies. Dygoczący wdech, miecz zaczyna robić się cięższy albo ramiona wiotkie; przez kosmyki wilgotnej grzywki obserwuje swojego przeciwnika, który opuszcza broń coraz niżej, z coraz większym niepokojem wymalowanym na twarzy, z zastygłym na nieruchomych wargach pytaniem, czy wszystko w porządku.
Zatrzymująca jągo Cherry, odbierająca jejmu miecz i ten jej surowy wzrok, który nie potrafi ukryć głęboko zakorzenionego zmartwienia. Zmartwienia, którego Vex tak bardzo nienawidzi i które nie jest w stanie wzbudzić w niejnim jakichkolwiek pozytywnych odczuć.
— Wystarczy. — Jedno, krótkie słowo, rozkaz, którego Vex zawsze słucha mimo woli.
Gniew rosnący w piersi, rzucone jej wściekłe spojrzenie i splunięcie w bok, dumne odejście z miejsca swojego upokorzenia. Powłóczenie nogami, które wydają się nie rozumieć tak prostych sygnałów wysyłanych im przez mózg, poczucie, że świat dookoła niejgo nieustannie się kręci, a oczy nie nadążają za ruchem głowy i zawsze zostają gdzieś w tyle, obraz przestrzeni wokół niejgo dociera do Vex z opóźnieniem, jak zacinający się film.
Koniec pokazu, głowa między kolana, zdarte gardło, zanikający ból.
 
— Jeszcze paczka Black Devil.
Kasjer patrzy na Vex wzrokiem co najmniej oceniającym, ono wytrzymuje jego spojrzenie ze stoickim spokojem, sprawiając wrażenie, że takie spojrzenia posyłane są w jejgo stronę wciąż i wciąż, zawsze takie same, gdy próbuje kupić sobie papierosy.
— A ty tak możesz? — Nieuniknione pytanie brzmi niezręcznie płytko, prawdopodobnie niewynikające z empatii oraz zmartwienia losem nieznajomej sobie osoby, a raczej z ludzkiej ciekawości, której czasem nie sposób się oprzeć.
Chociaż byłoby fajnie, gdyby najpierw spytał o wiek.
— Jakbym, kurwa, nie mogło, to bym nawet nie próbowało — prycha dobrze znanym sobie tonem, idealnie maskującym wewnętrzny niepokój, który osiadł w jejgo klatce piersiowej i nigdy nie chce łaskawie się przesunąć.
— Nie chcę mieć cię na sumieniu — pomrukuje kasjer pod nosem, paczka papierosów pojawia się między nimi na ladzie. A raczej on kładzie ją na niej zdecydowanym ruchem, trochę zbyt mocno uderzając w metalowy blat. Vex… nie jest w stanie zrozumieć jego intencji, ale dopóki jejmu to sprzeda, to nie będzie się nad tym zanadto zastanawiać. — A dasz mi swój numer?
— Spierdalaj. — Kładzie nacisk na każdą literę w tym słowie, wypowiadając je głośno i wyraźnie, czyli kompletnie niepotrzebnie dodaje dramatyzmu do niewymagającej go sytuacji.
Kasjer tylko przewraca oczami.
Vex nie spodziewało się, że wygląda na dwadzieścia jeden lat. Może te wąsy tlenowe jednak postarzają jągo w jakiś pokrętny sposób.
Paczka w jejgo kieszeni samą swoją obecnością wywołuje w niejnim dziwną ekscytację, poczucie robienia czegoś niedozwolonego… bo właściwie tak jest i bardzo chciałoby, żeby to trochę bardziej gryzło się z jejgo kodeksem moralnym. Tyle że ono już nie wie, czy w ogóle przejmuje się takimi idiotyzmami (do tej grupy pewnie zalicza również prawdopodobne uduszenie się), czy po prostu każde cicho słówko bąknięte przez głos zdrowego rozsądku traktuje jako stwierdzenie, że nie ma psychy, by coś zrobić. Gdyby tak bardzo chciało spowodować swoją śmierć, jak mogliby spekulować niektórzy, to wybrałoby na to inny sposób. Na pewno nie pozwoliłoby sobie umrzeć przez to, że nie zapina kurtek i nie nosi czapek, pije zimne napoje i zapomina wziąć rankiem leków. Uduszenie się brzmi dla niejgo jak poddanie się w walce, tchórzostwo, podkulenie pod siebie ogona i stwierdzenie, że już dalej nie da się rady.
Oczywiście, nie jest to żadne wytłumaczenie dla jejgo głupoty i destrukcyjnych zachowań, które można byłoby tłumaczyć zwykłą nastoletnią głupotą, ale w ostatecznym rozrachunku te działania nie zasługują na jakiekolwiek rozgrzeszenie.
Vex ma swoje zasady. Lub raczej jedną zasadę, która skupia w sobie bardzo wiele aspektów jejgo życia codziennego: gdy tylko może, podejmuje niewymagany przez sytuację wysiłek, jak gdyby miało to cokolwiek dać, jakkolwiek budować w niejnim odporność na trudności z oddychaniem, choć ono dobrze wie, że jejgo choroba nie jest powiązana z podejmowanym przez niągo wysiłkiem. A zatem: nigdy nie wybiera wind, nieważne na które piętro musi wejść i ujrzenie jejgo wspinającego się na jedenaste piętro wieżowca stopień po stopniu z pewnością nie byłoby niczym zaskakującym; prawdopodobnie gdyby mogło, weszłoby po schodach na Olimp. Wszędzie chodzi szybkim krokiem zakrawającym o bieg, kiedyś nawet zapisało się na siłownię, żeby trenować na bieżniach, dopóki jejgo siostra nie wygadała tego jejgo lekarzowi i to był moment, w którym Vex zaczęło się czuć jak więzień, nie jak pacjent. Do duszności można się przyzwyczaić, gdy są częścią twojego codziennego życia i trochę cięższy oddech podczas biegu staje się całkiem normalną rzeczą, która po zastanowieniu aż tak bardzo nie przeszkadza, jeżeli wciąż zmuszasz swoje nogi do nieustannego poruszania się. Jejgo upartość i niezłomność powoli zaczynała podupadać, podcinano jejmu skrzydła w różnych formach. Zwolnienia z wychowania fizycznego, niepodpisane zgody na zawody, kręcenie głów wuefistów na choćby wyrażenie chęci uczestnictwa w jakiejkolwiek aktywności fizycznej.
Wszyscy traktują jągo jak kogoś niezdolnego do samodzielnego przejścia kilku metrów. Nie tylko jest to irytujące, ale też uwłaczające i pomimo krzyków, buntu i innych kompletnie nieskutecznych prób przemówienia innym do rozsądku, nikt nie zmienił zdania o Vex. I ono, zamiast udowadniać czegoś im, zaczęło udowadniać sobie, że wcale nie jest tak słabe, za jakie jągo biorą.
Jak bardzo Mars musi być zawiedziony, że spłodził tak bezużyteczne dziecko…?
I tak kiedyś umrę — ta myśl przebiega przez jejgo głowę, gdy wkłada papierosa między wargi. Wąsy tlenowe leżą w nieładzie na jejgo łóżku, okno pokoju jest otwarte na oścież, a przedmioty wiecznie zalegające na parapecie w kompletnym chaosie, zostały zrzucone na podłogę. Vex trudno jest przed sobą nie przyznać, że igranie z ogniem daje jejmu dziwną satysfakcję, nie tylko dzięki przekonaniu samejgo siebie, że owszem, może i potrafi robić to, co robią inne osoby w jejgo wieku, ale dodatkowo czuje, że coś kradnie. Momenty, wspomnienia i możliwości, które jejmu bezprawnie odebrano.
Nic nie jest gorsze od poczucia bezsilności i niemocy.
Gryzący dym papierosowy sprawia, że momentalnie zanosi się kaszlem. Gwałtownie ściera niechciane łzy napływające jejmu do oczu, gęsto mruga, żeby przestały jągo piec. Spodziewało się czegoś gorszego. Plucia krwią, wypluwania płuc, nagłej śmierci.
Nad wyraz normalna pierwsza próba zapalenia.
Choć drapanie w gardle nie ustępuje, trochę zawiedzione patrzy na luźno trzymanego w dłoni papierosa. Fascynujące, mieć tak blisko siebie rzecz, która mogłaby aktywnie przyczynić się do jejgo śmierci. Bierze wdech powietrza pełnego papierosowego dymu, z dziwną radością witając fakt, że wciąż jest w stanie nabrać tlen w płuca.
Gdy zaciąga się po raz drugi, kaszle tylko mocniej.
Nie ma tutaj mowy o poznaniu jakiejkolwiek przyjemnej części palenia, kiedy człowiek skupia się na tym, że chyba zaraz się udusi.
Płytki oddech powoli się uspokaja, dymiący niedopałek zaczyna powoli parzyć jągo w palce. Przez moment rozważa zapalenie kolejnego, sprawdzenie, czy może nie wyrobiłoby sobie w końcu jakiejś magicznej odporności, albo po prostu spróbowałoby nie zaciągać się tak bardzo, pozwolić dymowi delikatnie gryźć jejgo nozdrza i jamę ustną.
Szybko wyrzuca niedopałek przez okno. Rozchwiane drzwi do pokoju otwierają się szeroko, podczas gdy Vex udaje zwykłe nastolatcze zajmujące się nad wyraz interesującą obserwacją sąsiadów. Odwraca się przez ramię, żeby zobaczyć skonsternowaną Kylo, marszczącą brwi i wpatrującą się w niągo jak w nieznajomą osobę.
— Już ci do końca odbiło?
— Ale o co ci chodzi? — To, jak bardzo zachrypnięty okazuje się jejgo głos, zaskakuje Vex o wiele bardziej, niż powinno. Próbuje zwalczyć nasilające się drapanie w gardle szybkim odkaszlnięciem, po czym już całkowicie niezszokowane odkrywa, że nie pomogło.
— Kurwa, nawet gdyby szlugi nie wystawały ci z kieszeni spodni — (Vex siarczyście przeklina) — to wciąż śmierdzi tu nimi jak cholera. Czy ty jesteś normalne?
Vex nie jest w stanie stwierdzić, czy Kylo jest bardziej zmartwiona czy rozczarowana. Już wolałoby, żeby była absolutnie wściekła.
Wzrusza ramionami, odwracając wzrok od jej zaszklonych oczu.
— Jakoś jeszcze nie umarłom.
— Ale aktywnie pracujesz, żeby to się zmieniło — prycha Kylo, Vex nie rozumie, czemu jej głos się łamie.
Przecież straciła siłę na złość już dawno temu.
 
W ciągu swojej służby w obozie Vex widziało już wiele wybuchów i choć mogłoby się ludziom zdawać, że większość z nich miała miejsce przypadkowo, to niestety srogo się mylą. Najczęściej miejscem eksplozji okazywały się obozowe latryny i, jak można przypuszczać, te wybuchy wykonano jak najbardziej z premedytacją, prawdopodobnie za pomocą pewnych boskich umiejętności (nie wskazujemy nikogo palcami).
Vex, idąc za tą, jakby to powiedzieć, tradycją, również wybrało toaletę na swój mały eksperyment, który absolutnie nie miał nikogo skrzywdzić (a już na pewno nie niejgo) i nie wpadło na niego chwilę po tym, jak pokłóciło się z jakimś głupim smerfem ze swojej kohorty. Skądże. Jeszcze milej byłoby, jakby właśnie on zajmował się czyszczeniem kibli, wtedy działania Vex mogłyby mu bezpośrednio zaszkodzić, ale w razie czego oberwie tylko jakiś nieszkodliwy in probatio, który pewnie i tak zostanie obarczony winą i koniecznością posprzątania całego rozpierdolu.
Przy okazji, Vex stwierdziło, że dobrze byłoby coś sprawdzić. Jejgo frustracja wynikająca z niewielkiej sprzeczki jest raczej pretekstem na “wyładowanie swoich emocji” na czymś innym niż swojej poduszcze czy tarczach strzelniczych, a nie bezpośrednim powodem i zapalnikiem (haha) jejgo działań. Bądź co bądź, już od dawna chciało sprawdzić, jak bardzo desktrukcyjny efekt może mieć taka malutka eksplozja i czy wszystko będzie mogło iść zgodnie z planem “B”, który, wydawać by się mogło, pojawił się w jejgo głowie niesłychanie dawno, tak dawno, że traktuje go jak naturalną rzecz. Jak coś, o czym myśli każdy.
Bo jeżeli już miałoby odejść, to odeszłoby z klasą. Nie zaakceptowałoby żadnego wyroku lekarzy, utopienia się płynem wypełniającym jejgo płuca, czy też poddania się zwykłej infekcji. Poza tym, jak można dać się pożreć jakiemuś potworowi, kiedy ma się pod ręką perfekcyjny sposób na szybkie i imponujące odejście, które przy okazji ma szansę przypierdolenia przygłupiemu monstrum? Może i doprowadziło do śmierci Vex, ale zranione będzie miało chwilę na poważną refleksję: czy opłaca się atakować innych herosów, skoro ostatecznie i tak wybuchają, zanim zatopi się w nich swoje zęby?
Nikt nie wie, ile czasu mu zostało, a Vex chyba zaczęło myśleć o tym znacznie częściej, niż powinno. W końcu to tylko kwestia czasu, przemienienie się choroby przewlekłej w śmiertelną. A czas ostatnio chyba nie planował zatrzymania się.
Waży zapalniczkę w ręce, starając się nie wyglądać jak ktoś, kto rzeczywiście ma jakieś wątpliwości przed popełnianym przez niejgo czynem. Obozowa łazienka nie byłaby jednak przyjemnym miejscem na śmierć, a jako że Vex nigdy nie było wybitne z matematyki czy z fizyki, obliczenie czasu, podczas którego miałoby szansę odbiec wystarczająco daleko i uchronić się od bycia zbyt bliskim świadkiem eksplozji, jest raczej zadaniem niemożliwym.
Butla z tlenem smutno i samotnie leży na wilgotnych, popękanych kafelkach, zacięta mina stojącejgo nad nią Vex odbija się w pokrytych smugami lustrach na ścianie.
W końcu wzrusza ramionami, chyba do siebie. Podpalenie tlenu nie może być aż tak trudne.
Zapalniczka pstryka raz i drugi, wysoki płomień wystrzela z jej końca. Odkręciwszy zawór, Vex popełnia jeden z wielu błędów w swoim życiu.
Nie jest najlepszym biegaczem i ma kondycję siedemdziesięcioletniej staruszki, ale z pewnością nie chce jeszcze umrzeć. Podeszwy skrzypiących martensów głośno stukają o posadzkę, gdy sadzi długie kroki w stronę wyjścia, nie patrząc przed siebie, tylko na…
Właściwie, to już tylko na wybuch za swoimi plecami.
Na moment robi się jejmu biało przed oczami, w uszach dźwięczy pisk spowodowany hukiem i zanim się orientuje, jejgo przedramiona ciężko uderzają o kafelki; musiało się zachwiać albo przewrócić o własne sznurówki.
Eksplozja jest całkiem imponująca.
Szkody nią wywołane również. Pokruszona umywalka, fontanna wody strzelająca z miejsca, gdzie powinna być muszla klozetowa, osmalone lustro, połamane drzwi i ściany pobliskich kabin. I chyba kafelki postanowiły ostatecznie się poddać i odpaść ze starej podłogi.
Vex mierzy to wszystko spojrzeniem błyszczących oczu, nieświadomie się uśmiecha.
Czyli się uda.
 
(Nie rozmawiamy o konsekwencjach, jakie poniosło Vex, gdy zwabieni głośnym hukiem obozowicze niemal wyważyli drzwi do latryn i ujrzeli tego fioletowego, wściekłego gnoma pośrodku całkowicie zdemolowanej łazienki).

──── 
 [3127 słów: Vex otrzymuje 31 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 8 maja 2025

Od Keitha CD Quinn — ,,Kłopoty nie mają zapachu"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Quinn.
Właściwie, wybrał totalnie losowe imię z listy członków kohorty, którą przejrzał po łebkach. Jak się okazało, trafił w dziesiątkę. Może i jego ojciec to debil, jednak umiejętności, które po nim odziedziczył, czasem się przydały.
A ten flaming? Cholera wie, skąd się wziął. Najważniejsze, że był zabawny, a Keith czuł w kościach, że się z nim polubił. Liczył na to, że kiedy narysuje go ponownie, ktoś zapyta o jego znaczenie, odpowiedź będzie tak głęboka, jak studnia szatana — czyli ,,nie mam kurwa pojęcia”.
— Kocham Cię randomowy flamingu z cygarem — wyszeptał do siebie, obierając kierunek… a cholera wie gdzie.
 
***

LATO

Zauważył Quinn, krążąc bez celu po obozowisku, szukając sensownego zajęcia. Stał gdzieś samo, oczywiście oddalone od jakiejkolwiek żywej duszy. Blondyn zdaje się, że poczuł coś na wzór współczucia i bez wahania podszedł do niej. Nim zdążył wypuścić parę z ust, usłyszał ze strony połboszcza swego rodzaju irytacje w głosie.
— Powiedz mi… Ken, Kerry…jakcitam — zaczęło, łypiąc na niego zmęczonymi oczyma. — Czy lubisz zapach obornika i zakichanego przez dwunastu meneli klopa? Bo szczerze mówiąc albo odebrało ci rozum, skoro ze mną siedzisz, albo w ogóle nie posiadasz węchu.
Blondyn zaczął się kiwać w miejscu.
— A jak myślisz, towarzyszu w toaletowej sztuce? Mam naprawdę bardzo kiepski węch. Bo widzisz, wiąże się z tym ciekawa historia…
— O nie…
— W dzieciństwie zakładałem się z kumplami o bardzo dziwne rzeczy. Tego dnia miałem zjechać na rowerze z wysokiej górki w pobliskim parku bez trzymanki. Ale wpadłem na pomysł, że przemycę śrubokręt z warsztatu mojego głupiego ojczyma i odkręcę kierownicę, aby nie kusiło mnie złapać się w ostatniej chwili. Nie chciałem przegrać zakładu, tym bardziej wiedząc, że stawką było Lego z Minecrafta. Zastanawiasz się, czy udało mi się przytulić te głupie klocki? Nie, nie udało. Ale nie dlatego, że nie chciałem zjechać bez kierownicy. Właściwie, nie zdążyłem tego zrobić, bo ten stary debil przyłapał mnie na kradzieży śrubokrętu. Zamachnął się pięścią tak, że z łatwością złamał mi nos i chociaż udało się go jakoś naprostować, to nigdy nie odzyskałem pełnego węchu. Ledwo czuję cokolwiek, Quinn.
— Ściemniasz. — Towarzysz pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Ściemniam — Apollątko potwierdziło z dumą. — Mam tak od urodzenia i jeszcze do niedawna myślałem, że to normalne.
— Nie prosiłom się o tę ckliwą historyjkę, nawet jeśli nie była prawdziwa, ani o twoje dziwne towarzystwo — powiedział, prosto z mostu i prosto w serce. Jednak Keith się nie poddawał.
— Wiem, że spotkaliśmy się tylko raz. To był jeden, krótki i bardzo randomowy raz. Ale jeśli mam być szczery, moja intuicja mi podpowiada, że to mógł być początek pięknej, artystycznej przyjaźni. I mam ochotę to powtórzyć. Nie chcę zapraszać cię na randkę, bo wolę chłopców, ale czy miałobyś ochotę przyozdobić nieoczywiste miejsca w tym obozie o głupie teksty, aby reszta miała zagwostkę, co w ogóle one znaczą? 

  Quinn? 
──── 
 [455 słowa: Keith otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]