sobota, 30 listopada 2024

Od Chaita do Aye — ,,Pora żebyście się poznali"

Na przełomie jesieni i zimy, każdego roku, następował niesamowity wysyp wydarzeń, spotkań i pokazów związanych z koleją. Rok w rok, od kiedy Chait zaczął angażować się we wszelkiego typu festyny i imprezy, w tym okresie lawirował i kombinował, byle tylko uniknąć przydziału.
Zwykle nie było to jakoś bardzo trudne. Byli inni chętni, nie przygniatała go też wizja przymierania głodem czy braku innego zajęcia w te dni. Zajęć zawsze miał zbyt wiele, to czasu było za mało.
W tym roku jednak sytuacja nie wyglądała tak kolorowo. Organizator potrzebował ludzi do pracy, a co gorsza, w drugą stronę, Chait też potrzebował… no, pracy. Nawet słabo płatnej. Nawet w towarzystwie znienawidzonego środka transportu.
To nie chodziło nawet o to, że bał się pociągów. Bo nie bał się samych pociągów. Bał się nimi podróżować. To była istotna różnica, bo na ich widok czuł tylko bardzo silny dyskomfort. Makiety nie były aż takie złe – wywoływały tylko nieprzyjemny ucisk na żołądku.
Taki ucisk czuł w tej chwili, mając problem nawet ze złapaniem głupiego łyku wody. Spojrzał z pretensją na plastikowy kubeczek, jakby to on był wszystkiemu winien.
Siedział na zamkniętej hali, oparty o długą ławę. Bębnił opuszkami palców o blat, nie próbując wybijać żadnego konkretnego rytmu. Za ścianą już zaczęli wpuszczać ludzi, słyszał szum głosów, stukanie butów i od czasu do czasu czyjeś okrzyki. Powinien w tej chwili stać przy wejściu, pilnując porządku. Nawet jeśli zgłosił się do ogarnięcia sali na zajęcia dla dzieci – tej właśnie sali, w której teraz stał – to i tak powinien już tam wrócić.
Znowu uniósł kubeczek do ust i przełknął z trudem. Był żałosny. Jego zachowanie było żałosne.
Odgłosy nasiliły się, kiedy ktoś uchylił drzwi. Chait uśmiechnął się do dzisiejszego kierownika, odstawiając wodę na bok.
– Już idę – powiedział od razu, nim ten zdążył odezwać się pierwszy.
Mężczyzna wszedł do środka i kiwnął głową. Był niższy od Chaita, trochę bardziej tęgi i na pewno starszy, ale Chait nie pytał go o wiek. Nie wypadało. I bez tego miał groźne spojrzenie.
– Spóźniasz się, Murray.
– Przepraszam, przepraszam.
Zaczął szybko szukać jakiejś wymówki, nie do końca przekonany do swojego prawdziwego powodu. Ktoś, kto boi się pociągów, nie idzie pracować przy pociągach. A jeśli idzie, to nie powinien się nad sobą użalać.
– Pospiesz się, bo osobiście cię stąd wywalę.
– Ale to chyba decyzja góry.
Nie ugryzł się w język i prawie tego pożałował. Prawie, bo nawet nie powiedział nic strasznego.
Kierownik nie podzielał jego opinii. Zmarszczył napuszone brwi tak mocno, że prawie zasłoniły mu oczy i wydał z siebie jakiś niesprecyzowany dźwięk, który gryzł w uszy.
– Przepraszam, już idę – Chait poprawił się szybko, szczerząc zęby w przepraszającym uśmiechu.
Nim mężczyzna zdążył znowu się odezwać, zacząć krzyczeć, albo, co gorsza faktycznie wywalić Chaita do domu, ten wyminął go, wrzucił kubeczek do kubła na śmieci i wypadł za drzwi.
Nie miał powodu do niepokoju. Na miejscu nie czekało nic groźniejszego od otyłego mężczyzny. Mimo to wahał się jeszcze chwilę.
Nie, musiał w końcu wziąć się w garść. Przynajmniej na chwilę.
Rozejrzał się po hali. Ludzi jeszcze nie było tak dużo. Kilka osób kręciło się przy stoiskach, a przy makietach zauważył grupkę dzieci i stojącego gdzieś z boku, mało zainteresowanego tym opiekuna. Tym razem zignorował powracający ucisk w żołądku.
Przeszedł między stoiskami, przepraszając jakąś zakochaną parkę, o którą prawie zahaczył ramieniem. Dopiero kilka kroków od głównego wejścia zdał sobie sprawę z tego, że prawie biegnie.
Tchórz.
– Sorry – rzucił do stojącej przy wejściu koleżanki. Przyjrzał jej się uważnie, by upewnić się, że wszystko w porządku, i nagle odnosząc wrażenie, że o czymś zapomniał.
– Identyfikator.
Pokiwał głową. Nie zrozumiał, co właśnie do niego powiedziała.
– …Załóż identyfikator.
Potrzebował jeszcze kilku sekund. Zaśmiał się nerwowo i sięgnął do kieszeni.
– Dzięki – mruknął.
– Idę na przerwę. Chyba sobie poradzisz.
Przytaknął tylko. Nie mógł teraz protestować, nawet gdyby chciał. Nie zachował się w porządku.
Zresztą, z tego miejsca nie musiał mieć na oku tych wszystkich makiet i innych takich obiektów. Mógł sterczeć tu do samej nocy, nawet i całkowicie sam. Spojrzał na powoli rosnącą kolejkę ludzi.
Bywało znacznie gorzej. I miał na myśli – znacznie, znacznie gorzej. Powinien dać radę.
Zaczął wpuszczać kolejne osoby, do każdej z nich uśmiechając się i życząc jej dobrej zabawy. Niektórzy odpowiadali takim samym uśmiechem i dziękowali, inni burczeli coś pod nosem.
W odpowiedzi uśmiechał się jeszcze szerzej, tak szeroko, że zaczynała boleć go szczęka. Zaczynali się peszyć i albo przepraszali, albo uciekali jeszcze szybciej.
Po kolejnych trzydziestu osobach – tak, liczył każdą – wróciła jego koleżanka ze stanowiska. Razem z kierownikiem.
– Murray.
– Co jest?
Wydał kolejną opaskę, uśmiechając się do małego chłopczyka i jego mamy. Dzieciak roześmiał się i już go nie było.
– Idź pomóc z drugą halą.
Znowu? Skinął głową i oddał stanowisko w ręce koleżanki. Uśmiechnęła się do niego, więc chyba nie była zła za jego wcześniejsze spóźnienie. Zawsze wydawało mu się, że mają raczej w porządku relacje – nie pracował z nią po raz pierwszy.
Odniósł wrażenie, że kojarzy drugą wpuszczoną przez nią osobę, ale bardzo szybko odrzucił od siebie ten pomysł.
Nie, nie mógł mieć racji. Ludzi było tu od cholery.
Nie. Był przekonany, że ją zna. Przecież potrafił rozpoznać ludzi, których kiedyś poznał. Chociaż czasami sam w to wątpił.
Dołączył do innego pracownika, który właśnie ogłaszał otwarcie hali, którą z rana Chait sprzątał. Przynajmniej jego wysiłek na coś się przydał.
– Przepraszam! W drugiej hali zaraz udostępniona zostanie druga makieta. Będą też warsztaty, więc zapraszamy.
Ludzie zaczęli kierować się we wskazanym przez niego kierunku, niektórzy, szepcząc coś między sobą, inni, łapiąc dłonie dzieci, by nie zgubić ich w tłumie.
Dalej nie potrafił sobie przypomnieć, skąd kojarzy tę osobę. Był przekonany, że ją zna. Nie jakoś dobrze – na pewno nie, wtedy by jej nie zapomniał. Na pewno nie byli znajomymi z żadnej poprzedniej pracy, nie kojarzył też, żeby poznali się na imprezie.
W zamyśleniu zmarszczył brwi. Wiedział, że teraz nie da mu to spokoju.
– Ej, słuchaj – zawrócił, żeby ją dogonić. – Głupie pytanie. Kojarzę cię. I nie da mi to spokoju, dopóki nie zapytam.
Gdyby nie robił tego często, to w tej chwili zrobiłoby mu się głupio. Na szczęście robił to często.

Aye?
────
[1000 słów: Chait otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Elianne — ,,Cherry flavoured conversation"

Poprzednie opowiadanie

Chłodne powietrze nieprzyjemnie uderza w jego policzki, delikatny wiatr sprawia, że wydaje mu się, jakby było jeszcze zimniej, niż jest rzeczywiście. Wciska dłonie głęboko w kieszenie, bo kto słyszał o rękawiczkach? Nie nosi ich, mimo że boi się, że jego skóra stanie się szorstka i popękana od zimna, choć to dopiero jesień, ale taka jesień, której Kal nie lubi. Wygląda ładnie tylko zza okna, te wszystkie kolorowe liście, a raczej dywan z liści, który pokrywa większość Obozu i okolic. Drzewa jeszcze nie sterczą samotnie z gołymi gałęziami, nadal posiadają resztki swoich wcześniej obfitych koron. Tylko że chłód powoli zaczyna naprawdę dokuczać, mikroskopijne igiełki wbijają się w każdy, nawet najmniejszy, kawałek odsłoniętej skóry. Oddech jeszcze nie zamienia się w obłoczki pary, ale wdychanie powietrza jest już trochę bolesne i irytujące. Kal czuje, jak jego zatoki zamarzają od środka (oczywiście, przesadza), drażnione przez lodowate powietrze. To wszystko przez Elianne. Dobrze jest na kogoś zwalić winę.
Jedynym plusem dzisiejszej pogody jest to, że nie pada. Jeszcze, bo w jesień to nigdy nic nie wiadomo i Kal woli się tego trzymać.
— Naprawdę musimy iść do lasu? — jęczy, gdy coraz bardziej oddalają się od Obozu. — W Nowym Rzymie też jest fajnie. Jeśli bardzo chcesz, to zawsze… zawsze jest San Francisco. Ciepłe kawiarnie. Świetne sklepy. Ciepłe sklepy. I dużo ciepłej herbaty. Kawy zresztą też — mamrocze, uważnie patrząc pod nogi i unosząc stopy trochę zbyt wysoko, niż się w teorii powinno. W momencie, gdy z brukowanych dróg Obozu skręcili na ścieżkę prowadzącą do lasu, okropne połączenie trawy, ziemi i kamieni, Kal zaczął obawiać się, że wdepnie w coś nieprzyjemnego. Albo że jakiś mały kamyczek wbije się w potężną podeszwę jednego z jego butów i będzie musiał ubrudzić sobie palce, żeby go stamtąd wyciągnąć.
— Tu nie chodzi o jakieś mdłe przechadzanie się po galerii handlowej — mówi Eli, co Kal uznaje za ogromny nietakt. Bezczelne. — Chodzi o… wiesz, teraz jest tak pięknie i kolorowo, nie wiem, jak możesz porównywać las do kawiarni.
— Uznaję wyższość ciepłych miejsc nad zimnymi.
Eli ogląda się przez ramię, bo głos Kala wydaje się być… nieco odległy. Okazuje się, że chłopak ponuro wlecze się parę metrów za nią, wypatrując zwierzęcych odchodów, które mogły ukryć się pod kolorowymi liśćmi. Ten spacer, choć nie trwa dłużej niż kilka minut, już zdążył go sfrustrować.
— Oj, no przestań marudzić! — woła za nim Elianne, mając nadzieję, że to go choć trochę przyspieszy.
— Nie. Odmawiam — cedzi, praktycznie wypluwając te słowa.
Gdy staje obok Elianne, patrzy na nią spod lekko zmarszczonych brwi. Nie ma do czegoś takiego cierpliwości, spacery to nie jego bajka. Nienawidzi załatwiać rzeczy powoli, a chodzenie po lesie zdecydowanie jest czymś, co kwalifikuje jako coś niemożliwie wolnego, a do tego bezcelowego. Przecież z takiego spaceru nie wyniesie niczego oprócz zmarzniętych palców i policzków, które będą brzydko, niezdrowo czerwone. Żadnych korzyści, jak bogów kocha! Czemu ludzie to lubią? Albo, jeszcze lepsze pytanie, czemu on się na to zgodził?
— Jeszcze zobaczysz, że to może być fajne — wmawia mu Elianne, ale on gapi się na nią nawet nie sceptycznym wzrokiem, ale z ogromnym zaskoczeniem, że ona jeszcze pokłada w nim jakąkolwiek nadzieję.
— Niby jak? — pyta trochę zniecierpliwionym tonem. Ma szczerą nadzieję, że nie skończy się na gadce o treści: „spotkania towarzyskie i socjalizowanie się z innymi są ważne w życiu człowieka, dlatego ze szczerą chęcią nawiązania z tobą bliższej znajomości, postaram się zabawić cię niesamowicie interesującą rozmową o bliżej nieokreślonym temacie”. Jeżeli tak, to on po prostu majestatycznie odejdzie.
— Zaplanowałam dla nas… — zastanawia się przez chwilę. — Albo nie, nie powiem, bo to niespodzianka. Ale, ale…! — woła, widząc zniesmaczoną minę Kala. — Obiecuję, że to nie będzie zwykły spacer!
— Niech mnie ktoś wreszcie zabije — mruczy Kal, ale mimo niechęci, którą cały czas stara się tak jawnie pokazywać, rusza za Eli bardziej energicznym krokiem, niż wcześniej.
Można powiedzieć, że trochę go zaciekawiła. To dlatego tak nalegała? Przygotowała coś specjalnego i po prostu owinęła to w jak najmniej przyjemną dla Kala otoczkę, żeby nie wzbudzić u niego podejrzeń? Ale w takim razie, po co wspomina o tym teraz? Jaki jest tego sens?
Znacznie przyspiesza, bo jeżeli do spełnienia tego tajemniczego planu Eli muszą dojść w odpowiednie miejsce, nagle chce znaleźć się tam jak najszybciej. Z każdym krokiem jego cierpliwość wystawiana jest na kolejną próbę, czuje to dziwne uczucie, które pojawia się, gdy pod choinką już zjawiły się prezenty, ale to jeszcze nie czas, żeby je odpakować i można tylko na nie patrzeć i zgadywać, co jest w środku. Najbardziej irytujące uczucie na świecie, które sprawia, że ma się ochotę wyrwać swoje własne serce z klatki piersiowej, albo się wybuchnie.
Kal zdecydowanie jest właśnie blisko wybuchnięcia z przeładowania ciekawości i niecierpliwości, która sprawia, że ma ochotę zacząć wypytywać Eli o wszystko, czego nie chciała mu zdradzić. Trzyma go jedynie zdrowy rozsądek i to, że określiła tę tajemnicę „niespodzianką”, więc w teorii zasady mówią, że nie powinien dociekać, ale… człowiek jest słabą istotą, prawda?
Bardzo szybko poddaje się w walce z samym sobą.
— Co to za… niespodzianka? — pyta niby zwyczajnym tonem, który już prędzej można nazwać „tonem stylizowanym na zwyczajny”. Udawanie, że się tym kompletnie nie przejmuje nie wychodzi mu zbyt dobrze.

Elianne?
───
[844 słowa: Kal otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 24 listopada 2024

Od Vex CD Cherry — ,,Słuchawki i herbatka"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Słowo ,,zastrzyk” z pewnością nie działa na Vex zbyt dobrze, bo gdy tylko je słyszy, jakoś tak… od razu bardziej chce jejmu się wymiotować. I to nie w sensie metaforycznym, nasze żelazne Marsiątko rzeczywiście jest dręczone przerażająco silnymi mdłościami. Tyle że, jak raczej każdy normalny człowiek, Vex ma już serdecznie dość pozbywania się swojej zawartości żołądka tą zdecydowanie mniej przyjemną drogą. Tak, jeden razy wystarczył. Ale nie sprawił, że teraz Vex przychylniej myśli o zastrzyku, zwłaszcza że igła, którą trzyma Cherry, w jejgo oczach wygląda jak ta, którą wstrzykuje się leki koniom.
Mierzy dziewczynę wzrokiem. Od poważnego spojrzenia po zarzygane crocsy, na które tylko szybko zerka, bo nawet dla niejgo to ohydny widok. Na bogów, czuje wymiociny nawet w nosie i nie, nie chodzi o zapach. Nie zalicza tego do najprzyjemniejszych doznań swojego życia, sytuuje to raczej… gdzieś w okolicach Tartaru. Jeżeli Vex mogłoby zrzucać tam własne wspomnienia, żeby zapomnieć o nich na zawsze i nie czuć się jak kompletne idiotcze co wieczór, gdy jejgo mózg akurat postanowi przypomnieć jejmu, jak to jest czuć w połowie strawione jedzenie we własnym nosie i widzieć nad sobą Cherry z tą jej przerażająco dużą strzykawką.
— Niby od kiedy na zatrucie pokarmowe daje się zastrzyki? — prycha zachrypniętym głosem, prawie krztusząc się własną śliną. Ohyda.
— Będziesz się teraz ze mną kłócić?
— Masz jeszcze jakieś wątpliwości?
Cherry unosi jedną brew i przez chwilę mierzą się wzrokiem. Wreszcie dziewczyna wzdycha teatralnie i głośno i odkłada strzykawkę.
— Dobra, wygrałoś — mówi i dzięki temu Vex przez krótki moment czuje się jak złoczyńcze z bajki o superbohaterach, gdy udało jejmu się przechytrzyć swoją nemezis. — W takim razie… miłego męczenia się.
Mokre crocsy zostawiają na podłodze brzydkie ślady za Cherry, która zmierza do schowka. Nareszcie może uratować swoje skarpetki (i crocsy. I skórę) od nasiąknięcia wymiocinami Vex na wieki. Uśmiecha się lekko pod nosem, bo legioniszcze aż zaniemówiło. Nie planowała podejmować aż tak… drastycznych metod, ale czego się nie robi, żeby dać komuś nauczkę?
— Ale… Ej, Cherry…! — duka Vex, jejgo policzki rumienią się głęboką czerwienią. Monotonny szum wypełnia jejgo uszy, gdy próbuje się skupić na tym, co chce powiedzieć, ale szybko orientuje się, że tak właściwie to… nie chce niczego powiedzieć. Zaciska pięść na materiale własnej koszulki i zmusza się do zawołania: — Dobra, okej! Włóż mi to w dupę i… i chuj — kończy niezgrabnie, przeciąga dłońmi po twarzy. — W sensie, zastrzyk mi zrób.
W składziku, Cherry spokojnie szuka nowych, czystych skarpetek i przy okazji prawie dusi się od powstrzymywania śmiechu. Do jej oczu napływają łzy, wreszcie udaje jej się nabrać powietrza urywanym, gwałtownym wdechem, przy którym wydaje z siebie dźwięk brzmiący jak coś pomiędzy jęknięciem a atakiem astmy. Vex, zbyt skupione na sobie i zajęte wystukiwaniem szybkiego rytmu na swoim własnym przedramieniu, zdaje się nie zauważać rozbawienia Cherry, bo gdy centurionka wychyla się zza drzwi, legioniszcze patrzy na nią zupełnie poważnie. Albo to ona jest mistrzynią aktorstwa i niczego po niej nie widać, a Vex ma problemy ze słuchem. Względnie opanowana, już w czystych i błyszczących crocsach oraz zmienionych skarpetkach, powraca na swój posterunek. Znaczy, nie do końca staje dokładnie w tym samym miejscu, bo nie ma najmniejszej ochoty na taplanie się w rzygach po raz drugi tego dnia.
Szelest rozrywanego plastiku, w który zapakowana była igła przyprawia Vex o dreszcze. Woli nie patrzeć na Cherry napełniającą strzykawkę lekiem, który na szczęście nie świeci się neonową zielenią, więc Vex może nie zostanie otrute (jednakże nie ma co do tego stuprocentowej pewności).
Bardzo szybko pożałowało swojej decyzji. Równie szybko przyrzekło sobie, że jeżeli jeszcze kiedyś da jejmu taki wybór, to zdecyduje się na brzuch.
Leżąc z nagimi pośladkami w górze, Vex ma ochotę pogryźć poduszkę. Albo lepiej nie, bo zwróci ją w tempie natychmiastowym (położenie się na brzuchu nie było jejgo najbardziej błyskotliwym pomysłem i z pewnością nie było lekarstwem na mdłości).
— Nadal nie wiem, od kiedy zatrucie pokarmowe leczy się, kurwa, zastrzy…! — urywa gwałtownie, dusząc w sobie jęk bardziej zaskoczenia, niż bólu. Spodziewało się, że Cherry jakoś jągo uprzedzi, coś typu “trzy, dwa, jeden” albo “uwaga, strzelam!”. Nic z tego. Vex tylko czuje, jak igła gładko wbija się w jejgo ciało. Nieprzyjemne zimno i uczucie, że coś zalewa przestrzeń pod jejgo skórą (choć może sobie tylko to wymyśla), sprawia, że Vex mocno zaciska zęby i wstrzymuje oddech. Mimo że zastrzyk trwa tylko krótką chwilę, Vex w tym czasie udaje się zwyzywać pół świata w myślach.
— Mówiłoś coś? — pyta Cherry. Vex jej nie widzi, ale wyobraża sobie jej minę. Jebana sadystka.
— Podaj mi jakąś miskę — mruczy słabym głosem, podciąga spodnie i przekręca się na plecy. — Serio nie wystarczyłby ten Stoperan? Nie wiem, kurwa, zły dzień miałaś?
Bladość twarzy Vex kontrastuje z intensywnym gniewem w jejgo oczach. Albo nawet nie kontrastuje, w sumie nawet całkiem pasuje, ale Vex wygląda na bliższe zemdlenia niż pobicia się z Cherry. Chociaż, prawdopodobnie, jeśli oczywiście miałoby okazję, to wykorzystałoby ostatnie minuty świadomości na pobicie kogoś. Nawet nie prawdopodobnie. Na pewno. Przynajmniej byłoby zabawnie, gdyby zemdlało w środku walki. 

 Cherry
──── 
[821 słów: Vex otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 21 listopada 2024

Od Sony do Elliota — ,,Kopę lat!"

W swoim życiu Sony zawsze starało się, żeby każdy jego dzień był dobry. Ale szczególnie wspaniałe były te dni, podczas których działo się coś niespodziewanego i, co najlepsze, kompletnie nieplanowanego. Nie lubiło planowania, ustalania długich list rzeczy do zrobienia, przejmowaniu się tym, co jeszcze zostało do wykonania i martwieniu się, że się nie zdąży ze wszystkim do końca dnia. Chociaż, jakby nie patrzeć, wszystkie te estetyczne planery zawsze sprawiały, że Sony świerzbiły dłonie. Tylko że ona nie potrafiła być estetyczna, a do tego zawsze zapominała, że w ogóle cokolwiek sobie zaplanowała.
Codziennie, gdy Sony wychyla się z domku Apollina, a wszędzie roi się od zajętych swoimi sprawami herosów, ona wyobraża sobie następującą sytuację. Każdy dookoła biega po całym obozie, próbuje przypomnieć sobie, gdzie powinien się znaleźć i jakie zajęcia odbywają się o tej godzinie. A tu nagle BUM! TRACH! TATARATA! (Tu można dodać pełną emocji gestykulację Sony). Wszystkie plany muszą zostać odłożone w czasie lub wyrzucone do śmieci (drastyczniejsza wersja), bo coś się stało.
To coś równie dobrze może być pojawianiem się w obozie nowego herosa, którego imię brzmi dla Sony dziwnie znajomo, jakby już kiedyś je słyszeli. I to nie jeden raz, tylko jakby słyszeli je wiele, wiele razy i od tego momentu nie opuściło ich pamięci w parze ze wspomnieniami, których Sony nie potrafi sobie dokładnie przypomnieć. To jak te rzeczy, które wbijają się człowiekowi do głowy jak niektóre piosenki, ale w ten irytujący sposób, kiedy pamięta się melodię i kilka słów, ale gdy próbuje się ją zaśpiewać, to nagle melodia kompletnie wypada człowiekowi z głowy, a słowa jakoś nie łączą się ze sobą i nagle już nie ma się pojęcia, jaki to w końcu jest utwór. Albo lepiej: nie ma się pewności, czy ta piosenka w ogóle istnieje.
Gdy próbowano znaleźć kandydata do oprowadzania tej nieznanej nikomu sieroty po obozie, wystąpiło parę problemów. Wiadomo, na tym obozie mało kto ma wystarczająco dużo cierpliwości i wykazuje się akurat takim zaangażowaniem, żeby nie wyglądać, jakby oprowadzanie kogoś było najgorszą karą, na jaką można skazać biednego, niewinnego niczemu herosa. Wtedy Sony uniosło dłonie z szeroko rozcapierzonymi palcami najwyżej, jak potrafiła, i wrzasnęła: ,,Ja! Ja chcę!”. Oczywiście, zrobił to tylko po to, żeby wyrwać się ze swojej nudnej, codziennej rutyny. Stwierdził też, że może być fajnie. Zwłaszcza że nikt inny nie chciał się zgłosić, to jest pewny znak, że coś tak naprawdę okaże się mega i super fajne.
Idzie za satyrem pewnym siebie krokiem, z uśmiechem na twarzy, jak najbardziej dumny ze swojej funkcji przedstawiciel Obozu Herosów. Może nie jest wymarzoną reprezentacją, ale ktoś musi, prawda?
Najpierw na twarzy ma swój zwyczajny, codzienny, miły uśmiech. Potem leciutko marszczy brwi, przechyla głowę… to nie do końca ten kolor włosów, który pamięta, ale tych pieprzyków i podkrążonych oczu nie da się zapomnieć, a tym bardziej pomylić z czymś innym. Szczerzy zęby w szerokim uśmiechu, coś w jego oczach błyszczy z radością i rzuca się biegiem w stronę niczego nieświadomego najnowszego członka Obozu Herosów z ramionami rozłożonymi do przytulenia.
— Elliot! — krzyczy, zamykając drobnego chłopca w silnym uścisku.
Ten stęka z zaskoczenia, zdezorientowany widzi tylko burzę zielonych dredów. Nagły przytulas spotyka się z jego strony natychmiastową chęcią odepchnięcia tej nieznajomej(?) osoby, ale wszystko dzieje się za szybko, Elliot nie jest w stanie reagować szybciej, niż myśleć, a co za tym idzie, kiedy w jego głowie budzi się nagląca chęć ucieczki, jest już uwięziony w ramionach Sony. Świetnie.
— O rany, słuchaj, mam ci tyle do opowiedzenia — trajkocze Sony, nareszcie puszczając Elliota. — Kiedy widzieliśmy się ostatnio? — zadaje pytanie, najwyraźniej retoryczne, bo samo sobie odpowiada wzruszeniem ramion i kontynuuje: — Czy w takich momentach mówi się ,,kopę lat”?
— Eee — zawiesza się Elliot. Coś mu się kojarzy. Zdecydowanie coś grzechocze w jego pamięci, ale nie do końca jest w stanie dopasować to do zielonych włosów i pomarańczowej obozowej koszulki. — No, ten, tak… chyba. Kopę lat…?
— Dobra, ale słuchaj, słuchaj! — Głos Sony aż drży z podekscytowania. — Czekaj, od czego zacząć, od czego… Okej, mam cię oprowadzić, ale, ale po prostu…! — wydaje z siebie coś w rodzaju nieco zduszonego pisku, podskakuje w miejscu. Jeżeli to możliwe, jej uśmiech z każdą sekundą staje się coraz większy. — Rany, za bardzo się cieszę. Ale rozumiesz, nie na co dzień spotyka się swoich przyjaciół, których myślało się, że się już nigdy nie zobaczy, wiesz przecież, prawda, prawda?
Elliot wpatruje się w Sony lekko skonsternowanym wzrokiem. Próbuje połączyć kropki, ale od nadmiaru przekazywanych mu informacji jego umysł pracuje w tempie nieszczególnie szybkim, sprawiając jedynie, że zaczyna kwestionować to, czy aby na pewno jest w tym momencie przytomny. Nie zdziwiłby się, gdyby po prostu w pewnym momencie odpłynął i nawet nie zdał sobie sprawy z tego, że zasypia (o ile ktokolwiek kiedykolwiek zdaje sobie z tego sprawę), a teraz tkwi w bardzo dziwnym śnie. Chociaż w sumie… Niewiele osób, które kiedykolwiek poznał miały aż tak specyficzną energię. Jeżeli dobrze sobie przypomina, ta właśnie osoba nigdy nie obraziłaby się o pytanie, które zamierza zadać.
— Sony…?
— No, a kto? — Chichocze. — Głuptas z ciebie. Już zapomniałeś?
Mierzy Sony wzrokiem od stóp do czubków niechlujnych kucyków po bokach jego głowy. Może nie do końca zapomniał, a prędzej ono nie wygląda już jak ono sprzed lat. Trochę to głupie, bo on też się zmienił, a Sony jakimś cudem rozpoznało go na pierwszy rzut oka… ale ona zawsze miała te swoje supermoce z rozpoznawaniem ludzi.
— Zrobiłoś sobie kolczyki — mruczy w końcu, przyglądając się złotej biżuterii Sony. Tego na pewno wcześniej nie było.
— Aha! Ten zrobiłem sam. I ten, i ten też. — Wskazuje na niektóre przekłucia w uchu. — Sama się zdziwiłam, że się w końcu zagoiły. Znaczy, wiedziałom, jak to robić, żeby nie było, jestem profesjonalistą, sanitarne warunki, dezynfekcja i w ogóle, mam to w małym paluszku! Idzie mi tak dobrze, że kiedyś założę własny salon, poważnie! Ale chcę też robić tatuaże, bo tatuaże są przepiękne, ale mama mówiła, że jeżeli sobie jakiegoś zrobię, to zamknie mnie w moim pokoju na miesiąc, bo to już będzie przesada. A, właśnie, wracając… Zrobić ci jakiegoś? — szczebiocze, a mówi tak szybko, że słowa prawie zlewają się ze sobą. Dodając do tego jego gwałtowną gestykulację, wygląda, jakby zamierzało rozpętać sobą huragan. 

 Elliot
─── 
 [1012 słów: Sony otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Edel — ,,Statki na kawie"

— Która to już? — pyta Lexi, mając na myśli kubek z parującym napojem, który trzyma Edel.
— Któraś na pewno — wymijająco odpowiada dziewczyna, bo stwierdza, że lepiej nie przyznawać się do tego, że pierwszą kawę wypiła o czwartej nad ranem. Nic wyjątkowego w jej życiu, zdarzało się wcześniej, a to, że teraz zdarza się coraz częściej, nic nie znaczy.
— Zajedziesz się tym na śmierć — mruczy Lexi i odbiera Edel jej kubek. Zanim zdąży wydobyć z siebie ,,Ej!” Lexi już wzięła potężny łyk gorzkiego napoju. Krzywi się z niesmakiem, przełykając. Odkaszluje z lekką chrypką, bliska zakrztuszenia się.
— Ty wiesz, co to cukier? — Podejrzliwie zagląda do kubka. Kompletnie czarny płyn nie wygląda szczególnie zachęcająco. — I mleko?
— Nie. — Ton głosu Edel jest niemal tak gorzki, jak jej kawa. Wyrywa Lexi kubek, w którym zostały marne dwa łyki napoju. Wypija je duszkiem i odstawia naczynie na półkę pełną innych nieumytych kubków. Codziennie obiecuje sobie, że je w końcu umyje, ale nigdy jej nie wychodzi. Najgorsza jest w spełnianiu obietnic, które składa sama sobie.
Przerwa na kawę zaliczona, czas wracać do roboty. Macha na pożegnanie Lexi, która nadal przeżywa gorzki smak, który nie chce opuścić jej języka. Wygrzebuje z kieszeni tiktaki pomarańczowe i wsypuje sobie do ust prawie całą paczkę, ale teraz czuje jeszcze dziwniejszy i trudniejszy do zniesienia smak.
— Trening, dopilnować, żeby się nie pozabijali, zobaczyć, czy robią to, co mają robić… — mruczy pod nosem, przemierzając obóz. Nie zwraca uwagi na otoczenie, dopóki otoczenie nie zwraca uwagi na nią.
— Ahoj, Edel! — krzyczy Aurum, a dziewczyna prawie w niego wpada, gdy nagle wbiega jej pod nogi. — Patrz, zrobiłem projekt mojego statku! — Wyciąga ręce w górę, niewielka… rzeźba z drewna, w większości z małych patyczków, ląduje tuż przed nosem Edel. Cofa się o krok, żeby lepiej widzieć.
— Całkiem nieźle — mówi z uśmiechem. — Ale nie ma żagla.
— Nie zrobiłem jeszcze, bo musiałem iść do Cherry. Skaleczyłem się — mamrocze, na palcu naklejony ma żółty plaster z dwójką wesołych piratów. — Ale zastanawiam się, czy lepszy będzie prostokątny, czy trójkątny żagiel. I chcę jeszcze taką małą flagę, o tu. Znaczy, tu miało być bocianie gniazdo, ale mi nie wyszło…
— Pokaż mi, jak skończysz — mówi Edel, już zaczyna iść przed siebie, na Pole Marsowe — to ją przetestujemy.
— Ale to tylko projekt, to nie ma pływać!
— Jeżeli projekt jest dobry, to będzie pływał.

 
Edel szybko zdążyła zapomnieć o statku Auruma, zbyt skupiona na nadzorowaniu treningów i na próbnych sparingach z legionistami. Jeżeli kawa kiedykolwiek działała, w co Edel czasem wątpi, to jej magiczna moc już opuszcza dziewczynę. Del ziewa coraz częściej i coraz mniej chce jej się sięgać po swoje pilum. Od pewnego momentu po prostu przygląda się legionistom spod półprzymkniętych powiek i zostaje tak już do końca treningu. Na szybko gratuluje wspaniałej roboty jej podopiecznym, chociaż tak naprawdę nie pamięta, komu dzisiaj poszło dobrze. Właściwie to niewiele pamięta, czas przelatuje jej przez palce jak drobne ziarenka piasku i Edel nie potrafi odgonić przeczucia, że marnuje cenne sekundy na bycie zmęczoną. Musi odejść od nawyku ignorowania potrzeby snu, to najwyraźniej nie działa na nią najlepiej. Ale co wieczór ma tyle papierkowej roboty do załatwienia i jeszcze musi rozpisać sobie plan na kolejny dzień, a to zajmuje jej tyle, że ani się obejrzy, a już jest czwarta nad ranem, co znaczy tylko jedno: nie ma już czasu na sen, bo zaraz trzeba będzie wstawać. Wory pod oczami zakrywa podkładem i korektorem albo cieniem do powiek i mówi, że akurat tak jej się ubzdurało, że chce wyglądać jak zombie.
Dzierży w dłoni kolejny ogromny kubek z kawą czarną jak jej dusza i grzebie w swoim notatniku, próbuje znaleźć jakieś zapiski. W połowie szukania zapomina jakie, więc przegląda zeszyt, żeby przypomnieć sobie, na czym jej tak zależało.
— Edel, Edel! — Aurum podbiega do dziewczyny, dłońmi chroni swój niewielki stateczek. Nie wiadomo przed czym, chyba że na wypadek, gdyby się przewrócił. — Mam żagiel! Prostokątny! I flagę też, patrz!
Edel mruga szybko, jej umysł działa z lekkim opóźnieniem. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, o co chodzi Aurumowi. Wkłada swój notatnik pod pachę i bierze model statku do ręki, ostrożnie, żeby go nie zniszczyć, i przygląda mu się ze wszystkich stron. Flaga jest naprawdę mikroskopijna, na tyle, że Edel woli nie bawić się w zgadywanie, jaki symbol umieścił na niej Aurum.
— Świetna — mówi, bo nic lepszego nie przychodzi jej do głowy. — To co, będziemy, eee, puszczać ją na wodę?
— Wodować! — poprawia ją Aurum, wręcz wcinając się w jej wypowiedź.
— Idziemy ją zwodować?
— Tak!

 
— Trzeba nadać jej imię — mówi chłopiec, gdy już stoją na brzegu jeziora w Nowym Rzymie. — Statkom zawsze nadaje się imię, jak się je woduje. Żaden szanujący się pirat nie będzie pływał statkiem, który nie ma imienia.
Edel przestępuje z nogi na nogę, pociera o siebie dłonie. Ubrała się nieco za cienko, pod wieczór zaczyna się robić naprawdę chłodno. Zaraz zaczną jej szczękać zęby.
— Jaki masz pomysł? — pyta.
— No właśnie nie mam. — Wydyma policzki i obraca statek w dłoniach. — Bo ja nie chcę go nazywać. Chcę, żeby pierwszym statkiem, jaki nazwę, był mój własny, taki duży, którego będę kapitanem — tłumaczy, podnosząc wzrok na Edel. — Więc ty go nazwij. — Podaje jej delikatny model.
— Ja? Ale… ale ja nie jestem… Chyba nie jestem odpowiednią osobą, wiesz, żaden ze mnie pirat i w ogóle…
— Ale zostałaś wyznaczona przez pirata — naciska Aurum. — To znaczy, jeszcze nie pirata. Kiedyś pirata.
— No dobra — wzdycha Edel.
Wpatruje się w łódeczkę z kompletną pustką w głowie. Jak się nazywa statki? Chyba jakimś majestatycznym, najlepiej dwuczłonowym imieniem… Takim, które jest skomplikowane i nie potrafi wbić się w pamięć, albo takim, które brzmi jak tytuł jakiegoś wiersza. Del nie jest dobra w wymyślaniu takich rzeczy, szczególnie wtedy, gdy w połowie usypia, a jej wzrok powolutku zaczyna tracić ostrość.
— Mogiła Mórz? — sugeruje pierwsze dwa słowa, które przyszły jej do głowy. Gdyby Aurum nie był dzieciakiem, to byłby moment, w którym Edel zarumieniłaby się z zażenowania własnym pomysłem.
— Uuu, mrocznie. — Aurum zgina palce, żeby przypominały szpony. — Będą nią pływali piraci-widmo. Wszyscy będą się jej bać, a po całym oceanie będą krążyć plotki o Mogile Mórz i one będą sprawiały, że wiesz, że nawet najlepszym piratom… odpadną drewniane nogi. Tak, właśnie tak! — Odbiera Edel łódeczkę i spuszcza ją na mętną wodę jeziora. — Płyń, płyń, Mogiło Mórz!
— I stań się grobem dla wielu piratów — dodaje Edel ponurym tonem.
— Brr. 

 ─── 
 [1037 słów: Edel otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala do Rodiona — ,,Jesienne wahania nastrojów"

Kal niechętnie zwleka się z łóżka, świat poza bezpiecznym ciepłem jego kołdry jest nieprzyjemny i piekielnie zimny. Na jego skórze momentalnie pojawia się gęsia skórka, zimne powietrze wydaje się wbijać w jego ciało nieprzyjemnymi igiełkami mrozu i jeszcze się dobrze nie obudził, a już krzywi się z niechęcią. Ten dzień zapowiada się wręcz wspaniale! Zimna podłoga parzy jego bose stopy, Kal drży lekko na całym ciele (przysięga na bogów, że jego zęby prawie zaczynają o siebie stukać) i na szybko narzuca na siebie losowy sweter, pierwszy lepszy z brzegu. Przestępując z jednej zmarzniętej nogi na drugą, szuka pasujących do siebie skarpetek i próbuje nie myśleć o tym, że to jeszcze nie zima i będzie tylko gorzej. Gdy wreszcie może stać spokojnie, bez nieprzyjemnego zimna atakującego jego ciało, przeciera zaspane oczy i zanim zdąży wziąć do ręki szczotkę, czy w ogóle cokolwiek, tuż przed nim pojawia się wysoka postać centuriona. Kal mruga zdezorientowany, zastanawia się, czy może nadal śni, czy może przez noc Rodion opanował umiejętność teleportacji, bo to niemożliwe, żeby ot tak wyrósł spod ziemi. A raczej spod podłogi, jeśli chce się być dokładnym.
— Thompson, dzisiaj będziesz… — zaczyna Rodion i te trzy słowa wystarczają, żeby Kala rozbolała głowa.
— A jakieś, nie wiem, dzień dobry? — przerywa mu gburowatym prychnięciem. Wypowiadane przez niego słowa sklejają się ze sobą w zaspany, bełkotliwy pomruk.
Rodion patrzy na niego tak, jakby w życiu nie słyszał o tak zwanym ,,powitaniu”.
— Dobry — mruczy niechętnie. — W każdym razie…
— Bogowie, daj mi się, nie wiem, ogarnąć jakoś. Nie rozumiem, co ty w ogóle do mnie mówisz — mówi Kal, który w tym momencie ma w nosie jakikolwiek szacunek do wyżej postawionego chłopaka. Aktualnie chce albo znów zakopać się pod kołdrą, albo zapaść się pod ziemię i zniknąć (jakiś ciepły napój też by się przydał, tak swoją drogą). Brakuje tu jeszcze Eli, ostatnio ona też upodobała sobie dręczenie go od samego rana, zaraz po nastaniu świtu.
Rodion chyba (na pewno) chce jeszcze coś powiedzieć, ale Kal sprawnie mu się wymyka, miesza się z resztą nieco bardziej rozbudzonych obozowiczów i ucieka przed nieprzyjemną rozmową na temat jego obowiązków na rzecz makijażu i perfekcyjnie ułożonych włosów. Zawsze był mistrzem wymówek.

 
Po śniadaniu jakimś cudem przypomina mu się, że przecież rano Rodion czegoś od niego chciał i do tej pory mu tego nie przekazał. I teraz co, to Kal ma się za nim uganiać? Przez chwilę zastanawia się, czy jest sens przypominać centurionowi o całej tej sprawie, ale… Jeżeli Kal już nie zgotował sobie problemów tamtą poranną sytuacją, to w każdym razie narobi ich sobie, jeśli przez cały dzień będzie się obijać i potem grać głupa, że nie dostał żadnych wytycznych dotyczących dzisiejszych obowiązków, więc jak niby miał je wykonać? Ale odgrywanie idioty przed Rodionem, który został przez Kala bestialsko zignorowany, nie brzmi jak zadanie łatwe czy przyjemne. Nazywając rzeczy po imieniu, brzmi jak zadanie niemożliwe.
Poprawia rękawy płaszcza, wygładza koszulę i wyrusza na poszukiwania. To jest, jeszcze chwileczkę… Przystaje na moment, wygrzebuje z kieszeni rozkładane lusterko i sprawdza, czy od jedzenia i tęgiego myślenia nie rozmazał mu się makijaż. Po tej szybkiej inspekcji wydaje się całkiem zadowolony, bo wsuwa płaskie pudełeczko z powrotem w odmęty swojego płaszcza i teraz już naprawdę wyrusza na poszukiwania. Nie trwają one długo, Kal odnajduje Rodiona całkiem łatwo, bo tak to już jest, że centurioni jakoś zawsze są bardzo łatwi do znalezienia bądź przypadkowego wpadnięcia (zwłaszcza wtedy, gdy bardzo nie chce się ich spotkać). Jakiś swoim tajemnym sposobem zawsze wyróżniają się na tle gęstego tłumu legionistów i może w teorii wydaje się to być bezsensowne, to… to w praktyce też jest bezsensowne.
— E, hej — bąka Kal, stając na tyle blisko Rodiona, żeby go usłyszał. Centurion obserwuje trenujących legionistów tak, jakby kompletnie zatracił się w tej czynności i nie dostrzegał reszty świata. Co za tym idzie, wydaje się w ogóle nie zwracać uwagi na Kala. A on nie lubi, jak się go ignoruje. — Hej!
— Słyszę — krótko odpowiada Rodion, nadal nie zaszczycając Kala najkrótszym spojrzeniem.
— Chciałeś coś rano. Ode mnie — mówi Kal i gapi się na chłopaka z wyczekiwaniem.
— Chciałem?
Kal wbija paznokcie w skórę dłoni, bierze głęboki wdech. To nie miało być takie trudne. Miał załatwić sprawę błyskawicznie, a potem odwalić to, co miał do roboty jeszcze szybciej, byleby mieć to za sobą jak najprędzej. Teraz ma się znowu cackać z obrażonym centurionem? Może powinien czasem schować swoją dumę do kieszeni, nie każdy jak wstaje rano, chce usłyszeć całą listę rzeczy do zrobienia. Z czego zazwyczaj nie są one przyjemne, więc może tak, chwilka spokoju? To naprawdę aż tak dużo? On naprawdę nie prosi o wiele, tylko żeby go nie atakować zaraz po przebudzeniu (ale najwyraźniej ludzie nie chcą tego zrozumieć).
— Taak — cedzi Kal, starając się utrzymać swój głos w jak najbardziej neutralnym tonie. — Chciałeś.
Już słyszał to ,,tak? Nie pamiętam” albo inną wypowiedź tego typu, która szybko doprowadzi go do białej gorączki. Ale nie może wybuchnąć, nie przed szanownym centurionem (którego rzeczywiście powinien zacząć szanować), nie może zrobić sceny przed trenującymi legionistami, bo wyjdzie na jakiegoś… hm, wariata. Zaciska więc zęby i pięści, próbując za bardzo nie marszczyć brwi. Jego twarz wygląda na tak spiętą, jakby jego skóra miała zaraz pęknąć, ale przynajmniej zachowuje jakieś… bardzo wątpliwe… pozory spokoju. 

 Rodion
─── 
 [862 słowa: Kal otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Elianne do Kala — ,,Cherry flavoured conversations"

— No chodź, będzie fajnie! — prosiła Elianne, stojąc przed Kalem z błagalnym spojrzeniem. Próbowała zachęcić go uśmiechem, ale sprawiał wrażenie odpornego na takie sztuczki.
— Nie ma mowy. Jest mokro. I wieje. Wiesz, ile zajęło mi ułożenie tych włosów? Zdecydowanie za dużo, żebym miał niepotrzebnie wychodzić na taką pogodę — burknął chłopak, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
Blondynka westchnęła. Od kilku minut próbowała namówić go na wyjście do lasu. Jesień opanowała Obóz Jupiter w całej swojej krasie, przynosząc ze sobą chłód i nową paletę barw. Oznaczało to głównie zamarzanie przy porannej musztrze i odśnieżanie ulic podczas zbliżającej się zimy. Eli chciała jednak wykorzystać luźniejszy dzień na skorzystanie z ostatnich podrygów ładnej pogody. Ponadto liczyła, że Kal będzie jej towarzyszył. Niestety, legionista wydawał się zupełnie niezainteresowany jej propozycją. Co wcale nie oznaczało, że miała zamiar się poddać.
— Bardzo ładnie proszę? Tylko na pół godziny. Nie chcę iść sama, znudziło mi się prowadzenie monologów. Muszę z kimś w końcu porozmawiać, bo mnie rozsadzi! — parsknęła, wyrzucając dłonie w powietrze. Zaraz potem się zreflektowała i z przepraszającym uśmiechem odgarnęła sobie zagubiony kosmyk włosów z czoła. — Poza tym ostatnio ledwo miałam czas, żeby zjeść i znowu prawie nie rozmawiamy. Spacer to świetna okazja — powiedziała, wyciągając na ladę swój ostatni argument.
Chłopak nadal nie wyglądał na ani trochę przekonanego, ale liczyła, że chociaż odrobinę ulegnie. Nie miała zamiaru wymagać od niego więcej, niż pół godziny, o które prosiła.
— Jest zła pogoda, włosy mi się napuszą — zaprotestował. — Nie wolisz zostać tutaj? — zapytał z nadzieją na to, że po dobroci uda mu się uniknąć wyjścia na zewnątrz.
— Zaraz spadną wszystkie liście, chcę się nimi nacieszyć, dopóki jeszcze są na drzewach. Pół godziny i ani minuty dłużej. I nie pada od rana, więc powinno już być w miarę sucho — dodała, powoli się poddając.
Nie chciała zbyt długo naciskać. Miała zamiar odpuścić po kolejnej odmowie. Może nie był w nastroju, po prostu był zmęczony? Albo zwyczajnie nie miał teraz ochoty na jej towarzystwo? Zdawała sobie sprawę z tego, że jej obecność potrafi być męcząca, ale starała się nad tym panować. Wciąż jednak zdarzało jej się tracić kontrolę nad sytuacją, czego w tym konkretnym momencie wyjątkowo chciała uniknąć.
Kal westchnął i przymknął oczy, jakby pytał się bogów, za jakie grzechy go to spotyka. Powoli na powrót rozchylił powieki i spojrzał na Elianne.
— Wracam z powrotem, jeśli tylko poczuję na twarzy kroplę wody — zastrzegł, ze zrezygnowaniem podnosząc się na nogi.
Twarz dziewczyny rozświetliła się w promiennym uśmiechu, dodając jej błękitnym oczu blasku.
— Super, dziękuję! — powiedziała radośnie, poprawiając rękawy płaszcza.
Gdyby Kal ostatecznie się nie zgodził, zapewne poszłaby do lasu sama, jedynie w nieco gorszym nastroju. Na szczęście do tego nie doszło, więc teraz musiała tylko poczekać, aż chłopak się ubierze. Obrzuciła wzrokiem jego ubiór. Wyglądał świetnie, Kal potrafił się ubrać, ale równocześnie dosyć… cienko.
— Nie zmarzniesz? — zapytała, zerkając na jego cienki płaszcz. — Jest zimniej niż wczoraj, będzie problem, jeśli się przeziębisz — dodała z powątpiewaniem.
— Nic mi nie będzie — odpowiedział, wzruszając ramionami i poprawił zagubiony kosmyk włosów.
Elianne spojrzała na niego sceptycznie, ale nic więcej nie powiedziała. Może nie było aż tak zimno, żeby rozchorował się po krótkim spacerze. Przynajmniej taką miała nadzieję.
— Skoro tak, to chodźmy — ponagliła, z podekscytowaniem ruszając do wyjścia z baraku.
Cieszyła się na jesienny spacer, jakby znów miała dziesięć lat. W tym roku bardzo długo szukała na to wolnej chwili i w końcu się doczekała. Spojrzała do tyłu, żeby upewnić się, że Kal na pewno za nią idzie. Zrównała z nim swój krok.
— Obiecuję, że będzie fajnie — zapewniła go z uśmiechem.
W odpowiedzi dostała spojrzenie wyraźnie mówiące ,,zobaczymy”, ale była pewna, że z czasem przekona go, że to świetna rozrywka. Jeśli nie na jednym spacerze, to wyciągnie go na kolejne, aż do skutku. Nawet jeśli będzie musiała ciągnąć go na siłę. 

 Kal
─── 
 [620 słów: Elianne otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara CD Luciena — ,,Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Arnar wbija skonfundowany wzrok w Luciena, jego zmarszczone brwi tworzą niewielką zmarszczkę u szczytu jego nosa. Sam nie może zdecydować, czy jest bardziej zaskoczony, czy po prostu nic nie rozumie i próbuje wyczytać cokolwiek z twarzy Luciena tak, jak zawsze próbował rozszyfrować polecenia zadań na sprawdzianie. Szczególnie te, które wymagały czytania ze zrozumieniem (wartym dodania jest fakt, że Arnar jest kompletnie pozbawiony umiejętności czytania ze zrozumieniem i dlatego nie potrafi tłumaczyć zasad gier, bo przecież nigdy nie przeczytał żadnej instrukcji, albo przeczytał i nic nie zrozumiał).
— Eee, okej? — odpowiada, choć tak naprawdę wolałby zapytać, o czym myślał Lucien i czemu o tym wspomniał, ale porzucił temat sekundę później, bo teraz będzie mu to siedziało w głowie przez najbliższe parę godzin, podczas których chłopak zdąży zapomnieć, że w ogóle coś takiego powiedział. Albo, żeby zamiast mu przerywać, Lucien wysłuchał tego, co Arnar chciał powiedzieć. Może to było ważne, hm? A ten wyskakuje z nagłym nawet-nie-zaproszeniem do Nowego Jorku jak filip z konopii i Arnar oczywiście, że nie potrafi mu odmówić.
— Super — bąka Lucien, wygląda na nieco spiętego, co… co wydaje się Arnarowi… z pewnością nie najbardziej spodziewaną reakcją na wspólną wycieczkę do Nowego Jorku. Jakiś uśmiech? Trochę, powiedzmy, ekscytacji? W końcu sam to zaproponował…?
— A… kiedy? — pyta Arnar. Z jakiegoś powodu ta cała rozmowa staje się dla niego frustrująca, wybiega poza wszystkie schematy jego relacji z Lucienem, o ile mieli jakieś schematy. Teraz nagle się złamały, Arnarowi wydaje się, że wszystko, co mówi, brzmi jakoś tak… nie na miejscu, słowa wychodzące z jego ust mają dziwny, nienaturalny wydźwięk, prawie tak, jak gdyby coś przejęło jego mózg i decydowało za niego, co ma powiedzieć.
— Jak to kiedy, teraz — mówi Lucien i zanim Arnar zdąży przetworzyć tę informację, syn Dionizosa stoi przed nim i wbija w niego ponaglające spojrzenie.
— Czekaj, ale… eee — zacina się, zdezorientowany. Wyszło trochę niezręcznie, ale… zgodził się, prawda? — No dobra, prowadź.
Lucien uśmiecha się zadowolony, że wszystko idzie… prawie tak, jak planował. No, może w jego głowie wszystko było znacznie mniej dziwnie brzmiące, nagłe i bezsensowne, ale… Po prostu nie przemyślał tego najlepiej. Znaczy, właśnie przemyślał, ale zapomniał o tym, że bardziej od wyreżyserowanej sceny będzie to przypominało chaotyczną improwizację. Arnar zaciekawiony co chwilę zerka na Luciena i prawie potyka się o własne nogi, gdy zastanawia się, czy chłopak próbuje powstrzymać uśmiech tak bardzo, że aż mu drżą wargi, czy zaraz się popłacze. Zdecydowanie wolałby drugą opcję, bo co on niby zrobi, jak on mu się tu rozryczy? Jest fatalny w pocieszaniu innych ludzi. Prędzej pogarsza sytuację.
Z początku idą w ciszy, każdy zanurzony w swoich własnych rozmyślaniach, aż w końcu rozmowa wykwita między nimi powoli, ale naturalnie. Droga wcale się nie dłuży, gdy wymieniają między sobą głupie uwagi i jeszcze głupsze uśmiechy i spojrzenia, które sprawiają, że ich policzki nagle robią się cieplejsze, ale żaden zdaje się tego nie zauważać. W Nowym Jorku jak zawsze przechadzają się tłumy ludzi, choć… ,,przechadzają” to niezbyt dobre słowo, o wiele zbyt romantyczne. Mijają Luciena i Arnara w pośpiechu, czasem potrącają jednego lub drugiego, rzucają krótkie i niewyraźne ,,przepraszam”, biegną dalej. Nie zatrzymują się ani na chwilę, zerkają na zegarki czy ekrany telefonów i przeklinają pod nosem, bo już są spóźnieni. Między nimi dwójka herosów wygląda jak ostoja spokoju (chociaż spokojnymi to ich nie można nazwać), gdy po prostu rozmawiają, idą ramię w ramię równym, wolnym krokiem i tylko czasem któryś z nich prawie wchodzi w śmietnik, bo za długo patrzy nie przed siebie, a na drugiego. Śmieją się wtedy i stają na moment, bo przecież nigdzie im się nie spieszy. Przechodnie nie zwracają na nich uwagi, bardziej im przeszkadzają, niż przyciągają ich spojrzenia. Ludzie muszą omijać ich w swoim pospiesznym biegu, fukają pod nosem, a potem szybko o nich zapominają, bo tylko ta dwójka widzi w tym momencie coś szczególnego.
Na pozór nie wiedzą, gdzie idą, ot, tak, przed siebie. Albo tylko jeden z nich nie wie, bo drugi rzuca szybkie spojrzenia na nazwy ulic i prowadzi ich przez zatłoczone ulice, aż nie docierają do nieco cichszej dzielnicy. Mijają niewielką kawiarenkę, malutkie, zagracone sklepy, w których jest o wiele za dużo towaru jak na ich wielkość, aż wreszcie Lucien uśmiecha się szerzej i kompletnie zapomina o tym, o czym wcześniej rozmawiali.
— Ej — wydusza z siebie, jego serce bije trochę szybciej, niż powinno — nie przydałyby ci się nowe kolczyki? — szybko zadaje przygotowane wcześniej pytanie (Arnar nie musi wiedzieć, że napisał cały scenariusz) i równie szybko mruga, bo to jednak nie brzmi tak naturalnie, jak myślał.
— Sugerujesz coś? — pyta Arnar ze śmiechem, jego dłoń automatycznie wędruje do czarnych kółek w jego uchu. — Ja wiem, że codziennie noszę te same…
— Założę się, że nie zmieniłeś ich od dnia przebicia.
— Grupowy ma zbyt wiele obowiązków, żeby martwić się o swój wygląd — mówi Arnar podniosłym, teatralnym tonem.
— Czyli szczotki też nie masz? — Lucien unosi jedną brew, jego zęby błyskają w nieco złośliwym uśmiechu. — Widać.
Śmieje się z własnego żartu, podczas gdy Arnar łapie się za serce, ale nie potrafi wydusić z siebie słów o byciu zranionym do żywego, bo nie może się zdecydować między udawaniem zatkanego a dramatyzowaniem.
— Co do… co do kolczyków — Lucien uparcie wraca do wcześniejszego tematu — to tutaj, yyy, jest sklep.
— Sklep — powtarza Arnar, rozglądając się. — Aha, sklep — mruczy, gdy wreszcie zauważa witrynę jednego z lokali. Jego twarz rozjaśnia coś na kształt połowicznego zrozumienia, ale na szczęście jeszcze nie udaje mu się połączyć kropek i nie wydaje mu się dziwnym, że właśnie w tej chwili znajdują się właśnie w tym miejscu, rozmawiając właśnie o kolczykach.
Lucien uśmiecha się nieco wymuszonym uśmiechem, bo, cholera, nic nie idzie zgodnie z tym, co ułożył w swojej głowie poprzedniego wieczoru (dosłownie chwilę przed zaśnięciem, ale przyrzeka, że pamięta wszystko). Odgrywanie przedstawienia, gdy tylko jeden z aktorów dostał scenariusz, okazuje się bardziej wymagające, niż się spodziewał. 

 Lucien
─── 
 [958 słów: Arnar otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 5 listopada 2024

Od Heather — „Ambrozja” [Smellstober]

CZTERY LATA TEMU

Pierwsza, większa misja Heather! Nic skomplikowanego, zabić kilka potworów. Szast, prast, a problemu już nie ma! Nie widziała powodu do zmartwień, w końcu to nic trudnego. Poza tym idą z nią o wiele bardziej doświadczeni herosi, którzy sobie poradzą. Mają doświadczenie i kilka lat treningów za sobą.
Wyruszyli z samego rana, zaraz po śniadaniu. Nie mieli być gdzieś szczególnie daleko, bo w którymś ze stanów Nowej Anglii. Maine, Vermont, Rhode Island, Massachusetts… nieistotne! Labirynt Dedala zabrał ich tam w mgnieniu oka.
Żaden z trzech herosów nie spodziewał się, że problem ukaże się im tuż po wyjściu z łudząco przypominającego kanalizację labiryntu. Na polnej drodze roiło się od empuz. Skąd się wzięły i czego chciały, trudno stwierdzić, ale podobno utrudniały życie lokalnym mieszkańcom. Ciężko by było, żeby nie utrudniały.
Córka Hebe wyruszyła do empuz, chcąc z nimi pokojowo porozmawiać, może przekonać je do przeniesienia się na inną drogę, ale te widocznie bardziej przejęły się synem Ateny, a konkretniej jedną jego częścią (jaką była jego szyja), do którego niemal każda z nich się rzuciła. Ich włosy łączyły się w niemal perfekcyjną tęczę, ale Heather i starsza heroska długo nie mogły czekać i popatrzeć na piękne kolory matki natury. Musiały pomóc biedakowi, który o dziwo dobrze sobie radził w odganianiu empuz od siebie. Tą uderzył z łokcia w nos, na tę nawrzeszczał, że nie przeliże się z dziewczyną łosiem, a na kolejną napluł i kazał pocałować się w dupę. Heather była niemal pewna, że widziała, jak heros pokazuje jednej środkowy palec, na co ta w odpowiedzi próbowała go ugryźć. Nie wiedziała, czy to, co zobaczyła, było wymysłem jej wyobraźni czy ta empuza była taka głodna, że cieszyłaby się palcem. Większość z potworów zraziła się jego silnie negatywnym nastawieniem, krzycząc z przerażeniem. Wiele jednak nie chciało zaakceptować przegranej, do czego właśnie przydały się córki Hebe i Nemezis. Starsza heroska rzucała w empuzy greckim ogniem, a młodsza panicznie próbowała trafić w nie strzałami.
– Heather! Z tył-
Niemrawo otworzyła oczy, patrząc na zmartwionych starszych herosów, a ostatnia rzecz, jaką pamiętała to ostrzeżenie od syna Ateny i poczucie czegoś na swoich ramionach i szyi. Dotknęła się za szyję, czując leczące się rany, a po chwili zauważając smak zupki chińskiej w ustach. Takiej, do której wlało się za mało wody, więc jest bardzo słona i trzeba co chwilę czymś popijać. Dokładnie taka, jaką niemal zawsze jadła po szkole.
– Myślałem, że to ja będę potrzebował ambrozji – zaśmiał się chłopak, razem z jego przyjaciółką pomagając Heather wstać na obie nogi.

OBECNIE

Spojrzała na twarz nieprzytomnej córki Afrodyty, jednej z tych młodszych, spokojnie wyciągając ją ze słońca do cienia. Biedna całe popołudnie pozowała do obrazów i się przegrzała. Nie było to nic poważnego, jak potwierdził Erico, jednak długość, z jaką się nie budziła, w pewnym momencie zaczęła być niepokojąca. Próbowała już ją łaskotać, co nie zadziałało. Próbowała ją zdenerwować, co też nie zadziałało. Nawet przywalenie jej z liścia w twarz nie pomagało. Spojrzała na blondasa, wzrokiem pytając, czy wypadałoby coś zrobić, czy dalej czekać. Kątem oka widziała dzieci Hermesa z markerami permanentnymi w dłoniach, czyhający na odpowiedni moment. Grupowy Apollina postanowił poczekać jeszcze chwilę, ale chwila zaczęła się dłużyć bardziej, niż powinna. Dziewczyna oddychała i jej serce biło dobrze, nic nie blokowało jej oddechu, ale w końcu powinna się obudzić. Głośno westchnęła, patrząc na Włocha.
– Przynieś z lecznicy ambrozję – niemal rozkazała, przysuwając się bliżej córki Afrodyty, kładąc jej głowę na nogach Heather. Chciała dać tym znać, że będzie czekać i pilnować Śpiącej Królewny, aby nie padła ofiarą niezmywalnego pisaka. Erico ruszył do lecznicy, a córka Nemezis została sama z nieprzytomną, odganiając chuliganów.
Ziewnęła, opierając się dłonią o ziemię. Dokładnie w tym momencie wrócił grupowy, otwierając foliowe opakowanie ambrozji. Wspólnie uważnie włożyli kawałek zgniecionej ambrozji pod język dziewczyny (na wszelki wypadek, jakby jednak musiała dać coś Charonowi), a jej ciemne oczy chwilę po tym nagle się otworzyły.
– Milky Way! – głośno oznajmiła, podnosząc się do pionu, lekko się rumieniąc i radośnie przeżuwając kawałek ambrozji. Erico schował resztę opakowania do kieszeni. Nie chciał ryzykować zjedzenia całego batonika przez heroskę.
– Długo się nie budziłaś, ale jak widać, już wszystko dobrze, tak? – potwierdziła, a na zwrotne kiwnięcie głowy uspokoiła się. Pierwszy raz zasmakowania ambrozji przez młodą dziewczynę zdecydowanie różnił się od pierwszej ambrozji Heather. Tak pewnie było lepiej. 

 ─── 
 [704 słowa: Heather otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Od Silasa — „Ambrozja” [Smellstober]

TW: narkotyki, samookaleczanie

— Yas? To ty? — Głos Silasa wydawał mu się odległy od jego samego. Wypowiadał słowa, ale słyszał je eony lat świetlnych dalej. Jedyne, co czuł to ciężar własnego języka i lekkość kończyn. Spadał, leżąc na pogniecionej pościeli, w połowie zaplątany w koc. Spadał nieskończenie daleko, a jednak unosił się setki mil nad miastem. Był w kosmosie! Gwiazdy migotały nad nim, puszczały mu oczka, szeptały mu tajemnice rozległego wszechświata. Był w niebie. Nad niebiem, poza niebem, pod niebem. Nie czuł już bólu. Nie czuł niczego oprócz błogiego uczucia spadania, spadania w morzu waty i morzu rozkoszy.
Błysk ostrego światła wyrwał go z rozkosznie długiego tunelu, którym podróżował w dół.
— Kurwa! — Wykrzyknął, nieudolnie zakrywając oczy dłońmi. Niedbale zawiązany bandaż zsunął się z jego nadgarstka. — Zgaś to światło.
Kobieta odpowiedziała mu westchnieniem, po czym posłusznie pstryknęła przełącznikiem i zapaliła solną lampkę w zamian. Westchnęła ponownie, gdy się prostowała.
— Co ty znowu odpierdalasz? — Spytała półgłosem i kopnęła zgniecioną puszkę przez całą długość pokoju. Była od niego o wiele niższa – zawsze jej to wypominał, nazywał ją swoim niziołkiem, krasnalem, okruszkiem. Teraz górowała nad nim, nad jego zwiniętym w kulkę ciałem, nad nadgryzionymi wargami i połamanymi paznokciami. Nad potarganymi włosami i ranami na nadgarstkach i przerażonymi oczami.
— Nic? — Wykrztusił Silas, uciekając wzrokiem od oświetlonej pomarańczowym światłem Yasmin. — Nic nie odpierdalam — wydukał potulnie, chowając twarz w dłoniach.
 
Czarnowłosa omiotła pomieszczenie wprawnym spojrzeniem. Zmarszczyła brwi, licząc torebki, lustrując niegdyś sterylne strzykawki i opatrunki, rozrzucone po łóżku. Przebiegła wzrokiem po ścianach, dywanie, drżących ramionach współlokatora. Przybrała to spojrzenie – to zatroskane spojrzenie, które na codzień miały tylko matki.
— Silas, to za dużo. Zdecydowanie za dużo. — Jej smukłe palce ozdobione dźwięcznymi pierścionkami sięgnęły po telefon, znajdujący się w jej kieszeni. Miała ładne dłonie. Silas zawsze jej to powtarzał. Że jej partnerzy mają szczęście.
— Nie– patrz. Wszystko naprawię.
 
Mężczyzna dźwignął się do góry, zaciskając palce na kołdrze. Wyprostował się, stękając z wysiłku, zaciskając zęby z całej siły.
Jego dłoń zatonęła w kieszeni, z której wyjął plastikową torebeczkę. Na widok jej zawartości oczy Yasmin rozszerzyły się.
Miała ładne oczy. Silas zawsze jej to powtarzał. Duże, kochające oczy. Seksowne oczy.
Brunet zamachał torebeczką, nagle uśmiechając się od ucha do ucha. W środku znajdował się batonik – kostka, przypominająca te zdrowe, owocowo–orzechowe batony proteinowe.
Jego palce drżały, gdy otworzył torebkę i ułamał mały kawałek batonika. Najmniejszy rożek, mniej niż pasowałoby na czubek łyżeczki od herbaty.
 
Włożył tego małego gryza do ust, pozwolił mu rozejść się na języku. Słodki smak lodów miętowych rozniósł się po jego podniebieniu, a gorąco rozlało po jego żyłach.
Pieczołowicie zamknął torebeczkę i rzucił ją w kąt – gdzieś między komodę a gitarę, opartą o ścianę.
 
Yasmin opadła na łóżko. Jej paznokcie wbiły się w ramiona Silasa – “aua”, pomyślał jedynie – i zaczęły nim trząść. Do przodu, do tyłu. Jakby był poduszką, którą trzeba było wytrzepać.
— Yaaaas — zaczął, przeciągając samogłoskę leniwym głosem. Na jego czole sperlił się pot. — Naprawiam przecież wszystko, co psuję. Nie rozumiesz? Naprawię się i będzie w porządku!

Głośny plask rozniósł się po pokoju. Silas położył dłoń na pieczącym policzku. Czy ona naprawdę dała mu z liścia? Jęknał z bólu, przechylając się na bok. Był tuż od przewalenia się na łóżko.
— Ty– — zaczęła Yasmin. — Ty ostatni, skończony debilu! Skąd to masz? Czy ty w ogóle myślisz? Czy cały mózg wypłynął ci już nosem? Co ty robisz, przestań, proszę, przestań!
— Ale spójrz. — Mężczyzna odwinął pokryte skrzepłą krwią bandaże z nadgarstków. Przejechał palcami po skórze, zdejmując z niej resztę strupów i ukazując w pełni zagojone rany. — Naprawiłem się. 

 ─── 
 [573 słowa: Silas otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Silas Amrehn

KENN DICH SCHON 'NE WEILE, IMMER DAS GLEICHE – WOHNST IN MEINEM KOPF, ABER SAG, WAR ICH DENN ÜBERHAUPT SCHON MAL IN DEINEM?

zdjecie/Silas AmrehnON/JEGO — 22 LATA — PÓŁBÓG — NIEMIEC — 0 PD — 3 PU — 100 PZaurek.

SYN TRIVII

Od Edgara — „Ambrozja” [Smellstober]

— Naprawdę muszę tam iść? Muszę to robić?
Vivian przez te błagalne, infantylne słowa spojrzała na mnie jak na żałosnego przedszkolaka. Przez sekundę wyglądała na zagubioną, by za chwilę wydąć lekko, prawie niewidocznie (ale nie dla mnie) wargę — jak zawsze, gdy odczuwa mieszane uczucia — i cicho westchnąć.
— Nie musisz. Nie jesteś już dzieckiem, podejmujesz własne decyzje. To tylko głupia rodzinna tradycja, możesz zawsze z tego zrezygnować.
 
A jednak przyszłom już któryś raz.
Wiedziałom, że będę tego żałować, bo zawsze żałowałom.
Głupia rodzinna tradycja oznaczała kolejne rocznice narodzin mojej matki. Czyli po prostu urodziny, ale chyba stwierdzili, że dziwnie jest tak nazywać ten dzień, gdy ktoś nie żyje i świętuje się go bez tej osoby, więc mówili o rocznicach narodzin — bo z jakiego innego powodu by tak robili?
Cóż, dobrze przynajmniej, że nie śmierci.
Moje urodziny były zaraz dzień po, więc oczywiście nikt o mnie nie pamiętał oraz nikt się mną nie przejmował. To zupełnie tak, jakby mnie za coś obwiniali — ciekawiłem się, czy to przez to, że ja byłem świadkiem jej nieruchomego truchła i gdyby nie wydobywał się wtedy ten śmierdzący, nie do zniesienia zapach z mieszkania, a szkoła by się nie zorientowała, że długo mnie nie ma, to sam umarłbym w tym pokoju, wraz z nią i nikt by się o nas nie dowiedział.
A może chodziło o to, że nie mam ojca.
Tak czy inaczej, słowo ,,głupia” nie jest tu przypadkowe. Nie myliła się. Kto wymyśla coś takiego?
Zastanawiałem się, czy nie powinienem być bardziej empatyczny. Zapewne tęsknią. To naturalne, że człowiek tęskni i nie chce zapominać, szczególnie, gdy ktoś był jego rodziną i go kochał. My wszyscy ją kochaliśmy. Tylko że nie robili tego wcale dla niej, a dla siebie. I mnie strasznie tym irytowali. Bo nie wiedzieli, czego by chciała. Byłem jej jedynym dzieckiem. To ja powinienem o czymś takim decydować, a jednak traktowali mnie jak jakiegoś odrzutka, czarną owcę rodziny, kogoś, kto nie istnieje, nie ma prawa bytu na tym świecie.
Dziesięć osób siedziało przy prostokątnym stole. Nie chciałom z nimi rozmawiać. Jadłom niedobre jedzenie — składało się w większości z elementu mięsnego, potem były desery, których nienawidziłom. Nie było praktycznie niczego, co rzeczywiście bardzo lubiłom, a to jest swego rodzaju osiągnięcie, bo raczej nie wybrzydzam. Piłem też niedobre, gorzkie bardziej niż americano whisky, udawałem, że śmieszą mnie żarty wuja, niezręcznie uśmiechałem się, gdy kuzyn w moim wieku zagadywał mnie o pracę, rzucałem wołające o pomoc spojrzenia do Vivian, siedzącej po drugiej stronie stołu, wychodziłem na papierosa, gdy robiło się źle, gdzie z kolei unikałem rozmowy z innym palaczem, udawałem się do toalety, gdy czułem, że zaczynają zbierać mi się smarki w nosie od potrzeby płaczu. I tak przez trzy bądź cztery godziny co trzy lata. Jeśli ktoś mi kiedyś powie, że rodzina to wciąż twoja rodzina i trzeba ją kochać przez jakieś głupie, niezależne ode mnie więzy krwi, to go rozszarpię.
Po wszystkim nie utrzymywałem kontaktu z nikim, oprócz Vivian i jej mężem, który mnie nienawidził. Może nie do końca nienawidził. To trochę przesada, bo w sumie to miałem z nim normalne stosunki, ale czułem, że także odczuwa do mnie jakiś wstręt. Po prostu tego nie pokazywał.
Wszystko to mnie przebodźcowywało, wlewało ogromną dozę emocji, z która nie potrafiłem sobie poradzić. I powodowało przede wszystkim złość, której nie miałom jak wyrazić. Dusiła mnie na tym krześle, sprawiała, że rozdrapywałem skórki przy paznokciach do krwi i musiałem wycierać ją o spodnie, by nie wzbudzić czyjejś uwagi.
Po raz kilkunasty wyszedłem na papierosa. Od alkoholu trochę kręciło mi się w głowie i robiło mi się mdło przez kolejną dawkę nikotyny. Oparłem się o zimną balustradę podwórka. Nie założyłem żadnej narzuty, więc zimno jesieni przedzierało się przez golf, który miałem tego dnia.
— Przesadzasz — powiedziała Vivian nagle, przychodząc do mnie. — Czy ty chcesz się zabić, chłopie?
Zaśmiałem się, gdy wyjmowała własne papierosy.
— Mocne słowa.
Podpaliła jednego i zmierzyła mnie swoim przenikliwym wzrokiem.
— Twoje palce. Krwawią.
Zdezorientowane, odruchowo zakryłom skaleczoną dłoń. Drobne rany przez chwilę mojej nieuwagi ponownie zaczęły dawać upust czerwieni, zabrudzając paznokcie.
— Nadal to robisz? — spytała.
— Nie… nie jest to już tak poważne. Nie przejmuj się. Serio.
Bez przekonania pokiwała głową, jakby wcale nie wprowadziła mnie w największy możliwy dyskomfort. Taka właśnie była. Zebrały mi się łzy z nerwów. Z wahaniem rozciągnęłom rękawy, by przysłoniły mi bardziej ręce z poczuciem, że chcę zniknąć. Z jej oczu albo z tego świata, obojętnie.
— Nie jesteś samochodem, zgaduję. No, na pewno nie jesteś. Nie wolisz z nami pojechać do nas?
Wpatrywałem się w jej skórzane buty przez moment. Były na tyle niewyraźne, że dały mi do zrozumienia, że nie mam innego wyboru.
— Obojętnie — odmruknąłem, chociaż wcale nie było mi to obojętne.
Wypuściłom głośno dym z płuc, odwracając spojrzenie na ulice. Paliłom z nią w grobowej ciszy, a kiedy skończyłom, zgasiłom końcówkę o popielniczkę i ruszyłom się z miejsca. Zatoczyłom się i podparłom o parapet, czując, jak nagle uderzają we mnie procenty i kręci mi się w głowie.
Kobieta uśmiechnęła się krzywo. Podeszła do mnie, a jej ciemne, długie loki zostały wzburzone przez nagły wiatr. Pod kątem tego oświetlenia, przez bezchmurne, wieczorne niebo, z padającym na jej plecy sztucznym światłem przypominała mnie bardziej, niż powinna.
Nigdy się nad tym tak nie zastanawiałem. Może to było to obrzydliwe whisky. Pewnie tak. Bo jednak nie byliśmy nawet spokrewnieni, a wyglądała jak moja bliźniaczka, tylko że starsza o prawie dwadzieścia lat.
— To już wracajmy. Ja też nie mam ochoty tu dłużej siedzieć. 

 ☆

Miasto już spało, pomijając kilka zapalonych świateł w oknach. Krótka jazda samochodem i jego duszny, charakterystyczny zapach wywołał we mnie chorobę lokomocyjną, pomimo iż nigdy mnie nie dotykała za dziecka.
— Nienawidzę tej pierdolonej rodziny — syczałom. — Zadufani w sobie, chamscy prostacy.
— Powinieneś przestać się tak upijać tylko gdy masz okazję. — Zignorowała mnie.
— Wiesz, co ten zjeb, Kiryl, powiedział? Że powinienem nosić krótsze włosy, bo wyglądam jak jakaś baba. Co go, kurwa, obchodzą moje pierdolone włosy? — Zaczkałom. — Za kogo on się uważa? Będę chciał, to będę wyglądał jak baba i chuj mu do tego!
— Twoje włosy bardzo ci pasują, nie przejmuj się.
— Nie przejmuję się, po prostu mnie wkurwił! — mruknąłem.
Weszliśmy do ich mieszkania. Mąż Vivian spojrzał na mnie krzywo (tak mi się wydawało) i rozebrał się w przedpokoju, a potem zniknął mi z oczu. Ściągnęła ze mnie kurtkę, bo zaplątałom się we własnym rękawie.
— Zrobię ci herbaty, bo pewnie zmarzłeś, okej? Połóż się w drugim pokoju. — Powiesiła kurtkę na wieszak i zawiesiła do komody. — Dam ci jakieś ubrania Luthera na zmianę.
Rzeczywiście. Czułem, jak chłód nadal domaga w moich żyłach przez wieczorne, listopadowe niskie temperatury. Domyśliłem się, że moje ręce są lodowate, choć nie mogłem tego sam poczuć. Wręcz przeciwnie — aż mnie parzyły, podobnie, jak policzki.
Gdy jednak położyłem się na łóżku w odosobnionej sypialni, musiałem nakryć się kołdrą i wyjąć dodatkowo koc z szafy. Miałem wrażenie, jakbym nagle, z chwili na chwilę, dostał ostrej grypy. Drgałom, powieki bolały jak po wpatrywaniu się kilkanaście godzin w monitor, palce były odmrożone i nie miały czucia, nos zatkał się jak przy alergii na pyłki. Nie myślałom szczególnie o niczym w tej chwili i wpatrywałom się tępo w niebieską ścianę naprzeciw łóżka, dostrzegając rysę to w jednym miejscu, pęknięcie to w drugim.
Dziwne było nocowanie znowu w domu Vivian, bo ostatnio robiłem to parę lat temu. Ten pokój jednak wydawał się tak samo znajomy, wszakże identyczny, jakbym studiował go godzinami, gdy tylko w nim byłem — a może to jednak robiłem, gdy byłem dzieciakiem. NIgdy jednak, mimo wszystko, nie nazwałem go swoim pokojem, jakbym nie potrafił odnaleźć swojego miejsca nigdzie, gdzie byłem, nawet długi okres czasu. Może nic nie potrafiło mi zastąpić ciepła rodzinnego domu, w którym wychowała mnie matka.
Więc czułem się właśnie tak, będąc równocześnie w znajomym, jak i obcym miejscu, z lodowatą gorączką, z poczuciem płaczu, który dodatkowo wzmagał się we mnie zawsze przy upijaczeniu, nawet lekkim. Vivian przyniosła mi zieloną, pachnącą herbatę, ale nawet ona nie pomogła. Musiałbym wypić dwadzieścia bądź dwadzieścia jeden takich gorących — albo nawet wrzących — kubków, aby się wyleczyć z tego dziwnego stanu.
Było to doprawdy irytujące.
Całą noc dryfowałem pomiędzy snem a ocuceniem, między trzeźwością a nieprzytomnością. Nie spałem, a śniłem. Nie śniłem, a przysypiałem. Nie przysypiałem, a zrywałem się gwałtownie. Wydawało mi się, że poszedłem napić się wody w środku nocy, i że gdy spojrzałem na elektroniczny zegar na piekarniku, to była trzecia dwadzieścia dwa, a równocześnie leżałom w tym samym czasie w łóżku o suchym gardle, nie mając siły nawet na poruszanie stopą i nie widząc bez okularów wskazówek zegara zawieszonego na ścianie. Nie słyszałom też jego tykania, więc może nie istniał, a może to milczenie było tak głośne, że je zagłuszało. Wydawało mi się, że miałem ciągle zamknięte oczy, a jednak ciągle widziałem to ścianę, to zegar, to okno, których obraz przerywany był powolnymi, robotycznymi mrugnięciami. Spięte mięśnie paraliżowały po kolei nogi i ręce, by przejść przez moją skórę oraz kości do klatki piersiowej i zacząć mnie dusić. Wątpiłem już, że to tylko choroba ciała, właściwie, przekonane byłom, że wszystkie somatyczne gorączki spowodowane zostały umysłem — a jego działanie bywało aż nadto wszechmogące, o czym przekonałom się setki razy.
Ściskało mi gardło. Musiało myśleć, że chcę wołać o pomoc i nie miało zamiaru mi na to pozwalać. Tym razem jednak się myliło. Byłom w tym kompletnie same i byłom tego świadome. Nie pozwalało mi nawet przełknąć śliny, przez co zebrała mi się w ustach i omal się nie zakrztusiłem.
Pomarańczowe niebo wschodzącego słońca wybudziło mnie z tej agonii. Całe moje ciało było obolałe, jakbym się z kimś doszczętnie pobiło. Skóra przestała drgać, przejęła całe ciepło puchatego, gryzącego koca. Leżałom przez dłuższy czas bez ruchu, mając nadzieję, że czas uleczy te niewidoczne rany.
Rany, o co tu chodziło? Czy to naprawdę sprawka tego pokoju? Czy to on budził wszystkie złe duchy do życia, które tylokrotnie próbuję zapędzić do rogu, a one potem niespodziewanie, przy chwili mojej nieuwagi, zachodzą mi za szyję — ale co jest bodźcem, który je przywołuje? Moje chwile słabości, czy nie ma żadnego schematu, którego się trzymają i nawet w chwilach siły przychodzą? A może szukałem (jak zawsze) wymówek, które byłyby niezależne od moich celowych działań i intencjonalności?
— Hej, wstajesz? — Speszyło mnie dwukrotne stuknięcie do drzwi. — Jest już prawie piętnasta, chyba się wyspałeś?
— Piętn… — zacząłem prawie niesłyszalnie. — Piętnasta? — Gdy się odezwałem, mój głos brzmiał jak cudzy.
Przed chwilą wschodziło słońce.
Po jednej strony głowy, na której leżałem, coś mi ciążyło, jakby łóżko mnie do siebie przyszpiliło i nie miało zamiaru pozwolić mi wstać.
Poszedłem pod prysznic i ubrałem wczorajsze ubrania, ciesząc się, że się nie spociłem tak, a bynajmniej nie tak, żebym to wyczuł. Nie miałem ochoty na żaden smak w ustach, ale Vivian, zresztą jak to miała w zwyczaju, gdy przychodzą do niej goście, postawiła przede mną kubek ciepłej kawy ze śmietanką. Ze znużeniem usiadłem przy wysokim stole w salonie i wziąłem łyka gorzkawego napoju. Luther poszedł do pracy i szczerze mi ulżyło, bo dzięki temu nikt nie puszczał głośno telewizora.
— Więc — zaczęła nagle — ignorowałeś przez większość czasu moje wiadomości.
Westchnąłem, przewracając oczami. Bardziej zirytowanego wyrazu twarzy nie mogłem wymusić.
Jak z matką, chciałem powiedzieć, ale się powstrzymałem.
— Najwyraźniej taki już jestem — odparłem sucho zamiast tego i nie wiedziałem, która odpowiedź jest gorsza.
— Wmawiasz sobie.
— Albo nie potrafisz się z tym pogodzić.
Wpatrywała się we mnie chwilę, aby zaraz potem sięgnąć po cukier i na moich oczach wsypać trzy łyżeczki do swojej kawy.
— No, ta rozmowa i tak nie ma sensu — dodałem, byleby się zamknęła.
— Nawet się nie zaczęła.
Ignorowałem istnienie kawy, bo tak mi nie mogła przejść do żołądka, że wolałem poczekać, aż wystygnie, aby mieć pretekst do wylania jej. Uwielbiałem kawę od Vivian, dlatego aż zrobiło mi się przykro, że tak myślałem i że obrzucam na nią swój zły humor.
— Skoro tak się upierasz, to mogę ci powiedzieć, że taki jestem i tyle — powtórzyłem to samo celowo. — Nie mam nic innego do gadania na ten temat.
— Zmieniam zdanie, jednak nadal jesteś dzieckiem — mruknęła.
Podskoczyłem w miejscu, gdy z hukiem odłożyła filiżankę na blat, tylko po to, aby znowu ją wziąć do ręki i pójść do kuchni, zapewne nie chcąc widzieć mojej twarzy. Odliczyłom trzy minuty w głowie, sekunda po sekundzie i też wstałom, po czym wylałom swoją prawie całą kawę, wyzywając siebie w głowie, jakim idiotą jestem.
— Vivian, do cholery — mruknąłem przy framudze, uśmiechając się krzywo. — Przepraszam.
— Jak naprawdę chcesz przeprosić, to w końcu powiedz, co się z tobą dzieje. Stresujesz mnie.
Z pewnością nie było to coś, co chciałem robić. Zacisnąłem wargi i znowu zacząłem skubać skórki od paznokci.
Musiała to być jedna z jej metod wymuszenia czegoś, czego chciała. Fakt, że mnie o to pyta z takim ostrym, roztrzęsionym tonem — i że w ogóle to robi, że najwidoczniej dostrzega, że coś jest ze mną nie tak — jakby sama odczuwała ból, doprowadzał mnie do wewnętrznego rozdrażnienia. Była przy mnie tyle lat. Oczywiście, że dostrzegała, że coś było ze mną nie tak. Chyba tylko głupi by nie dostrzegł. Starałom się nie wybuchnąć z rozpaczliwego wstrząśnięcia, które we mnie narastało, gotowe w każdej sekundzie, aby zaatakować osobę, która je wywołała.
— Wiesz doskonale, jak takie rzeczy trudno jest mówić.

 
Nie byłem nigdy dobry w opisywaniu emocji.
Nie byłem też dobry w radzeniu sobie z emocjami innych, a co dopiero z własnymi.
Samo ich odczuwanie sprawiało mi trud. Próbowałem zażywać różne specyfiki, żeby łatwiej sobie z nimi radzić i nawet prosiłem lekarzy, aby przepisali mi coś, ,,co sprawi, że wyciszę wszystkie emocje”.
Ale nic nie pomagało, więc uznałem, że jestem zdany na niekończącą się nigdy, ciągnącą się za mną aż do grobu, bolącą emocjonalność w każdym jej aspekcie. Nie miało znaczenia, czy jest ona obiektywnie pozytywna, czy negatywna. Każdy jej rodzaj oddziaływał w najsilniejszy możliwy sposób. Także wtedy, gdy to inni ją odczuwali, a nie ja — ktoś nazwałby mnie empatą, lecz wątpiłem, że to oddziaływanie uczuć innych na mnie jest z mojej strony autentyczne, bo tylko uprzykrzało mi to życie.
I przez to nienawidziłem rozmawiania o sobie i o tym, co czuje.
— Po prostu sądzę, że jest coś ze mną nie tak i nie ma sposobu, żeby mnie naprawić. Próbowałem dużo rzeczy i nie wychodziło.
— Nie tak?
— Uhh… No — mruknąłem. — Jakby… no, coś mi siedzi w głowie. Coś popieprzonego. I mam złe, różne myśli i przez nie czasem robię złe rzeczy. Często jest to powód, czemu się od innych izoluję. Dlatego też komuś nie odpowiadam jakiś czas. Nie odpisuję. Nie opiszę ci tych myśli, bo nie mam do tego nawet słów.
— Myślisz o mordowaniu ludzi na ulicy? — mruknęła.
— To akurat raczej nic nadzwyczajnego. Każdy tak czasem myśli. — Wzruszyłem ramionami. — Co nie? Ale nie o to chodzi. Wyglądam ci jakbym chciał mordować ludzi?
Czułem się jak na sesji terapeutycznej, a to nigdy nie było nic przyjemnego. Uśmiechnąłem się do niej sztucznie, zmuszając się na to do tego stopnia, że moje kąciki warg bardzo wyczuwalnie zadrżały. Jej przenikliwy wzrok zapędzał mnie prosto w gabinetową klatkę, przypominającą mi niemiłe chwile.
— Co? Coś jeszcze mam powiedzieć? — prychnąłem.
Odprawiałem absurdalny dialog-prawie-monologowy jak w jakimś wyreżyserowanym teatrze, gdzie ktoś zmuszał mnie do robienia czegoś, czego nie chciałem, a i tak z jakiegoś powodu się na to godziłem. Westchnąłem głęboko i odwróciłem głowę w bok.
— Większość moich problemów wynika z tego, że sam siebie nie kontroluje. Więc można powiedzieć, że to głównie moja wina. Że są moją winą. Ale też nie użalam się nad sobą. A raczej staram się tego nie robić.
— Ale też nie masz zamiaru dalej nic z tym zrobić.
— Nie wiem. Przyzwyczaiłem się do tego, jak teraz jest. — Znowu wzruszyłem ramionami, chyba z nerwów, niżeli jakiegoś mistycznego nieobeznania. — Tak jak mówię, próbuję nie użalać się nad sobą. Nie zawsze jest tylko źle. Dla dobrych momentów… — przerwałem. — Myślę, że to jest jakiś balans. Wiesz, może i czuję się przez połowę czasu tragicznie, ale ta druga połowa jest tego warta.
— To niezbyt optymistyczny akcent. — Uśmiechnęła się do mnie szczerze.
— Możliwe — prychnąłem. — Może mówię tak dlatego, że lubię faceta, więc te radosne chwile są w tym samym czasie cierpieniem.
Gwałtownie zamilkłem.
Vivian nie odpowiedziała.
Odetchnąłem znowu, cicho, ze wstydem, zagryzając boleśnie policzki od środka.
Patrzyła nawet nie na moją twarz, a jakiś punkt na mojej klatce piersiowej i utkwiła w bezruchu.
W sekundę po moich słowach całe moje ciało okryło się zimnym potem. Dreszcze z nocy powróciły, ponownie ściskając za gardło. Zaczęło gwizdać mi w uszach.
— Przepraszam. To nie był moment na takie wyznania. Przepraszam — powiedziałem drżącym tonem. — Przepraszam, uh, może powin-
Pokręciła głową na boki i uśmiechnęła się znowu.
— Nie, nie… daj spokój. Wybacz. To była niezbyt odpowiednia reakcja. Nie martw się. — Odgarnęła włosy za ucho, uciekając wzrokiem. — Nie masz za co przepraszać. Cieszę się, że mi to wszystko mówisz.
Zdążyłom w tym czasie rozdrapać do czerwieni skórę na dłoniach. Wciąż nie mogłom spojrzeć jej w oczy, więc jak ukarane dziecko siedziałom ze spuszczoną brodą.
— Co w nim lubisz?
Przełknęłom ślinę.
— Żebym sam to, cholera, wiedział.
— To najlepsza z możliwych odpowiedzi.
— Jesteś wkurzająca.
Zaśmiała się. Wstała ze swojego miejsca i podeszła do mnie na krok, po czym zmierzwiła mi włosy. Przymknęłom powieki z ulgą i oparłom głowę o jej ciepłe, miękkie ciało.
— Zrobiłabyś ze mną brownie?
— Czemu akurat brownie?
— Artem lubi brownie i przez niego też polubiłem. Kiedyś przyniósł mi takie samorobione.
— Ty przecież nie lubisz takich rzeczy.
— No widzisz.


 
Nie lubiłem takich rzeczy.
A jednak też kiedyś najbardziej lubiłem naleśniki robione przez mamę. Nic specjalnego. Zwykłe naleśniki, choć podobnie jak brownie, były dość słodkie, a był to ten rodzaj smaku, którego mój język nie trawił.
Jak widać, wszędzie znajdą się jakieś wyjątki.
Może to był dodatek gorzkiej czekolady, czyli jedyny rodzaj tej słodyczy, jaki tolerowałem.
Pieczenie jest znacznie bardziej skomplikowane niż gotowanie. Wymaga więcej precyzji. Gdy gotujesz i coś źle odmierzysz albo pominiesz, jeszcze da się to uratować, ale przy pieczeniu sprawa może być zgorsza inna. Na szczęście wybrałem sobie deser, który nie jest ani trochę trudny w wykonaniu. Jednak nadal należało się przy nim skupić. Jeśli coś znieważysz, uważając je za zbyt proste, możesz się zaskoczyć, jak bardzo można się pogubić.
Puch delikatnego ciasta, delikatna słodycz, krusząca się struktura, chrupkie brzegi. Zapach świeżo wypranej pościeli, chłodnego, jesiennego wiatru i cytrusowych perfum. Ciężar czyichś mocnych ramion, delikatne ocieranie skóry o skórę, pozostawiające po sobie na długo uczucie dotyku, mrowienie w żołądku, palące rumieńce na twarzy. Dołączyło do tego poczucie, że zostałem gdzieś zaakceptowany, że przynależę. Jest jednak miejsce, w którym jestem bezpieczny.
Patrzenie w jego oczy smakowało niczym rozpływające się w ustach, czekoladowe ciasto. Budziło niemożliwy głód. Pragnienie tej jednej, konkretnej, żadnej innej, słodkości.
Że też ktoś mógł wpłynąć na mnie tak, iż polubiłem zwykły, kakaowy wypiek do tego stopnia, że leczył moje najgłębsze rany.
Artem był moją ambrozją. Była nią Vivian, choć jej nie doceniałem. Była nią Oriana. Był nią czasem Gerard.
Czasem.
Były rzeczy, które nią tak naprawdę nie były, choć mogło mi się wydawać odwrotnie.
Było nią świeżo upieczone brownie, które akurat miałem przed sobą, akurat gdy noc wcześniej walczyłem z potworami w swojej głowie. 

 ─── 
[3121 słów: Edgar otrzymuje 31 Punktów Doświadczenia +10 za event]