czwartek, 16 stycznia 2025

Od Claude'a — ,,Zamazana granica"

Otwieram oczy i zamiast wyraźnego obrazu widzę jedynie rozmywające się plamy. Kilkukrotnie mrugam, ale to nic nie daje. Podnoszę się z podłogi i chwytam za skroń; sączy się z niej ciepła krew, której dotyk powoduje we mnie mdłości. Podchodzę więc do lustra — zakurzone zwierciadło znów próbuje mnie oszukać. To przecież nie jestem ja, nie wyglądam tak! Z irytacji łapię za nocną lampkę i uderzam nią we własny zakrzywiony wizerunek. Odłamki szkła wbijają się w moją nagą skórę, a ja osuwam się z powrotem na ziemię.
Nie chcę tu być. Nikt mi nawet nie dał wyboru. 

 ***

Gdybym miał wymienić trzy rzeczy, które w ostatnim czasie sprawiły, że się uśmiechnąłem, nie byłbym w stanie — to nie tak, że nie czułem kompletnie żadnego przywiązania do zewnętrznego świata, po prostu przez większość czasu spędzonego w obozie byłem zajęty odsypianiem każdego przeżytego dotychczas dnia. Istniały jednak skromne chwile, kiedy czułem, że może jednak życie wcale nie jest takie złe, jak próbuję sobie wmówić, przecież innym wcale nie było tak trudno dostosować się do jego rytmu. Zazwyczaj patrzyłem wtedy z daleka na rówieśników, którzy zajęci codziennymi treningami lub też zwyczajnymi rozmowami z osobami, które sprawiały, że kwitnęli jak wiosenne stokrotki. Ich widok napełniał mnie nadzieją na lepsze czasy, chociaż nie było ich wyraźnie widać na horyzoncie. Jednakże mimo ciepłego przywitania oraz odnalezienia przeze mnie momentów oderwania się od szarej rzeczywistości, wciąż, jak na zawołanie, nieustannie dręczyły mnie nieprzyjemne myśli, których gama rozciągała się daleko poza moje rozumienie. Praktycznie każdego dnia do kolekcji dochodziły kolejne paranoje oraz obsesje, których sensu nie jestem sobie w stanie wytłumaczyć. Naturalnie część z nich były wynikiem spędzenia wielu lat intensywnego rozwoju psychiki w domu pełnym wszelkiego zła i goryczy, jednak wiele samoistnie pojawiło się we mnie na tle stresowym, coraz bardziej izolując mnie od normalności. Czułem nie tylko stres związany z przeszłością, ale i strach przed przyszłością — nikt bowiem raczej nie mógłby zrozumieć tego, co siedziało mi w głowie, szczególnie że sam do końca nie potrafiłem zidentyfikować wszystkich tych uczuć. Tak więc przez większość czasu nadal pozostawałem w samotności, unikając otwierania się jak starcia z ogniem. 

 ***
 
Przechodziłem wtedy między znajomymi drzewami, szukając jednej z moich ulubionych miejscówek, w której często ukrywałem się podczas pory obiadowej. Mogłem wtedy w spokoju przełknąć kęsy jedzenia, nie martwiąc się tym, że na samą myśl o domowym posiłku dostaję odruchu wymiotnego.
Tego dnia dostaliśmy porcję spaghetti, którego sos wydawał się wyjątkowo czerwony. Szybko jednak myśl o nim wyparowała mi z głowy, ponieważ nieopodal pnia drzewa, na którym zazwyczaj przysiadałem, pojawił się niewielki czarny kot. Powoli zbliżyłem się do niego i wystawiłem rękę.
Zwierzę ochoczo podeszło do mojej dłoni, a następnie dokładnie ją obwąchało. Odłożyłem miskę na ziemię i uklęknąłem na uschniętej trawie. Kot uznał moje zachowanie za zaproszenie do wskoczenia mi na kolana, a ja postanowiłem zacząć go delikatnie głaskać. Jednak po niedługiej chwili poczułem łaskotliwe uszczypnięcie, które diametralnie zmieniło się w doskwierający ból. Popatrzyłem się w dół, gdzie zastałem widok zakrwawionej ręki, której stworzenie mocno się uczepiło. Próbowałem zrzucić je z siebie, jednak jego kły zatopiły się głęboko w mojej skórze; walka z nim spowodowała, że przewróciłem się na plecy, uderzając głową o drzewo. Chwilę po tym, jak złapałem się za obolałe miejsce, przestrzeń zalała ciemność. Rozejrzałem się dookoła, jednak nie zdołałem zobaczyć nikogo, ani niczego.
— Halo? Kto tam jest? — wymamrotałem, podnosząc się z ziemi. O dziwo podłoże nie było już przykryte warstwą jesiennych liści, a miękkim dywanem, którego tekstura łudząco przypominała ten znajdujący się w moim rodzinnym domu.
Poruszając się w głąb ciemności, wspomagałem się ścianami, by nie zabłądzić. Czułem pod palcami każde wyżłobienie odstającej tapety, której ułożenie znałem na pamięć. Mieliśmy kiedyś z Carrie taką grę — kazała zamykać mi oczy, zaciskając powieki najbardziej, jak mogłem, i dojść do mojego pokoju w taki sposób, by nie widzieć niczego. Szkoda tylko, że nadal mogłem wszystko słyszeć.
Zręcznie wymacałem klamkę, jednak drzwi były zamknięte. Gdy bez skutku próbowałem desperacko je otworzyć, do moich uszu dotarł przeraźliwy śmiech, którego dźwięk bardzo dobrze znałem.
Oślepiło mnie wtedy jasne światło latarki, którą matka zaświeciła w moją stronę. Zdążyłem jeszcze tylko zauważyć jej demoniczne oczy, które z podnieceniem wpatrywały się we mnie jak w upolowaną ofiarę.
Bez zastanowienia ruszyłem w stronę salonu, gdzie każdy możliwy stołek lub krzesło przewracałem prosto pod jej nogi, chcąc ją spowolnić. Ta jednak nie dawała za wygraną, zwinnie omijając pozostawione przeze mnie przeszkody.
Dzięki wciąż rzucanym przez nią świetle latarki zdołałem zauważyć na wpół otwarte drzwi do łazienki, dlatego pospiesznie rzuciłem się w ich stronę. Niemal wskoczyłem do pomieszczenia, łapiąc za klamkę, a następnie szybko się zatrzasnąłem. Drżącymi dłońmi wciąż przytrzymywałem szarpane przez nią wejście, lecz nie miałem zamiaru odpuścić. Po chwili jednak przestała walczyć — odeszła. Wtedy dopiero powoli opuściłem ręce i popatrzyłem na nie. Nie widziałem już żadnej rany po ugryzieniu ani lejącej się ciurkiem krwi; byłem czysty.
Minęło kilka minut od ostatniego dźwięku po drugiej stronie. Już myślałem, że będę mógł stamtąd
wyjść, lecz poczułem lekkie drżenie. Nie było to wcale ze strachu o własne życie, a dochodziło ono z zewnątrz. Przyłożyłem głowę do drzwi, nasłuchując jakiegokolwiek brzmienia. Nie musiałem jednak długo na nie czekać; nagle w całym pomieszczeniu słychać było jedynie poprzedzone straszliwym wrzaskiem uderzenia wprost w sam środek wejścia. Zadrżałem na całym ciele, próbując uspokoić krzyczące we mnie myśli, jednak lecące na mnie odłamki drewna skutecznie nakręcały moją panikę. Przez szparę, którą zdążyła wyżłobić, widziałem jej połyskujące oczy, które szaleńczo się do mnie uśmiechały, a ja, jakbym kompletnie stracił wszelką możliwość poruszania kończynami, zamarłem. Moje wzrok z przerażeniem wbijał się w pękające deski, a serce szarżowało nieustannie. To koniec, już po mnie.
Głośne trzaski stawały się coraz częstsze, aż w końcu przerodziły się w uporczywe wysokie brzmienia. Wraz z ciężkim oddechem otworzyłem oczy, gwałtownie podnosząc się do góry.
— McCallister, wyłącz ten cholerny budzik! — rozkazał głos, dochodzący z drugiego pokoju. 

 ─── 
 [958 słów: Claude otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Sony CD Avery — ,,Był sobie raz pajączek..."

Poprzednie opowiadanie

LATO

Sony, prezentując sobą postawę człowieka, któremu nieznana jest umiejętność czytania pomiędzy wierszami, zadowolona tkwi w przekonaniu, że Avery kocha Robaka Eryka Piłsudskiego niemal tak samo, jak ona. Prawdopodobnie nie przyjęłaby do siebie faktu, że ktokolwiek mógłby nie lubić jej nowego przyjaciela-pająka, a tym bardziej bać się go. Przecież jest taki malutki i taki słodziutki i ma takie urocze długie, cienkie nóżki… Gdyby nie musiało pilnować, żeby Robak Eryk Piłsudski nie zeskoczył z jeno rąk na ziemię i nie uciekł w przerażeniu, wyściskałoby go. I gdyby nie skutkowałoby to śmiercią pająka. Może wtedy rzeczywiście by go przytuliło.
— To przecież proste! — wykrzykuje z uśmiechem. — On przecież wygląda zupełnie jak Piłsudski! Znaczy, widziałem jego zdjęcie chyba… raz albo dwa w życiu, ale nie da się ukryć podobieństwa — trajkocze, wręcz umierając ze szczęścia, że ktoś interesuje się jego zwierzaczkiem. — A jeśli chcesz wiedzieć, a myślę, że na pewno chcesz, to na imię ma Robak, bo Pająk byłoby zbyt oklepane i nudne, a do tego takie, wiesz, bez głębszego znaczenia. Nie, żeby Robak miało jakieś większe znaczenie. Postanowiłom, że powinien mieć też drugie imię, bo wygląda na kogoś, kto przedstawiałby się pełnym imieniem i nazwiskiem włącznie z drugim imieniem, bo wiesz, on jest bardzo poważnym pajączkiem. No i uznałam, że akurat mój Robak Piłsudski mógłby być dzieckiem Apolla, bo… bo tak, i dlatego nazwaliśmy go po Erico. Wiesz, który? Taki, no, blond włosy. Grupowy domku Apolla. Na pewno wiesz, o kim mówię! — Uśmiecha się szeroko, ale nie daje Avery dojść do głosu, bo nawet nie zdążyło otworzyć ust, a Sony już szczebiocze dalej: — Ale teraz muszę znaleźć dla niego bezpieczny domek, a ty mi w tym pomożesz — decyduje za Avery.
Zanim dziecko Ateny jest w stanie się sprzeciwić (albo zgodzić), Sony chwyta no za rękę i ciągnie… sama nie wie, gdzie dokładnie, ale na pewno gdzieś, gdzie będą jakieś drzewa, a Robak Eryk Piłsudski będzie mógł prowadzić spokojne życie bez obaw o zostanie rozgniecionym podeszwą czyjegoś buta. Może nawet założy swoją rodzinę z jakąś piękną pajęczycą i będą mieć słodkie małe pajączki (na szczęście Sony nie wie, że życie społeczne pająków nie jest takie łatwe i przyszłość Robaka Eryka Piłsudskiego może wcale nie być taka kolorowa). Kontrolowanie pająka jedną ręką okazuje się jeszcze trudniejsze, niż obydwoma, zwłaszcza że Robak Eryk Piłsudski wykazuje się niemożliwie ogromną determinacją, gdy próbuje uciec z uchwytu Sony. Nie zniechęcają go wszystkie dotychczasowe próby zakończone smutną porażką, choć… trudno stwierdzić, czy jest w stanie zanotować to, że ciągle mu to nie wychodzi i swoją upartością przypomina Syzyfa. Biedny pająk jeszcze nie wie (a w tym momencie zdecydowanie powinien wiedzieć), że trafił na równie zdeterminowanego przeciwnika. Sony już dawno uznało, że jeżeli nie dopilnuje, żeby Robak Eryk Piłsudski był bezpieczny, to jej życie będzie ogromną porażką i nie będzie miało większego sensu, za to świadomość, że jej ukochany pajączek prawdopodobnie zmarł tragiczną śmiercią, będzie dręczyła ją do momentu jej własnej śmierci.
Jeżeli Robak Eryk Piłsudski umrze w wyniku zawału serca spowodowanego przerażeniem, które wywołuje w nim bycie uwięzionym na dłoni Sony, to dzieciak prawdopodobnie wybuchnie rzewnym płaczem. 

 Avery? 
─── 
[505 słów: Sony otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 12 stycznia 2025

Od Kala CD Elianne — ,,Cherry flavoured conversations"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Nie jest to kawiarnia, którą wymarzył sobie Kal. Ciepła, z miłą obsługą, estetycznie udekorowana… W gruncie rzeczy nie jest to jakakolwiek kawiarnia, a raczej grożący zawaleniem się zbitek starych belek, który co najwyżej zmierzyłby krzywym spojrzeniem, zmarszczył nos i ominął szybkim krokiem. Chociaż, bardziej realistycznie, nawet by go nie zauważył, a tym bardziej nie dostrzegłby w nim piękna, które zdaje się widzieć Eli. Nieważne, jak długo gapi się na stróżówkę, nadal pozostaje szara, zniszczona i… po prostu brzydka.
— Nie chcę wracać — zapewnia ją tonem na tyle bezbarwnym, że trudno jest znaleźć w nim jakąkolwiek emocję. — To… wow. Nie… nie spodziewałem się. — Uśmiecha się lekko, nie będąc pewnym, czy ten uśmiech jest wymuszony, czy nie.
Przechyla głowę, szukając w stróżówce tego, co widzi w niej Eli. Tego, co sprawiało, że polubiła to miejsce i co, może, sprawiłoby, że Kal też by je zaakceptował. Zachmurzone niebo i chłodny wiatr z pewnością mu nie pomagają, jesienna, smutna pogoda sprawia, że wszystko wygląda, jak na starych fotografiach. To miejsce przypomina Kalowi rysunek nakreślony węglem, brudny i trochę krzywy, ale gdy patrzy się na niego z chęcią odnalezienia w nim czegoś ładnego, nareszcie zauważa się specyficzne piękno, które może przyciągnąć innych ludzi. Taką osobę jak Eli, dla przykładu. Z rzadką umiejętnością dostrzegania czegoś więcej w rzeczach, które dla innych są warte jedynie wyrzucenia do śmieci.
— Mówiłaś coś o herbacie? — Kal zerka na Eli. W tym momencie przypomina mu szczeniaka, którego miska okazała się pusta i przez to pogrążył się w rozpaczy. Zmiana jej nastroju jest przerażająco łatwa do wyczucia, a Kal… bierze na swoje barki poprawienie jej humoru. Nie robi takich rzeczy często. Zalatuje to litowaniem się nad innymi, a on nieszczególnie przepada za tą ideą.
— A, no tak. — Niepewnie patrzy na Kala, prawie tak, jakby wcale nie ciągnęła go całą drogą z determinacją godną herosa wysłanego na misję zabicia sfinksa (dodając do tego fakt, że heros ten desperacko pragnął przeżyć).
— Pomarańcza i wanilia? — Kal beztrosko rzuca tym pytaniem, nareszcie ruszając się z miejsca, zmierzając do stróżówki. Z każdym krokiem rozsypuje na boki liście, które pokrywały polanę gęstym dywanem. — Bo jeśli nie zapamiętałaś mojego ulubionego smaku, to nie wiem, czy mogę nazywać się swoją przyjaciółką — próbuje zażartować, ale nie przywykł do rzucania śmiesznymi uwagami. Trudno jest mu odnaleźć właściwy ton, którego powinien użyć, więc ostatecznie wychodzi trochę zbyt sucho i oschle, ale Eli i tak prycha śmiechem (Kal dobrze wie, że jej to nie rozbawiło).
— Pamiętam — mówi dziewczyna i przewraca oczami. — Nikt nie ma tak dziwnych upodobań, jak ty.
— Jestem wyjątkowy — mruczy pod nosem, choć brzmi na tak zniesmaczonego, że ktoś mógłby powiedzieć, że właśnie się zwyzywał. Chwyta szczebel drabiny skostniałymi palcami (w nadziei, że nie wbije sobie żadnych drzazg) i bierze swobodny wdech dopiero wtedy, gdy jest już na szczycie. Wchodzenie po starych, drewnianych drabinach zdecydowanie nie jest czymś, co robiłby z przyjemnością.
Wnętrze stróżówki jest jeszcze bardziej rozczarowujące niż jej zewnętrzny wygląd, ale Kal umiejętnie ignoruje ten fakt. Eli widocznie się postarała, na podłodze leżał kolorowy koc, a na nim talerze ze słodyczami i dwa termosy z herbatą. Prawie tak, jakby urządzili sobie piknik. Tylko że jesień zdecydowanie nie jest porą roku, podczas której Kal marzył o posiłku na świeżym powietrzu. Zresztą, nigdy nie marzył o czymś takim, bo siedzenie na ziemi (nawet gdy rozłożono na niej koc) nie stanowiło dla niego najmniejszej przyjemności. Parę razy poświęcił się dla Mischy, teraz poświęci się dla Eli. Sprzeciwianie się kobietom jeszcze nigdy nie wyszło mu na dobre (obecna sytuacja również jest tego przykładem).
Eli siada na kocu po turecku, a Kal po chwili idzie w jej ślady. Nie bez pewnego obrzydzenia, którego z całych sił próbuje po sobie nie pokazać.
— Chcesz spróbować? — Eli przerywa ciszę, podsuwając Kalowi swoją herbatę pod nos.
— Jaka to?
— Zgadnij. — Dziewczyna uśmiecha się szeroko, choć Kal nie ma pojęcia, czemu cieszy ją torturowanie go.
Sceptycznie przygląda się napojowi, który kolorem nie różni się od zwykłej, czarnej herbaty. No, może jest trochę bardziej czerwona, ale w kubeczku termosu nie widać zbyt wiele.
— Zgaduję, że ma zapach, który wszyscy bardzo dobrze znają — stwierdza z przekąsem — a ty po prostu chcesz się ze mnie pośmiać.
— Wcale nie! — mówi Eli, ale Kal tylko sceptycznie unosi jedną brew.
Po pierwszym łyku chłopak krzywi się z niesmakiem i oddaje Eli kubeczek tak szybko, że prawie rozlewa pozostałą herbatę.
— Fuj — dzieli się z nią swoją profesjonalną opinią. — Porzeczka?
— Malina — śmieje się Eli. — Jesteś w tym okropny.
— Byłem blisko.
Eli tylko kręci głową z rozbawieniem.
Kal ma ochotę stamtąd uciec. W tempie natychmiastowym. 

 Elianne? 
─── 
[744 słowa: Kal otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Od Louise — ,,Niepewność"

Ciocia Rosemary wysłała do Louise serię sms-ów, mających ją przekonać do wstania z łóżka. Zdjęcie ciasta, którego zapach unosił się aż do pokoju, gdzie córka Ateny leżała zakopana pod kołdrą. ,,Pomożesz nam przy piernikach!” “Babcia może przyjechać, ubierz się i chodź!”
Louise w końcu odłożyła telefon — było to dla niej nadal dość obce urządzenie, które traktowała z dystansem. W Obozie słyszała wiele razy o niebezpieczeństwach, jakie wiążą się z posiadaniem telefonu. Nie wiedziała, jak wytłumaczyć to cioci, która jakiś czas temu wmusiła w nią posiadanie urządzenia, bo denerwował ją brak możliwości komunikacji z bratanicą.
Na wszelki wypadek ograniczała korzystanie z niego do minimum, ale nie zauważyła żadnych złych skutków. Potwory trzymały się na bezpieczną odległość. Od dawna nie widziała żadnego, jeśli dobrze się zastanowić… Jej półboskie życie usuwało się w cień, zaczęła życie studentki, normalnej śmiertelniczki. Skupiła się na nauce, z czego rodzice na pewno byliby dumni.
Wyszła z łóżka i natychmiast poczuła różnicę temperatur, przed zejściem na dół postanowiła więc jeszcze założyć sweter.
Weszła na stołek przed szafą i zaczęła szukać odpowiedniego. Kiedy szarpnęła za zielony w paski, spomiędzy ubrań coś wypadło z brzękiem na podłogę. Naciągnęła sweter i schyliła się, by zobaczyć co to. Obok jej stóp leżała skręcona pod dziwnym kątem rura. 

 ***
 
W pierwszych dniach w Obozie Herosów Louise była bardzo zagubiona. Nie mogła znaleźć swojego miejsca, chodziła tu i ówdzie i obserwowała innych półbogów. Interesowało ją, jak może wyglądać życie w takiej sytuacji. Kiedy niespodziewanie ktoś dowiaduje się, że żył w kłamstwie, w jego żyłach płynie boska krew, na której zapach jest wyczulonych wiele potworów (wzdrygnęła się na wspomnienie ogarów piekielnych).
Dziś wybór padł na pewną córkę Hefajstosa. Blondynka przycupnęła przy samochodzie, którym zajmowała się półbogini. Wydawało się, jakby narzędziami i ogniem chciała przelać w pojazd całą swoją agresję, co mogło wydawać się straszne. Kiedy jednak dłonią ze spoconego czoła odsuwała włosy, na jej twarzy widniał uśmiech. Schyliła się i zaczęła coś montować w środku samochodu, aż ten nagle ożył. Spod maski uniósł się kłęby czarnego, gryzącego dymu, silnik zaryczał. Stan ten potrwał najwyżej kilka sekund, hałas osiągnął apogeum i zanikł, a na efektowny finisz samochód zatrzeszczał i wyrzucił trochę złomu. Niektóre części wystrzeliły z niesamowitą prędkością i siłą, i jedna z takich minęła o centymetr przestraszoną córkę Ateny.
— O rany, nic ci nie jest? — na twarzy mechaniczki widniało zaskoczenie, ponieważ wcześniej nie zauważyła Louise. Ta pokiwała głową i zaczęła się odsuwać od samochodu, nie ze strachu przed nim, ale jego właścicielką. Teraz mogła odczuwać ulgę, że przypadkowo nie zraniła dziewczynki, ale równie dobrze mogła na nią nakrzyczeć, że nie powinna się tutaj zbliżać i gdyby coś się stało, byłaby sama sobie winna.
Potknęła się o jakiś kamień, a osobą, która pomogła jej wstać, była właśnie córka Hefajstosa.
— Możesz to zatrzymać, jeśli chcesz — powiedziała jeszcze i wróciła do dymiącego wraku.
Louise zamrugała i zorientowała się, że słowa dziewczyny odnosiły się do kawałka rury, jaki pewnie chwyciła, upadając i szukając oparcia ziemi. 

 ***
 
Potem dowiedziała się, że mechaniczka miała na imię Ver Fallowe. Nie spotkała jej już w Obozie — był to ostatni rok dla córki Hefajstosa, ale kiedyś na spacerze zauważyła warsztat samochodowy z tym nazwiskiem i rozpoznała jego właścicielkę. Przywitała się, a ta skinęła głową. Wątpliwe, żeby ją rozpoznała, ale dla Louise nie miało to znaczenia. Jej życie nie skończyło się, kiedy ścigana przez potworne psy prawie zginęła, nie kończy się też teraz, gdy skończyła osiemnaście lat i wkroczyła w dorosłość. Czasami obawiała się dorosłości, że już na zawsze pozostanie tą przestraszoną nastolatką siedzącą przy ognisku. Ale skoro inni dali radę, ona też sobie da radę. 

 ──── 
 [589 słów: Louise otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia (chociaż zostaje NPC lol)]

niedziela, 5 stycznia 2025

Od Artema CD Edgara — ,,Sober to death"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Obcy mężczyzna wyglądał na bardzo pewnego siebie — usiadł na miękkim krześle, posłał Artemowi zawadiacki uśmiech i machnięciem ręki przywołał swoich kompanów, by dołączyli się do gry. Przypominał typowego oszusta, który lubi wykorzystywać ludzi w takich miejscach; bo bogacz nie ma nic do stracenia w przeciwieństwie do kogoś, kto przyszedł tutaj, mając parę groszy w kieszeni.
Nikt nie zwracał na nich uwagi. Byli dokładnie tacy sami jak cała reszta. Siedzieli przy dużym stole na krzesłach z miękkimi poduszkami i czekali, by wyłożyć wszystkie pieniądze, które przy sobie posiadali. Artem był gotów zaryzykować wszystko, chociaż obcowanie z takimi typami było niebywale niebezpieczne; ale w jaki inny sposób może odzyskać coś, co zabrano Edgarowi?
W dużym pomieszczeniu grała głośna muzyka. Typowa dla takich miejsc. Niezbyt energiczna, ale też niesmutna i powolna. Artem nazwałby te dźwięki… muzyką dla starych bogaczy. Nienawidził takich utworów, ale nie mógł pozwolić, by to nudne jazzowe buczenie wytrąciło go z równowagi.
Przy innych stolikach siedzieli inni mężczyźni. Głównie starsi, po czterdziestce, ubrani w garnitury szyte na miarę. Pomiędzy nimi zauważyć można było desperatów ze spoconymi od adrenaliny twarzami oraz rozczochranymi włosami. Grali o wszystko. O lepsze życie.
W powietrzu unosił się nużący zapach palonych cygar, papierosów oraz zioła; bo nie można było grać z wolnymi rękami. W jednej dłoni trzymano karty bądź kości, a w drugiej fajkę. I nikt z pracowników nie śmiał prosić tych obrzydliwych, majętnych chłopów, by nie palili w środku. Gdyby poprosili, zapewne skończyliby z kulką w głowie.
Kiedy dwójka kolejnych mężczyzn potwierdziła, że jest gotowa do gry, ten, który zaczepiał Edgara, wyciągnął grubą talię kart. Obejrzał ją z każdej strony, sprawdzając, czy nic nie jest uszkodzone, a później położył karty na stole. Spojrzał Artemowi w oczy i się uśmiechnął, odsłaniając rząd białych zębów.
— Potasuj.
Nie prosił. On rozkazywał.
Artem wziął talię do rąk i sam obejrzał karty. Nie zauważył niczego podejrzanego. Mógłby nawet je przeliczyć, ale nie chciał się w to bawić — trójka mężczyzn bacznie obserwowała każdy ruch, który wykonywał. Patrzyli się na palce Rosjanina, podejrzewając oszustwo przed rozpoczęciem gry.
Zaczął tasować standardowym sposobem przekładania kart, by później podzielić talię na dwie, równe części i przetasować je sposobem riffle shuffle. Obie kubki objął trzema palcami po zewnętrznych stronach, przysunął ich krawędzie do siebie i pozwolił kartom obu części na siebie najść.
Przełożył kilka pierwszych kart z początku na koniec i odłożył talię na środek stołu. Siedzący naprzeciwko Artema mężczyzna uśmiechnął się złośliwie, ale nic nie powiedział. Zabrał karty i zaczął je rozdawać, bo Artem nie miał nawet miejsca, by wyrazić swój sprzeciw.
Kiedy każdy z graczy otrzymał po dwie karty, rozdający wyłożył pięć pierwszych na środek stołu kolorami do dołu.
— Jestem William — powiedział, zanim odkryli swoje karty. — Lepiej zapamiętaj to imię, gówniarzu.
Włożył rękę do kieszeni, by wyciągnąć pudełko z cygarami. Mężczyźni, którzy pracowali (bo na pewno się nie przyjaźnili) dla Williama również sięgnęli po papierosy. Charakterystyczny trzask tarcia kciukiem o ząbkowane krzesiwo powtórzył się wielokrotnie, aż trzy płomienie zapłonęły. Siwy dym poleciał prosto na twarz Artema. Doskonale wiedział, że robili to specjalnie; by wytrącić go z równowagi i by pokazać swoją dominację. Nawet bez wiedzy, jakie karty otrzymali byli święcie przekonani o swojej wygranej.
— Jesteś młody — mówił Wiliam, patrząc na karty, których dalej nie odkrył. — Myślisz, że wygrasz z wieloletnim graczem?
Pozostała dwójka buchnęła charczącym śmiechem. Zaciągnęli się papierosami i dmuchnęli dymem w stronę Artema, wciąż myśląc, że duszący smród zmieni cokolwiek w nastawieniu Rosjanina.
— Skoro jesteś wieloletnim graczem, to powinieneś znać zasady, prawda? — Pochylił się do przodu. Dotąd szeroko otwarte oczy Wiliama zniknęły pod ściągniętymi brwiami. — Poker nie jest grą, w którą zawsze wygrasz.
Na oko czterdziestoletni mężczyzna zacisnął zęby. Poirytowany pewnością siebie Artema przypominał teraz wściekłego buldoga, którego ktoś przypiął do łańcucha i trzymał w upięciu zdecydowanie za długo. Starannie ułożone, wręcz ulizane, włosy opadły, odsłaniając kilka siwych kosmyków.
— Posłuchaj. — Zaciągnął się cygarem. — Wciąż możesz się wycofać. Ja mam pieniądze, a ty?
— To nie są twoje pieniądze.
— Wygrałem je. — Uderzył pięścią o stół. — To, że ten gówniarz nie potrafi grać i dał się oszukać, nie jest moją winą. — Oparł się o krzesło, które pod ciężarem mężczyzny zatrzeszczało. — W tych grach albo przegrasz wszystko, albo wygrasz miliony.
Przy innym stoliku kilku mężczyzn zaczęło krzyczeć. Poderwali się ze swoich miejsc, skacząc wokół jednego faceta, który w szoku nie wiedział, co powiedzieć. Stracił wszystko. Był jedną z osób, o których mówił Wiliam. Przyszedł, by przegrać wszystko lub wygrać takie pieniądze, jakie ciężko jest sobie wyobrazić.
— Możemy zacząć? — zapytał, nie chcąc słuchać dłużej zbędnego gadania starszego mężczyzny. Inny stolik wciąż krzyczał, tak samo bogaty chłop, co Wiliam zgarnął tysiące. Dla takich osób były to grosze, ale wciąż mogli pośmiać się z plebsu.
— Oczywiście. — Uśmiechnął się cynicznie i wziął do wolnej ręki swoje karty.
Artem grał w pokera może kilka razy. Znał zasady i wiedział, na czym polega, ale nigdy jakoś szczególnie nie ciągnęło go do tej karcianki. Wolał inne, które nie kojarzyły się typowo z hazardem, starymi chłopami oraz smrodem cygar.
Odkrył swoje karty i chwilę im się przyglądał. Dużo nie ugra z dziesiątką i królową, ale wciąż może blefować. Dopóki Wiliam traktuje go jak głupiego gówniarza, który nic nie wie o życiu oraz grać, to może wyciągnąć dużą sumę pieniędzy na samym udawaniu.
— Umawiamy się na pięćset dolarów stawki.
Nikt nie zaprzeczył. Pierwszy z mężczyzn siedzący po lewej od Wiliama wyciągnął banknot i wyrzucił papier na stół. Drugi, siedzący po prawej wyciągnął równie dwieście pięćdziesiąt, które było połową ustalonej stawki.
W pierwszej grze nie znalazł się nawet tysiąc. I był to moment, kiedy Artem mógł podbić stawkę, nie znając nawet trzech pierwszych kart z pięciu czekających na odkrycie. Dorzucił swoje dolary i czekał na reakcje Wiliama.
— Pójdziesz z torbami — zagroził.
Odkrył pierwsze trzy karty, z którymi Artem wciąż nie mógł nic zrobić. Oszukiwanie bogaczy stanowiło jednak podstawę rozrywki, dlatego Rosjanin uśmiechał się, udając, że w rękach trzyma coś, co pozwoli mu z góry wygrać.
Stawka poleciała w górę, ale kiedy Artem nie przestawał podbijać, cała trójka mężczyzn zrezygnowała z rundy, kładąc swoje karty i mówiąc stanowcze „pasuję”.
— Uważaj, gówniarzu — warknął, kiedy młodszy chłopak zebrał wszystkie pieniądze. — Teraz byłem miły.
Rozpoczęli drugą rundę, w której Artem stosował tę samą taktykę, działając Wiliamowi oraz pozostałej dwójce mężczyzn na nerwy. I może tym razem nie wygrał, to wciąż trzymał parę dolców, które nie należały do niego.
Rozkładali karty kilkukrotnie. Przez to, że ta gra nie była taka łatwa do wygrania, czy przegrania, a nie ułatwiał tego fakt, iż Wiliam posiada sporo pieniędzy, to musieli rozegrać wszystko w wielu rundach.
Karty latały po stole, Artem podbijał stawki, uśmiechając się złośliwie do starszych mężczyzn, a później zabierał pieniądze. Aspekt psychologiczny w pokerze był podstawą tej gry. Blefowanie, udawanie, że w rękach trzyma się mocne karty i spokój wymalowany na twarzy. To wszystko denerwowało bogaczy, którzy widzieli siebie jako wygranych przed rozpoczęciem gry.
Przyszło jedno z ostatnich rozdań. Artem wykonywał rachunek prawdopodobieństwa w głowie już któryś raz, kiedy patrzył na parę kart w dłoni i spoglądał na odkryte karty na stole. Matematyka też była kluczowa i zabawnym faktem było to, że nie każdy o tym wiedział. Wiliam zdecydowanie o tym zapomniał. Był też pewnie zbyt głupi, by przewidywać, jaka karta zostanie odsłonięta następna albo co może ugrać z rozkładem, który dostał do rąk. Był kiepskim matematykiem i nie wiedział, że od początku gra z kimś, kto posiada ścisły umysł.
As i królowa Trefl. To były karty, które trzymał w dłoni. Wystarczające, by pokonać całą trójkę, ale też zbyt silne, by się od razu zdradzić.
— Zniszczę cię — sapał, patrząc z wrogością na Artema. Wiliam wypalił już trzy cygara i wyglądał, jakby zaczynało brakować mu powietrza. — Przysięgam, że cię zniszczę.
— Pięć tysięcy.
— Słucham?
— Podbijam o pięć tysięcy, czego nie rozumiesz? — Uśmiechnął się złośliwie.
Starsi mężczyźni spojrzeli po sobie, ale dołożyli się do tej kwoty, by zobaczyć trzy pierwsze karty. Bo już na początku rundy Artem zaczął atakować, pokazując, że też ma pieniądze.
Dziesiątka trefl, trójka pik i walet trefl.
Uniósł wzrok na Wiliama. Kropelki potu na czole mężczyzny błyszczały się w jasnych, kolorowych światłach.
— Dwadzieścia tysięcy.
— Nie żartuj sobie ze mnie — charknął. — Nie masz tylu pieniędzy.
— A może wcześniej wygrałem w pokera z kimś takim, jak ty i tak naprawdę mam więcej pieniędzy, niż myślisz, że mam? — Spojrzał na swoje karty i jeszcze raz na Wiliama. Uśmiechał się zawadiacko, nie wykazując żadnych znaków, jakoby miał być zestresowany.
— Zamknij się. — I wyłożył na stół tę samą kwotę, nakazując wzrokiem, by pozostali uczynili to samo.
Na stole teraz znajdowało się około osiemdziesięciu pięciu tysięcy. Chociaż Artem nie wykładał już banknotów, bo nie chodził z takimi pieniędzmi w portfelu, to Wiliam nawet nie próbował weryfikować, czy młody gracz dysponuje kwotą, którą wypowiada w powietrze. Był przecież bogaty i miał swoich ludzi, którzy bez problemu mogliby się zająć oszustem.
Odkryto pozostałe dwie karty. Dwie karty wystarczyły, by Artem trzymał w rękach teraz najsilniejszy możliwy układ.
Król trefl i siódemka kier.
— Gram za wszystko — powiedział, zanim ktokolwiek się odezwał.
Wyciągnął z kieszeni spodni portfel i rzucił rzecz na stół tak, jakby nic nie znaczyła.
— Blefujesz.
— Może. — Wzruszył ramionami. — A może nie?
— Pierdolony gówniarz! — krzyknął. — Myślisz, że się wycofam? Daję wszystko! — Wyrzucił swój portfel, ciężko przy tym sapiąc. Pyzata twarz Wiliama zrobiła się cała czerwona, co wyglądało jeszcze gorzej w półmroku i kolorowych światłach, które oświetlały dużą salę. Pot ściekał mężczyźnie z czoła na policzki, brodę oraz szyję. Ułożonym wcześniej włosom już nie pomoże zwyczajne przeczesanie palcami.
— A wy?!
— Panie Wiliam, myślę, że to trochę za dużo i…
— Graj. — Nachylił się do ucha towarzysza. — Graj albo was pozabijam.
Na stole pojawił się kolejny portfel. I kolejny. Poker nigdy nie był śmieszną karcianką. Poker był brutalną grą hazardową, która mogła zniszczyć życie wszystkich, jeśli wciągano w to prawdziwe pieniądze.
Artem odkrył swoje karty. Uśmiechał się delikatnie, jakby wcale nie miał pokera królewskiego. Rozkładu, który właśnie zgarnie wszystko, co znajdowało się na stole. Który właśnie pokonał wściekłego, spoconego czterdziestolatka.
— Oszukujesz! — Poderwał się z miejsca. — Podmieniłeś karty.
— To nie ja je tasowałem.
— Kłamiesz! — krzyczał, patrząc raz na karty Artema raz na stawkę, składającą się z portfeli.
Nikt nie zwracał na nich uwagi. Nikt nawet nie śmiał spojrzeć w stronę ich stołu; bo takie krzyki, wyzwiska oraz oszczerstwa padały tutaj średnio co godzinę. Nikogo nie obchodził los przegranego. Nikogo też nie obchodziło, kto wygrał ile pieniędzy.
— Ty gówniarzu! — Wiliam chwycił Artema za kołnierz koszulki. Czerwone miał już nawet oczy. Przeżarte złością oraz desperacją. — Jakie było prawdopodobieństwo…
— Naprawdę chcesz wiedzieć? Dokładnie jakieś… 0,00015%. — Położył rękę na ramieniu zdenerwowanego mężczyzny i delikatnie zacisnął palce. — A teraz pokaże ci, na co zasługujesz, hm? — Uśmiechnął się i zamachnął, by uderzyć czterdziestolatka z twarz.
Uderzenie było na tyle mocne oraz dobrze wymierzone, że Wiliam zatoczył się i przewrócił na posadzkę zrobioną z jasnych, polakierowanych paneli. Chwilę leżał wściekły, wpatrzony w sufit, by zaraz z trudem się podnieść. Rzucił się grubymi łapskami na Artema, który musiał się z mężczyzną trochę poszarpać, aby go od siebie odepchnąć. Wiliam miał przewagę… wagową; bo cięższy mężczyzna był trudniejszy do położenia na ziemi lub odrzucenia w stronę ściany.
— To są MOJE pieniądze! — Dyszał, machając pięściami na oślep. — Nie masz prawa wygrać.
Artem się zaśmiał. Dawno nie słyszał czegoś zabawniejszego. Nie miał prawa wygrać, bo grał przeciwko bogatemu przedsiębiorcy, który już na wejściu zakładał, że zwycięży z każdym w każdej grze.
— Pierdol się. — Uderzył mężczyznę raz jeszcze, celując tym razem w nos, który pod pięścią wydał ciche chrząknięcie. Ktoś wróci dzisiaj do domu z połamanymi kośćmi. Na dodatek bez pieniędzy, które wolał opchnąć w kasynie, zamiast zainwestować w utrzymanie siebie oraz swojej żony. Artem już na początku gry zauważył obrączkę na tym grubym, serdecznym, paluchu.
Szarpali się tak dłuższą chwilę, aż na pomoc nie przybył inny mężczyzna. Niższy, ale chudszy blondyn, który najwidoczniej zabawiał się z innymi, kiedy jego szef przegrywał w pokera z jakimś gówniarzem.
Odepchnął Artema, popychając chłopaka prosto na ścianę. Ten już umiał się bić i zdecydowanie sprawi Rosjaninowi nie miały kłopot. A już na pewno tym kłopotem będzie kastet, który mężczyzna naciągnął na swoje palce.
Brunet złapał za pierwsze krzesło, które znalazło się w zasięgu jego rąk i użył rzeczy jako tarczy. Uderzenie pięścią z kastetem było na tyle silne, że wyłamało kilka drewnianych elementów.
— Wróć do domu, to nic ci nie zrobię — powiedział, okrążając Artema. — Obiecuję.
— Wrócę, ale tylko z tym, co wygrałem. — Rzucił krzesłem prosto w blondyna, który nie zdążył uniknąć tego niespodziewanego ataku.
Biedne, drewniane krzesło nie nadawało się już do niczego. Było tylko zlepkiem drewnianych elementów z dodatkiem puchatej poduszki i puchatego oparcia.

 Edgar?
 ──── 
 [2058 słów: Artem otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

sobota, 4 stycznia 2025

Od Edgara CD Artema — ,,Sober to death"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Pewność siebie (o ile jakąkolwiek w ogóle posiadałem — a jeśli już, to podczas jakiegoś maniakalnego epizodu) z każdą sekundą ze mnie upływała jak powietrze z przebitego balona. Nienawidziłem, gdy moje przypływy motywacji w pewnej chwili (bez żadnego zupełnie powodu) przeobrażały się w chandrę i wątpliwości. Pomarańczowy drink przed moją twarzą ani trochę mnie nie rozluźniał, bo przypominał o tym, jak poprzedniego razu w tym miejscu ktoś mnie sproszkował. Przybliżyłom do siebie szklankę i włożyłom różową słomkę do swoich warg, lekko na nią nagryzając. Czułem się głupio i dziwnie, że w takiej akurat chwili postawił mi drinka, ale postanowiłom o tym nie mówić głośno. Było mi wystarczająco wstyd. Artem po prostu chciał być miły, więc się nad tym nie zastanawiał i by się nie domyślił, że przez coś tak małego oraz głupiego poczułom się wytrącone z równowagi — przez durne, nieprzyjemne asocjacje. Przestałom widzieć w tym najmniejszy sens i chciałom zniknąć (a nasz plan był zgoła nierealistyczny) i też miałom nadzieję, że szybko znajdę na to okazję. Mężczyzna oprócz bycia mądrym był też…. zbytnio… przekonany swoimi możliwościami.
— Wyglądasz, jakbyś miał zaraz dostać ataku paniki — powiedział Artem, gdy mu nie odpowiedziałem na pytanie (nie byłem pewien, co mogę na nie odpowiedzieć, a co lepiej pominąć, dlatego zamilkłem), zwracając moją rozproszoną uwagę na niego, ale nawet te słowa nie sprawiły, że byłem w stanie w pełni skupić się na nim zamiast swoich myślach.
— Czuję się od paru dni jak w ciągłym ataku paniki.
Kasyno było prawie w pełni (bo w tym przeszkadzało, właśnie, kilka towarzyszących im kobiet) zajęte przez mężczyzn wyglądających na zdesperowanych facetów po co najmniej czterdziestce (choć ich towarzyszki były już bardzo młode), szukających dla siebie jakiejś odskoczni od nudnego, codziennego życia przesiąkniętego jeszcze nudniejszą, biurową pracą. Wcześniej myślałem, że to dość śmieszne, jednak — w ogóle stawiając swoją nogę za progiem tego miejsca, w pewnym stopniu stawałem się jak oni. Jak wybrakowani, o niskim poczuciu wartości, zapatrzeni w pieniądze lub rozrywkę.
Wszystkie stoiska do hazardu — czy to do pokera, czy w grę w kości — zostały pozajmowane i tak naprawdę brakowało tu tylko automatów z grami do tego, aby nazwać bar miejscem dla kompletnie pozbawionych prawdziwego życia nałogowców. Wyglądał na ogół dość niepozornie i można pomyśleć, że jest tylko i jedynie jednym z droższych miejsc, w które można zajść po drinka — droższym nie tylko ze względu na ceny, ale i wystrój oraz wygląd tu przesiadujących, bo niektórzy z nich ubrani byli w koszule, a nawet całe garnitury, jakby właśnie udali się na czyjeś wesele. Może traktowali kasyno jak miejsce do spotkań biznesowo-towarzyskich. Żwawa muzyka leciała niegłośno (a może zagłuszali ją, nie raz krzyczący jeden przez drugiego, grający), ale i tak drażniła mnie w uszy, podobnie jak w oczy okropnie drapało mnie saturacja oświetlenia spowodowanego przez różnokolorowe, neonowe lampy. Również wyjątkowo wygodne krzesła wyglądały jak wyjęte z pałacu.
Mogłem wyznać Artemowi inne rzeczy, które podejrzewałem i które się zdarzyły, ale podejrzewając go o wzmożoną impulsywność po tym fakcie, wolałem milczeć. Nie uznawałem ich za aż tak istotne (szczególnie iż to moja głowa mogła mnie znowu mylić pod względem tego, co się wokół mnie dzieje), by tym ryzykować. Wiedziałem, że jest kierowany przez swoją potrzebę działania i wystarczy mały impuls, by ją wzbudzić.
— Pójdę się bardziej rozejrzeć — powiedziałem, a gdy wyczułem jego wątpliwy wzrok, uśmiechnąłem się nieprzesadnie. — Przestań, bo wyglądasz, jakbyś miał zaraz panikować bardziej niż ja — dodałem złośliwie.
— Panikujesz?
— Nie.
Poklepałem go po ramieniu. Musiałem wstać i rozruszać nogi, żeby nie zapaść się na krześle z poczucia żenady, co było moim rzeczywistym powodem pozostawienia go samego. Zanim odszedłem od stolika, zawahałem się na moment, po czym zabrałem ze sobą swojego drinka. Nie musiałom nawet bardzo się przepychać między ludźmi, oprócz uderzenia przypadkiem z ramienia dwóch osób. Kasyno było bardzo duże i jeśli mężczyzna, z którym grałem, tu był, to mogłoby być dość trudno go znaleźć — szczególnie że wielu osobników tutaj wyglądało podobnie do niego, a ja nie jestem dobre w rozróżnianiu bardzo pokrewnych twarzy. Jedyna osobliwość, jaka wyróżniała się dla mnie w tłumie, to średniego wzrostu, czarnowłosa kobieta o urzekającej urodzie, która w pewnym momencie spojrzała mi prosto w oczy z miejsca przy barze, przy którym siedziała. Nie spuszczała ze mnie wzroku długi czas, bo ponad pięć sekund. Zaciekawiony faktem, że miałem wrażenie, jakbym znał ją od długich lat, chciałem pójść w jej kierunku, ale drogę (jak i widok) zatorowała mi przechodząca grupa już podpitych osób, a ona zniknęła, jakby była tylko moją halucynacją.
Cicho westchnęłom, biorąc kilka łyków ze szklanki. Usiadłem na wysokim, obrotowym krześle, które to ona wcześniej zajmowała. Położyłem nieumyślnie rękę na barku, czego od razu pożałowałem, bo blat był lepki i mokry od wylanych napojów. Momentalnie spojrzałem z obrzydzeniem na barmana, choć zapewne był zajęty i z tego powodu tu nie posprzątał.
Próbowałem wypatrzyć jeszcze jedną osobę, którą podejrzewałem o uczestnictwo w tym wszystkim. Kilka minut siedziałem w jednym miejscu i musiałem wyglądać jak osamotniony pijak, tym bardziej że trzymałem już pustą szklankę i obracałem ją nerwowo w dłoni. Nie byłem pewny, ile minęło czasu, dlatego postanowiłem już wrócić do Artema, licząc na to, że nie zgubię się po drodze. Zsiadłem z siedzenia, przy okazji upewniając się paranoicznie po raz dziesiąty od wejścia tutaj, że mam w kieszeniach swoje rzeczy.
— Szukałem ciebie.
Zamarłem w miejscu, gdy czyjaś ręka wylądowała na moim ramieniu, a zdecydowanie nie był to Artem, co mogłom rozpoznać po samym dotyku. Dotyk Artema był może i bardzo stanowczy, ale nie despotyczny, a jego palce zaciskały się w zupełnie inny sposób. Obejrzałom się za siebie i uśmiechnęłom dla niepoznaki, widząc tego, po kogo tutaj przybyłom, jednak jego widok mnie nie pocieszył. Strzepnąłem z siebie dłoń wysokiego mężczyzny.
— Wzajemnie.
— Wróciłeś znowu pograć? Ja jestem chętny.
Ugryzłem się w język, zanim powiedziałem coś głupiego. Mógłbym prawdopodobnie po prostu zabrać swoje pieniądze, ale robienie jeszcze większego zamieszania nie było mi w tamtej chwili potrzebne.
— Nie mam zamiaru. Właściwie to przyszedłem po to, co mi ukradłeś.
Zmarszczył brwi i zacisnął zęby tak mocno, że mogłem zauważyć, jak drży mu szczęka — wyglądał, jakby wcale mi nie zabrał więcej, niż wtedy przegrałem i go niesłusznie oskarżam. Niespodziewanie, bez żadnej odpowiedzi mnie pchnął. Zanim zdążyłem stracić równowagę, wpadłem plecami na kogoś stojącego zaraz za mną.
— Ja zagram. — Usłyszałem pewny siebie głos Artema.
Artem, nie, pomyślałem, biorąc głęboki wdech i patrząc na (swoją drogą wyjątkowo zadowolonego) brązowowłosego z bardzo wymownym wyrazem twarzy. Znał mnie doskonale i wiedział, że nienawidzę takich zwrotów akcji — był to mój problem, w którym nie powinien mi zawadzać, a taki głupi wyczyn jak granie z tym mężczyzną mógł wszystko przewrócić do góry nogami. Nie po to tu przyszliśmy, a mój drogi towarzysz zmienił nasze plany. O ile nadal były nasze.
I pewnie robił to, bo uznał to za coś zabawnego. Jednak może to tylko moja myśl.
— Artem, kurwa, nie.
— Proponuję pokera — odparł, ignorując mnie i już wiedziałom, że go nie przekonam.
— Pokera? — burknąłem na niego, aż niedowierzając.— Akurat to, serio?
Mężczyzna najwyraźniej nie miał nic przeciwko. Z jego nagle zmienionej postawy można było wywnioskować, że propozycja gry od kogoś zupełnie nowego — kto w sumie nie wygląda na nałogowego gracza — go zachwyca. Uśmiechnął się szeroko i zaprosił go, aby poszedł z nim do jednego ze stolików, a mną wzdrygnęło z nerwów oraz nagłej chęci uderzenia zarówno jednego jak i drugiego. Ruszyłem za nimi niepewnie i oparłem się o ścianę zaraz przy nich, rzucając cały czas krzywy wzrok przeciwnikowi Artema.
Przy okazji, rozglądając się wokół, miałom wrażenie, że znowu widzę tamtą kobietę z wcześniej. Nie było ich tu wiele, a ona z jakiegoś niewiadomego powodu się wyróżniała, dlatego mimowolnie mignęła mi przed oczami. Chociaż, czy na pewno nie była to znowu moja wyobraźnia?
Odwróciło to moją uwagę od momentu, gdy grający zaczęli pokera. 

 Artem? 
 ──── 
 [1269 słów: Edgar otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia i halucynacje, a Artem zostaje hazardzistą]

Od Terry'ego do Kazue — „Idealna niania”

ZIMA

Terry zdążył już przyzwyczaić się do tego, że ludzie zazwyczaj nie ufali mu, gdy miał zostać sam. Ten brak zaufania nie był bynajmniej spowodowany jego niezdarnością czy brakiem odpowiedzialności, którą zazwyczaj przypisywano dwunastolatkom. U Terry’ego przyczyną uniesionych brwi i podejrzliwych spojrzeń był fakt, że nawet gdy miał zostać sam, to kompletnie ignorował to polecenie i przyczepiał się do kogoś, kogokolwiek, jak rzep do psiego ogona… zresztą, on i tak już od dawna był do tej osoby przyczepiony. Po prostu nie sposób było się go pozbyć. Ku swemu nieszczęściu, Gaspar musiał tego doświadczyć i trwało to już zdecydowanie za długo nawet dla niego.
— A może chcesz pobawić się z Daisy? — zaproponował (w tym momencie już desperacko, bo Terry zdążył odmówić dziesiatkom innych propozycji, które złożył mu Gaspar) i ostentacyjnie wskazał na dziewczynkę rzucającą śnieżkami w innych obozowiczów. Jego brat udał, że przez chwilę myśli nad dołączeniem do Daisy i wbił w nią nieruchome spojrzenie, ale już po chwili zamaszyście pokręcił głową. Jego policzki były zaróżowione od zimna i mimo wciśnięciu na siebie jak największej ilości warstw ubrań, nadal wyglądał, jakby zamarzał. Tak też się zresztą czuł, ale posiadał jeszcze trochę dumy, żeby nie wspominać o tym co kilka sekund. Po prostu uparcie wbił dłonie (miał na nich dwie pary rękawiczek) w kieszenie i chodził za Gasparem krok w krok, gdziekolwiek poszedł. Warto wspomnieć, że był przy tym ogromną przeszkodą w odśnieżaniu przestrzeni między domkami, bo Gaspar ciągle musiał uważać, żeby przypadkiem nie obsypać brata śniegiem albo nie uderzyć go łopatą. Specyficznie dla niego było to tak trudne zadanie, że próbując temu zapobiec, zdążył kilka razy rzucić sobie śniegiem w twarz i wbić sobie trzonek łopaty w brzuch.
— A może… — Gaspar rozejrzał się dookoła i spróbował oprzeć się na łopacie, ale ta wyślizgnęła mu się z rąk i Terry musiał odskoczyć, żeby nie spadła prosto na niego. — Oj, przepraszam — rzucił, gdy wreszcie odzyskał równowagę. — No, wracając — otrzepał spodnie ze śniegu — może… O, bogom dzięki, Kazue!!
Dziewczyna skrzywiła się, gdy tylko usłyszała swoje imię i Terry spodziewał się, że po prostu odejdzie. Zaskoczyła go, bo zamiast tego niechętnie podeszła do Gaspara, kopiąc grudki śniegu na miejsca, które chłopak przed chwilą odśnieżył.
— Czego? — mruknęła.
— Eee, mogłabyś zająć się Terrym? — Z tymi słowami Gaspar popchnął chłopca tak, że ten prawie zaliczył bliskie spotkanie z klatką piersiową Kazue. — A ja, wiesz, muszę odśnieżać. Takie życie, taka praca, rozumiesz! Papa!!
— Czekaj, co? — wyrzuciła z siebie zaskoczonym tonem, zdezorientowana zmarszczyła brwi. Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymała, było pożegnalne pomachanie do niej dłonią. Potem Gaspar przyspieszył kroku i tyle go widzieli. — Poje- — zerknęła na Terry’ego. — Pooookręcony z niego gość — mruknęła gorzko.
Chłopiec spojrzał na Kazue (a żeby to zrobić, musiał mocno zadrzeć głowę, bo nie sięgał jej nawet do ramienia) i zdecydował, że lepiej będzie pobiec za Gasparem, niż z nią zostać. Było w niej coś, co go przerażało. Dlatego odwrócił się do niej plecami (chociaż wydawało mu się, że to bardzo zły pomysł) i już miał iść w stronę, w którą udał się jego brat, ale został zatrzymany w pół kroku. Palce Kazue zacisnęły się na jego ramieniu i potrafił je poczuć przez podkoszulek, dwa swetry, bluzę i kurtkę, co było niebywałym doświadczeniem sensorycznym. W dodatku takim, którego nie chciał odczuwać.
— Dokąd to?
Chłopiec nie odpowiedział na to pytanie i trudno było stwierdzić, czy zrobił to dlatego, że uznał to za bezpieczniejszą opcją, czy dlatego, że nie chciał. Zamiast tego obejrzał się przez ramię, żeby rzucić okiem na Kazue, ale po napotkaniu jej wzroku natychmiast odwrócił się z powrotem. Sytuacja, w której się znalazł, nie podobała mu się coraz bardziej. Chociaż, skoro dziewczyna przyjaźniła się z kimś takim jak Gaspar, to nie mogła być aż tak okropna. Mimo tego Terry nie spodziewał się, że zaproponuje mu wspólne budowanie iglo albo ulepienie bałwana.
— Skoro już kazał mi się tobą zająć, to polecam ci współpracować — wycedziła te słowa jak człowiek, który miał duże doświadczenie w zastraszaniu innych ludzi. Terry’emu nie podobał się ten ton. Tym bardziej nie podobało mu się to, jak wyraźnie potrafił wyobrazić sobie swoją głowę topioną w obozowej toalecie. — To… co lubią robić dzieciaki? Nie chcesz może skoczyć do sklepu, żeby kupić roślinki? — Terry zmarszczył brwi i przechylił głowę. Nie wiedział, czy na pewno usłyszał poprawnie to, co powiedziała, zwłaszcza że jego słuchawki skutecznie tłumiły głos Kazue. — Nieważne — mruknęła po kilku sekundach niezręcznej ciszy. — Ty w ogóle coś mówisz? — spytała kompletnie poważnie, bo milczenie chłopca zaczęło powoli ją irytować. Jeśli Gaspar wkopał ją w opiekę nad niemym dzieckiem, to następnym razem, gdy się spotkają, nie będzie już taki szczęśliwy.
Terry… pokiwał głową.
— W sensie, werbalnie. Nie gestami, rozumiesz? — wytłumaczyła mu Kazue, a on ponownie skinął głową.
Przez kilka sekund po prostu się na siebie gapili. Nie w taki sposób, jak niektórzy, gdy przeprowadzają między sobą konwersację niewymagającą słów. Gapili się na siebie, jak ludzie, którzy za grosz nie potrafią się porozumieć i oboje zastanawiają się, co jest nie tak z drugą osobą. Nie doszli do jakiegokolwiek logicznego wniosku, bo należy przyznać, że z nimi obojgiem dużo rzeczy było “nie tak”.
— Dobra, idziemy — zdecydowała Kazue i Terry za nią poszedł, chociaż wszystko w jego ciele krzyczało, żeby tego nie robił. Jego nowa… opiekunka (bo nie sposób było nazwać ją “przyjaciółką” albo nawet “znajomą”, gdy wiedział, że próbowała z nim wytrzymać tylko przez prośbę Gaspara) wzbudzała w nim nie tylko strach, ale też wszystkie inne negatywne emocje, o których można było pomyśleć. — Pobawimy się. — Jakimś cudem te słowa w jej ustach zabrzmiały, jakby zamiast zagrania w głupią grę, miała na myśli podpalenie całego obozu albo od razu całego świata, bo po co się ograniczać.
Terry’emu zdecydowanie taka zabawa się nie podobała. Ze wzrokiem utkwionym w ślady ciężkich butów Kazue, które zostawiała na śniegu, powoli za nią dreptał. Próbował dopasować swoje kroki do kroków dziewczyny, starając się stąpać po jej śladach, ale okazało się, że różnica w długości ich nóg jest tak zatrważająca, że jeden krok Kazue był równy dwóm Terry’ego (. Chłopcu wydawało się, że co chwilę próbuje zrobić szpagat, zamiast iść, więc zanim stracił równowagę i wylądował twarzą w zaspie, zrezygnował z prób naśladowania Kazue. Nieważne, jak na to patrzeć, był to mądry wybór.

 Kazue?
 ─── 
 [1015 słów: Terry otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]