czwartek, 21 listopada 2024

Od Sony do Elliota — ,,Kopę lat!"

W swoim życiu Sony zawsze starało się, żeby każdy jego dzień był dobry. Ale szczególnie wspaniałe były te dni, podczas których działo się coś niespodziewanego i, co najlepsze, kompletnie nieplanowanego. Nie lubiło planowania, ustalania długich list rzeczy do zrobienia, przejmowaniu się tym, co jeszcze zostało do wykonania i martwieniu się, że się nie zdąży ze wszystkim do końca dnia. Chociaż, jakby nie patrzeć, wszystkie te estetyczne planery zawsze sprawiały, że Sony świerzbiły dłonie. Tylko że ona nie potrafiła być estetyczna, a do tego zawsze zapominała, że w ogóle cokolwiek sobie zaplanowała.
Codziennie, gdy Sony wychyla się z domku Apollina, a wszędzie roi się od zajętych swoimi sprawami herosów, ona wyobraża sobie następującą sytuację. Każdy dookoła biega po całym obozie, próbuje przypomnieć sobie, gdzie powinien się znaleźć i jakie zajęcia odbywają się o tej godzinie. A tu nagle BUM! TRACH! TATARATA! (Tu można dodać pełną emocji gestykulację Sony). Wszystkie plany muszą zostać odłożone w czasie lub wyrzucone do śmieci (drastyczniejsza wersja), bo coś się stało.
To coś równie dobrze może być pojawianiem się w obozie nowego herosa, którego imię brzmi dla Sony dziwnie znajomo, jakby już kiedyś je słyszeli. I to nie jeden raz, tylko jakby słyszeli je wiele, wiele razy i od tego momentu nie opuściło ich pamięci w parze ze wspomnieniami, których Sony nie potrafi sobie dokładnie przypomnieć. To jak te rzeczy, które wbijają się człowiekowi do głowy jak niektóre piosenki, ale w ten irytujący sposób, kiedy pamięta się melodię i kilka słów, ale gdy próbuje się ją zaśpiewać, to nagle melodia kompletnie wypada człowiekowi z głowy, a słowa jakoś nie łączą się ze sobą i nagle już nie ma się pojęcia, jaki to w końcu jest utwór. Albo lepiej: nie ma się pewności, czy ta piosenka w ogóle istnieje.
Gdy próbowano znaleźć kandydata do oprowadzania tej nieznanej nikomu sieroty po obozie, wystąpiło parę problemów. Wiadomo, na tym obozie mało kto ma wystarczająco dużo cierpliwości i wykazuje się akurat takim zaangażowaniem, żeby nie wyglądać, jakby oprowadzanie kogoś było najgorszą karą, na jaką można skazać biednego, niewinnego niczemu herosa. Wtedy Sony uniosło dłonie z szeroko rozcapierzonymi palcami najwyżej, jak potrafiła, i wrzasnęła: ,,Ja! Ja chcę!”. Oczywiście, zrobił to tylko po to, żeby wyrwać się ze swojej nudnej, codziennej rutyny. Stwierdził też, że może być fajnie. Zwłaszcza że nikt inny nie chciał się zgłosić, to jest pewny znak, że coś tak naprawdę okaże się mega i super fajne.
Idzie za satyrem pewnym siebie krokiem, z uśmiechem na twarzy, jak najbardziej dumny ze swojej funkcji przedstawiciel Obozu Herosów. Może nie jest wymarzoną reprezentacją, ale ktoś musi, prawda?
Najpierw na twarzy ma swój zwyczajny, codzienny, miły uśmiech. Potem leciutko marszczy brwi, przechyla głowę… to nie do końca ten kolor włosów, który pamięta, ale tych pieprzyków i podkrążonych oczu nie da się zapomnieć, a tym bardziej pomylić z czymś innym. Szczerzy zęby w szerokim uśmiechu, coś w jego oczach błyszczy z radością i rzuca się biegiem w stronę niczego nieświadomego najnowszego członka Obozu Herosów z ramionami rozłożonymi do przytulenia.
— Elliot! — krzyczy, zamykając drobnego chłopca w silnym uścisku.
Ten stęka z zaskoczenia, zdezorientowany widzi tylko burzę zielonych dredów. Nagły przytulas spotyka się z jego strony natychmiastową chęcią odepchnięcia tej nieznajomej(?) osoby, ale wszystko dzieje się za szybko, Elliot nie jest w stanie reagować szybciej, niż myśleć, a co za tym idzie, kiedy w jego głowie budzi się nagląca chęć ucieczki, jest już uwięziony w ramionach Sony. Świetnie.
— O rany, słuchaj, mam ci tyle do opowiedzenia — trajkocze Sony, nareszcie puszczając Elliota. — Kiedy widzieliśmy się ostatnio? — zadaje pytanie, najwyraźniej retoryczne, bo samo sobie odpowiada wzruszeniem ramion i kontynuuje: — Czy w takich momentach mówi się ,,kopę lat”?
— Eee — zawiesza się Elliot. Coś mu się kojarzy. Zdecydowanie coś grzechocze w jego pamięci, ale nie do końca jest w stanie dopasować to do zielonych włosów i pomarańczowej obozowej koszulki. — No, ten, tak… chyba. Kopę lat…?
— Dobra, ale słuchaj, słuchaj! — Głos Sony aż drży z podekscytowania. — Czekaj, od czego zacząć, od czego… Okej, mam cię oprowadzić, ale, ale po prostu…! — wydaje z siebie coś w rodzaju nieco zduszonego pisku, podskakuje w miejscu. Jeżeli to możliwe, jej uśmiech z każdą sekundą staje się coraz większy. — Rany, za bardzo się cieszę. Ale rozumiesz, nie na co dzień spotyka się swoich przyjaciół, których myślało się, że się już nigdy nie zobaczy, wiesz przecież, prawda, prawda?
Elliot wpatruje się w Sony lekko skonsternowanym wzrokiem. Próbuje połączyć kropki, ale od nadmiaru przekazywanych mu informacji jego umysł pracuje w tempie nieszczególnie szybkim, sprawiając jedynie, że zaczyna kwestionować to, czy aby na pewno jest w tym momencie przytomny. Nie zdziwiłby się, gdyby po prostu w pewnym momencie odpłynął i nawet nie zdał sobie sprawy z tego, że zasypia (o ile ktokolwiek kiedykolwiek zdaje sobie z tego sprawę), a teraz tkwi w bardzo dziwnym śnie. Chociaż w sumie… Niewiele osób, które kiedykolwiek poznał miały aż tak specyficzną energię. Jeżeli dobrze sobie przypomina, ta właśnie osoba nigdy nie obraziłaby się o pytanie, które zamierza zadać.
— Sony…?
— No, a kto? — Chichocze. — Głuptas z ciebie. Już zapomniałeś?
Mierzy Sony wzrokiem od stóp do czubków niechlujnych kucyków po bokach jego głowy. Może nie do końca zapomniał, a prędzej ono nie wygląda już jak ono sprzed lat. Trochę to głupie, bo on też się zmienił, a Sony jakimś cudem rozpoznało go na pierwszy rzut oka… ale ona zawsze miała te swoje supermoce z rozpoznawaniem ludzi.
— Zrobiłoś sobie kolczyki — mruczy w końcu, przyglądając się złotej biżuterii Sony. Tego na pewno wcześniej nie było.
— Aha! Ten zrobiłem sam. I ten, i ten też. — Wskazuje na niektóre przekłucia w uchu. — Sama się zdziwiłam, że się w końcu zagoiły. Znaczy, wiedziałom, jak to robić, żeby nie było, jestem profesjonalistą, sanitarne warunki, dezynfekcja i w ogóle, mam to w małym paluszku! Idzie mi tak dobrze, że kiedyś założę własny salon, poważnie! Ale chcę też robić tatuaże, bo tatuaże są przepiękne, ale mama mówiła, że jeżeli sobie jakiegoś zrobię, to zamknie mnie w moim pokoju na miesiąc, bo to już będzie przesada. A, właśnie, wracając… Zrobić ci jakiegoś? — szczebiocze, a mówi tak szybko, że słowa prawie zlewają się ze sobą. Dodając do tego jego gwałtowną gestykulację, wygląda, jakby zamierzało rozpętać sobą huragan. 

 Elliot
─── 
 [1012 słów: Sony otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Edel — ,,Statki na kawie"

— Która to już? — pyta Lexi, mając na myśli kubek z parującym napojem, który trzyma Edel.
— Któraś na pewno — wymijająco odpowiada dziewczyna, bo stwierdza, że lepiej nie przyznawać się do tego, że pierwszą kawę wypiła o czwartej nad ranem. Nic wyjątkowego w jej życiu, zdarzało się wcześniej, a to, że teraz zdarza się coraz częściej, nic nie znaczy.
— Zajedziesz się tym na śmierć — mruczy Lexi i odbiera Edel jej kubek. Zanim zdąży wydobyć z siebie ,,Ej!” Lexi już wzięła potężny łyk gorzkiego napoju. Krzywi się z niesmakiem, przełykając. Odkaszluje z lekką chrypką, bliska zakrztuszenia się.
— Ty wiesz, co to cukier? — Podejrzliwie zagląda do kubka. Kompletnie czarny płyn nie wygląda szczególnie zachęcająco. — I mleko?
— Nie. — Ton głosu Edel jest niemal tak gorzki, jak jej kawa. Wyrywa Lexi kubek, w którym zostały marne dwa łyki napoju. Wypija je duszkiem i odstawia naczynie na półkę pełną innych nieumytych kubków. Codziennie obiecuje sobie, że je w końcu umyje, ale nigdy jej nie wychodzi. Najgorsza jest w spełnianiu obietnic, które składa sama sobie.
Przerwa na kawę zaliczona, czas wracać do roboty. Macha na pożegnanie Lexi, która nadal przeżywa gorzki smak, który nie chce opuścić jej języka. Wygrzebuje z kieszeni tiktaki pomarańczowe i wsypuje sobie do ust prawie całą paczkę, ale teraz czuje jeszcze dziwniejszy i trudniejszy do zniesienia smak.
— Trening, dopilnować, żeby się nie pozabijali, zobaczyć, czy robią to, co mają robić… — mruczy pod nosem, przemierzając obóz. Nie zwraca uwagi na otoczenie, dopóki otoczenie nie zwraca uwagi na nią.
— Ahoj, Edel! — krzyczy Aurum, a dziewczyna prawie w niego wpada, gdy nagle wbiega jej pod nogi. — Patrz, zrobiłem projekt mojego statku! — Wyciąga ręce w górę, niewielka… rzeźba z drewna, w większości z małych patyczków, ląduje tuż przed nosem Edel. Cofa się o krok, żeby lepiej widzieć.
— Całkiem nieźle — mówi z uśmiechem. — Ale nie ma żagla.
— Nie zrobiłem jeszcze, bo musiałem iść do Cherry. Skaleczyłem się — mamrocze, na palcu naklejony ma żółty plaster z dwójką wesołych piratów. — Ale zastanawiam się, czy lepszy będzie prostokątny, czy trójkątny żagiel. I chcę jeszcze taką małą flagę, o tu. Znaczy, tu miało być bocianie gniazdo, ale mi nie wyszło…
— Pokaż mi, jak skończysz — mówi Edel, już zaczyna iść przed siebie, na Pole Marsowe — to ją przetestujemy.
— Ale to tylko projekt, to nie ma pływać!
— Jeżeli projekt jest dobry, to będzie pływał.

 
Edel szybko zdążyła zapomnieć o statku Auruma, zbyt skupiona na nadzorowaniu treningów i na próbnych sparingach z legionistami. Jeżeli kawa kiedykolwiek działała, w co Edel czasem wątpi, to jej magiczna moc już opuszcza dziewczynę. Del ziewa coraz częściej i coraz mniej chce jej się sięgać po swoje pilum. Od pewnego momentu po prostu przygląda się legionistom spod półprzymkniętych powiek i zostaje tak już do końca treningu. Na szybko gratuluje wspaniałej roboty jej podopiecznym, chociaż tak naprawdę nie pamięta, komu dzisiaj poszło dobrze. Właściwie to niewiele pamięta, czas przelatuje jej przez palce jak drobne ziarenka piasku i Edel nie potrafi odgonić przeczucia, że marnuje cenne sekundy na bycie zmęczoną. Musi odejść od nawyku ignorowania potrzeby snu, to najwyraźniej nie działa na nią najlepiej. Ale co wieczór ma tyle papierkowej roboty do załatwienia i jeszcze musi rozpisać sobie plan na kolejny dzień, a to zajmuje jej tyle, że ani się obejrzy, a już jest czwarta nad ranem, co znaczy tylko jedno: nie ma już czasu na sen, bo zaraz trzeba będzie wstawać. Wory pod oczami zakrywa podkładem i korektorem albo cieniem do powiek i mówi, że akurat tak jej się ubzdurało, że chce wyglądać jak zombie.
Dzierży w dłoni kolejny ogromny kubek z kawą czarną jak jej dusza i grzebie w swoim notatniku, próbuje znaleźć jakieś zapiski. W połowie szukania zapomina jakie, więc przegląda zeszyt, żeby przypomnieć sobie, na czym jej tak zależało.
— Edel, Edel! — Aurum podbiega do dziewczyny, dłońmi chroni swój niewielki stateczek. Nie wiadomo przed czym, chyba że na wypadek, gdyby się przewrócił. — Mam żagiel! Prostokątny! I flagę też, patrz!
Edel mruga szybko, jej umysł działa z lekkim opóźnieniem. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, o co chodzi Aurumowi. Wkłada swój notatnik pod pachę i bierze model statku do ręki, ostrożnie, żeby go nie zniszczyć, i przygląda mu się ze wszystkich stron. Flaga jest naprawdę mikroskopijna, na tyle, że Edel woli nie bawić się w zgadywanie, jaki symbol umieścił na niej Aurum.
— Świetna — mówi, bo nic lepszego nie przychodzi jej do głowy. — To co, będziemy, eee, puszczać ją na wodę?
— Wodować! — poprawia ją Aurum, wręcz wcinając się w jej wypowiedź.
— Idziemy ją zwodować?
— Tak!

 
— Trzeba nadać jej imię — mówi chłopiec, gdy już stoją na brzegu jeziora w Nowym Rzymie. — Statkom zawsze nadaje się imię, jak się je woduje. Żaden szanujący się pirat nie będzie pływał statkiem, który nie ma imienia.
Edel przestępuje z nogi na nogę, pociera o siebie dłonie. Ubrała się nieco za cienko, pod wieczór zaczyna się robić naprawdę chłodno. Zaraz zaczną jej szczękać zęby.
— Jaki masz pomysł? — pyta.
— No właśnie nie mam. — Wydyma policzki i obraca statek w dłoniach. — Bo ja nie chcę go nazywać. Chcę, żeby pierwszym statkiem, jaki nazwę, był mój własny, taki duży, którego będę kapitanem — tłumaczy, podnosząc wzrok na Edel. — Więc ty go nazwij. — Podaje jej delikatny model.
— Ja? Ale… ale ja nie jestem… Chyba nie jestem odpowiednią osobą, wiesz, żaden ze mnie pirat i w ogóle…
— Ale zostałaś wyznaczona przez pirata — naciska Aurum. — To znaczy, jeszcze nie pirata. Kiedyś pirata.
— No dobra — wzdycha Edel.
Wpatruje się w łódeczkę z kompletną pustką w głowie. Jak się nazywa statki? Chyba jakimś majestatycznym, najlepiej dwuczłonowym imieniem… Takim, które jest skomplikowane i nie potrafi wbić się w pamięć, albo takim, które brzmi jak tytuł jakiegoś wiersza. Del nie jest dobra w wymyślaniu takich rzeczy, szczególnie wtedy, gdy w połowie usypia, a jej wzrok powolutku zaczyna tracić ostrość.
— Mogiła Mórz? — sugeruje pierwsze dwa słowa, które przyszły jej do głowy. Gdyby Aurum nie był dzieciakiem, to byłby moment, w którym Edel zarumieniłaby się z zażenowania własnym pomysłem.
— Uuu, mrocznie. — Aurum zgina palce, żeby przypominały szpony. — Będą nią pływali piraci-widmo. Wszyscy będą się jej bać, a po całym oceanie będą krążyć plotki o Mogile Mórz i one będą sprawiały, że wiesz, że nawet najlepszym piratom… odpadną drewniane nogi. Tak, właśnie tak! — Odbiera Edel łódeczkę i spuszcza ją na mętną wodę jeziora. — Płyń, płyń, Mogiło Mórz!
— I stań się grobem dla wielu piratów — dodaje Edel ponurym tonem.
— Brr. 

 ─── 
 [1037 słów: Edel otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala do Rodiona — ,,Jesienne wahania nastrojów"

Kal niechętnie zwleka się z łóżka, świat poza bezpiecznym ciepłem jego kołdry jest nieprzyjemny i piekielnie zimny. Na jego skórze momentalnie pojawia się gęsia skórka, zimne powietrze wydaje się wbijać w jego ciało nieprzyjemnymi igiełkami mrozu i jeszcze się dobrze nie obudził, a już krzywi się z niechęcią. Ten dzień zapowiada się wręcz wspaniale! Zimna podłoga parzy jego bose stopy, Kal drży lekko na całym ciele (przysięga na bogów, że jego zęby prawie zaczynają o siebie stukać) i na szybko narzuca na siebie losowy sweter, pierwszy lepszy z brzegu. Przestępując z jednej zmarzniętej nogi na drugą, szuka pasujących do siebie skarpetek i próbuje nie myśleć o tym, że to jeszcze nie zima i będzie tylko gorzej. Gdy wreszcie może stać spokojnie, bez nieprzyjemnego zimna atakującego jego ciało, przeciera zaspane oczy i zanim zdąży wziąć do ręki szczotkę, czy w ogóle cokolwiek, tuż przed nim pojawia się wysoka postać centuriona. Kal mruga zdezorientowany, zastanawia się, czy może nadal śni, czy może przez noc Rodion opanował umiejętność teleportacji, bo to niemożliwe, żeby ot tak wyrósł spod ziemi. A raczej spod podłogi, jeśli chce się być dokładnym.
— Thompson, dzisiaj będziesz… — zaczyna Rodion i te trzy słowa wystarczają, żeby Kala rozbolała głowa.
— A jakieś, nie wiem, dzień dobry? — przerywa mu gburowatym prychnięciem. Wypowiadane przez niego słowa sklejają się ze sobą w zaspany, bełkotliwy pomruk.
Rodion patrzy na niego tak, jakby w życiu nie słyszał o tak zwanym ,,powitaniu”.
— Dobry — mruczy niechętnie. — W każdym razie…
— Bogowie, daj mi się, nie wiem, ogarnąć jakoś. Nie rozumiem, co ty w ogóle do mnie mówisz — mówi Kal, który w tym momencie ma w nosie jakikolwiek szacunek do wyżej postawionego chłopaka. Aktualnie chce albo znów zakopać się pod kołdrą, albo zapaść się pod ziemię i zniknąć (jakiś ciepły napój też by się przydał, tak swoją drogą). Brakuje tu jeszcze Eli, ostatnio ona też upodobała sobie dręczenie go od samego rana, zaraz po nastaniu świtu.
Rodion chyba (na pewno) chce jeszcze coś powiedzieć, ale Kal sprawnie mu się wymyka, miesza się z resztą nieco bardziej rozbudzonych obozowiczów i ucieka przed nieprzyjemną rozmową na temat jego obowiązków na rzecz makijażu i perfekcyjnie ułożonych włosów. Zawsze był mistrzem wymówek.

 
Po śniadaniu jakimś cudem przypomina mu się, że przecież rano Rodion czegoś od niego chciał i do tej pory mu tego nie przekazał. I teraz co, to Kal ma się za nim uganiać? Przez chwilę zastanawia się, czy jest sens przypominać centurionowi o całej tej sprawie, ale… Jeżeli Kal już nie zgotował sobie problemów tamtą poranną sytuacją, to w każdym razie narobi ich sobie, jeśli przez cały dzień będzie się obijać i potem grać głupa, że nie dostał żadnych wytycznych dotyczących dzisiejszych obowiązków, więc jak niby miał je wykonać? Ale odgrywanie idioty przed Rodionem, który został przez Kala bestialsko zignorowany, nie brzmi jak zadanie łatwe czy przyjemne. Nazywając rzeczy po imieniu, brzmi jak zadanie niemożliwe.
Poprawia rękawy płaszcza, wygładza koszulę i wyrusza na poszukiwania. To jest, jeszcze chwileczkę… Przystaje na moment, wygrzebuje z kieszeni rozkładane lusterko i sprawdza, czy od jedzenia i tęgiego myślenia nie rozmazał mu się makijaż. Po tej szybkiej inspekcji wydaje się całkiem zadowolony, bo wsuwa płaskie pudełeczko z powrotem w odmęty swojego płaszcza i teraz już naprawdę wyrusza na poszukiwania. Nie trwają one długo, Kal odnajduje Rodiona całkiem łatwo, bo tak to już jest, że centurioni jakoś zawsze są bardzo łatwi do znalezienia bądź przypadkowego wpadnięcia (zwłaszcza wtedy, gdy bardzo nie chce się ich spotkać). Jakiś swoim tajemnym sposobem zawsze wyróżniają się na tle gęstego tłumu legionistów i może w teorii wydaje się to być bezsensowne, to… to w praktyce też jest bezsensowne.
— E, hej — bąka Kal, stając na tyle blisko Rodiona, żeby go usłyszał. Centurion obserwuje trenujących legionistów tak, jakby kompletnie zatracił się w tej czynności i nie dostrzegał reszty świata. Co za tym idzie, wydaje się w ogóle nie zwracać uwagi na Kala. A on nie lubi, jak się go ignoruje. — Hej!
— Słyszę — krótko odpowiada Rodion, nadal nie zaszczycając Kala najkrótszym spojrzeniem.
— Chciałeś coś rano. Ode mnie — mówi Kal i gapi się na chłopaka z wyczekiwaniem.
— Chciałem?
Kal wbija paznokcie w skórę dłoni, bierze głęboki wdech. To nie miało być takie trudne. Miał załatwić sprawę błyskawicznie, a potem odwalić to, co miał do roboty jeszcze szybciej, byleby mieć to za sobą jak najprędzej. Teraz ma się znowu cackać z obrażonym centurionem? Może powinien czasem schować swoją dumę do kieszeni, nie każdy jak wstaje rano, chce usłyszeć całą listę rzeczy do zrobienia. Z czego zazwyczaj nie są one przyjemne, więc może tak, chwilka spokoju? To naprawdę aż tak dużo? On naprawdę nie prosi o wiele, tylko żeby go nie atakować zaraz po przebudzeniu (ale najwyraźniej ludzie nie chcą tego zrozumieć).
— Taak — cedzi Kal, starając się utrzymać swój głos w jak najbardziej neutralnym tonie. — Chciałeś.
Już słyszał to ,,tak? Nie pamiętam” albo inną wypowiedź tego typu, która szybko doprowadzi go do białej gorączki. Ale nie może wybuchnąć, nie przed szanownym centurionem (którego rzeczywiście powinien zacząć szanować), nie może zrobić sceny przed trenującymi legionistami, bo wyjdzie na jakiegoś… hm, wariata. Zaciska więc zęby i pięści, próbując za bardzo nie marszczyć brwi. Jego twarz wygląda na tak spiętą, jakby jego skóra miała zaraz pęknąć, ale przynajmniej zachowuje jakieś… bardzo wątpliwe… pozory spokoju. 

 Rodion
─── 
 [862 słowa: Kal otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Elianne do Kala — ,,Cherry flavoured conversations"

— No chodź, będzie fajnie! — prosiła Elianne, stojąc przed Kalem z błagalnym spojrzeniem. Próbowała zachęcić go uśmiechem, ale sprawiał wrażenie odpornego na takie sztuczki.
— Nie ma mowy. Jest mokro. I wieje. Wiesz, ile zajęło mi ułożenie tych włosów? Zdecydowanie za dużo, żebym miał niepotrzebnie wychodzić na taką pogodę — burknął chłopak, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
Blondynka westchnęła. Od kilku minut próbowała namówić go na wyjście do lasu. Jesień opanowała Obóz Jupiter w całej swojej krasie, przynosząc ze sobą chłód i nową paletę barw. Oznaczało to głównie zamarzanie przy porannej musztrze i odśnieżanie ulic podczas zbliżającej się zimy. Eli chciała jednak wykorzystać luźniejszy dzień na skorzystanie z ostatnich podrygów ładnej pogody. Ponadto liczyła, że Kal będzie jej towarzyszył. Niestety, legionista wydawał się zupełnie niezainteresowany jej propozycją. Co wcale nie oznaczało, że miała zamiar się poddać.
— Bardzo ładnie proszę? Tylko na pół godziny. Nie chcę iść sama, znudziło mi się prowadzenie monologów. Muszę z kimś w końcu porozmawiać, bo mnie rozsadzi! — parsknęła, wyrzucając dłonie w powietrze. Zaraz potem się zreflektowała i z przepraszającym uśmiechem odgarnęła sobie zagubiony kosmyk włosów z czoła. — Poza tym ostatnio ledwo miałam czas, żeby zjeść i znowu prawie nie rozmawiamy. Spacer to świetna okazja — powiedziała, wyciągając na ladę swój ostatni argument.
Chłopak nadal nie wyglądał na ani trochę przekonanego, ale liczyła, że chociaż odrobinę ulegnie. Nie miała zamiaru wymagać od niego więcej, niż pół godziny, o które prosiła.
— Jest zła pogoda, włosy mi się napuszą — zaprotestował. — Nie wolisz zostać tutaj? — zapytał z nadzieją na to, że po dobroci uda mu się uniknąć wyjścia na zewnątrz.
— Zaraz spadną wszystkie liście, chcę się nimi nacieszyć, dopóki jeszcze są na drzewach. Pół godziny i ani minuty dłużej. I nie pada od rana, więc powinno już być w miarę sucho — dodała, powoli się poddając.
Nie chciała zbyt długo naciskać. Miała zamiar odpuścić po kolejnej odmowie. Może nie był w nastroju, po prostu był zmęczony? Albo zwyczajnie nie miał teraz ochoty na jej towarzystwo? Zdawała sobie sprawę z tego, że jej obecność potrafi być męcząca, ale starała się nad tym panować. Wciąż jednak zdarzało jej się tracić kontrolę nad sytuacją, czego w tym konkretnym momencie wyjątkowo chciała uniknąć.
Kal westchnął i przymknął oczy, jakby pytał się bogów, za jakie grzechy go to spotyka. Powoli na powrót rozchylił powieki i spojrzał na Elianne.
— Wracam z powrotem, jeśli tylko poczuję na twarzy kroplę wody — zastrzegł, ze zrezygnowaniem podnosząc się na nogi.
Twarz dziewczyny rozświetliła się w promiennym uśmiechu, dodając jej błękitnym oczu blasku.
— Super, dziękuję! — powiedziała radośnie, poprawiając rękawy płaszcza.
Gdyby Kal ostatecznie się nie zgodził, zapewne poszłaby do lasu sama, jedynie w nieco gorszym nastroju. Na szczęście do tego nie doszło, więc teraz musiała tylko poczekać, aż chłopak się ubierze. Obrzuciła wzrokiem jego ubiór. Wyglądał świetnie, Kal potrafił się ubrać, ale równocześnie dosyć… cienko.
— Nie zmarzniesz? — zapytała, zerkając na jego cienki płaszcz. — Jest zimniej niż wczoraj, będzie problem, jeśli się przeziębisz — dodała z powątpiewaniem.
— Nic mi nie będzie — odpowiedział, wzruszając ramionami i poprawił zagubiony kosmyk włosów.
Elianne spojrzała na niego sceptycznie, ale nic więcej nie powiedziała. Może nie było aż tak zimno, żeby rozchorował się po krótkim spacerze. Przynajmniej taką miała nadzieję.
— Skoro tak, to chodźmy — ponagliła, z podekscytowaniem ruszając do wyjścia z baraku.
Cieszyła się na jesienny spacer, jakby znów miała dziesięć lat. W tym roku bardzo długo szukała na to wolnej chwili i w końcu się doczekała. Spojrzała do tyłu, żeby upewnić się, że Kal na pewno za nią idzie. Zrównała z nim swój krok.
— Obiecuję, że będzie fajnie — zapewniła go z uśmiechem.
W odpowiedzi dostała spojrzenie wyraźnie mówiące ,,zobaczymy”, ale była pewna, że z czasem przekona go, że to świetna rozrywka. Jeśli nie na jednym spacerze, to wyciągnie go na kolejne, aż do skutku. Nawet jeśli będzie musiała ciągnąć go na siłę. 

 Kal
─── 
 [620 słów: Elianne otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara CD Luciena — ,,Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Arnar wbija skonfundowany wzrok w Luciena, jego zmarszczone brwi tworzą niewielką zmarszczkę u szczytu jego nosa. Sam nie może zdecydować, czy jest bardziej zaskoczony, czy po prostu nic nie rozumie i próbuje wyczytać cokolwiek z twarzy Luciena tak, jak zawsze próbował rozszyfrować polecenia zadań na sprawdzianie. Szczególnie te, które wymagały czytania ze zrozumieniem (wartym dodania jest fakt, że Arnar jest kompletnie pozbawiony umiejętności czytania ze zrozumieniem i dlatego nie potrafi tłumaczyć zasad gier, bo przecież nigdy nie przeczytał żadnej instrukcji, albo przeczytał i nic nie zrozumiał).
— Eee, okej? — odpowiada, choć tak naprawdę wolałby zapytać, o czym myślał Lucien i czemu o tym wspomniał, ale porzucił temat sekundę później, bo teraz będzie mu to siedziało w głowie przez najbliższe parę godzin, podczas których chłopak zdąży zapomnieć, że w ogóle coś takiego powiedział. Albo, żeby zamiast mu przerywać, Lucien wysłuchał tego, co Arnar chciał powiedzieć. Może to było ważne, hm? A ten wyskakuje z nagłym nawet-nie-zaproszeniem do Nowego Jorku jak filip z konopii i Arnar oczywiście, że nie potrafi mu odmówić.
— Super — bąka Lucien, wygląda na nieco spiętego, co… co wydaje się Arnarowi… z pewnością nie najbardziej spodziewaną reakcją na wspólną wycieczkę do Nowego Jorku. Jakiś uśmiech? Trochę, powiedzmy, ekscytacji? W końcu sam to zaproponował…?
— A… kiedy? — pyta Arnar. Z jakiegoś powodu ta cała rozmowa staje się dla niego frustrująca, wybiega poza wszystkie schematy jego relacji z Lucienem, o ile mieli jakieś schematy. Teraz nagle się złamały, Arnarowi wydaje się, że wszystko, co mówi, brzmi jakoś tak… nie na miejscu, słowa wychodzące z jego ust mają dziwny, nienaturalny wydźwięk, prawie tak, jak gdyby coś przejęło jego mózg i decydowało za niego, co ma powiedzieć.
— Jak to kiedy, teraz — mówi Lucien i zanim Arnar zdąży przetworzyć tę informację, syn Dionizosa stoi przed nim i wbija w niego ponaglające spojrzenie.
— Czekaj, ale… eee — zacina się, zdezorientowany. Wyszło trochę niezręcznie, ale… zgodził się, prawda? — No dobra, prowadź.
Lucien uśmiecha się zadowolony, że wszystko idzie… prawie tak, jak planował. No, może w jego głowie wszystko było znacznie mniej dziwnie brzmiące, nagłe i bezsensowne, ale… Po prostu nie przemyślał tego najlepiej. Znaczy, właśnie przemyślał, ale zapomniał o tym, że bardziej od wyreżyserowanej sceny będzie to przypominało chaotyczną improwizację. Arnar zaciekawiony co chwilę zerka na Luciena i prawie potyka się o własne nogi, gdy zastanawia się, czy chłopak próbuje powstrzymać uśmiech tak bardzo, że aż mu drżą wargi, czy zaraz się popłacze. Zdecydowanie wolałby drugą opcję, bo co on niby zrobi, jak on mu się tu rozryczy? Jest fatalny w pocieszaniu innych ludzi. Prędzej pogarsza sytuację.
Z początku idą w ciszy, każdy zanurzony w swoich własnych rozmyślaniach, aż w końcu rozmowa wykwita między nimi powoli, ale naturalnie. Droga wcale się nie dłuży, gdy wymieniają między sobą głupie uwagi i jeszcze głupsze uśmiechy i spojrzenia, które sprawiają, że ich policzki nagle robią się cieplejsze, ale żaden zdaje się tego nie zauważać. W Nowym Jorku jak zawsze przechadzają się tłumy ludzi, choć… ,,przechadzają” to niezbyt dobre słowo, o wiele zbyt romantyczne. Mijają Luciena i Arnara w pośpiechu, czasem potrącają jednego lub drugiego, rzucają krótkie i niewyraźne ,,przepraszam”, biegną dalej. Nie zatrzymują się ani na chwilę, zerkają na zegarki czy ekrany telefonów i przeklinają pod nosem, bo już są spóźnieni. Między nimi dwójka herosów wygląda jak ostoja spokoju (chociaż spokojnymi to ich nie można nazwać), gdy po prostu rozmawiają, idą ramię w ramię równym, wolnym krokiem i tylko czasem któryś z nich prawie wchodzi w śmietnik, bo za długo patrzy nie przed siebie, a na drugiego. Śmieją się wtedy i stają na moment, bo przecież nigdzie im się nie spieszy. Przechodnie nie zwracają na nich uwagi, bardziej im przeszkadzają, niż przyciągają ich spojrzenia. Ludzie muszą omijać ich w swoim pospiesznym biegu, fukają pod nosem, a potem szybko o nich zapominają, bo tylko ta dwójka widzi w tym momencie coś szczególnego.
Na pozór nie wiedzą, gdzie idą, ot, tak, przed siebie. Albo tylko jeden z nich nie wie, bo drugi rzuca szybkie spojrzenia na nazwy ulic i prowadzi ich przez zatłoczone ulice, aż nie docierają do nieco cichszej dzielnicy. Mijają niewielką kawiarenkę, malutkie, zagracone sklepy, w których jest o wiele za dużo towaru jak na ich wielkość, aż wreszcie Lucien uśmiecha się szerzej i kompletnie zapomina o tym, o czym wcześniej rozmawiali.
— Ej — wydusza z siebie, jego serce bije trochę szybciej, niż powinno — nie przydałyby ci się nowe kolczyki? — szybko zadaje przygotowane wcześniej pytanie (Arnar nie musi wiedzieć, że napisał cały scenariusz) i równie szybko mruga, bo to jednak nie brzmi tak naturalnie, jak myślał.
— Sugerujesz coś? — pyta Arnar ze śmiechem, jego dłoń automatycznie wędruje do czarnych kółek w jego uchu. — Ja wiem, że codziennie noszę te same…
— Założę się, że nie zmieniłeś ich od dnia przebicia.
— Grupowy ma zbyt wiele obowiązków, żeby martwić się o swój wygląd — mówi Arnar podniosłym, teatralnym tonem.
— Czyli szczotki też nie masz? — Lucien unosi jedną brew, jego zęby błyskają w nieco złośliwym uśmiechu. — Widać.
Śmieje się z własnego żartu, podczas gdy Arnar łapie się za serce, ale nie potrafi wydusić z siebie słów o byciu zranionym do żywego, bo nie może się zdecydować między udawaniem zatkanego a dramatyzowaniem.
— Co do… co do kolczyków — Lucien uparcie wraca do wcześniejszego tematu — to tutaj, yyy, jest sklep.
— Sklep — powtarza Arnar, rozglądając się. — Aha, sklep — mruczy, gdy wreszcie zauważa witrynę jednego z lokali. Jego twarz rozjaśnia coś na kształt połowicznego zrozumienia, ale na szczęście jeszcze nie udaje mu się połączyć kropek i nie wydaje mu się dziwnym, że właśnie w tej chwili znajdują się właśnie w tym miejscu, rozmawiając właśnie o kolczykach.
Lucien uśmiecha się nieco wymuszonym uśmiechem, bo, cholera, nic nie idzie zgodnie z tym, co ułożył w swojej głowie poprzedniego wieczoru (dosłownie chwilę przed zaśnięciem, ale przyrzeka, że pamięta wszystko). Odgrywanie przedstawienia, gdy tylko jeden z aktorów dostał scenariusz, okazuje się bardziej wymagające, niż się spodziewał. 

 Lucien
─── 
 [958 słów: Arnar otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 5 listopada 2024

Od Heather — „Ambrozja” [Smellstober]

CZTERY LATA TEMU

Pierwsza, większa misja Heather! Nic skomplikowanego, zabić kilka potworów. Szast, prast, a problemu już nie ma! Nie widziała powodu do zmartwień, w końcu to nic trudnego. Poza tym idą z nią o wiele bardziej doświadczeni herosi, którzy sobie poradzą. Mają doświadczenie i kilka lat treningów za sobą.
Wyruszyli z samego rana, zaraz po śniadaniu. Nie mieli być gdzieś szczególnie daleko, bo w którymś ze stanów Nowej Anglii. Maine, Vermont, Rhode Island, Massachusetts… nieistotne! Labirynt Dedala zabrał ich tam w mgnieniu oka.
Żaden z trzech herosów nie spodziewał się, że problem ukaże się im tuż po wyjściu z łudząco przypominającego kanalizację labiryntu. Na polnej drodze roiło się od empuz. Skąd się wzięły i czego chciały, trudno stwierdzić, ale podobno utrudniały życie lokalnym mieszkańcom. Ciężko by było, żeby nie utrudniały.
Córka Hebe wyruszyła do empuz, chcąc z nimi pokojowo porozmawiać, może przekonać je do przeniesienia się na inną drogę, ale te widocznie bardziej przejęły się synem Ateny, a konkretniej jedną jego częścią (jaką była jego szyja), do którego niemal każda z nich się rzuciła. Ich włosy łączyły się w niemal perfekcyjną tęczę, ale Heather i starsza heroska długo nie mogły czekać i popatrzeć na piękne kolory matki natury. Musiały pomóc biedakowi, który o dziwo dobrze sobie radził w odganianiu empuz od siebie. Tą uderzył z łokcia w nos, na tę nawrzeszczał, że nie przeliże się z dziewczyną łosiem, a na kolejną napluł i kazał pocałować się w dupę. Heather była niemal pewna, że widziała, jak heros pokazuje jednej środkowy palec, na co ta w odpowiedzi próbowała go ugryźć. Nie wiedziała, czy to, co zobaczyła, było wymysłem jej wyobraźni czy ta empuza była taka głodna, że cieszyłaby się palcem. Większość z potworów zraziła się jego silnie negatywnym nastawieniem, krzycząc z przerażeniem. Wiele jednak nie chciało zaakceptować przegranej, do czego właśnie przydały się córki Hebe i Nemezis. Starsza heroska rzucała w empuzy greckim ogniem, a młodsza panicznie próbowała trafić w nie strzałami.
– Heather! Z tył-
Niemrawo otworzyła oczy, patrząc na zmartwionych starszych herosów, a ostatnia rzecz, jaką pamiętała to ostrzeżenie od syna Ateny i poczucie czegoś na swoich ramionach i szyi. Dotknęła się za szyję, czując leczące się rany, a po chwili zauważając smak zupki chińskiej w ustach. Takiej, do której wlało się za mało wody, więc jest bardzo słona i trzeba co chwilę czymś popijać. Dokładnie taka, jaką niemal zawsze jadła po szkole.
– Myślałem, że to ja będę potrzebował ambrozji – zaśmiał się chłopak, razem z jego przyjaciółką pomagając Heather wstać na obie nogi.

OBECNIE

Spojrzała na twarz nieprzytomnej córki Afrodyty, jednej z tych młodszych, spokojnie wyciągając ją ze słońca do cienia. Biedna całe popołudnie pozowała do obrazów i się przegrzała. Nie było to nic poważnego, jak potwierdził Erico, jednak długość, z jaką się nie budziła, w pewnym momencie zaczęła być niepokojąca. Próbowała już ją łaskotać, co nie zadziałało. Próbowała ją zdenerwować, co też nie zadziałało. Nawet przywalenie jej z liścia w twarz nie pomagało. Spojrzała na blondasa, wzrokiem pytając, czy wypadałoby coś zrobić, czy dalej czekać. Kątem oka widziała dzieci Hermesa z markerami permanentnymi w dłoniach, czyhający na odpowiedni moment. Grupowy Apollina postanowił poczekać jeszcze chwilę, ale chwila zaczęła się dłużyć bardziej, niż powinna. Dziewczyna oddychała i jej serce biło dobrze, nic nie blokowało jej oddechu, ale w końcu powinna się obudzić. Głośno westchnęła, patrząc na Włocha.
– Przynieś z lecznicy ambrozję – niemal rozkazała, przysuwając się bliżej córki Afrodyty, kładąc jej głowę na nogach Heather. Chciała dać tym znać, że będzie czekać i pilnować Śpiącej Królewny, aby nie padła ofiarą niezmywalnego pisaka. Erico ruszył do lecznicy, a córka Nemezis została sama z nieprzytomną, odganiając chuliganów.
Ziewnęła, opierając się dłonią o ziemię. Dokładnie w tym momencie wrócił grupowy, otwierając foliowe opakowanie ambrozji. Wspólnie uważnie włożyli kawałek zgniecionej ambrozji pod język dziewczyny (na wszelki wypadek, jakby jednak musiała dać coś Charonowi), a jej ciemne oczy chwilę po tym nagle się otworzyły.
– Milky Way! – głośno oznajmiła, podnosząc się do pionu, lekko się rumieniąc i radośnie przeżuwając kawałek ambrozji. Erico schował resztę opakowania do kieszeni. Nie chciał ryzykować zjedzenia całego batonika przez heroskę.
– Długo się nie budziłaś, ale jak widać, już wszystko dobrze, tak? – potwierdziła, a na zwrotne kiwnięcie głowy uspokoiła się. Pierwszy raz zasmakowania ambrozji przez młodą dziewczynę zdecydowanie różnił się od pierwszej ambrozji Heather. Tak pewnie było lepiej. 

 ─── 
 [704 słowa: Heather otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Od Silasa — „Ambrozja” [Smellstober]

TW: narkotyki, samookaleczanie

— Yas? To ty? — Głos Silasa wydawał mu się odległy od jego samego. Wypowiadał słowa, ale słyszał je eony lat świetlnych dalej. Jedyne, co czuł to ciężar własnego języka i lekkość kończyn. Spadał, leżąc na pogniecionej pościeli, w połowie zaplątany w koc. Spadał nieskończenie daleko, a jednak unosił się setki mil nad miastem. Był w kosmosie! Gwiazdy migotały nad nim, puszczały mu oczka, szeptały mu tajemnice rozległego wszechświata. Był w niebie. Nad niebiem, poza niebem, pod niebem. Nie czuł już bólu. Nie czuł niczego oprócz błogiego uczucia spadania, spadania w morzu waty i morzu rozkoszy.
Błysk ostrego światła wyrwał go z rozkosznie długiego tunelu, którym podróżował w dół.
— Kurwa! — Wykrzyknął, nieudolnie zakrywając oczy dłońmi. Niedbale zawiązany bandaż zsunął się z jego nadgarstka. — Zgaś to światło.
Kobieta odpowiedziała mu westchnieniem, po czym posłusznie pstryknęła przełącznikiem i zapaliła solną lampkę w zamian. Westchnęła ponownie, gdy się prostowała.
— Co ty znowu odpierdalasz? — Spytała półgłosem i kopnęła zgniecioną puszkę przez całą długość pokoju. Była od niego o wiele niższa – zawsze jej to wypominał, nazywał ją swoim niziołkiem, krasnalem, okruszkiem. Teraz górowała nad nim, nad jego zwiniętym w kulkę ciałem, nad nadgryzionymi wargami i połamanymi paznokciami. Nad potarganymi włosami i ranami na nadgarstkach i przerażonymi oczami.
— Nic? — Wykrztusił Silas, uciekając wzrokiem od oświetlonej pomarańczowym światłem Yasmin. — Nic nie odpierdalam — wydukał potulnie, chowając twarz w dłoniach.
 
Czarnowłosa omiotła pomieszczenie wprawnym spojrzeniem. Zmarszczyła brwi, licząc torebki, lustrując niegdyś sterylne strzykawki i opatrunki, rozrzucone po łóżku. Przebiegła wzrokiem po ścianach, dywanie, drżących ramionach współlokatora. Przybrała to spojrzenie – to zatroskane spojrzenie, które na codzień miały tylko matki.
— Silas, to za dużo. Zdecydowanie za dużo. — Jej smukłe palce ozdobione dźwięcznymi pierścionkami sięgnęły po telefon, znajdujący się w jej kieszeni. Miała ładne dłonie. Silas zawsze jej to powtarzał. Że jej partnerzy mają szczęście.
— Nie– patrz. Wszystko naprawię.
 
Mężczyzna dźwignął się do góry, zaciskając palce na kołdrze. Wyprostował się, stękając z wysiłku, zaciskając zęby z całej siły.
Jego dłoń zatonęła w kieszeni, z której wyjął plastikową torebeczkę. Na widok jej zawartości oczy Yasmin rozszerzyły się.
Miała ładne oczy. Silas zawsze jej to powtarzał. Duże, kochające oczy. Seksowne oczy.
Brunet zamachał torebeczką, nagle uśmiechając się od ucha do ucha. W środku znajdował się batonik – kostka, przypominająca te zdrowe, owocowo–orzechowe batony proteinowe.
Jego palce drżały, gdy otworzył torebkę i ułamał mały kawałek batonika. Najmniejszy rożek, mniej niż pasowałoby na czubek łyżeczki od herbaty.
 
Włożył tego małego gryza do ust, pozwolił mu rozejść się na języku. Słodki smak lodów miętowych rozniósł się po jego podniebieniu, a gorąco rozlało po jego żyłach.
Pieczołowicie zamknął torebeczkę i rzucił ją w kąt – gdzieś między komodę a gitarę, opartą o ścianę.
 
Yasmin opadła na łóżko. Jej paznokcie wbiły się w ramiona Silasa – “aua”, pomyślał jedynie – i zaczęły nim trząść. Do przodu, do tyłu. Jakby był poduszką, którą trzeba było wytrzepać.
— Yaaaas — zaczął, przeciągając samogłoskę leniwym głosem. Na jego czole sperlił się pot. — Naprawiam przecież wszystko, co psuję. Nie rozumiesz? Naprawię się i będzie w porządku!

Głośny plask rozniósł się po pokoju. Silas położył dłoń na pieczącym policzku. Czy ona naprawdę dała mu z liścia? Jęknał z bólu, przechylając się na bok. Był tuż od przewalenia się na łóżko.
— Ty– — zaczęła Yasmin. — Ty ostatni, skończony debilu! Skąd to masz? Czy ty w ogóle myślisz? Czy cały mózg wypłynął ci już nosem? Co ty robisz, przestań, proszę, przestań!
— Ale spójrz. — Mężczyzna odwinął pokryte skrzepłą krwią bandaże z nadgarstków. Przejechał palcami po skórze, zdejmując z niej resztę strupów i ukazując w pełni zagojone rany. — Naprawiłem się. 

 ─── 
 [573 słowa: Silas otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Silas Amrehn

KENN DICH SCHON 'NE WEILE, IMMER DAS GLEICHE – WOHNST IN MEINEM KOPF, ABER SAG, WAR ICH DENN ÜBERHAUPT SCHON MAL IN DEINEM?

zdjecie/Silas AmrehnON/JEGO — 22 LATA — PÓŁBÓG — NIEMIEC — 0 PD — 3 PU — 100 PZaurek.

SYN TRIVII

Od Edgara — „Ambrozja” [Smellstober]

— Naprawdę muszę tam iść? Muszę to robić?
Vivian przez te błagalne, infantylne słowa spojrzała na mnie jak na żałosnego przedszkolaka. Przez sekundę wyglądała na zagubioną, by za chwilę wydąć lekko, prawie niewidocznie (ale nie dla mnie) wargę — jak zawsze, gdy odczuwa mieszane uczucia — i cicho westchnąć.
— Nie musisz. Nie jesteś już dzieckiem, podejmujesz własne decyzje. To tylko głupia rodzinna tradycja, możesz zawsze z tego zrezygnować.
 
A jednak przyszłom już któryś raz.
Wiedziałom, że będę tego żałować, bo zawsze żałowałom.
Głupia rodzinna tradycja oznaczała kolejne rocznice narodzin mojej matki. Czyli po prostu urodziny, ale chyba stwierdzili, że dziwnie jest tak nazywać ten dzień, gdy ktoś nie żyje i świętuje się go bez tej osoby, więc mówili o rocznicach narodzin — bo z jakiego innego powodu by tak robili?
Cóż, dobrze przynajmniej, że nie śmierci.
Moje urodziny były zaraz dzień po, więc oczywiście nikt o mnie nie pamiętał oraz nikt się mną nie przejmował. To zupełnie tak, jakby mnie za coś obwiniali — ciekawiłem się, czy to przez to, że ja byłem świadkiem jej nieruchomego truchła i gdyby nie wydobywał się wtedy ten śmierdzący, nie do zniesienia zapach z mieszkania, a szkoła by się nie zorientowała, że długo mnie nie ma, to sam umarłbym w tym pokoju, wraz z nią i nikt by się o nas nie dowiedział.
A może chodziło o to, że nie mam ojca.
Tak czy inaczej, słowo ,,głupia” nie jest tu przypadkowe. Nie myliła się. Kto wymyśla coś takiego?
Zastanawiałem się, czy nie powinienem być bardziej empatyczny. Zapewne tęsknią. To naturalne, że człowiek tęskni i nie chce zapominać, szczególnie, gdy ktoś był jego rodziną i go kochał. My wszyscy ją kochaliśmy. Tylko że nie robili tego wcale dla niej, a dla siebie. I mnie strasznie tym irytowali. Bo nie wiedzieli, czego by chciała. Byłem jej jedynym dzieckiem. To ja powinienem o czymś takim decydować, a jednak traktowali mnie jak jakiegoś odrzutka, czarną owcę rodziny, kogoś, kto nie istnieje, nie ma prawa bytu na tym świecie.
Dziesięć osób siedziało przy prostokątnym stole. Nie chciałom z nimi rozmawiać. Jadłom niedobre jedzenie — składało się w większości z elementu mięsnego, potem były desery, których nienawidziłom. Nie było praktycznie niczego, co rzeczywiście bardzo lubiłom, a to jest swego rodzaju osiągnięcie, bo raczej nie wybrzydzam. Piłem też niedobre, gorzkie bardziej niż americano whisky, udawałem, że śmieszą mnie żarty wuja, niezręcznie uśmiechałem się, gdy kuzyn w moim wieku zagadywał mnie o pracę, rzucałem wołające o pomoc spojrzenia do Vivian, siedzącej po drugiej stronie stołu, wychodziłem na papierosa, gdy robiło się źle, gdzie z kolei unikałem rozmowy z innym palaczem, udawałem się do toalety, gdy czułem, że zaczynają zbierać mi się smarki w nosie od potrzeby płaczu. I tak przez trzy bądź cztery godziny co trzy lata. Jeśli ktoś mi kiedyś powie, że rodzina to wciąż twoja rodzina i trzeba ją kochać przez jakieś głupie, niezależne ode mnie więzy krwi, to go rozszarpię.
Po wszystkim nie utrzymywałem kontaktu z nikim, oprócz Vivian i jej mężem, który mnie nienawidził. Może nie do końca nienawidził. To trochę przesada, bo w sumie to miałem z nim normalne stosunki, ale czułem, że także odczuwa do mnie jakiś wstręt. Po prostu tego nie pokazywał.
Wszystko to mnie przebodźcowywało, wlewało ogromną dozę emocji, z która nie potrafiłem sobie poradzić. I powodowało przede wszystkim złość, której nie miałom jak wyrazić. Dusiła mnie na tym krześle, sprawiała, że rozdrapywałem skórki przy paznokciach do krwi i musiałem wycierać ją o spodnie, by nie wzbudzić czyjejś uwagi.
Po raz kilkunasty wyszedłem na papierosa. Od alkoholu trochę kręciło mi się w głowie i robiło mi się mdło przez kolejną dawkę nikotyny. Oparłem się o zimną balustradę podwórka. Nie założyłem żadnej narzuty, więc zimno jesieni przedzierało się przez golf, który miałem tego dnia.
— Przesadzasz — powiedziała Vivian nagle, przychodząc do mnie. — Czy ty chcesz się zabić, chłopie?
Zaśmiałem się, gdy wyjmowała własne papierosy.
— Mocne słowa.
Podpaliła jednego i zmierzyła mnie swoim przenikliwym wzrokiem.
— Twoje palce. Krwawią.
Zdezorientowane, odruchowo zakryłom skaleczoną dłoń. Drobne rany przez chwilę mojej nieuwagi ponownie zaczęły dawać upust czerwieni, zabrudzając paznokcie.
— Nadal to robisz? — spytała.
— Nie… nie jest to już tak poważne. Nie przejmuj się. Serio.
Bez przekonania pokiwała głową, jakby wcale nie wprowadziła mnie w największy możliwy dyskomfort. Taka właśnie była. Zebrały mi się łzy z nerwów. Z wahaniem rozciągnęłom rękawy, by przysłoniły mi bardziej ręce z poczuciem, że chcę zniknąć. Z jej oczu albo z tego świata, obojętnie.
— Nie jesteś samochodem, zgaduję. No, na pewno nie jesteś. Nie wolisz z nami pojechać do nas?
Wpatrywałem się w jej skórzane buty przez moment. Były na tyle niewyraźne, że dały mi do zrozumienia, że nie mam innego wyboru.
— Obojętnie — odmruknąłem, chociaż wcale nie było mi to obojętne.
Wypuściłom głośno dym z płuc, odwracając spojrzenie na ulice. Paliłom z nią w grobowej ciszy, a kiedy skończyłom, zgasiłom końcówkę o popielniczkę i ruszyłom się z miejsca. Zatoczyłom się i podparłom o parapet, czując, jak nagle uderzają we mnie procenty i kręci mi się w głowie.
Kobieta uśmiechnęła się krzywo. Podeszła do mnie, a jej ciemne, długie loki zostały wzburzone przez nagły wiatr. Pod kątem tego oświetlenia, przez bezchmurne, wieczorne niebo, z padającym na jej plecy sztucznym światłem przypominała mnie bardziej, niż powinna.
Nigdy się nad tym tak nie zastanawiałem. Może to było to obrzydliwe whisky. Pewnie tak. Bo jednak nie byliśmy nawet spokrewnieni, a wyglądała jak moja bliźniaczka, tylko że starsza o prawie dwadzieścia lat.
— To już wracajmy. Ja też nie mam ochoty tu dłużej siedzieć. 

 ☆

Miasto już spało, pomijając kilka zapalonych świateł w oknach. Krótka jazda samochodem i jego duszny, charakterystyczny zapach wywołał we mnie chorobę lokomocyjną, pomimo iż nigdy mnie nie dotykała za dziecka.
— Nienawidzę tej pierdolonej rodziny — syczałom. — Zadufani w sobie, chamscy prostacy.
— Powinieneś przestać się tak upijać tylko gdy masz okazję. — Zignorowała mnie.
— Wiesz, co ten zjeb, Kiryl, powiedział? Że powinienem nosić krótsze włosy, bo wyglądam jak jakaś baba. Co go, kurwa, obchodzą moje pierdolone włosy? — Zaczkałom. — Za kogo on się uważa? Będę chciał, to będę wyglądał jak baba i chuj mu do tego!
— Twoje włosy bardzo ci pasują, nie przejmuj się.
— Nie przejmuję się, po prostu mnie wkurwił! — mruknąłem.
Weszliśmy do ich mieszkania. Mąż Vivian spojrzał na mnie krzywo (tak mi się wydawało) i rozebrał się w przedpokoju, a potem zniknął mi z oczu. Ściągnęła ze mnie kurtkę, bo zaplątałom się we własnym rękawie.
— Zrobię ci herbaty, bo pewnie zmarzłeś, okej? Połóż się w drugim pokoju. — Powiesiła kurtkę na wieszak i zawiesiła do komody. — Dam ci jakieś ubrania Luthera na zmianę.
Rzeczywiście. Czułem, jak chłód nadal domaga w moich żyłach przez wieczorne, listopadowe niskie temperatury. Domyśliłem się, że moje ręce są lodowate, choć nie mogłem tego sam poczuć. Wręcz przeciwnie — aż mnie parzyły, podobnie, jak policzki.
Gdy jednak położyłem się na łóżku w odosobnionej sypialni, musiałem nakryć się kołdrą i wyjąć dodatkowo koc z szafy. Miałem wrażenie, jakbym nagle, z chwili na chwilę, dostał ostrej grypy. Drgałom, powieki bolały jak po wpatrywaniu się kilkanaście godzin w monitor, palce były odmrożone i nie miały czucia, nos zatkał się jak przy alergii na pyłki. Nie myślałom szczególnie o niczym w tej chwili i wpatrywałom się tępo w niebieską ścianę naprzeciw łóżka, dostrzegając rysę to w jednym miejscu, pęknięcie to w drugim.
Dziwne było nocowanie znowu w domu Vivian, bo ostatnio robiłem to parę lat temu. Ten pokój jednak wydawał się tak samo znajomy, wszakże identyczny, jakbym studiował go godzinami, gdy tylko w nim byłem — a może to jednak robiłem, gdy byłem dzieciakiem. NIgdy jednak, mimo wszystko, nie nazwałem go swoim pokojem, jakbym nie potrafił odnaleźć swojego miejsca nigdzie, gdzie byłem, nawet długi okres czasu. Może nic nie potrafiło mi zastąpić ciepła rodzinnego domu, w którym wychowała mnie matka.
Więc czułem się właśnie tak, będąc równocześnie w znajomym, jak i obcym miejscu, z lodowatą gorączką, z poczuciem płaczu, który dodatkowo wzmagał się we mnie zawsze przy upijaczeniu, nawet lekkim. Vivian przyniosła mi zieloną, pachnącą herbatę, ale nawet ona nie pomogła. Musiałbym wypić dwadzieścia bądź dwadzieścia jeden takich gorących — albo nawet wrzących — kubków, aby się wyleczyć z tego dziwnego stanu.
Było to doprawdy irytujące.
Całą noc dryfowałem pomiędzy snem a ocuceniem, między trzeźwością a nieprzytomnością. Nie spałem, a śniłem. Nie śniłem, a przysypiałem. Nie przysypiałem, a zrywałem się gwałtownie. Wydawało mi się, że poszedłem napić się wody w środku nocy, i że gdy spojrzałem na elektroniczny zegar na piekarniku, to była trzecia dwadzieścia dwa, a równocześnie leżałom w tym samym czasie w łóżku o suchym gardle, nie mając siły nawet na poruszanie stopą i nie widząc bez okularów wskazówek zegara zawieszonego na ścianie. Nie słyszałom też jego tykania, więc może nie istniał, a może to milczenie było tak głośne, że je zagłuszało. Wydawało mi się, że miałem ciągle zamknięte oczy, a jednak ciągle widziałem to ścianę, to zegar, to okno, których obraz przerywany był powolnymi, robotycznymi mrugnięciami. Spięte mięśnie paraliżowały po kolei nogi i ręce, by przejść przez moją skórę oraz kości do klatki piersiowej i zacząć mnie dusić. Wątpiłem już, że to tylko choroba ciała, właściwie, przekonane byłom, że wszystkie somatyczne gorączki spowodowane zostały umysłem — a jego działanie bywało aż nadto wszechmogące, o czym przekonałom się setki razy.
Ściskało mi gardło. Musiało myśleć, że chcę wołać o pomoc i nie miało zamiaru mi na to pozwalać. Tym razem jednak się myliło. Byłom w tym kompletnie same i byłom tego świadome. Nie pozwalało mi nawet przełknąć śliny, przez co zebrała mi się w ustach i omal się nie zakrztusiłem.
Pomarańczowe niebo wschodzącego słońca wybudziło mnie z tej agonii. Całe moje ciało było obolałe, jakbym się z kimś doszczętnie pobiło. Skóra przestała drgać, przejęła całe ciepło puchatego, gryzącego koca. Leżałom przez dłuższy czas bez ruchu, mając nadzieję, że czas uleczy te niewidoczne rany.
Rany, o co tu chodziło? Czy to naprawdę sprawka tego pokoju? Czy to on budził wszystkie złe duchy do życia, które tylokrotnie próbuję zapędzić do rogu, a one potem niespodziewanie, przy chwili mojej nieuwagi, zachodzą mi za szyję — ale co jest bodźcem, który je przywołuje? Moje chwile słabości, czy nie ma żadnego schematu, którego się trzymają i nawet w chwilach siły przychodzą? A może szukałem (jak zawsze) wymówek, które byłyby niezależne od moich celowych działań i intencjonalności?
— Hej, wstajesz? — Speszyło mnie dwukrotne stuknięcie do drzwi. — Jest już prawie piętnasta, chyba się wyspałeś?
— Piętn… — zacząłem prawie niesłyszalnie. — Piętnasta? — Gdy się odezwałem, mój głos brzmiał jak cudzy.
Przed chwilą wschodziło słońce.
Po jednej strony głowy, na której leżałem, coś mi ciążyło, jakby łóżko mnie do siebie przyszpiliło i nie miało zamiaru pozwolić mi wstać.
Poszedłem pod prysznic i ubrałem wczorajsze ubrania, ciesząc się, że się nie spociłem tak, a bynajmniej nie tak, żebym to wyczuł. Nie miałem ochoty na żaden smak w ustach, ale Vivian, zresztą jak to miała w zwyczaju, gdy przychodzą do niej goście, postawiła przede mną kubek ciepłej kawy ze śmietanką. Ze znużeniem usiadłem przy wysokim stole w salonie i wziąłem łyka gorzkawego napoju. Luther poszedł do pracy i szczerze mi ulżyło, bo dzięki temu nikt nie puszczał głośno telewizora.
— Więc — zaczęła nagle — ignorowałeś przez większość czasu moje wiadomości.
Westchnąłem, przewracając oczami. Bardziej zirytowanego wyrazu twarzy nie mogłem wymusić.
Jak z matką, chciałem powiedzieć, ale się powstrzymałem.
— Najwyraźniej taki już jestem — odparłem sucho zamiast tego i nie wiedziałem, która odpowiedź jest gorsza.
— Wmawiasz sobie.
— Albo nie potrafisz się z tym pogodzić.
Wpatrywała się we mnie chwilę, aby zaraz potem sięgnąć po cukier i na moich oczach wsypać trzy łyżeczki do swojej kawy.
— No, ta rozmowa i tak nie ma sensu — dodałem, byleby się zamknęła.
— Nawet się nie zaczęła.
Ignorowałem istnienie kawy, bo tak mi nie mogła przejść do żołądka, że wolałem poczekać, aż wystygnie, aby mieć pretekst do wylania jej. Uwielbiałem kawę od Vivian, dlatego aż zrobiło mi się przykro, że tak myślałem i że obrzucam na nią swój zły humor.
— Skoro tak się upierasz, to mogę ci powiedzieć, że taki jestem i tyle — powtórzyłem to samo celowo. — Nie mam nic innego do gadania na ten temat.
— Zmieniam zdanie, jednak nadal jesteś dzieckiem — mruknęła.
Podskoczyłem w miejscu, gdy z hukiem odłożyła filiżankę na blat, tylko po to, aby znowu ją wziąć do ręki i pójść do kuchni, zapewne nie chcąc widzieć mojej twarzy. Odliczyłom trzy minuty w głowie, sekunda po sekundzie i też wstałom, po czym wylałom swoją prawie całą kawę, wyzywając siebie w głowie, jakim idiotą jestem.
— Vivian, do cholery — mruknąłem przy framudze, uśmiechając się krzywo. — Przepraszam.
— Jak naprawdę chcesz przeprosić, to w końcu powiedz, co się z tobą dzieje. Stresujesz mnie.
Z pewnością nie było to coś, co chciałem robić. Zacisnąłem wargi i znowu zacząłem skubać skórki od paznokci.
Musiała to być jedna z jej metod wymuszenia czegoś, czego chciała. Fakt, że mnie o to pyta z takim ostrym, roztrzęsionym tonem — i że w ogóle to robi, że najwidoczniej dostrzega, że coś jest ze mną nie tak — jakby sama odczuwała ból, doprowadzał mnie do wewnętrznego rozdrażnienia. Była przy mnie tyle lat. Oczywiście, że dostrzegała, że coś było ze mną nie tak. Chyba tylko głupi by nie dostrzegł. Starałom się nie wybuchnąć z rozpaczliwego wstrząśnięcia, które we mnie narastało, gotowe w każdej sekundzie, aby zaatakować osobę, która je wywołała.
— Wiesz doskonale, jak takie rzeczy trudno jest mówić.

 
Nie byłem nigdy dobry w opisywaniu emocji.
Nie byłem też dobry w radzeniu sobie z emocjami innych, a co dopiero z własnymi.
Samo ich odczuwanie sprawiało mi trud. Próbowałem zażywać różne specyfiki, żeby łatwiej sobie z nimi radzić i nawet prosiłem lekarzy, aby przepisali mi coś, ,,co sprawi, że wyciszę wszystkie emocje”.
Ale nic nie pomagało, więc uznałem, że jestem zdany na niekończącą się nigdy, ciągnącą się za mną aż do grobu, bolącą emocjonalność w każdym jej aspekcie. Nie miało znaczenia, czy jest ona obiektywnie pozytywna, czy negatywna. Każdy jej rodzaj oddziaływał w najsilniejszy możliwy sposób. Także wtedy, gdy to inni ją odczuwali, a nie ja — ktoś nazwałby mnie empatą, lecz wątpiłem, że to oddziaływanie uczuć innych na mnie jest z mojej strony autentyczne, bo tylko uprzykrzało mi to życie.
I przez to nienawidziłem rozmawiania o sobie i o tym, co czuje.
— Po prostu sądzę, że jest coś ze mną nie tak i nie ma sposobu, żeby mnie naprawić. Próbowałem dużo rzeczy i nie wychodziło.
— Nie tak?
— Uhh… No — mruknąłem. — Jakby… no, coś mi siedzi w głowie. Coś popieprzonego. I mam złe, różne myśli i przez nie czasem robię złe rzeczy. Często jest to powód, czemu się od innych izoluję. Dlatego też komuś nie odpowiadam jakiś czas. Nie odpisuję. Nie opiszę ci tych myśli, bo nie mam do tego nawet słów.
— Myślisz o mordowaniu ludzi na ulicy? — mruknęła.
— To akurat raczej nic nadzwyczajnego. Każdy tak czasem myśli. — Wzruszyłem ramionami. — Co nie? Ale nie o to chodzi. Wyglądam ci jakbym chciał mordować ludzi?
Czułem się jak na sesji terapeutycznej, a to nigdy nie było nic przyjemnego. Uśmiechnąłem się do niej sztucznie, zmuszając się na to do tego stopnia, że moje kąciki warg bardzo wyczuwalnie zadrżały. Jej przenikliwy wzrok zapędzał mnie prosto w gabinetową klatkę, przypominającą mi niemiłe chwile.
— Co? Coś jeszcze mam powiedzieć? — prychnąłem.
Odprawiałem absurdalny dialog-prawie-monologowy jak w jakimś wyreżyserowanym teatrze, gdzie ktoś zmuszał mnie do robienia czegoś, czego nie chciałem, a i tak z jakiegoś powodu się na to godziłem. Westchnąłem głęboko i odwróciłem głowę w bok.
— Większość moich problemów wynika z tego, że sam siebie nie kontroluje. Więc można powiedzieć, że to głównie moja wina. Że są moją winą. Ale też nie użalam się nad sobą. A raczej staram się tego nie robić.
— Ale też nie masz zamiaru dalej nic z tym zrobić.
— Nie wiem. Przyzwyczaiłem się do tego, jak teraz jest. — Znowu wzruszyłem ramionami, chyba z nerwów, niżeli jakiegoś mistycznego nieobeznania. — Tak jak mówię, próbuję nie użalać się nad sobą. Nie zawsze jest tylko źle. Dla dobrych momentów… — przerwałem. — Myślę, że to jest jakiś balans. Wiesz, może i czuję się przez połowę czasu tragicznie, ale ta druga połowa jest tego warta.
— To niezbyt optymistyczny akcent. — Uśmiechnęła się do mnie szczerze.
— Możliwe — prychnąłem. — Może mówię tak dlatego, że lubię faceta, więc te radosne chwile są w tym samym czasie cierpieniem.
Gwałtownie zamilkłem.
Vivian nie odpowiedziała.
Odetchnąłem znowu, cicho, ze wstydem, zagryzając boleśnie policzki od środka.
Patrzyła nawet nie na moją twarz, a jakiś punkt na mojej klatce piersiowej i utkwiła w bezruchu.
W sekundę po moich słowach całe moje ciało okryło się zimnym potem. Dreszcze z nocy powróciły, ponownie ściskając za gardło. Zaczęło gwizdać mi w uszach.
— Przepraszam. To nie był moment na takie wyznania. Przepraszam — powiedziałem drżącym tonem. — Przepraszam, uh, może powin-
Pokręciła głową na boki i uśmiechnęła się znowu.
— Nie, nie… daj spokój. Wybacz. To była niezbyt odpowiednia reakcja. Nie martw się. — Odgarnęła włosy za ucho, uciekając wzrokiem. — Nie masz za co przepraszać. Cieszę się, że mi to wszystko mówisz.
Zdążyłom w tym czasie rozdrapać do czerwieni skórę na dłoniach. Wciąż nie mogłom spojrzeć jej w oczy, więc jak ukarane dziecko siedziałom ze spuszczoną brodą.
— Co w nim lubisz?
Przełknęłom ślinę.
— Żebym sam to, cholera, wiedział.
— To najlepsza z możliwych odpowiedzi.
— Jesteś wkurzająca.
Zaśmiała się. Wstała ze swojego miejsca i podeszła do mnie na krok, po czym zmierzwiła mi włosy. Przymknęłom powieki z ulgą i oparłom głowę o jej ciepłe, miękkie ciało.
— Zrobiłabyś ze mną brownie?
— Czemu akurat brownie?
— Artem lubi brownie i przez niego też polubiłem. Kiedyś przyniósł mi takie samorobione.
— Ty przecież nie lubisz takich rzeczy.
— No widzisz.


 
Nie lubiłem takich rzeczy.
A jednak też kiedyś najbardziej lubiłem naleśniki robione przez mamę. Nic specjalnego. Zwykłe naleśniki, choć podobnie jak brownie, były dość słodkie, a był to ten rodzaj smaku, którego mój język nie trawił.
Jak widać, wszędzie znajdą się jakieś wyjątki.
Może to był dodatek gorzkiej czekolady, czyli jedyny rodzaj tej słodyczy, jaki tolerowałem.
Pieczenie jest znacznie bardziej skomplikowane niż gotowanie. Wymaga więcej precyzji. Gdy gotujesz i coś źle odmierzysz albo pominiesz, jeszcze da się to uratować, ale przy pieczeniu sprawa może być zgorsza inna. Na szczęście wybrałem sobie deser, który nie jest ani trochę trudny w wykonaniu. Jednak nadal należało się przy nim skupić. Jeśli coś znieważysz, uważając je za zbyt proste, możesz się zaskoczyć, jak bardzo można się pogubić.
Puch delikatnego ciasta, delikatna słodycz, krusząca się struktura, chrupkie brzegi. Zapach świeżo wypranej pościeli, chłodnego, jesiennego wiatru i cytrusowych perfum. Ciężar czyichś mocnych ramion, delikatne ocieranie skóry o skórę, pozostawiające po sobie na długo uczucie dotyku, mrowienie w żołądku, palące rumieńce na twarzy. Dołączyło do tego poczucie, że zostałem gdzieś zaakceptowany, że przynależę. Jest jednak miejsce, w którym jestem bezpieczny.
Patrzenie w jego oczy smakowało niczym rozpływające się w ustach, czekoladowe ciasto. Budziło niemożliwy głód. Pragnienie tej jednej, konkretnej, żadnej innej, słodkości.
Że też ktoś mógł wpłynąć na mnie tak, iż polubiłem zwykły, kakaowy wypiek do tego stopnia, że leczył moje najgłębsze rany.
Artem był moją ambrozją. Była nią Vivian, choć jej nie doceniałem. Była nią Oriana. Był nią czasem Gerard.
Czasem.
Były rzeczy, które nią tak naprawdę nie były, choć mogło mi się wydawać odwrotnie.
Było nią świeżo upieczone brownie, które akurat miałem przed sobą, akurat gdy noc wcześniej walczyłem z potworami w swojej głowie. 

 ─── 
[3121 słów: Edgar otrzymuje 31 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Od Rodiona — „Ambrozja” [Smellstober]

Obserwując trenujących legionistów, siedział na twardym kamieniu, obserwując ich ruchy i chwyty. Większość z nich wcale nie była zła, broń nie wypadała im z dłoni, a ciosy celne i szybkie. Nie był ekspertem, jeśli chodzi o większość broni, sam używał jedynie swojej włóczni i nie uważał siebie nawet za mistrza tego, ale niektórzy bardzo, ale to bardzo nie radzili sobie z żadną bronią. Dużo nie spodziewał się po niektórych z nich, jednak, tak czy siak, musiał podejść i ich poprawiać.
– Kal – powiedział, podchodząc do młodszego chłopaka, który nagle przerwał celowanie rzutkami do celu. Odwrócił szybko wzrok w stronę centuriona, ustawiając się na baczność. – Pokaż jeszcze raz. – Syn Wenus kiwnął głową, trafiając w tarczę niemal idealnie. Wbiły się dobrze, wcale nie tak daleko od środka. – Dobrze – stwierdził, przechodząc dalej i zostawiając lekko nerwowego chłopaka samemu sobie.
Rozejrzał się, komu przydałaby się pomoc. Zauważył kilku potencjalnych ofiar jego monitorowania, jednak musiał też rzucić kilka komplementów, nie? Podszedł do Nialla i Michelle, którzy ćwiczyli obok siebie. Niczego gorszego się nie spodziewał po synu Marsa i córce Bellony.
– Niall, Michelle, jak zwykle dobra robota. Tak trzymać – pochwalił dwóch herosów z ledwie widocznym uśmiechem na twarzy. Siedemnastolatka odpowiedziała równie uprzejmym, choć nieco szerszym uśmiechem, jednak Amerykanin przewrócił oczami, jakby chciał powiedzieć ,,tsa, whatever”. Rodion wolał myśleć, że tak naprawdę cieszył się z pochwały (lub denerwował się, że ktoś młodszy od niego jest centurionem. Cóż, bywa). Następnie podszedł do Kayi, która raz po razie trafiała w sam środek tarczy. – Świetnie ci idzie, Kaya – powiedział, ale kto by się dziwił, że córka Apollina świetnie radzi sobie z łukiem? Białowłosa uśmiechnęła się, jednak nie przerwała treningu.
Skierował się do nieporadnie trenującego Theodore, drapiąc się po brodzie. Ciemnowłosy chyba wyczuł na sobie wzrok Rosjanina, bo nagle każda broń zaczęła wypadać z jego rąk, a sam stał się dziwnie spięty.
– Theodore – westchnął, podchodząc do niego i zerkając w jego zestresowane, ale jednak senne oczy. – Nie jestem żadnym panem feudalnym, żeby się tak spinać – zażartował, podnosząc włócznię, która żałośnie leżała na mokrej trawie. Starł z niej wodę brzegiem koszulki, po czym podał in probatio. Inni herosi z tą samą rangą prychnęli z zażenowaniem. Centurion znalazł sobie ciamajdę do nękania. Rodion kiwnął głową, dając mu znak, aby spróbował pokazać, jak wyobraża sobie używanie włóczni. Sam chwyt nie był zły. Może trochę źle rozpoznał włócznię do rzucania a włócznię, której używa się podobnie jak miecza, ale każdy od czegoś zaczyna. – Dobrze – skomentował, odkładając włócznię na stojak i podając długi, dość ciężki miecz. Legatariusz uważał go za trudnego w użyciu, więc nie zdziwił się, kiedy zanim jeszcze syn Somnusa chwycił go dobrze, już wbił się w ziemię. Wymruczał coś pod nosem, podając mu gladius. Krótszy, lżejszy. Widząc, jak żałośnie Theodore go trzyma, spokojnie postarał się ułożyć jego dłonie w dobry chwyt. – Teraz prosty ruch, od góry do dołu, po skosie – poinstruował chłopaka, który w ciszy wykonał polecenie na manekinie treningowym. Miecz dość łatwo wbił się w ,,ramię” przewracającego się stojaka. – Od takich najprostszych się zaczyna – stwierdził, po czym poklepał Theodore’a po plecach, może troszeczkę za mocno, po czym odszedł do reszty in probatio.
Każdemu z nich starał się dać uwagi i pomocne rady, jednak jego wzrok co chwilę uciekał na piętnastolatka, ćwiczącego w kółko ten sam ruch. Zdążył uznać go za bliższego znajomego, a nie tylko kolejnego przyszłego legionistę, którego musi wytrenować, a dopiero potem stworzyć więzy przyjaźni. Musiał odejść od ćwiczących, pozostawiając ich w dłoniach Nialla, chociaż czuł, że tego pożałuje. Musiał przejrzeć jakieś papiery... bogowie, byle, żeby Vergil nie torturował go tymi fasolkami. 

 ***

Wyszedł z biura pretora, zerkając na pozostałą fasolkę w swojej ręce. Przeżył ściętą trawę, truskawkę, kozy z nosa i wymioty, ale brązowa fasolka nie wyglądała specjalnie przekonująco. Zostawi ją sobie na czas, kiedy będzie potrzebował takiej eksplozji smaków, żeby skupić się na tylko na tym, czemu ktoś produkuje coś takiego.
Ciężko usiadł przy stoliku w stołówce, zerkając na posiłek przypominający wojskowe racje żywnościowe. Wołowy gulasz z pływającymi gdzieniegdzie kawałkami warzyw, kilka kawałków nazbyt twardych krakersów, które dało się jeść tylko po długiej kąpieli w nierównomiernie rozgrzanym gulaszu, słodka herbata z granoli, jeden tani, kawowy cukierek i słaba guma do żucia. O dziwo, to wszystko wyglądało o wiele gorzej, niż smakowało. Dało się to zepsuć na wiele sposobów, ale było zjadliwe. Do tego, w przeciwieństwie do fasolek Vergila, po zjedzeniu nie zbierało się na wymioty.
Spojrzał na już rozgrzaną fasolkę, z której powoli zaczęła schodzić brązowa otoczka. Może jest czekoladowa albo kawowa..? Niepewnie wziął ją do ust, a twarz Rodiona od razu się skrzywiła. Chwycił za kubek, popijając tę istną ambrozję.
Psie żarcie. 

 ─── 
 [753 słowa: Rodion otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Od Arnara — „Ambrozja” [Smellstober]

— Hej, Lucien! — woła Arnar, machając do chłopaka z szerokim uśmiechem na twarzy. — Porwę cię na minutkę. — Puszcza oczko do osób, które jeszcze przed chwilą rozmawiały z Lucienem i najwyraźniej już dłużej sobie nie porozmawiają. Marszczą brwi, niepewnie uśmiechają się pod nosem i niezręcznie wzruszają ramionami, ale żadne z nich nie przeciwstawia się nagłemu wtargnięciu Arnara i równie nagłemu ,,porwaniu”, którego się dopuszcza, łapiąc ramię zaskoczonego Luciena i ciągnąc go za sobą, zanim zdąży cokolwiek powiedzieć. To jest ta cała iluzja zgody?
— Gdzie ty… Co? — wydusza z siebie, gubi rytm kroków, gdy próbuje nadążyć za Arnarem i potyka się o własne nogi. Gdyby Hermesiak go nie podtrzymywał, wyłożyłby się na trawie jak majestatyczna, rozjechana żaba. Rumieni się lekko i szybko prostuje, dostosowuje prędkość swoich kroków do blondyna, którego chyba trochę za bardzo zaabsorbowały jego własne myśli, bo wydaje się nie zauważyć potknięcia się Luciena. To aż dziwne, że nie rzuca żadnym głupkowatym komentarzem.
— Pomożesz mi w czymś — mówi Arnar, w jego oczach widać błysk ekscytacji, małe, tańczące w jego źrenicach iskierki. Wygląda trochę jak dziecko, które dostało obietnicę otrzymania cukierka, jeśli wbiegnie po schodach wieży widokowej dziesięć razy i nie zamierza się zatrzymać ani na sekundę, nieważne jak się zmęczy.
— Ale… ale w czym…? — Dezorientacja wyraźnie wybrzmiewa w głosie Luciena. Nie na co dzień nagle jest ciągnięty przez pół obozu w niewiadomym celu, co powoli naprawdę zaczyna przypominać porwanie. — Nie rozumiem…?
— Jeszcze się nie zgodzisz, jak ci powiem — pokrętnie tłumaczy Arnar, a raczej w ogóle nie tłumaczy, podobnie jak z regułami gier hazardowych, w które każe grać Lucienowi. — Muszę postawić cię przed faktem dokonanym.
— Ty chyba sobie ze mnie żartujesz.
— Ja? Zawsze.
Lucien prycha z irytacją, Arnar tylko uśmiecha się pod nosem, droczenie się z przyjacielem często było nad wyraz zabawne. Zatrzymują się dopiero pod infirmerią, w tym momencie pustą, bo na całe szczęście półbogowie cieszą się chwilą spokoju i największymi odnoszonymi przez nich ranami są obtarte kolana i łokcie. Arnar uśmiecha się krzywo i zaciera dłonie jak złośliwy szop pracz z kreskówki, a Lucien stoi jak kołek i nadal nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Komentuje zachowanie Arnara zirytowanym uniesieniem jednej brwi, bo nie ma pojęcia, co niby może powiedzieć. Zresztą, to przecież nie jedyna rzecz, której nie wie.
— Teraz mam dla ciebie bojowe zadanie — mówi Arnar, kompletnie nie zwracając uwagi na sceptycyzm Luciena. — Będziesz tu stał i zagadywał każdego, kto spróbuje wejść do środka.
— I…? — dopytuje, zachęcając Arnara do kontynuacji, ale on tylko gapi się na niego, wyglądając na kompletnie nierozumiejącego świata (i pytania) szczeniaka. — I co? Co ty będziesz robił?
— No, ja wchodzę do środka, logiczne chyba.
I jak mówi, tak i robi. Lucien zatyka się na własnych słowach, wyduszając tylko ciche ,,Ale…” i zostaje sam na sam z zamkniętymi drzwiami infirmerii. Nie tak to sobie wyobrażał.
Drzwi się zatrzaskują, Arnar wkracza do budynku pewnym krokiem. Promienie słońca wpadają przez wypolerowane do perfekcji szyby okien, biała pościel i cienkie zasłonki przypominają duchy błyszczące jasnym, rozproszonym światłem. Panuje tu magiczny bezruch, wszystko zastygło w ciszy, otoczone drażniącym nos zapachem sterylnego gabinetu lekarskiego. Gdyby Arnar już nie uważał się za intruza w tym miejscu, bo intruzem jest wszędzie i zawsze, to prawdopodobnie bardzo szybko poczułby się, jakby wtargnął do jakiejś dziwnej świątyni i zakłócał jej absolutny spokój. Ale jest urodzonym złodziejem, więc kompletnie się tym nie przejmuje i pewny siebie zmierza do swojego celu, nie wahając się przed zostaniem włamywaczem. W pustej infirmerii staje się doświadczonym złodziejem i pełnoprawnym intruzem, przy czym nie martwi go to ani trochę. Po prawdzie wydaje się być z tego całkiem zadowolony.
Jego buty stukają o posadzkę, jedyny dźwięk w pogrążonym w ciszy pomieszczeniu. Zatrzymuje się przed szafką z przeróżnymi lekami, muska zamek opuszkami palców. Wydaje z siebie ciche klik, otwiera się bez problemu. Czasem dobrze jest być dzieckiem Hermesa, przynajmniej można się czymś popisać. Chociaż kradzież kluczy też jest w pewnym sensie przyjemna.
Pakuje dwa batoniki owinięte w szeleszczące sreberko do kieszeni, zatrzaskuje szafkę i z dumnym uśmiechem wychodzi z infirmerii, jak gdyby nigdy nic. Na zewnątrz czeka na niego Lucien z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
— Dobrze wiedziałeś, że nikogo tu nie będzie, prawda? — pyta, gdy tylko widzi Arnara.
— Mhm! — Uśmiecha się szeroko. — To był test wierności. Albo cokolwiek, dzięki, że na mnie zaczekałeś. A teraz chodź. — Rusza przed siebie, batoniki w jego kieszeni szeleszczą przy każdym jego kroku.
— Dokąd znowu…? — jęczy Lucien, ale posłusznie idzie za Arnarem.
Nie dowiaduje się, dokąd idą. Oczywiście. Jeżeli blondyn nie przestanie zgrywać tajemniczego, Lucien przyrzeka sobie w duchu, że prędzej czy później mu za to wpierdoli.
Arnar rozgląda się dookoła, próbuje znaleźć dobre, odosobnione miejsce, ale wszędzie są jacyś półbogowie, co jest doprawdy… niespodziewane, skoro znajdują się w Obozie Herosów. W jedenastce zawsze pałętają się jakieś dzieciaki, których imiona Arnar próbuje desperacko zakodować w pamięci, ale czasem opuszczają jego domek zbyt szybko, żeby zdążył to ogarnąć. Ale…
Nagle się zatrzymuje i patrzy Lucienowi w oczy.
— Twój domek jest pusty?
— Kurwa — odpowiada Lucien, bardzo logicznie. — Przestań się tak zachowywać.
— Ale ja serio pytam.
— A ja serio jestem bliski stwierdzenia, że coś brałeś.
Tak czy siak, wylądowali w domku Dionizosa, dokładniej na łóżku Luciena, gdzie na zmiętej kołdrze leży zawartość kieszeni Arnara: dwa batoniki. Ambrozja. Lucien marszczy brwi, patrzy to na to batoniki, to na przyjaciela. Całe to zamieszanie… tylko po to?
— Nie zrozum mnie źle — zaczyna, trochę niepewnie — ale kompletnie cię nie rozumiem.
— Nie musisz. — Arnar wzrusza ramionami. — Po prostu ciekawi mnie, jak to smakuje. Jak każdy mówi, że niebo w gębie i w ogóle, to ja też chcę spróbować. A że nie jestem masochistą, to… — Wskazuje na ambrozję.
Lucien mruga parę razy, gapią się na siebie w milczeniu, a pomiędzy nimi leżą te głupie batoniki. Pierwszy raz słyszy takie słowa nie w kontekście używek czy innych ryzykownych zachowań, a ambrozji, leku na wszystko, pokarmu bogów. Chociaż… jakby pomyśleć, brzmi kusząco.
— Niepotrzebnie brałeś aż dwa. — Lucien nareszcie przerywa trochę niezręczną ciszę. — Możemy podzielić się jednym. Wiesz, żeby nas przypadkiem nie zabiło.
— Ciekawi mnie, co wyznacza przedawkowanie — mówi Arnar, zabierając się za odpakowywanie ambrozji. Uśmiecha się lekko, bo już myślał, że Lucien zwyzywa go od debili za to, że mu w ogóle ten pomysł wpadł do głowy.
— Wolę nie testować — stwierdza Lucien z przekąsem.
Arnar odrywa kawałek ambrozji, która w tej formie wygląda jak najnormalniejszy na świecie batonik energetyczny. Ma szczerą nadzieję, że wcale tak nie smakuje, bo szczerze nienawidzi batoników energetycznych.
Z szeroko otwartymi oczami gapi się na Luciena, gdy czuje silny, słodki smak, opanowujący jego kubki smakowe. Przed oczami staje mu widmo przesłodzonego, różowego pomieszczenia, a wśród różowych ozdóbek w kształcie serduszek stoi przystojny, umięśniony blondyn.
Bez jaj.
— No co? — pyta Lucien, jego dłoń zamiera w drodze do ust. Ambrozja zawisa w powietrzu, chłopak waha się, zaniepokojony reakcją Arnara.
— To smakuje jak… jak słodkie babeczki o smaku białej czekolady. 

 ─── 
 [1125 słów: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Od Chaita — „Ambrozja” [Smellstober]

Chait przesuwał się powoli wzdłuż alejki, nieprzytomnym wzrokiem wodząc po półkach i szukając tego jednego sosu w proszku, o którego kupno poprosiła go współpracowniczka, a prywatnie też jego bliska znajoma, dzięki której miał dzisiaj zjeść coś ambitniejszego od paczkowanej zupki chińskiej.
Była jedyną osobą, którą znał i która korzystała z sosów w proszku. Z drugiej strony, nie znał wielu osób, które w ogóle szykowały jakieś sosy, i sam też raczej tego nie robił.
Właściwie to unikał jakiejkolwiek formy gotowania jak ognia, mając pełną świadomość, że jego talent w tej dziedzinie jest w najlepszym przypadku zerowy, w najgorszym – wyjątkowo ujemny. Nie mógł przecież być dobry we wszystkim. Po ostatniej próbie wietrzył mieszkanie prawie godzinę, a dwie starsze sąsiadki przyszły sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku.
Miało to swoje plusy – następne dwa tygodnie zapraszały go na obiadki, w zamian za pomoc w zakupach, sprzątanie mieszkań i naprawianie drobnych usterek. To był pierwszy raz, kiedy w tak krótkim czasie powiesił tyle półek i haczyków.
Przeszedł alejką do końca, dalej nie widząc nigdzie poszukiwanego produktu. Skręcił w następną. Miał wrażenie, że po raz pierwszy jest w tej części sklepu. Zazwyczaj ograniczał się do trzech, może czterech alejek, z czego dwie nie były nawet w sekcji z żywnością.
Sięgnął po telefon, sprawdzając godzinę. Byli umówieni o siedemnastej, co znaczyło, że miał jeszcze trochę ponad czterdzieści minut. Zawsze mógł do niej zadzwonić, ale nie chciał jej przeszkadzać. Pewnie właśnie wracała do domu ze swojej zmiany.
Rozejrzał się, licząc na to, że w pobliżu będzie któryś z pracowników sklepu. Pytanie o lokalizację głupiego sosu byłoby dosyć żenujące, ale czego nie robi się dla obiadu? Jak na złość, wszyscy pracownicy magicznie wyparowali.
Nie winił ich, pracując w większym sklepie też uciekał i przemykał zapleczem gdzie i kiedy tylko się dało. Nie zmieniało to faktu, że teraz by mu się przydali.
Poprawił zwisający z ramienia plecak, przechodząc obok coraz to bardziej wymyślnych typów babeczek w proszku. Miał niewyjaśnione przeczucie, że jednak w tym miejscu nie znajdzie poszukiwanego sosu. Może jednak powinien cofnąć się do poprzedniej…
Już skręcał, kiedy jego uwagę zwrócił jeden z zestawów. Zmarszczył brwi i podszedł do półki, sięgając po pomarańczowo-fioletowe, tekturowe opakowanie, ozdobione przesłodzonymi potworkami, które musiały zwrócić uwagę każdego przechodzącego tędy dzieciaka.
Zresztą, zwróciły nawet uwagę dwudziestoletniego idioty.
Babeczki na opakowaniu wyglądały zdecydowanie zbyt idealnie i zbyt sztucznie, żeby mogły być prawdziwe, ale wyróżniał je specyficzny, paskudny kolor lukru. Były okropne, brudnozielone, z pomarańczową posypką.
Nie zwróciłby pewnie na to aż takiej uwagi, gdyby nie ten konkretny odcień.
Bo jak dziś pamiętał, że dokładnie tak samo paskudnie wyglądały jedne, jedyne babeczki, które robił z Keirą i Roseann.
Zakładając, że ośmiolatek i sześciolatka mogli aktywnie i pożytecznie uczestniczyć w procesie produkcji, a nie tylko przeszkadzać.
Też robili je jesienią, chociaż nie pamiętał, czy towarzyszyło to jakiejś okazji. To Keira koniecznie chciała je zrobić, i to ona dodawała barwniki do lukru.
Jego reakcja na ich końcowy kolor rozbawiła Roseann i wyjątkowo uraziła Keirę.
Wyglądają jak z bagna.
Dalej uważał, że miał wtedy rację, ale z drugiej strony… ich smak był chyba jeszcze gorszy od koloru. A to już było jego winą.
Jak mogą być słodkie, kwaśne i gorzkie w tym samym czasie?!
Oh, bardzo się po tym obraził. A jeszcze bardziej, kiedy wypluła ugryziony kawałek do zlewu, krzywiąc się, jakby właśnie zjadła brokuły. Kolor nawet pasował.
Parsknął cicho pod nosem, odstawiając pudełko z powrotem na miejsce. Roseann wytknęła jej wtedy, że jest podła w stosunku do starszego brata, ale wydawało mu się, że też jest trochę rozbawiona. Próbowała delikatnie bronić Chaita, kiedy Keira nie chciała go przeprosić.
Jestem pewna, że smakuje dokładnie tak jak ambrozja.
Zadrżały mu dłonie. Ruszył w stronę wyjścia z alejki, próbując skupić się na muzyce, która cały czas grała mu w słuchawkach.
Oczywiście, kłócili się z nią, że to niemożliwe. Ambrozja na pewno była smaczniejsza od tych babeczek. Roseann zażegnała kryzys, przygotowując im kakao. Ostatecznie zjedli wszystkie, nakładając jeszcze grubszą warstwę lukru, i oglądając we czwórkę – razem z ojcem – stare bajki do późnej nocy. Babeczki nie były tak tragiczne, jak utrzymywała Keira.
A Chait był bliski płaczu, kiedy kilka lat później znowu poczuł ten słodko-kwaśno-gorzki smak, po raz pierwszy w życiu próbując ambrozji. Wtedy nie pamiętał słów Roseann, przypomniał je sobie dużo później, kiedy już udało mu się zapewnić wszystkich, że naprawdę już nic mu nie jest i czuje się jak najbardziej świetnie.
Oczywiście, nigdy nie próbował odtworzyć tych specyficznych babeczek – nie miał pojęcia, jak one wtedy powstały. Zresztą, bez tej otoczki nie mogły smakować tak samo. Brakowałoby Keiry, Roseann… no i ojca.
Zajrzał do następnej alejki, w tym wszystkim dalej szukając sosu w proszku. Jeśli dalej będzie mu szło tak fatalnie, to w końcu poza paskudnymi babeczkami straci też okazję na bardziej aktualny obiad.


───
[786 słów: Chait otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia +10 za event]