czwartek, 11 grudnia 2025

Od Dahlii CD Luciena i Arnar — „Duchokonie??? Bardzo straszne naprawdę brawo”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Nawet nie miała chwili, żeby zaprotestować.
Arnar zniknęło za rogiem, Lucien po chwili również. Zostawili ją przez chwilę samą. Rozglądała się dalej, póki przebywała w tym pokoju.
Hotel oczywiście spełniał wymogi zasad przeciwpożarowych. Gaśnice, klatka schodowa do ewakuacji i przestronne korytarze od razu rzuciły się jej w oczy. Było względnie czysto, chociaż i tak nie spodziewała się żadnych śladów. Jak w ogóle tropi się duchy i wskazuje ich obecność? Nawet na standardy półboskie wydawało się to niemożliwe. Nic nie wydawało się uszkodzone, oprócz psychiki Arnar.
Ot, pokój dla pary. Wąski, z dwoma oknami, Duże łóżko, flankowane przez stoliczki nocne. Sięgnęła po włącznik lampki i nie była ani trochę zaskoczona nagłym promieniem światła atakującym jej oczy. Szafka, naprzeciwko niej telewizor na ścianie. Powoli przekręciła gałkę drzwi od łazienki, nie spodziewając się niczego ekstrawaganckiego.
Nie wierzyła Arnarowi, wątpiła w jego historię i współczuła Lucienowi. Przecież u półbogów koszmary zdarzały się często, te najbardziej irracjonalne częściej niż inne. Kto trafił na dzieci Hypnosa, to wiedział, jak potrafiły utrudnić komuś nieuważnemu życie w obozie. Naprawdę, łatwo było o halucynacje u kogoś, kto dzieli świat na połowy, których granice zacierała Mgła. Potwory? Jasne. Duchy? Daj spokój.
W łazience nie było żadnej zjawy. Nie wyskoczyła z umywalki, nie kryła się w brodziku, nie siedziała na kiblu. Nie bawiła się rozrzuconymi kosmetykami, nie wypiła zawartości szklanej butelki wody mineralnej. Ale za to z zawartością coś z pewnością było nie tak. Przyjrzała się bordowej barwie płynu i potrząsnęła. Wezbrany napój chlupnął, prawie że z oburzeniem, a gdy powąchała go, przekręciła oczami. No tak, słynna przemiana wody w wino. Jakby zjawili się jacyś Ghostbusterzy, to prędzej złapaliby półbogów za magiczne sztuczki. Usiadła na łóżku.
Była jednak zbyt zniecierpliwiona i pobudzona, rozglądała się jeszcze po pokoju, krok za krokiem, dopóki nie uświadomiła sobie, że długo koledzy nie wracali. Kroki umilkły jakiś czas temu, po korytarzu nie rozlegały się żadne dźwięki. Rozmowa, krzyki - nic. Kremowe, monotonne ściany odbijały głucho jakiekolwiek dźwięki, jeżeli jakiś były. Lampy oświetlały tak równomiernie całą przestrzeń, że Dahlia modliła się wręcz o jakiś zepsuty egzemplarz, który by przełamał aurę beznadziei. Już na zawsze w swoim słowniku przygnębienie będzie kojarzyć z tym hotelem.
— Lucien?! Złapałeś już Arnar?! — wykrzyczała.
Spotkała się tylko z ciszą. Nawet nikt nie wychylił się ze swojego pokoju, żeby ją opierdolić za hałasowanie. Nikt nie wychodził. A wydawało się przy recepcji, że całkiem sporo ludzi wynajmuje w San Francisco, w akurat tym hotelu. Zaczęła się denerwować. Dziwaczne sny to jedno, ale gdzie oni, do cholery, są?
Skręcała, tylko po to, żeby uświadomić sobie, że tak nie powinno być. Może to nie pokój był przeklęty? Może cały hotel był spiskiem kolejnej kreatury, która miała beef z bogami? Korytarze wyglądały tak samo, różnica była tylko w dwóch rzeczach.
Pierwsza, windy nie działały.
Druga, wejście a klatkę schodową było zablokowane.
Tym razem niepokój dyktował jej myśli.
Za każdym razem, gdy droga ucieczki była odcinana, wchodziła w tryb bojowy. Tak było tym razem, kiedy nie mogła dostrzec nigdzie Arnar oraz Luciena. W tym momencie zebranie drużyny z powrotem było priorytetem, kolejnym etapem ucieczka z tego cholernego miejsca. Zaczęła biec, dźwięki odbijane od ścian wtórowały, napędzając spiralę lęku. Straciła rachubę, ile razy mijała ten nieszczęsny pokój. Za którymś razem zatrzymała się przy nim.
Cyfry na swoim miejscu na drzwiach, nic nie było ruszone, krajobraz San Francisco się nie zmienił. To dobrze, zakładało to, ze są przy tych samych przecznicach i nikt nie przenosił budynku, na przykład, do Arkansas, w środku niczego. Nie wyglądało również, żeby z butelki z winem ubyło napoju. Rzeczy chłopaków wciąż leżały w tym samym miejscu.
— Jasna cholera.
Usiadła, przy łóżku. Oparła głowę o materac i westchnęła przeciągle. Nie z ulgą, nie z zamiarem szukania jakiegoś ukojenia, bardziej przygotowania się do bitwy. Jak już złapało Arnar podczas snu, to może i ją też. Wtedy przynajmniej uwolni się z tego limbo. Zamknęła oczy, ale była naprężona jak struna, gotowa do ataku.
Miała wrażenie, że mijały godziny.
W pewnym momencie usłyszała tętent. Poderwała błyskawicznie głowę i zastygła, czekając na ruch.
Ludzie spodziewali się często, że przez pasję, jaką miała do koni, reagowała pozytywnie na stukot kopyt. W tym rozumiała Arnar - to był przerażający dźwięk, dudnienie rozstrajało bicie serca, świadomość, że coś na ciebie biegnie. Arnar bało się koni, Dahlia bała się leukrotów, które brzmiały bardzo podobnie, wyłączając charczenie i wycie. Te ostatnie rozbrzmiewały głównie wtedy, kiedy były podekscytowane polowaniem.
Przyczaiła się przy framudze. Jeżeli zobaczy konia, ucieszy się. Jezeli zobaczy leukrota, no cóż, może dostanie zawału. Jednak świadomość, że lepiej by się poczuła, gdyby wiedziałą z czym walczy, popchnęła ją. Powoli wychylała się. W jej głowie mijały długie sekundy, zanim objęła wzrokiem przestrzeń długiego korytarza i ujrzała ducha.
Teraz już na pewno zrozumiała Arnar i współczuła mu, chociaż realizacja tego przyszła zdecydowanie później. Prawie zdusiła pisk i cofnęła się do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Instynktownie chciała zabarykadować drzwi, chociaż wiedziała, że to nie ma sensu. Prędkość, z jaką te duchy się poruszały, była zatrważająca. Wychyliły się ze ściany, uruchamiając każdy protokół paniki u Dahlii. Zamachnęła się z wrzaskiem.
Poczuła, jak ręka przebija kartonową ścianę, a także usłyszała krzyk. Tym razem należał do kogoś innego.
Zmrużyła oczy i uświadomiła sobie, że to było całkowicie realne. Te odłamki ściany, dźwięki, poczucie przebywania w konkretnym miejscu i czasie.
Z ręką w ścianie odwróciła wzrok. Drugi raz serce podskoczyło jej do gardła, kiedy zobaczyła Luciena stojącego przy stoliku nocnym, wpatrującego się w nią z absolutnym zdziwieniem. Tak rozdziawionej twarzy, to i przy akcji z meduzą nie widziała.
— Oh, nie mów mi, że spałam. — Warknęła na niego, ukrywając swoje zawstydzenie.

Arnar gdzie twój koń?
────
[917 słów: Dahlia otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

środa, 10 grudnia 2025

Od Havu — „Wszystko to wina Aleksandra Fleminga”

KILKA LAT TEMU, 3 ROK STUDIÓW

Antybiotyki. Koszmar każdego studenta. Budzisz się w nocy oblany zimnym potem, bo chwilę temu uciekałeś we śnie przed opakowaniem penicyliny. Potem idziesz w strachu na uczelnię, bo nie umiesz nic oprócz tej nieszczęsnej penicyliny; a to przecież nie wystarczy, żeby zdać kolosa.
Próbował w głowie uporządkować swoją wiedzę. Penicyliny… naturalne i półsyntetyczne. Są jeszcze całkowicie syntetyczne, ale na razie się tym nie przejmował. Powtórzy dziesięć minut przed kolokwium o ile zdąży dojechać na uczelnie o dobrym czasie. Wszyscy doskonale wiemy, że komunikacja miejsca bywa zdradliwa szczególnie w momencie, kiedy człowiek się gdzieś spieszy.
Penicylina to naturalny produkt pleśni. Pleśni z rodzaju… jak to było? Nieważne, przecież się nikt nie będzie o to pytać (będzie, ale jeszcze o tym nie wie).
Penicylina benzylowa, podawana dożylnie albo w jakiś inny sposób pozajelitowy (w sumie w jaki inny, jak nie w dożylny?). Następnie mamy penicylinę prokainową, którą również podaje się w sposób pozajelitowy. Z tego, co zdążył przeczytać problemem był sok żołądkowy, który te leki rozkłada.
Została jeszcze penicylina benzatynowa. Jak dobrze, że ma dysleksję i pomyli te nazwy na kolokwium! Benzylowa i benzatynowa! Co następne? Benzyna i benzytyna? Cudowna wiadomość dla dyslektyków, naprawdę!
Ostatnią penicyliną naturalną jest penicylina fenoksymetylowa, którą można już podać doustnie. Cudownie, a to dopiero sam początek antybiotyków beta laktamowych.
Wskoczył do metra, otworzył telefon i zaczął przeglądać notatkę, którą robił od dwóch tygodni. Dwa tygodnie, dwa całe tygodnie, żeby się tego nauczyć. Myślicie, że to wystarczyło? Otóż nie tym i nie kolejnym razem. Zawsze będzie za mało czasu, by nauczyć się dokładnie zagadnień na mikrobiologię.
Penicyliny półsyntetyczne sobie pominął. Miały zbyt skomplikowane nazwy, których teraz nie potrafił dobrze przeczytać w tłumie ludzi. Woli stracić na tym swoje cenne punkty, niż wysilać zmęczony, dyslektyczny mózg.
Najciekawsze są chyba penicyliny o szerokim spektrum działania z inhibitorami beta laktamaz. Inhibitory te blokują działanie bakteryjnych enzymów, które niszczą pierścień beta laktamowy.
Najpopularniejszymi połączeniami jest amoksycylina z kwasem kawulanowym albo piperacyklina z tazobactamem.
Ktoś właśnie na niego wpadł. Mężczyzna z podobnym wieku, najprawdopodobniej student, który też całą drogę wlepiał wzrok w ekran telefonu; ale on w przeciwieństwie do Havu czytał o zagadnieniach z ekonomii.
— Oj, przepraszam — rzucił, spoglądając mimochodem na ekran telefonu rudowłosego. — Matko, powodzenia.
Zbyt wytrącony z równowagi prawie odpowiedział, żeby kupił sobie Unasyn, ale pojazd zdążył dojechać do kolejnej stacji i studenciak znikł mu z oczy. Może tak było lepiej?
Wysiadł dopiero później, otoczony korposzczurami, spieszącymi się do pracy. On w tym tłumie był tylko ziarenkiem, które zaraz upierdoli jednego z ważniejszych kolokwiów na tym roku studiów; a razem z nim pewnie ujebie połowa roku, bo nie ma możliwości, by ktoś miał tak pojemną pamięć i tak nudne życie, żeby codziennie powtarzać antybiotyki.
Pora na najgorszą część. Cefalosporyny. Pięć generacji, z czego każda składa się z kilku antybiotyków o nazwach tak do siebie podobnych, że wystarczy strzelić sobie w łeb.
Pierwsze generacja: cefradyna, cefadroksyl i cefaleksyna. Wszystkie można podać doustnie. W formie szczęśliwych tableteczek, żeby zabić bakterie, które próbują zabić jakiegoś biednego pacjenta.
A gdy pacjent już prawie wącha kwiatki od spodu to można dożylnie albo domięśniowo (właśnie sobie przypomniał o tej opcji) podać cefazolinę.
Druga generacja jest ciekawsza. Doustnie można podać cefuroksym aksetyl. Czymkolwiek jest ten aksetyl, bo dożylnie można podać już sam cefuroksym. Śmieszna sprawa, czyżby aksetyl powodował, że człowiek nie umiera z powodu gorzkiego smaku antybiotyku? Możliwe.
Oprócz tego mamy też cefaklor, który kojarzy mu się z chlorem z jakiegoś dziwnego powodu i cefamandol, brzmiący podobnie do mandoliny, takiego instrumentu, którego chyba nie widział nigdy na oczy, ale wie, jak się nazywa. Śmieszna sprawa znowu.
Osobiście najbardziej nie lubi generacji trzeciej ze względu na najbardziej popierdolone nazwy ze wszystkich pozostałych. Co to znaczy, że jeden nazywa się ceftibutem, to tak, jakby ktoś rzucał w kogoś butem! Cefiksym? Fiksacja? On już jest jak zafiksowany schizofrenik. Całą drogę wlepiony w telefon, byleby nauczyć się jeszcze trochę, chociaż odrobinę na tego nieszczęsnego kolosa.
Ceftriakson. Tak, oczywiście, że chodzi o te aksony w głowach, które Havu już dawno się przepaliły i zdechły od czytania tych nazw. Cefotaksym? Z czym to niby skojarzyć? Z jakimś aksonem, który właśnie przed chwilą rozpłynął się w powietrzu i zakończył swój żywot? A co powiemy na ceftazydym? Czy mowa jest o jakichś żydach, o których jeszcze nie wie, bo spał na wszystkich wykładach?
Pomijając trzecią generację, przejdźmy teraz do czwartej, najlepszej. Cefepim to jedyny przedstawiciel tej rodziny. Niewinny, słodki, uroczy. A jakże śmiercionośny, bo przecież zabija bakterie. Po prostu idealny.
Piąta generacja była chyba najłatwiejsza do zapamiętania, dlatego teraz szybko w głowie powtórzył: ceftarolina, ceftobiprol i ceftolozan.
Cefalosporyny mamy załatwione, pora na monobaktamy, których grupa zawiera tylko jeden pierścień beta laktamowy. Co za przegrywy życiowe, chociaż i tak są w stanie wymordować całkiem duże kolonie bakteryjne.
Aztreonam, to jest on, przedstawiciel antybiotyku z grupy monobaktamów. Dziwna nazwa, ale jakimś cudem ją zapamiętał. Może, dlatego że się do tego zmusza od tygodnia?
Karbapenemy, w końcu coś, co nie zaczyna się na literkę „c”.
Imipenem, doripene, meropenem i ertapenem. Takie sobie czworaczki o imionach niezbyt kreatywnych (ale to dobrze).
Aminoglikozydy. Nie są to już beta laktamy. Ich mechanizm polega na trwałym powiązaniu z podjednostką 30s rybosomu bakteryjnego. Dzielą się też inaczej: na naturalne i półsyntetyczne, czyli podobnie do penicylin.
Nie mają jakichś skomplikowanych nazw, chociaż wciąż ciężko jest je sobie poukładać w głowie. Do naturalnych zaliczamy na przykład streptomycynę, neomycynę lub kanamycynę. Wszystkie mają ten sam człon, więc nie powinno być problemu, prawda? Otóż był problem. I to niemały.
Z półsyntetycznymi jest ten problem, że ludzie od wymyślania nazw byli co najmniej niepoważni. Plazmomycyna. Rozumiemy, że ten antybiotyk zawiera w swojej budowie również plazmę? Co za bezsens. Amikamycyna natomiast kojarzy mu się z tymi pralkami i lodówkami amika. Czy te pralki też grają melodyjkę, gdy skończą robotę? Teraz się będzie nad tym zastanawiać.
Tetracykliny. Nie wie, jak działają, ma to trochę w dupie, ale pamięta, że przykłady to tetracyklina (ja pierdolę, co za kreatywność) i doksycyklina.
Grupa glicyl… glicylcykliny. Przykład to tigecyklina. Nazwa brzmiąca prawie jak tygrys i obawia się, że jeśli na tym kolosie będzie zmuszony podać przykład tej grupy antybiotyków, to napisze tigercyklina zamiast tigercyklina.
Dobra, zostawiając te dywagację — mamy jeszcze sporo do powtórzenia! Havu całą drogę szedł wybitnie wolno, by na pewno doczytać notatkę do samego końca.
Makrolidy i ketolidy. Jezu, tragedia, one się dzielą na ilość węgli w łańcuchu, a on za cholerę tego nie pamięta. Może tylko za przykład podać erytromycynę, bo nazwa jest podobna do erytrocytów i pewnie ich dotyczy, ale kto to wie?
Linkozamidy, oto są i one! Linkomycyna i klindamycyna, to jak te lesbijki z serialu wicked, co nie? Czy one są w ogóle lesbijkami?
Oksazolidynony. Nazwa tak okropna, że pozostało sobie wydłubać oczy, naprawdę. Jedyny plus to taki, że mają ten sam człon, więc łatwiej to zapamiętać.
Linezolid, tedizolid (o, to jak miś, co nie?), posizolid (nie dłub w nosie boś nie posię) i redezolid.
Glikopeptydy są fajne, bo antybiotyki już kojarzy z jakichś innych zajęć. Wankomycyna, bardzo popularna swoją drogą i jakiś randomowy teikoplanina, której nazwa wywodzi się chyba od plamienia, bo od czego innego?
Lipoglikopeptydy. Kiedy to się wreszcie skończy? Dlaczego jest na przykładzie dziewiątym z siedemnastu?
Dalbawancyna (czyżby antybiotyk robił daba?), oritamycyna (a to chyba jakiś ornitolog) i telawancyna.
Im dłużej to czytam, tym bardziej się zastanawia nad wyborem swoich studiów.
Cykliczne lipopeptydy, które zapewne mają budowę cykliczną, jak sama nazwa mówi, ale nazwy potrafią kłamać, więc lepiej nie będzie się na tym skupiać. W każdym razie w tej grupie zapamiętać miał tylko jeden przykład: deptomycyna. Zdeptałby ją bardzo chętnie tu i teraz, ale nie może, bo się trochę spieszy.
Chinolony. Kolejna grupa, która też ma jakieś generacje, które ma w dupie po generacjach cefalosporyn. Nawet nie chce mu się tego powtarzać. Pamięta tylko ciprofloksacynę, bo brzmi jak cipa.
Polimyksyny ma jednego przestawiciela. Kolistynę. Pewnie jest kolista.
Idąc tak wgapiony w telefon, potknął się o krawężnik. Dzieciak, który go mijał, zaśmiał się na cały głos. Havu w myślach życzył mu, żeby zaraził się wąglikiem.
Ansamycyny. Przykłady tak do siebie podobne, że aż rzygać się chce. Rifampicyna i rifaksymina. Kiedy to cierpienie się skończy? Pewnie nigdy.
Sulfonamidy są dosyć proste. Kotrimoksazol. Okej, dosyć proste to przesadzone stwierdzenie. Przejdźmy lepiej dalej, do kolejnej grupy, która nazywa się nitromidazole. Je już łatwiej zapamiętać, bo idzie to w ten sposób: metronidazol, tynimidazol, ornidazol i nimorazol.
Znalazł się już przed wejściem na uczelnie. Na chwilę uniósł wzrok, poprawił jedną ręką włosy i wszedł do środka. Zostały mu jeszcze trzy grupy do powtórzenia. Ostatnie i będzie wolny (nie będzie).
Nitrofuryny, czyli jedyny przedstawiciel nazywający się nitrofurantoiną. Fusydyny, które też są proste, jak chuj o poranku: kwas fusydowy.
Ostatnia grupa. Ostatnia, najostatniejsza. Fenikole i przykład chloramfenikol.
Koniec. Skończył powtarzać pięć minut przed kolokwium, które koniec końców i tak ujebał. Czy było warto powtarzać w metrze i w drodze na uczelnie? Zdecydowanie nie. Czy zrobi to znowu? Zdecydowanie tak.

────
[1465 słów: Havu otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 4 grudnia 2025

Od Elianne CD Doriana — „Sherlock Holmes ale inaczej”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Eli częściowo rozmyślała nad tym, czy świnka morska aby na pewno nie przenosi pod pazurkami jakiegoś paskudnego choróbska. Jej pozostała uwaga skupiała się na pytaniu, czy ten dziwny facet musi wiecznie zachodzić jej drogę w najbardziej krytycznych momentach. Albo po prostu był irytującym gościem, który wiecznie wtyka nos w nie swoje sprawy i zatruwa wszystkim życie. Raczej obstawiała to drugie. Co wcale nie zmieniało faktu, że pomimo jej pokaźnych pokładów cierpliwości, z każdym kolejnym spotkaniem irytował ją coraz bardziej.
Przez parę chwil patrzyła śwince w oczy. Ot, siedziała sobie na trawie, co chwilę marszczyła nosek i chyba niewiele sobie robiła z kapiącej z pyska Terminatora śliny. Elianne rozważała, czy byłaby w stanie ją dogonić, jeśli teraz rzuciłaby się do biegu. Szanse były marne. Zaczęła przegrzebywać kieszenie, ale znalazła tam tylko paragon i cukierek. Nic, co zechciałaby zjeść świnka. W końcu przyklęknęła, czując jak rosa przemaka jej przez spodnie na kolanach i wyciągnęła ręce w kierunku zwierzątka.
— Cip cip, taka słodka świnka, no chodź tutaj — zaszczebiotała, lekko potrząsającym ułożonymi w koszyczek dłońmi, jakby miała tam przysmaki.
Nie miała pojęcia, jak się woła świnki morskie. Mogła mieć tyle nadzieję, że zwierzątko też tego nie wie.
— Co ty robisz? Dlaczego nie-
— Cicho. Wołam ją po dobroci.
Gdzieś za jej plecami rozległo się poirytowane westchnięcie. Doskonale czuła, że Dorian jest zmęczony, zirytowany i pewnie chciał by już wrócić do swoich zajęć. Zupełnie jak ona! Po prostu nie chciała patrzeć, jak Terminator zagryza Matyldę na śmierć, co pewnie by się stało, gdyby chcieli pójść na łatwiznę.
— No, Matylda, hop, hop. Szybciutko. Chodź, to dam ci coś dobrego.
Eli gadała tak do świnki, aż ta podniosła swoją puszystą dupę z trawy i zrobiła kilka drobnych kroczków w jej kierunku. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie.
— Widzisz? Działa! — szepnęła z entuzjazmem.
Radość nie trwała zbyt długo, bo Terminator najwidoczniej też był podekscytowany. Wydał z siebie dźwięk będący czymś pomiędzy szczeknięciem a skomleniem, na co świnka niemal podskoczyła i biegem ruszyła w przeciwnym kierunku.
— Cholera jasna — mruknęła pod nosem Elianne, podrywając się z trawy.
Matylda na szczęście nie wbiegła do łazienek (Eli naprawdę nie chciała się czołgać po bogowie wiedzą w czym umazanej podłodze), tylko dała nura w rosnące za budynkiem krzaki. Dziewczyna złapała za ramię Doriana, który puścił Terminatora. Pies wyrwał się do przodu, ryjąc nosem po ziemi, bo rude futerko świnki łatwo zginęło wśród kolorowych liści.
— Jesteś pewien, że nie możemy tego zgłosić? — zapytała, szukając mniej zarośniętego przejścia. — Uważaj na gałęzie — dodała.
Krzewy nie były szczególnie gęste, ale chyba miały ciernie. Eli z frustracją próbowała przedrzeć się przez nie tak, żeby się nie pokaleczyć.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — uciął uparcie Dorian, rękami odtrącając gałązki, które mu się nawinęły.
Eli westchnęła i wepchnęła się w nieco mniej zakrzaczony zakątek, gdzie mignął jej ogon Terminatora. Na szczęście wielki ogar był trudniejszy do zgubienia, niż gryzoń.
— Teraz to ona może być wszędzie. Albo już w ogóle jej tu nie ma — powiedziała z frustracją Eli, czując, jak coś drapie ją po policzku.
Musiała trafić na jeden z kolców, bo kiedy przetarła twarz wierzchem dłoni, roztarła po skórze odrobinę krwi. Cholerne zielsko. Syknęła z irytacją i zatrzymała się po kilku krokach.
— Wcale nie musimy przedzierać się przez te chaszcze. Terminator sam ją znajdzie — zauważył dość trafnie Dorian. Zatrzymał się, kiedy przestał słyszeć gałązki pękające pod butami Elianne.
— I pewnie ją zje — burknęła pod nosem Eli.
— Nie zje. Chyba.
— Chyba robi dużą różnicę. — Rozejrzała się ze zrezygnowaniem po otaczających ich dookoła, identycznych krzewach. — Dobra, wychodzimy. Siedzenie tutaj nie ma sensu. Chodźmy… Tamtędy.
Złapała Doriana za ramię i wyprowadziła ich - jak miała nadzieję - tą samą drogą, którą tutaj weszli. Jeszcze tylko kilka chwil spędzonych wśród wkurwiających krzaków i znaleźli się z powrotem na wolnej przestrzeni. No, oprócz tego, że teraz niemal przylegali plecami do ścian latryn. Cudowne otoczenie.
— A może to naprawdę jest tylko zwykła świnka morska? — bąknęła w końcu, rozglądając się za Terminatorem, którego nie było ani widać, ani słychać.
Dorian prychnął pod nosem.
— Jak cholera. To potwór, nie zwierzę.
— A jednak wygląda całkiem jak zwierzątko. Ale chyba warto sprawdzić.
Nie minęła nawet minuta, gdy od strony krzewów rozległy się odgłosy godne słonia przedzierającego się przez las, a po chwili tuż przed nimi wyhamował Terminator, niemal ryjąc zadem o trawę. W pysku trzymał coś co było bardzo futrzaste, bardzo obślinione i bardzo piszczące. Matylda chyba nie była w swojej najlepszej torbie, za to pies był z siebie cholernie dumny. Tak zawzięcie merdał ogonem, że z każdym jego uderzeniem o ziemię rozlegało się głuche stuknięcie.
— Dobry piesek — powiedziała Eli z uśmiechem, klepiąc ogara po głowie.
Dziwna rzecz do powiedzenia stworzeniu, które dosłownie urwało się z piekła, ale Terminatorowi to najwidoczniej nie przeszkadzało. Eli nie wiedziała, czy bardziej cieszy się z tego, że pies znalazł Matyldę, czy że nie podrzucił im jej ciałka pod nogi. Pomimo wszystko, chyba bardziej cieszyła się z tej pierwszej informacji. Miała dość biegania po całym obozie, a jej sweterek już był poprzetykany miniaturowymi gałązkami.
— No i co my mamy z nią teraz zrobić, jak nie oddać Vergilowi?


Dorian?
────
[827 słów: Elianne otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Erin do Setha — „Dumb ways to die”

— Do czternastu razy sztuka… — Seth skrzywił się, kiedy kolejna wypuszczona przez Erin strzała ledwo musnęła prowizoryczną tarczę i wbiła się w ziemię metr dalej. — No to do piętnastu.
— Sam mnie tu zaciągnąłeś — wymownie wzruszyła ramionami. — Mówiłam, że to nie przyniesie żadnych rezultatów — spojrzała na syna Eris wzrokiem mówiącym "ostrzegałam". Od zawsze nienawidziła łucznictwa i była marnym ogniwem w tej dyscyplinie.
Chłopak jedynie oparł czoło na dłoni i pokręcił głową z widoczną rezygnacją. Erin odłożyła łuk na ziemię i poszła posprzątać chybione strzały. Wkładając je do kołczanu, połowa z nich wysypała się obok.
— Jakim cudem ty przeżyłaś szesnaście lat? Jako Półbóg? Regularnie trenując? I nie złamałaś przy tym karku ani nic takiego?
— Sama się zastanawiam — odpowiedziała, zarzucając sobie kołczan na ramię i wstając z ziemi. — Nie no, zazwyczaj nie jest ze mną aż tak źle. Wiesz, jakby mi nie szło z bronią to mam magię i glany. I złamałam, ale nie kark, tylko rękę. Dwa razy.
Seth przewrócił ironicznie oczami, nie pytając o szczegóły i z rękoma w kieszeni bluzy skierował się za Erin do zbrojowni, by zostawić tam łuk. Dziewczyna przymknęła na chwilę oko, bo zbliżające się ku zachodowi słońce świeciło jakby na złość prosto w twarz dziewczyny. Nic nie widziała.
— Uważaj! — Usłyszała zza pleców. Zatrzymała się gwałtownie, oglądając się na kolegę, który wpatrywał się w ziemię tuż przed Erin. Podążyła za wzrokiem rudowłosego. Na trawie siedziała, przyciskając nogi do klatki piersiowej niewielka driada, wpatrując się błagalnie w górę mokrymi od łez oczami. Erin przykucnęła przed stworzeniem, pytając czule, co się stało.
— Gniazdo z ptaszkami spadło z d—drzewa, a ono jest za wysokie… — Zrobiła pauzę na otarcie oczu. — I nie dam rady go tam d—dać…
— Hej, pomożemy ci — Erin spojrzała na Setha, który chętnie lub niechętnie pokiwał głową. Ale to nieistotne czy chłopakowi się chciało, czy nie, i tak pomogą driadzie w potrzebie.
Istotka podniosła się nieco bardziej rozpogodzona i poprowadziła Półbogów w kierunku lasu. Oby nie musieli zapuszczać się w jego głąb. Dziewczyna nie miała ochoty na potencjalną walkę z potworami.
A jednak. Szli już dobre kilka minut, przedzierając między coraz gęściej rosnącymi drzewami, a piskląt wciąż nie było nawet słychać. Erin skupiła się przede wszystkim na patrzeniu pod nogi i podtrzymywaniu niewielkiego światełka, które pojawiło się na jej dłoni. Seth wyglądał, jakby wszystkie jego zmysły były na najwyższym alercie. I dobrze, potrzeba przynajmniej jednej kompetentnej osoby, która nie potknie się o pierwszy lepszy korzeń. Driada (która nie podała swojego imienia) manewrowała zwinnie w gąszczu, nadając grupie relatywnie szybkie tempo. W pewnym momencie zatrzymała się, wskazując na ściółkę przy korzeniach ledwo zauważalnie wyższego od innych drzewa jesionu.
— To tutaj — obróciła się do dwójki herosów. Erin podeszła ostrożnie do gniazda, w którym rzeczywiście znajdowały się malutkie ptaszki. Na szczęście żaden nie wyglądał na poszkodowanego upadkiem.
— Na jakiej wysokości było gniazdo?
— Wysoko! Prawie przy szczycie.
Seth i Erin jednocześnie unieśli wzrok.
— Nie piszę się na to — odezwała się pierwsza. — Mogę unieść gniazdo i wszystkie pisklęta po kolei do góry, ale nie sądzę, że stabilnie siądzie. I na pewno nie wchodzę.
— No co ty nie powiesz. Nie mam ochoty nikogo nosić do infirmerii, już wolę chodzić po drzewach. Mniejsze jest prawdopodobieństwo, że ja spadnę.
Erin prychnęła. Seth podszedł do drzewa, poszukując wygodnego miejsca do zaczęcia wspinaczki. Wywołał tym niezadowolone spojrzenie driady, jednak nie odezwała się ani słowem wiedząc, że ciężko o inne rozwiązanie. Zaczął powoli piąć się w górę, wspomagając się wystającymi gałęziami. Utknął na pewnej wysokości.
— Trochę po lewej! — Erin krzyknęła z dołu, widząc grubszą gałąź, o którą Seth mógł oprzeć nogę. Zrozumiał przekaz, postawił nogę w dobrym miejscu i ruszył dalej w górę. Kiedy dotarł na wskazaną przez driadę wysokość, Erin posłała gniazdo ostrożnie w górę za pomocą zaklęcia lewitacji. Trafiło w ręce Setha, który stabilnie ułożył je na gałęzi. W międzyczasie córka Hekate po kolei unosiła pisklaki, by rudowłosy mógł umieścić je w gnieździe.
— Leci ostatni! — Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Koncentracja na zaklęciu i używanie go kilka razy z rzędu nie były może szczytem trudności, jednak wymagały trochę energii.
— Oopsie, chyba mamy problem — chłopak wskazał w niebo. Między gałęziami drzew można było dostrzec ptasią matkę zmierzającą w ich kierunku.
— Prędzej ty masz problem, złaź stamtąd! — Erin krzyknęła, kiedy Seth był już w drodze na dół. Schodził z drzewa tą samą trasą, którą dostał się na górę, tylko mniej ostrożnie by zyskać na czasie.
— Uwaga! — Głos chłopaka zabrzmiał sekundę przed tym, jak twardo wylądował na ziemi.
— Miałeś nie spadać — Erin z założonymi rękami popatrzyła na niego z góry.
— Skoczyłem, nie spadłem.
Dziewczyna pomogła mu podnieść się z ziemi, prawie sama lądując przy tym na leśnej ściółce.
— Dziękuję! — Oboje odwrócili się w stronę głosu driady, która machała im zza krzaka, po czym zniknęła w cieniu drzew.
— Chodźmy już stąd. Ciemno się robi — zaproponowała Erin, rozświetlając w dłoni niewielki płomień.
— Cii — Seth przyłożył palec do ust. — Słyszałaś to?


Seth?
────
[798 słów: Erin otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Mikołaja CD Setha — „Ty jesteś rudziejszy”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Postaram się — potwierdził słowa chłopaka. Nie zginąć - dodał w myślach.
Powolnym krokiem wszedł na arenę, kierując się za swoim towarzyszem na wybrane przez niego, wolne miejsce. Usiłował przypomnieć sobie wszystko co pamiętał z treningów. Mimo, że starał się ich nie omijać, miał wrażenie, że cała wiedza uleciała mu z głowy. Tak naprawdę jedynym treningiem, który w ostatnim czasie ominął, były właśnie walki z partnerem. No ale przecież nie mogło być tak źle.
Stanął w niedalekiej odległości od chłopaka i zaczął przyglądać się jego broni. Sztylet ładnie układał się w dłoni rudowłosego. Wydawał się tak wygodny i lekki, że ważący niecały kilogram krótki miecz Mikołaja, wydał mu się przez chwilę okropnie ciężki. Sztylet był jednak krótszy, co oznaczało, że Mikołaj mógł próbować nadrabiać swoje kiepskie umiejętności zachowaniem odpowiedniego dystansu, skupiając się na unikach. Nie powinno być to tak trudne. No chyba, że Seth miał dłuższe o trzydzieści centymetrów ręce, ale tej opcji raczej nie brał pod uwagę.
Wziął głęboki oddech, czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie chłopaka. Obok nich zaczęły rozbrzmiewać pierwsze uderzenia metalem o metal, a prowadzący przechadzał się między parami, obserwując walki. Słońce odbiło się w klindze sztyletu chłopaka, gdy ten podniósł go w gotowości.
— Zaczynamy? — spytał w końcu.
— Chyba tak — odparł Mikołaj, poprawiając uchwyt na mieczu.
Starał się skupić na walce tak bardzo, jak tylko potrafił. Przypominał sobie zamachy wykonywane na sucho i uderzanie mieczem w treningowe kukły. Nie żeby w tej chwili je wykorzystywał. Starał się raczej parować zamachy chłopaka, odpychając je, a czasami ich unikał. Raczej nie przechodził do ofensywy. Szczęk metalu rozlegał się między nimi, zagłuszając wszystkie odgłosy dochodzące z innych stron. A może to umysł Mikołaja je zagłuszał, skupiając wszystkie jego zmysły na walce?
Nawet nie szło mu najgorzej. A przynajmniej tak się mu wydawało, bo Seth na początku nie dawał z siebie wszystkiego, prawdopodobnie chcą wyczuć umiejętności partnera. A może z lenistwa? To wiedział tylko on sam, ale niezależnie od powodu, Mikołaj był mu za to wdzięczny. Gdyby rudowłosy był jego prawdziwym przeciwnikiem, prawdopodobnie nie byłoby tak przyjemnie, a on skończyłby martwy, albo przynajmniej poważnie ranny. Teraz jednak o tym nie myślał. Za prawdziwy sukces uznał to, że nie dostał jeszcze ostrzem przeciwnika po palcach, tak jak jakiś czas temu, gdy źle ocenił odległość. Na szczęście skończyło się wtedy siniakiem. Od tego czasu Mikołaj naprawdę doceniał stępione brzegi treningowych broni.
Kilka razy próbował atakować, ale przeważnie kończyło się to zwinnymi unikami Setha. Raz było dobrze, ale sam się zawahał, gdy przypadkiem znalazł się za blisko partnera, a w wyobraźni zobaczył jak miecz ląduje w jego oku. Oczywiście nie było to w tej sytuacji możliwe, ale chwila zawahania wystarczyła, aby sztylet bez większego problemu go uderzył. Po raz kolejny dziękował zasadom obozowym, że nie była to prawdziwa, ostra broń.
Wyprostował się na chwilę, opuszczając miecz, aby wziąć kilka spokojnych oddechów. Nie podobało mu się, że jego przeciwnik nie wygląda na nawet w połowie tak zmęczonego jak on. Trochę miał już dość machania mieczem we wszystkie kierunki, próbując przewidzieć kolejne ataki. Starał się jednak tego po sobie nie okazywać. Był gotowy do kontynuowania pojedynku w każdej chwili, gdy tylko chłopak tego zechce. Spojrzał na twarz partnera, który wciąż patrzył na niego takim samym, niechętnym i niezadowolonym spojrzeniem. Miał przeczucie, że zaraz zostanie wyśmiany. A wtedy pewnie obieca poprawę, a następnie skompromituje się jeszcze bardziej, popełniając jeszcze głupszy błąd. Rzucił jeszcze raz okiem na pugio i zaśmiał się w myślach. Przecież w teorii mając dłuższą broń, to on powinien mieć przewagę, nie? Musiał wiele nadrobić…


Seth?
────
[578 słów: Mikołaj otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

sobota, 29 listopada 2025

Od Dantego CD Dahlii i Ishy — „Podróż przez kręgi piekieł”

Poprzednie opowiadanie

LATO

W pierwszej chwili chciałem uciec. Wstać i wyjść, nie myśląc o tym, czy komuś się coś stanie. W drugiej jednak chwili pomyślałem, że to byłoby wybitnie głupie i zapewne zostałbym znienawidzony już na zawsze. W takim wypadku postanowiłem dalej siedzieć na swoim miejscu.
Mieszałem w szklance plastikową słomką. Napój, który wcześniej wyglądał naprawdę ładnie, został zniszczony; bita śmietana wymieszała się z truskawkową, gęstą cieczą, tworząc na powierzchni obraz rozpaczy.
Na ziemię poleciało parę talerzy (tak przynajmniej mi się wydawało), które rozbiły się z przerażającym trzaskiem. Spiąłem zestresowany ramiona, przyjmując od razu pozycję obronną. Siedząca naprzeciwko mnie Daniella… Da… Dominica? zmarszczyła brwi i zerknęła na moją drogą koleżankę Isabellę.
— Ładny dzień, prawda?
Uśmiechnąłem się szeroko, chcąc ukryć swoją niepewność. Myślałem też, że w ten sposób może rozluźnię atmosferę i przestane się bać o własne życie.
— Co?
— No, ładny dzień… jak ty. — Puściłem oczko w stronę Ingrid. Ekspedientka sklepu z pluszakami prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi. — Złość piękności szkodzi.
Podniosła się ze swojego siedzenia, uprzednio rzuciwszy kartą menu na stół. Na jej twarzy zagościły rumieńce, które raczej nie były winą wstydu tylko czystej złości.
— Nie wiem jak wy, ale ja stąd wychodzę.
Widziałem, jak zaczyna się obracać. Spokojnie, próbując uspokoić własne nerwy.
Kiedy zbliżała się do drzwi, coś znowu trzasnęło. Był to tak cichy odgłos, że wiedziałem, że to nasz koniec. Że teraz, w tej właśnie chwili, coś obrzydliwie strasznego otwiera drzwi od kuchni i zaczyna węszyć w powietrzu.
Wręcz słyszałem miękkie kroki potwora. Oczami wyobraźni nawet widziałem jego świecące oczy, czarne futro i kły gotowe, by odgryźć mi głowę.
— Wstawaj.
Nie miałem czasu zaprotestować. Wyższa kobieta złapała mnie pod ramię i pociągnęła w stronę wyjścia.
— Hej, he he, poczekaj. — Próbowałem się wyślizgnąć z ucisku, ale wtedy chwyciła mnie jeszcze mocniej, znacznie pewniej, niż przed momentem. — Wiesz, ogólnie to jestem dosyć delikatny, no i wiesz… możesz mnie tak nie trzymać?
Puściła mnie, dopiero kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Któryś przechodzeń spojrzał na nas ze zdegustowaniem. Pożegnałem go środkowym palcem, krzycząc, żeby się odpierdolił. Dlaczego to zawsze są mężczyźni?
Poprawiłem pogniecioną koszulę. Daniella miała szczęście, że nie rozciągnęła mi materiału. To przecież kosztowało dużo pieniędzy. Nawet nie pamiętam ile dokładnie, ale na pewno więcej, niż mogłoby mi się wydawać.
— Proponuję przejść się do kawiarni.
Isabella westchnęła. Przetarła twarz otwartą dłonią.
— Ja podziękuję.
— Ależ nalegam, piękna pani.
Zamachnęła się, żeby mnie uderzyć. Ledwo udało mi się to uniknąć.
— Okej! Chciałbym się czegoś napić, dobra?
— Przed chwilą piłeś…
— Chciałbym się napić czegoś ładnego — wtrąciłem się, przerywając Danielli. — Ci tutaj — Wskazałem na szyld wiszący nad nami — mają okropną bitą śmietanę. Wiesz, jak to wyglądało? Jak gówno! Nie będę pijać takich rzeczy.
Odwróciłem się teatralnie na pięcie.
— A znam dobrą kawiarnię, gdzie serwują naprawdę pyszne kawy. I ciasta.
 
Zarzuciłem nogę na nogę. Oparłem się łokciem o niewielki stolik i wbiłem wzrok w kartę menu. Widziałem wiele interesujących pozycji i na nic nie mogłem się zdecydować.
— Ej, Darcy, wolałabyś czekoladę na gorąco czy może coś mniej słodkiego?
— Mam wybierać za ciebie?
— Myślę, że masz dobry gust. — Popchnąłem kartę w jej kierunku. Plastikowy bloczek poleciał po stoliku i prawie odleciał na drugi koniec sali.
Kobieta przyjrzała się dostępnym daniom, mruknęła pod nosem, ale w końcu zdecydowała mi się pomóc:
— Gorąca czekolada. Wyglądasz, jakbyś lubił takie rzeczy.
Nie mogę powiedzieć, że nie zgadła. Nie byłem teraz chętny na takie słodkości, bo gorąca czekolada jest napojem strasznie słodkim, wręcz przesłodzonym, a chwilę wcześniej bałem się, że jakaś krwiożercza bestia rozerwie nas na kawałki.
— Szybciej.
Zaczęła pospieszać mnie Isabella. Patrzyła na mnie spode łba z założonymi rękoma na piersi. Na twarzy kobiety, a właściwie na jej czole, widniała głęboka zmarszczka, sugerująca, że prędzej czy później znowu spróbuje mnie uderzyć.
— Oj, no! Daj mi się nacieszyć.
— Czym? Tylko ty się cieszysz, że z nami tutaj siedzisz. Myślisz, że chcę tutaj być? Siedzę tu tylko ze względu na bezpieczeństwo.
Zignorowałem to. Nie potrzebowałem psuć sobie humoru. I znowu się stresować czymś, co nie istniało i było wytworem tylko mojej szaleńczej wyobraźni.
Zawołałem kelnerkę i poprosiłem o czekoladę. Zemdliło mnie na myśl, że będę musiał to wypić, ale chciałem zdobyć zaufanie kobiety, z którą niedawno piłem. Wydawała mi się interesująca. Jak niezbadane głębiny oceanu, czy jak się mówi na takich tajemniczych ludzi.
Kiedy na stole pojawiły się nasze zamówienia, od razu otworzyłem usta, by coś powiedzieć. Przerwał mi niestety niezidentyfikowany warkot. Poczułem, jak włosy jeżą mi się na rękach. Z niepokojem zaglądnąłem kobietom w oczy. Nie wyglądały, jakby słyszały to samo, co ja.
— Wierzycie w duchy?
Isabella odstawiła kawę z hukiem na stolik.
— Kurwa, gościu. — Wzięła chusteczkę leżącą obok i wytarła usta. — Kim ty jesteś?
Warczące stworzenie przestało się odzywać. Na chwilę zapanowała cisza. Słyszałem tylko, jak obsługująca nas przed chwilą kelnerka zaczęła zbierać filiżanki ze stolika obok. Jej ruchy zdawały się nienaturalnie miękkie i powolne. Jakby wcale… nie była człowiekiem.
To chyba nie był mój dzień. Zdecydowanie nie był to mój dzień.
Mrugnąłem. Tylko tyle wystarczyło, żeby nagle przed nami wyrósł przerażający stwór. Był tak wielki, że rzucał cień na nasz stolik. Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Chyba mdlałem.
— Hej… wiecie…
Chciałem dokończyć „on nas śledził”, ale wtedy potwór rzucił czymś o stół. Wszystko, co trzymaliśmy na drewnianym stoliku, rozsypało się, rozlazło, ogólnie zostało zniszczone i wręcz zrównane z ziemią. Podniosłem się z siedzenia i z przerażeniem zacząłem szukać wyjścia. Nie patrzyłem na Danielle ani Isabellę. Interesowała mnie znowu moja własna dupa, co było co najmniej nie na miejscu, ale od wielu lat walczyłem o życie i nie chciałem go teraz tracić.
Drzwi wyjściowe były zablokowane. Potwór chyba wiedział, że będziemy chcieli wyjść tak samo, jak weszliśmy, więc zastawił je krzesłami i stołami. Nie wiem, czy ktokolwiek z naszej trójki miałby tyle siły, by to poprzesuwać. Niewiele myśląc, pobiegłem na zaplecze. Na suficie wisiał znak wskazujący drogę ewakuacyjną.
— Dante?!
Usłyszałem krzyk za swoimi plecami, ale nawet te wrzaski nie sprawiły, że się zatrzymałem.
Dobiegłem do drzwi wyjściowych na zapleczu. Naturalnie wyglądały na zamknięte, ale gdy je popchnąłem… zamek przeskoczył. Wypadłem na zewnątrz, potykając się o własne buty.
Chwilę później dobiegła do mnie jedna kobieta, a potem następna. Obie zatrzasnęły za sobą duże, czarne drzwi.
— Chciałeś nas zabić?!
Pracownica sklepu złapała mnie za koszulę i przyciągnęła do siebie. Strasznie dyszała. Pot ściekał jej kropelkami po czole.
— Hej, spokojnie, to pewnie był jakiś pijany chłop. Ćpun. Wiecie, czasem się tak zdarza.
Odsunąłem się tak, by zachować bezpieczną odległość między nimi. Nie chciałem wychodzić na wariata. Dopiero co się poznaliśmy. Nie muszą słuchać o czymś, co tylko ja widzę. One pewnie uciekały przed agresywnym, naćpanym chłopem, a ja próbowałem uniknąć śmierci z łap okropnego potwora. Tak pewnie to wyglądało.
— Może… spotkamy się jutro? — Uśmiechnąłem się najszerzej, jak tylko potrafiłem.

schizofrenik ma schizofrenie
────
[1104 słowa: Dante otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Raine CD Filemona — „Grzybiarze wcale nie są lepsi od Karyn“

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Raine ma wrażenie, że mężczyzna chyba niekoniecznie go lubi i bardzo prawdopodobne, że to przypuszczenie jest prawdą. Przynajmniej wykazał się tym minimum zaangażowania i przyjął pieczarki, więc chociaż w tym przypadku zachował się jak zupełnie normalny człowiek, który mógłby zostać wzięty za kogoś, kogo Raine rzeczywiście zna (i za kogoś, komu heros przynosi grzyby mniej więcej raz na tydzień). Co prawda, półbóg nie był przekonany do tego prezentu z bardzo prostego powodu — wybieranie go było jak wybieranie idealnych czekoladek dla kogoś, kogo się w ogóle nie zna. W takim scenariuszu każdy wie, że Merci są dość uniwersalnym prezentem, bo nawet jeśli ktoś nienawidzi czekoladek marcepanowych albo nugatowych, to i tak znajdzie tam coś dla siebie. Podobnie jest właśnie z pieczarkami. To chyba najbardziej neutralne grzyby, jakie można komuś podarować i spotkać się z całkiem zadowalającą reakcją, co jest w stanie zrekompensować cały trud szukania prezentu, zwłaszcza że taka porządnych pieczarek siatka to kosztuje nawet więcej niż pudełko czekoladek, jeśli patrzy się na jakość grzybów, a Raine zdecydowanie zwraca na to uwagę. Gdyby nie zwracał, nie mógłby nazwać się prawdziwym miłośnikiem grzybów, a co za tym idzie — straciłby całą swoją osobowość.
– Proszę pana! – krzyczy, zanim mężczyzna wsiądzie na rower (to całkiem nietypowy środek transportu wśród dorosłych Amerykanów, ale on najwyraźniej lubi być oryginalny (jakby nie można tego stwierdzić po jego wyglądzie i kolorze włosów)). Okularnik odwraca się i rzuca Raine znużone spojrzenie, które z pewnością nikogo nie zachęciłoby do kontynuacji rozmowy, ale heros jest trochę inny i wcale nie łapie aluzji, że biedny pracownik banku nie chce mieć z nim nic więcej do czynienia. – Jak się pan nazywa?
– Nie mów tak do mnie, nie jestem stary – prycha facet, zamiast powiedzieć, jak ma na imię. – I do niczego nie potrzebujesz mojego imienia.
– A jakbym chciał wysłać pa- ci pocztówkę z podziękowaniem za wstawienie się za mną, żebym mógł wziąć kredyt na moje grzyby, to na czyje imię mam ją wysłać? – kombinuje Raine, nie zdając sobie sprawy, jak głupio i nielogicznie to wszystko wypada.
– Musisz znać adres, żeby mi coś wysłać – zwraca mu uwagę mężczyzna, siłując się z kłódką blokującą dostęp do jego roweru. Widocznie ceni sobie bezpieczeństwo jego sprzętu, zapewne ze względu na coraz bardziej wzrastającą w Stanach Zjednoczonych popularność rowerów.
– To adres też mi możesz dać, oczywiście jeśli chcesz – oferuje zadowolony, że wreszcie dochodzą do porozumienia. Jakby jeszcze do czegokolwiek dochodzili, to byłoby dobrze. – Ja jestem Raine – dodaje z uśmiechem, bo zdaje sobie sprawę, że może on nie chce mu się przedstawić z bardzo prostego powodu — wciąż nie zna imienia podejrzanego dzieciaka-grzybiarza, więc może nie chcieć zdradzić swojego. W ten sposób Raine naprawia swoje socjalne faux pas i z szerokim uśmiechem czeka, aż mężczyzna wreszcie mu odpowie.
– Super – mówi (to z pewnością nie jest jego imieniem), nareszcie odpiąwszy rower od płotu. Przez chwilę przekłada reklamówkę z pieczarkami z ręki do ręki, chyba nie mogąc zdecydować się, gdzie właściwie chce ją położyć i jak ma zamiar przetransportować siatkę pełną grzybów aż do swojego domu, jadąc na rowerze.
– Możesz ją zawiesić na kierownicy – uczynnie proponuje Raine, święcie przekonany o byciu bardzo pomocnym obywatelem San Francisco. – Nie są takie ciężkie, żeby ci ją przeważyć i tak dalej, a nic im się nie powinno stać, dopóki się nie przewrócisz, a nie wyglądasz na kogoś, kto często się przewraca. W tych oficjalnych spodniach i koszuli, o to mi chodzi, wiesz. I okulary by ci się pewnie połamały, ogólnie tragedia, więc raczej potrafisz zachować równowagę.
– Mówiłem, że masz stąd spadać.
– Myślałem, że się tylko ze mną droczysz – odpowiada ze smutkiem i równie smutno kopie zagubiony na krzywym chodniku kamyczek. On bardzo smutno postanawia wpaść do jego crocsów przez jedną z dziur i Raine zostaje przez niego zmuszony do balansowania na jednej nodze, żeby jakoś go wyciągnąć z buta. W tym czasie mężczyzna obserwuje go kątem oka, z jakiegoś powodu wciąż nie odjeżdżając spod budynku banku, choć tak bardzo zarzekał się, że nie chce mieć nic wspólnego z Raine. Ciekawa osobistość.
– Ty w ogóle trafisz do domu? – pyta, ale bez śladu zmartwienia. Raczej… Raine nie jest w stanie wyciągnąć wiele z jego tonu, który jest równocześnie obojętny, sfrustrowany i zimny, jakby sam nie wiedział, jaki tak naprawdę chce być.
– A czemu nie?
– Bo wydajesz się… nieważne – rezygnuje z dalszego tłumaczenia i bez żadnego gestu pożegnania wsiada na rower, rzeczywiście powiesiwszy reklamówkę z pieczarkami na kierownicy.
Raine natychmiast przełącza tryb w swoich corcsach na ten szybki i biegnie tuż za facetem, sam zaskoczony swoją determinacją (która po niektórych jego znajomościach nie powinna być niczym szokującym).
– Ej, ale serio, tylko o imię pytam!
– Żeby mnie zapisać w jakimś Death Nocie? – prycha mężczyzna, przyspieszając. Raine naprawdę musi się wysilić, żeby móc za nim nadążyć.
– Nie mam pojęcia, co to! – wrzeszczy, ale z jakiegoś powodu bardzo cieszy go informacja o tym, że czegoś nie wie. – Widzisz?! Mamy tyle wspólnych tematów do rozmowy!
Facet jeszcze coś odpowiada, ale Raine zostaje tak bardzo w tyle, że nie jest w stanie rozróżnić jego słów. Przez moment stoi na ulicy i dyszy ciężko, zastanawiając się, czy mężczyzna tylko zgrywał niedostępnego, czy rzeczywiście tak bardzo go nienawidzi po tym ich jedynym spotkaniu (nie licząc rozmowy telefonicznej) i wręczeniu mu pieczarek. Raine starał się być miły, do jasnego grzyba! Po czym spotyka go takie pożegnanie, ba, to nawet nie jest pożegnanie, bo nie padło żadne ze słów kluczy ani nie został mu obdarowany ani jeden gest uznawany przez społeczeństwo jako zamiennik prostych słów „do zobaczenia”.
Niepewny dalszego rozwoju wydarzeń, Raine postanawia po prostu wrócić do domu. Pociesza go jedynie fakt, że wie, gdzie pracuje bardzo tajemniczy niebieskowłosy mężczyzna, który wcale nie wygląda tak oryginalnie, że będzie wyróżniał się na każdej ulicy. Jeśli mieszka gdzieś w tej dzielnicy, to Raine może go spotkać nawet w najbliższym sklepie, w którym będzie robiło zakupy w najbliższym tygodniu. Jak to mawiają, wszystko jest możliwe.

Tak jak się spodziewał, prędzej czy później znowu musieli na siebie trafić. Bynajmniej nie przez to, że Raine stał się jakimś stalkerem przemiłego pracownika banku, samo oskarżenie grzybiarza o coś takiego byłoby dla niego ciosem poniżej pasa. Raine akurat znajduje się na ulicy, po prostu, na chodniku w najzwyczajniejszy dzień zwyczajnego Amerykanina i wcale nie ma w plecaku nowej grzybni (jest to noworodek boczniaka ostrygowatego i tym razem Aster tego nie wyrzuci, przynajmniej takie są założenia) ani jakiegoś innego rodzaju grzybów, które ma zamiar ugotować na obiad (kurki). Jego pięknego obrazu stereotypowego autystycznego dziecka dopełnia milion przypinek z wizerunkami grzybów oraz breloczki muchomorów i prawdziwków, które dzwonią przy każdym jego kroku.
Z tym właśnie dzwonieniem podbiega do swojego ulubionego bankiera, który powoli lawiruje rowerem między przechodniami, bo na jezdni prędzej zostałby przejechany, niż sam przejechałby pięć metrów.
– Dzień dobry! – krzyczy wesoło. Mężczyzna udaje, że ani go nie widzi, ani nie słyszy. – Jak ci mija dzień?
– Czego ty ode mnie chcesz – sucho oznajmia facet, bo nie można powiedzieć, że to jest pytanie. – Masz już kredyt, masz wszystko, czego potrzebujesz. Po co ci jakikolwiek kontakt ze mną?
– A musi mi być do czegoś potrzebny? – pyta z uśmiechem, który chyba tylko denerwuje pracownika banku (Raine pozostaje nieświadomy tego, że nie jest dobry w zdobywaniu przyjaciół i naprawdę wychodzi na dziwnego stalkera). – Wiesz, zawsze możesz mieć takie wsparcie we mnie i tak dalej – oferuje, chociaż trudno jest oczekiwać jakiejkolwiek pomocy od niewyglądającego na stabilnego psychicznie dzieciaka. – Jakby cię jakiś potwór zaatakował na ulicy czy coś, to wystarczy, że do mnie zadzwonisz!! Dlatego wydaje mi się, że bardzo dobrym pomysłem będzie wymienienie się numerami… Ja powiedziałem coś nie tak? – pyta zmartwiony, bo zauważa, że usłyszawszy jego słowa, mężczyzna momentalnie krzywi się jeszcze bardziej, niż zazwyczaj i ten wyraz twarzy jakby przyczepia się do jego twarzy. Trochę zdezorientowany Raine marszczy brwi. Nie wyczuwa żadnych nieprawidłowości w ciele mężczyzny, więc nie może obarczyć winą nagłego i ostrego bólu brzucha czy innej migreny.
Może on naprawdę nie chce nawet widzieć Raine. Byłoby to co najmniej smutne.


Filemon?
────
[1300 słów: Raine otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]