Artem od dziecka miał problemy z regulacją emocji, ale tym razem czuł się jak wulkan, który zaraz zacznie strzelać wrzącą lawą dookoła. Martwił się o Edgara, bo jak mógł nie martwić się o własnego… przyjaciela? Jednocześnie czuł też żal, że pozwolił się w tak żałosny sposób okraść.
Patrzył na różowe policzki Edgara, który zawinął się na kanapie w kulkę. Wyglądał, jakby powstrzymywał łzy, które uzbierały się już w kącikach jego oczu.
— Dobra — zaczął, starając się uspokoić oddech. Za bardzo na niego nakrzyczał. Może nie powinien. — Możesz zostać u mnie, ale wyznaczę ci miejsce do spania, dobra?
Edgar poruszył się na kanapie. Przypominał trochę małego szczeniaczka, którego zabrali od mamusi i przynieśli do obecnego miejsca z obcymi ludźmi.
— Jak widzisz, moje mieszkanie nie należy do ogromnych. — Podniósł się. — Dlatego możesz spać na kanapie. Jeśli ci to nie pasuje, to możemy się zamienić i ja będę spać na kanapie.
— Nie, nie, będzie okej. — Promienny uśmiech na czerwonej twarzy Edgara uspokoił Artema do końca.
Przez następną godzinę szykował mieszkanie do tego, by mogły w nim przez chwilę zamieszkać dwie osoby. Niby nie jest typem bałaganiarza, a i tak znalazł tyle śmieci, że wstyd się o tym rozpisywać.
Edgar przez cały ten czas o czymś nawijał, a Artem udawał, że go słucha. Chciał przez chwilę udawać miłego, chociaż po takim czasie zaczynało mężczyznę to irytować. Miał z nim przeżyć tyle czasu?
Po uszykowaniu kanapy i salonu Artem zniknął w swoim pokoju, by odetchnąć. Nakarmił żaby robalami (obrzydliwe) i jedną z nich pomiział po śliskiej głowie. Może to dziwne, ale dla Artema były to takie same zwierzęta, jak kot czy pies. Mógłby z nimi lecieć do weterynarza z każdym, nawet błahym, powodem, by mieć pewność, iż jego ukochane śliskie płazy są zdrowe.
— Hej, wiesz gdzie są może… — I w tym momencie wzięty z zaskoczenia Artem podskoczył i odruchowo rzucił w napastnika (Edgara, oczywiście) mącznikiem.
Biała, wijąca się larwa obiła się o pogniecioną koszulę przyjaciela, by spaść tuż pod jego nogami.
Edgar wrzasnął.
Artem z trzaskiem zamknął szklane drzwiczki od terrarium.
Edgar dalej wrzeszczał.
— Uspokój się! — krzyknął i prędko zgarnął z podłogi biednego mącznika, który i tak miał stać się obiadem jednej z żab. — Zalęgło mi się coś, nie zwracaj uwagi. — Przegonił Edgara z powrotem do salonu.
Nie wiedząc, dlaczego objął go ramieniem i poprowadził w stronę kanapy. Przynajmniej przestał krzyczeć.
— Wiesz… nie spodziewałem się tego.
— No co ty nie powiesz. — Przewrócił oczami. — Mogłeś chociaż zapukać.
— Myślałem, że nie muszę w końcu… mieszkamy razem. — Zamrugał, patrząc na Artema takim wzrokiem, że ten poczuł w gardle wczorajsze śniadanie.
— Czego szukałeś?
— Szklanek.
— Przecież są w szafce w kuchni. — Wskazał palcem. — Gdzie indziej miałbym trzymać szklanki? — Poirytowanie znów wracało. Jeszcze chwila, a wybuchnie. Znowu.
Edgar zaśmiał się w bardzo irytujący (według Artema) sposób i poszedł nalać sobie wody. Cały czas ukradkiem spoglądał na swojego wybawiciela.
— Wiesz, jak zabijałem sobie te dziwne robale, to pomyślałem, że powinniśmy pojechać do tego kasyna. Skoro nie chcesz zgłaszać tego na policję, chociaż, kurwa, sam nią jesteś, to załatwimy to na własną rękę. — Uśmiechnął się zawadiacko.
Chętnie by komuś dał w mordę.
— Nie, Artem, to zły pomysł.
— I co, wolisz zostać bez pieniędzy? — prychnął.
Szczerze, sam nie wiedział, co chciał zrobić. Pojadą tam i co dalej? Przecież nie znajdą tych samych mężczyzn, którzy okradli Edgara. I jaka jest szansa na to, że będą mieć przy sobie te pieniądze?
Edgar wypił szklankę wody jednym haustem i nerwowo postukał paznokciami o blat kuchenny.
— Nie wiesz, do czego są zdolni.
To prawda. Nie wie.
— Wiesz, że nie pozwolę ci zostać bez pieniędzy?
— Martwisz się?
Edgar wiedział, w jaki sposób uderzyć. Za dobrze znał Artema.
— Nie, pierdol się — warknął, urażony i odwrócił się jak obrażone dziecko.
Oboje doskonale wiedzieli, że się martwił, ale Artem nigdy, nawet jakby ogłosili koniec świata, nie przyzna się, iż chodzi o zmartwienie.
— Przemyślę to przez noc — rzucił jeszcze i wrócił do pokoju z żabami.
Bardzo męczyło go uczucie, że nie jest w stanie nic zrobić; bo przecież nie wsiądzie i nie pojedzie do kasyna bez żadnego planu. To właśnie w takich miejscach najczęściej dochodzi do morderstw, gwałtów i innych aktów przemocy. Ludzie, którzy siedzą tam codziennie albo przychodzą raz na tydzień są niebezpieczni. Artem nie ma żadnej broni. Ma tylko swoje ręce i ewentualnie gaz pieprzowy, który w zamkniętej przestrzeni może okazać się problematyczny także dla niego.
Siedział wciśnięty między ścianę a łóżko, starając się wymyślić coś sensownego. Nie mógł tego zgłosić na policję, bo pieniądze nie były jego, a gdyby je znaleźli — od razu wytropiliby, że okradziony został Edgar.
— Co za idiota — warknął do siebie, zirytowany. Im dłużej myślał, tym mniej wiedział.
Rano obudził go niepokojący syk. Syk przypominający ulatniający się gaz.
Poderwał się na nogi i w samych gaciach wyleciał do salonu sprawdzić, czy Edgar śpi. I jak się okazało — nie spał. Stał przy kuchence z talerzem naleśników. Całe włosy i twarz miał w mące, jakby się w niej wykąpał.
— Co ty robisz? — jęknął zaspany. Dawno nie został w tak brutalny sposób obudzony.
— A jak myślisz?
— Sam to zjesz?
— To śniadanie dla nas — westchnął, załamany.
Artem stał jak wbity w ziemię kołek, nie wiedząc, co powinien zrobić ani co powinien odpowiedzieć.
— Okej, myślę, że jesteś po prostu dziwny. — Rzucił się na kanapę, którą Edgar zdążył sprzątnąć.
Wtopił twarz w miękką poduszkę i próbował jeszcze chwilę pospać. Nie należał do rannych ptaszków. W ogóle najchętniej nigdy nie wychodziłby z łóżka.
— Proszę. — Stuknięcie talerza rozbrzmiało tuż przy jego głowie. Edgar nie miał w sobie grama wyczucia.
— Dzisiaj w nocy jedziemy do tego kasyna — powiedział bez żadnego ,,dziękuję”.
Podniósł się do siadu i nawet nie patrząc na Edgara, zaczął jeść naleśniki. Przez noc oczywiście niczego nie wymyślił, ale wiedział, że muszą zadziałać na własną rękę. On musiał zadziałać na własną rękę.
Edgarek?
────
[947 słów: Artem otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]