niedziela, 21 lipca 2024

Od Izana CD Lucasa — „Pokerzysta za niecałe trzysta”

Poprzednie opowiadanie

Izan nie potrafił grać w karty. Zawsze oszukiwał albo liczył na pomoc ze strony przyjaciół. Tym razem trafił na dodatek na syna Ateny.
Pot spływał mu do oczu. Nieprzyjemne szczypnięcia powodowały, że przestawał wyraźnie widzieć twarz blondyna. Chciał go zastraszyć. Wystraszyć. Przerazić. Wyobrażał sobie moment, w którym dzieciak Ateny próbuje wstać, a on z szyderczym uśmiechem usadza go z powrotem na miejsce.
Tak się jednak nie stało. Żadna z rzeczy, którą sobie wyobrażał, nie miała miejsca.
Blondyn wstał i odszedł, a kiedy Izan się zorientował, że ucieka mu potencjalna ofiara, to już nie miał szans dogonić chłopaka.
Przeklął głośno, upadłszy na twarde, drewniane krzesełko.
— To co? Kolejna rundka? — Zarechotał, uderzając pięścią o stół. Karty podskakiwały, przesuwając się na wszystkie strony.
W odpowiedzi usłyszał kilka pomruków.
Studia były dla Izana bardzo ważne. Wmówił sobie, że bez edukacji będzie nikim i nic nie osiągnie, chociaż do nauki nie potrafił się przykładać. To ten typ człowieka, któremu się wydaje, że wszystko dostanie na tacy bez zbędnego wysiłku.
Uczelnia, do której uczęszczał, była bardzo solidnym budynkiem. Budowla na miarę starożytnych Rzymian. Zapach drewna i kamienia w środku był na tyle odczuwalny, jakby świat zatrzymał się na roku 735 przed naszą erą.
Dzisiaj Izan miał tylko jedną rzecz do zaliczenia. Jedną, na którą i tak nie zdołał się nauczyć, bo był zajęty nękaniem przypadkowych osób. Nękaniem tego jednego, cholernego blondyna, synalka Ateny.
Zazgrzytał zębami na samo to wspomnienie.
— Hej, Izan, słuchaj…
— Mów szybciej — ponaglił go, rozglądając się nerwowo po korytarzu. Miał wrażenie, jakby ktoś go obserwował. Nie lubił, kiedy ludzie bez pytania patrzyli na jego piękna twarz.
— Okazało się, że mamy do zrobienia projekt, ale to nie jest taki zwykły projekt. Poprosili nas, abyśmy znaleźli osobę z innego kierunku. I to musi być osoba z innego kierunku. Coś jak łączony projekt, rozumiesz?
— No i co?
— Jak to, no i co? To oznacza, że nie możemy robić tego razem, Izan.
Anglik machnął ręką.
— Znajdę sobie jakiegoś debila, który odwali całą pracę za mnie. Co to za problem? Ty też poszukaj kogoś takiego i problem z głowy.
Chłopak westchnął. Z Izanem nie dało się dyskutować, bo zawsze uważał, że wie najlepiej.
— Skoro tak uważasz, to powodzenia w szukaniu. — Klepnął ambasadora po ramieniu i zniknął za rogiem.
Dlaczego znajomy tak bardzo przejmował się tym projektem? Przecież wystarczy znaleźć kogokolwiek… najlepiej kogoś, kto nie potrafi odmówić i jest inteligentny. Kogoś, kto bez zbędnego wysiłku odwali większość roboty i nie piśnie nawet słówka.
I wtedy Izan sobie uświadomił, że przypadkiem poznał taką osobę. Nienawidził Ateny. Nienawidził ich dzieci, ale w tym momencie przydałby mu się ktoś taki.
Musi znaleźć blondyna. To smarkacz. Studencik jakiegoś śmiesznego kierunku, po którym pewnie nie ma żadnych perspektyw.
Postanowił się przejść po całym budynku; a że budynek był ogromny, to trochę mu na to zejdzie. W myślach próbował wymienić wszystkie kierunki, które nie wymagają zbyt dużego zaangażowania i będą jednocześnie atrakcyjne dla syna Ateny.
Na początku podejrzewał architekturę, ale nigdzie wśród studentów tego kierunku nie wypatrzył blondyna. Dziwne. Przecież to głównie matematyka i wyliczenia, które mogłyby podniecać kogoś tak nieudanego, jak syna nieudanej Bogini Ateny.
Po tym odrzucił już wszystko, co należało do kierunków ścisłych i znalazł się w bloku kierunków humanistycznych.
Istniała duża szansa na to, że minął się z blondynem i przyszedł tutaj na marne.
— Hej, poczekaj! — Zawołał do obcego chłopaka.
Kto pyta, nie błądzi.
— Kojarzysz może takiego… dosyć wysokiego blondyna. W koszuli. Białej koszuli. Znasz kogoś takiego?
Zdezorientowany obcy chłopaczek z początku nie mógł zrozumieć, o co pyta go Izan, ale widząc ten ponaglający, wkurzony wzrok zaczął myśleć.
— No… chodzi tutaj taki jeden. Studiuje chyba… pedagogikę? Coś takiego. — Podrapał się nerwowo po karku. — Idź prosto, a później w prawo. Tam głównie mają zajęcia.
I Izan poszedł, nawet nie dziękując komuś, kto udzielił mu kluczowych informacji. Spieszył się, bo jeszcze musiał wrócić do siebie, by napisać jedno zaliczenie; a wolałby się nie spóźnić.
Idealnie wypolerowana posadzka odbijała twarz Izana, a ogromne obrazy sprawiały, że naprawdę można było poczuć się jak w muzeum albo jakby ktoś utknął w odległej przeszłości i nie wiedział, jak się stąd wydostać. Stukot ciężkich butów Anglika odbijał się echem od ścian i wysokiego sufitu, a gdy dotarł na miejsce, echem odbił się także jego krzyk.
— Mam cię!
Kilkanaście par oczu skierowało się w stronę Izana.
— Mówię do tego blondyna! — Wystrzelił palec wskazujący w stronę kogoś, kogo niedawno męczył podczas śmiesznej gry w karty.
Rówieśnicy niedawno poznanego chłopaka się rozeszli, robiąc miejsce Izanowi, który jak w amoku pognał do syna Ateny. Złapał go za rękaw koszuli i pociągnął na bok, by ,,na spokojnie” wyjaśnić, po co tutaj przyszedł.
— Przydasz mi się. Nie możesz odmówić, dobra? — Uśmiechnął się szyderczo. Wyglądał jak wariat, który urwał się ze szpitala dla obłąkanych. — Może słyszałeś, a może nie, ale podobno jesteśmy zmuszeni do wykonania jednego projektu z osobą z innego kierunku. Ty jesteś synalkiem Ateny, więc idealnie. Odwalisz większość roboty z palcem w dupie. — Podrapał się po nosie, dalej szczerząc się jak szaleniec. — Przyjdź za godzinę do mnie. Studiuję ekonomię. Znajdziesz. — Odsunął się i spokojnym krokiem zaczął odchodzić. — A jeśli cię tam nie będzie, to przysięgam na Marsa, że cię dorwę!

Blondi?
────
[846 słów: Izan otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Violet CD Ezry — „Kawa z półboga”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Kiedy grupa Herosów udaje się na misję pochodzącą z kategorii “jeśli przeżyjesz, jesteś hardcorem”, w większości przypadków na mapie oznaczone są najbardziej złowieszcze miejsca, jakie istnieją w boskim świecie. Trójkąt Bermudzki? A może tuż pod bramy pałacu Hadesa? Gdziekolwiek ci nieszczęśni wybrańcy Wyroczni Delfickiej nie zawędrują, zawsze napotkają atrakcje w postaci potworów do zgładzenia - średnio od trzech do pięciu głównych bossów w całym programie. Podsumowując: krew, pot i łzy oraz emocje jak na grzybach, kiedy najarany zjesz obsranego przez jelenie muchomora.
Co prawda, ani Ezra, ani Violet nie przebywali na takiej misji. Jednak kiedy zobaczyli u progu kawiarni szefową gangu rasowych Karen i jej Brajana w wózku mogli poczuć się dokładnie tak samo. Co tam Tytani, czy nawet sam Kronos! Zeus też trzęsie portkami na jej widok!
Córka Hekate otarła pot z czoła. Dosłownie, dlatego natychmiast pobiegła umyć ręce, aby nie oberwać za brak higieny podczas przygotowywania zamówienia. Wciąż jednak słuchała, jak Ezra dzielnie walczy z obsługą trudnego gościa… albo usłyszeniem szanownej pani przez krzyk purchlaka w wózku. Szybko znalazła się za plecami towarzysza, podglądając co jest właśnie nabijane na kasę. Cóż… okazało się, że dużo rzeczy.
— Jak mogę pomóc? — zapytała swojego mentora, kiedy już było po wszystkim. Właściwie, to miała na myśli “od czego zacząć?”, gdyż na pewno nie dało się inaczej zrealizować tego zamówienia inaczej, niż współpracą.
— Możesz umyć ręce i wrzucić bajgle do opiekacza. W tamtym kącie zapali się zielona lampka, kiedy będą gotowe. Resztą zajmę się ja.
Instrukcje były bardzo jasne. Nie zaszkodziło umyć rąk po raz drugi w przeciągu minuty. Siłą wcisnęła lateksowe rękawiczki na pół mokre dłonie, po czym ostrożnie przeniosła wymagane bajgle do podgrzewacza. Skoro Ezra zajmowało się kawami, pozostało jej manifestować nad kanapkami.
— Kochana mamusiu, niech te bajgle wyjdą idealne, aby ta modliszka nas nie pożarła. — Nie powiedziała tego na głos, choć miała nadzieję, że bogini magii ją usłyszy i pobłogosławi świętym spokojem.
Upewniwszy się, do której torby zmieści się cała karma dla Brajanusza, spakowała towar za pomocą szczypiec, uważając, aby nie rozerwać wrażliwego papieru. Po wszystkim położyła zawiniątko na ladę, tuż obok kaw, uśmiechając się nieśmiało w kierunku przedstawicielki gildii wściekłych Karen. Niestety, na odwzajemnienie grymasu nie mogła liczyć.
 
Kiedy drzwi zamknęły się za klientką, Violet wydała z siebie długi, cichy pisk jakby powietrze schodziło opon samochodu. W tamtej chwili jej emocje były właśnie taką oponą - zdychały po najstraszniejszym doświadczeniu w jej życiu.
— Hej, Ezra, tak jest zawsze?
— Większość ludzi jest normalna, a to była jedna z normalniejszych Karyn. — Ah, towarzyszu, cóż za pocieszenie!
— Czterdzieści dolarów to dużo — zauważyła Violet, chcąc również rozluźnić atmosferę gadką-szmatką.
Ezra wydawał się być niewzruszony. Jedyne z nich był odporny na wszystkie emocje świata - tak trzymać! Chociaż jedno z nich.
Nim odpowiedział, Steph wbiła z impetem w ich kółeczko. Zagadała, jak zatroskana i dumna ze swoich dzieci mamusia i przytuliła Ezrę. Na ten widok Violet poczuła się nieswojo, jakby ukłuła ją zazdrość. Jednak z zewnątrz była skuloną, wystraszoną dziewczynką, uśmiechającą się niepewnie. Zaimponowała jej troska managerki. To takie kochane z jej strony! Ale…
Kiedy myślała, że Steph nie zwróci się w jej stronę, starsza kobieta wreszcie odwróciła się w jej kierunku obdarzając ją takim samym troskliwym uśmiechem i otwierając ramiona.
— A ty, skowroneczku? Potrzebujesz się przytulić? Udało ci się zrobić twoją dziewiczą kawę?
“Skowroneczku” odbiło się echem w jej głowie, po czym popieściło jej duszę, aż zapaliło przyjemny płomyk w jej brzuchu po drodze. Właściwie, nie zdążyła odpowiedzieć na pytanie, acz już została objęta przez najukochańszą istotę w tej kawiarnii.
— J-Ja… — zająknęła się. — Ta pani była straszna. I… eee… na pewno zrobiłam swoje dziewicze bajgle. A kawę jedynie “na sucho”.
— Możesz zrobić kolejną i wziąć sobie na przerwę — Steph odwróciła się w stronę Ezry. — Oboje macie przerwę. Zasłużyliście.
 
Pokój socjalny był najbardziej ciasnym pomieszczeniem, jaki można było oglądać. Nie dość, że mieściły się tam jeden stolik i dwa krzesła na krzyż, to dodatkową atrakcją był zamek z nierozpakowanych kartonów po dostawie kubeczków do kawy na wynos, pokrywek, zapasów syropów, trzech rodzajów cukru i innych wszelkich rzeczy, które można było przechowywać w suchym miejscu i temperaturze pokojowej. Oboje siedzieli w ciszy, sącząc swoje kawy i jedząc zabrane z wystawki kawałki ciasta.
— Po tak ogromnej dawce stresu, bardzo potrzebowałam uzupełnić sobie cukier — w końcu mruknęła, próbując zmusić Ezrę do rozmowy. — To ciasto jest jedną, wielką, słodką bombą… ale nieważne. Zasłużyłam na nie.
— Mhm — wydał z siebie dźwięk, jakby nie słuchał. Albo słuchał, ale nie palił się do konwersacji. Na pewno chodziło o oba.
— W suuumie… Jesteśmy tu sami, więc mogę zadać to jedno pytanko? Pewnie, że mogę! Właściwie, dlaczego tak rzadko bywasz w obozie? Widziałam cię co najwyżej z trzy razy, a przecież jesteśmy praktycznie sąsiadami, prawda? Następnym razem załatwię ci zniżkę na uroki u mojej siostry, może przyda się na jakiegoś irytującego stałego klienta. A jeśli cię to nie przekona do odwiedzin to nie wiem, co może.

Ezra?
────
[802 słowa: Violet otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Tiry CD Domino — „Witaj w obozie”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Domino w końcu przestał zostawać w tyle i się z nią zrównał. Razem z szybszym tempem stawiania kroków, przyspieszyły mu również trybiki w głowie. Tira uniosła brwi, kiedy ułyszała cały potok pytań.
– Hej, hej, spokojnie, nie dam rady odpowiedzieć na wszystko na raz… Jeśli chodzi o amfiteatr, to tak. Świętujemy tak zwane dionizje, które są świętem pana D.
– Pana D.?
“A no tak, on jest tu nowy.”, przypomniała sobie dziewczynka.
– Dyrektor obozu. Nie wypada mówić jego imienia, bo jest jednym z Olimpijczyków, ale wiesz, zajmuje się uprawą winogron, bóg imprez i wina, w zasadzie djonizje pochodzą od jego imienia…
– A, chodzi o Dionizosa?
– Szusz! – Tira machnęła gwałtownie ręką, po czym powiedziała powoli i wyraźnie: – Najważniejsza zasada herosa brzmi: nie wymawiaj imienia starogreckich bogów, tytanów, potworów lub innych stworzeń. Imiona mają moc. Nie chcesz się z tą mocą bawić. Warto nauczyć się mitów a im szybciej to zrobisz, tym lepiej będzie dla ciebie. Ale wracając, dzieci z siódemki organizują przedstawienia. Mogłoby się wydawać, że starogreckie przedstawienia są smętne i nudne, ale tak naprawdę to zależy od tego, na co trafisz. Niektóre to tragedie i ciągną się jak flaki z olejem, ale inne, komedie, są przezabawne nawet i teraz. Organizujemy też ogniska obozowe, podczas których śpiewamy różne piosenki i wyrocznia czasami wypowiada przepowiednie. Natomiast co do sportu – Tira westchnęła. – Są o wiele lepsze dyscypliny, które rozwijają ciało i umysł. O wiele trudniej w nich o kontuzję i skupiają się właśnie na samorozwoju a nie rywalizacji, na przykład joga. Również formą sportu jest taniec. Wiesz, balet, towarzyski, alternatywny, długo by wymieniać… Już jesteśmy na miejscu.
Stanęli na szczycie wzgórza, pod ich stopami rozciągał się amfiteatr wyciągnięty rodem z starogreckiej polis. Półkoliste siedziska prowadziły do sceny, górującej nad placykiem dla chóru. Fantazyjne, korynckie kolumny podtrzymywały zadaszenie i prowadziły do garderoby.
– Robi wrażenie, co? – Spojrzała na Domino, który znów musiał przytrzymać włosy, żeby nacieszyć się widokiem. Chłopiec przez chwilę milczał, kiedy w końcu wydusił z siebie:
– Nawet nie wiem, na co patrzę.
Tira uśmiechnęła się, spoglądając w dół. “Żartowniś!”, pomyślała podnosząc wzrok na nowego obozowicza, ale on się nie uśmiechał. Syn Iris dalej patrzył w dół, na jego twarzy widoczne było niedowierzanie. Tira zeszła kilka stopni, usiadła na jasnym kamieniu i machnęła ręką zachęcającym gestem w stronę Domino. Kiedy chłopiec usiadł obok niej, zaczęła tłumaczyć:
– To, na czym siedzimy, to siedziska, taka jakby ławka. Tam w dole – wskazała ręką – jest scena. Tylko to nie jest to półokrągłe, ale na podwyższeniu. To półokrągłe to jest placyk dla chóru. W dramacie starogreckim bohaterowie nie dzielą się swoimi myślami i emocjami. Od tego jest właśnie chór. Kiedy bohater napotyka jakieś przeciwności, można by powiedzieć, że chór użala się nad nim. Mówi coś w stylu: “o patrzcie, jaki on smutny, jak wiele nieszczęścia go spotkało”. Natomiast podczas komedii wyśmiewa głupotę bohatera. Ogółem ten chór ma pełnić jakąś szczególną rolę, coś tam z oczyszczeniem emocjonalnym i jakimś napięciem, ale nigdy tego nie załapałam. Chyba jesteśmy za młodzi, żeby to zrozumieć.
– Albo to kwestia ADHD.
Tira przyznała mu rację skinięciem głowy. Przez chwilę siedzieli w ciszy, dziewczynka wspominała różne pzedstawienia. Kiedy w końcu się ruszyła, nie wiedziała, ile w końcu czasu minęło. Podniosła się i wspięła się kilka stopni i stanęła na soczyście zielonej trawie. Uśmiechnęła się przebiegle.
– Chodź, zaprowadzę cię teraz w naprawdę fajne miejsce.

Domino?
────
[545 słów: Tira otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Elianne CD Kala — „Dramat z oknem w roli głównej”

Poprzednie opowiadanie

Elianne skrywała uśmiech za maską pozornego skupienia, widząc, jak Kal nie radzi sobie z pierwszym oknem. Może i nie było to z jej strony najmilsze, ale była rozbawiona. W końcu był to normalny obowiązek. Pomimo wszystko nie miała zamiaru się z niego naśmiewać czy rzucać uszczypliwe uwagi. Zaproponowałaby pomoc, ale może jednej byłoby lepiej, gdyby Kal wypełnił swoją część zadania. Chyba, że skończy swoją połowę budynku przed nim. Wtedy mu pomoże.
— Piasek to najlepszy środek — zaśmiała się, wycierając jakąś smugę na biednej szybie.
Kto wie, może w jakiejś części świata faktycznie polerowano szkło piaskiem? Skoro jest wytwarzane z piasku, to czysto teoretycznie mogłoby to mieć sens. Albo Elianne mogła również odpływać myślami za daleko od swojej faktycznej pracy. Dłonią w gumowej rękawiczce z niecierpliwieniem odgarnęła z czoła kosmyk jasnych loków, które zasłaniały jej widok na okno.
Spojrzała przelotnie na Kala, który widocznie się za czymś rozglądał. Myśl wpadła do jej głowy i zaraz potem z niej wypadła. Widząc swoje niewyraźnie odbicie w prawie umytej szybie, zauważyła, że kilka włosów irytująco odstaje jej na samym czubku głowy. Zdecydowanie nie da rady naprawić tego w gumowych rękawiczkach. Zignorowała ten fakt, żeby zaraz potem ponownie skupić się na Kalu.
Wcale nie przeszkadzało jej szukanie zaginionej szmatki. Szczególnie, że ta zapewne po prostu była po drugiej stronie okna, gdzie wcześniej wyrzucił ją chłopak. Bo z pewnością nagle nie wyrosły jej nogi i nie odeszła gdzieś dalej.
Dziewczyna zawsze była spostrzegawcza. W dzieciństwie, dajmy na to, często krzyczała na swoich braci, kiedy biegali po podwórku. Nie chciała, żeby przypadkiem rozdeptali siedzące na drobnych kwiatkach pszczoły. Zwracała im uwagę, kiedy najmłodszy brat wykazywał najwcześniejsze oznaki zbliżającego się płaczu, bo za bardzo się z niego śmieli. W szkole bardzo szybko dostrzegała literówki w podręcznikach, co jej ówcześni rówieśnicy po prostu przeoczali. I nawet, kiedy zaskakiwała z niewysokiego parapetu była w stanie dostrzec, jak mocno Kal zaciska ręce w pięści. Zapewne na tyle mocno, żeby na wewnętrznych częściach jego dłoni pojawiły się ślady wygniecionej skóry w kształcie półksiężyców.
Kiedy w końcu miała pretekst do zdjęcia niewygodnych rękawic, wytarła dłonie o materiał swoich spodni i zabrała się do ujarzmienia swoich włosów na nowo. Rozplątała ciasne warkocze i oglądając się w szybie, w miarę sprawnie zaplotła je na nowo. Z zadowoleniem uznała, że teraz wszystkie kosmyki są na swoim miejscu i oparła dłonie na biodrach.
— No to co, lecimy szukać zguby — powiedziała z uśmiechem.
Szmatka znalazła się bardzo szybko. Beztrosko leżała sobie w trawie, wciąż z resztkami piany powstałej z płynu do mycia szyb. I wyglądała, jakby przeżyła bardzo dużą bitwę z kurzem. Dziewczyna podniosła ją samymi czubkami palców, a ze ścierki opadło kilka źdźbeł trawy i chmura kurzu.
— Nie no, przepłuczesz ją w wiadrze, nalejesz nowej wody i będzie dobrze. Pacjentka jest do odratowania. — Wyciągnęła rękę dalej od siebie i zaczęła trzepać szmatką, żeby pozbyć się jak najwięcej niepotrzebnych rzeczy. I niezbyt dużo to pomogło. — Poza tym, naprawdę nie musisz mnie przepraszać za to, że poprosiłeś o pomoc, wiesz? Znalezienie szmatki to dla mnie żaden problem — powiedziała, rzucając mu bystre spojrzenie błękitnych oczu.
Elianne znała Kala od dosyć dawna. Nigdy może nie zostali przyjaciółmi, ale będąc w jednym obozie wpadali na siebie często. A wyznawała zasadę, że każdego można zagadać. I Kal bywał dla niej zagadką; oczywiście wiedziała, że każdy jest inny, ale chłopak wydawał się być czymś, czego nie potrafiła zrozumieć. Przecież znała tylu ludzi, rozmawiała z ogromną ilością osób, czy nie powinna umieć go rozgryźć? Z sfrustrowaniem uświadamiała sobie potem, że wcale tak nie jest.
— Ale… — zaczął Kal, ponownie zwijając dłonie w pięści.
— Poczekaj — przerwała mu dziewczyna, unosząc palec do góry. A w drugiej dłoni wciąż trzepała szmatę. — Nie musisz przepraszać za takie błahostki, okej? Muszę być pewna, że zrozumiałeś — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — I naprawdę, nie rób sobie tak krzywdy. Nic dobrego ci z tego nie wyjdzie — dodała łagodnie, wcześniej wspomnianym palcem wskazująć na jedną z jego pięści.
Strzepnęła szmatką po raz ostatni. Teraz już wcale nie wyglądała tak źle; odpadła z niej większość trawy, choć nadal była bardziej szara niż fioletowa, jaka była na początku.
— Widzisz? Przepłuczesz ją i będzie w porządku. — Z uśmiechem wyciągnęła rękę ze szmatką w kierunku chłopaka. Żeby ją wziąć, będzie musiał rozluźnić dłonie.
Kal wahał się chwilę, a potem z grymasem obrzydzenia na twarzy wziął ją samymi koniuszkami palców. Każdy, kto miałby okazję teraz na niego spojrzeć, powiedziałby, że najchętniej spuściłby tą ścierkę w toalecie. I nie byłby to taki głupi pomysł, gdyby nie to, że potem czekałoby ich na dodatek odtykanie latryny.
— To co, wracamy do pracy? — zapytała, otrzepując dłonie o materiał i tak już umazanych spodni.
— Mhm — mruknął chłopak niemrawo, trzymając szmatkę w wyciągniętej ręce, żeby nie pobrudzić ubrań.
Elianne z westchnieniem wspięła się z powrotem na parapet i naciągnęła na dłonie gumowe rękawice. Jeszcze tylko kilka okien i będzie miała to z głowy. Gorszą wizję miał przed sobą Kal. Kilka razy przesunęła wzrokiem od swoich okien do tych jego.
— Dobra, Kal, słuchaj. Umówmy się tak. Jak teraz zaczniesz myć te głupie okna, to pomogę ci z tym, kiedy skończę swoje. Ale masz się starać, tak? Bo jak będziesz tak siedział, to cię nie uratuję — powiedziała, składając jej zdaniem korzystną propozycję.
Jeśli szybciej skończą, będzie mogła szybciej iść na obiad. Poza tym wolała już mycie okien, niż zamiatanie wiecznie zakurzonego bruku. Naprawdę mogli skończyć gorzej. Teraz tylko zostało jej czekać na werdykt swojego współpracownika.

Kal?
────
[888 słów: Elianne otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Elianne — „Dramat z oknem w roli głównej”

Poprzednie opowiadanie

— Ta, piaskiem — burknął, choć w sumie był całkiem blisko uwierzenia Eli, że właśnie tak się to robi. — Żebym ciebie nim nie obsypał — dodał nieco niepewnie, nie czując nawet, jakim tonem powinien był to powiedzieć.
Dziewczyna tylko prychnęła cichym śmiechem pod nosem, więc Kal uznał to za powodzenie jego wartościowej wypowiedzi. Eli wróciła do pracy, nawet nie racząc Kala choćby zerknięciem. Uznał to za niesprawiedliwe, że okno dostaje więcej atencji niż on. W czym niby było lepsze? On był o wiele piękniejszy, schludniejszy, czystszy… Na bogów, czy on zaczął porównywać się do okna?
Spróbował nie skupiać się na tych głupich myślach i poczłapał do swojego najgorszego wroga — zabrudzonej szyby, która było ledwo co zmoczona wodą. Nadal coś było przez nią widać, więc nie widział problemu w pozostawieniu jej takim, jakim było. Powinno się zaakceptować ją taką, jaką jest, a nie wymuszać na niej zmiany. Poza tym, każdy w tym obozie to jakiś jebany perfekcjonista! Nie, żeby Kal był jakimś hipokrytą. On jest perfekcyjny w rzeczach, które są naprawdę ważne.
Sięgnął po ścierkę, po czym zdał sobie sprawę, że żeby po nią sięgnąć, musiałby wyskoczyć przez okno. Aktualnie była to niezwykle kusząca propozycja, jednak po chwili namysłu Kal stwierdził, że nie ma na tyle dość, żeby podjąć się takiego czynu. Pewnie by się przy tym ubrudził i tyle byłoby po jego pięknych i błyszczących włosach. Jeszcze nie słyszał o technice mycia ich ziemią i wolał z tym nie eksperymentować.
— Mamy zapasowe ścierki? — rzucił tym pytaniem z kompletną rezygnacją i żeby po prostu spytać, a mentalnie już przygotowywał się na wędrówkę po szmatę.
— Nie — bez wahania odparła Eli, wykonując zamaszyste ruchy swoją ścierką. — Ewentualnie możesz się rozebrać i będziemy mieć kilka dodatkowych.
— Ty wiesz, ile to kosztowało? — wyrzucił jej Kal, wskazując na golf, na który narzucił koszulkę obozową. — Bo rozumiem, że koszulka może być śmieciem, ale raczej nie dacie mi kolejnej, gdy powiem, że brzydzę się nosić czegoś, czym myłem okna.
— Nawet jakby była wyprana? — spytała rozbawiona.
— Nawet jakby — odwarknął.
Eli przewróciła oczami i zeszła z parapetu, żeby przystąpić do mycia kolejnej szyby. Widok ten niemal wprawił Kala w stan przedzawałowy, bo on nadal nie miał za sobą ani jednego okna, a perspektywa zostania tutaj bez Eli nie była dla niego czymś szczególnie przyjemnym.
— No i co tak stoisz? — spytała, podpierając się o parapet. — Chyba że czekasz, aż ja skończę, i wtedy po prostu weźmiesz sobie moją szmatę?
— Nie — mruknął Kal, ale nadal stał bez ruchu. — Chodź ze mną — powiedział szybko, patrząc gdzieś w bok Eli zgadywała, że studiuje rysy na ścianach, o ile jakieś tam były.
Kal za to próbował nie żałować ledwo co wypowiedzianych słów i nie wymyślać w swojej głowie okropnej odpowiedzi Elianne, która zawierała w sobie zwyzywanie go od idiotów i że co on w ogóle sobie myślał, że ona z nim pójdzie? Po szmatę? Którą sam bezmyślnie wyrzucił przez okno? Kal czuł się jak pies, który prosi swojego pana o rzucenie mu patyka. Jako dziecko Wenus, które potrafi powiedzieć, co czuje dana osoba powinien być bardziej pewny siebie. Powinien potrafić normalnie rozmawiać i proponować różne rzeczy, a nie uciekać od ludzi z podkulonym ogonem. Poza tym znał Eli, wiedział, że prędzej zapłonie w niej entuzjazm dla pomysłu ogromnej i ciekawej przygody, którą będzie misja po ścierę. I spodziewał się tego, choć nawet nie patrzył na przyjaciółkę. Wiedział, że wcale nie czuła się urażona tą prośbą, ani nie była na niego wściekła z niewiadomego powodu, ani nic takiego. Nie miała najmniejszej rzeczy, przez którą mogłaby się nie zgodzić, a która byłaby czymś, przez co Kal do wieczora chodziłby zdruzgotany swoim zachowaniem, a potem wysłałby jej wiadomość o treści “przepraszam” dziesięć milionów razy. Prędzej powiedziałaby, że okna same się nie umyją, albo że jej się najzwyczajniej w świecie nie chce. Oczywiście, wkurzyłby się na nią, gdyby coś takiego powiedziała.
Mimo tego Kal i tak mocno zacisnął pięści, spodziewając się tej najgorszej z możliwych odpowiedzi.
— Jasne — odparła Eli, rzucając gumowe rękawice na parapet. — Chodźmy. I rozluźnij ręce — dodała lekko i wyszła z pomieszczenia.
Kal poszedł za nią, udając, że wcale nie czuje się dogłębnie urażony zwróceniem mu uwagi i wcale nie odbiło się to na jego dumie. Spodziewał się, że Eli prędzej czy później zauważy, że zawsze, gdy za dużo myśli, wbija paznokcie w dłonie, ale w żadnym razie nie spodziewał się, że zwróci mu uwagę tak bezpośrednio. Nie lubił tego. Nienawidził wręcz, gdy ludzie mówili mu wprost o rzeczach, które powinien zrobić inaczej, bo wtedy przeprosiny same cisnęły mu się na usta.
Teraz nie było inaczej.
— Przepraszam — mruknął, wlokąc się za Eli i cały czas patrząc wszędzie, byle nie na nią.
— Za co niby? — To pytanie nie należało do jego ulubionych. Czuł, że musi przeprosić. Czy wiedział, za co? Oj, powodów do tego było wiele, łącznie z jego ulubionym, cudownym “przepraszam za to, że przepraszam”.
— Za to, że w ogóle proszę — spróbował na początku nie mówić tego, za co czuł się najgorzej, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi, więc nabrał powietrza, żeby brnąć w to dalej i kontynuować: — i za to, że…
— O, patrz, jest! — Elianne tryumfalnie podniosła z ziemi biedną ścierkę, której Kal nie zamierzał wziąć do rąk. Wyglądała tak, jakby miała zamiar znowu położyć się na podłożu i stać się nawozem dla tutejszych roślinek. Absolutnie odrażające.
— Super. — Głos Kala ociekał sarkazmem, a jego oczy badały twarz Eli, wyczekując odpowiedzi na jego… próbę powiedzenia, za co tak właściwie czuł się winny. Chociaż małe “wybaczam”? Albo, co gorsza, “pierdol się”? Jakby to powiedzieć… cokolwiek?

Elianne?
────
[904 słowa: Kal otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 1 lipca 2024

Od Ezry CD Violet — „Kawa z półboga”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

— Jasne — odparł Ezra. — Odwróć się.
Violet zmarszczyła brwi, a jej szczupłe dłonie, splecione na wysokości jej mostka opadły. Końcowo odwróciła się, powoli wypuszczając powietrze przez usta.
— To twoja pierwsza praca? — Głos Ezry był chrapliwy, jakby dopiero co się obudził – albo gorzej, czuwał całą noc.
— Mhm — wydukała dziewczyna, niezręcznie maskując wzdrygnięcie, które wstrząsnęło jej plecami, gdy Ezra sięgnęło po kokardkę, zawiązaną z przodu fartucha na szybko zbyt podekscytowanymi dłońmi, rozwiązało ją i ponownie złączyło wstążki na plecach Violet, zaciągając supeł na tyle ciasno, aby zabezpieczyć materiał, lecz na tyle luźno, aby nie sprawić jej dyskomfortu.
— Nie przejmuj się. Nie zaspałaś i nie wymiotowałaś na ladę, więc jesteś lepsza od większości świeżaków.
Czarnowłosa odwróciła się z piskiem gumowych podeszw, szorujących o podłogę. Jej policzki zaokrągliły się, zupełnie jakby wyobraziła sobie jej poprzedników, wbiegających przez drzwi kawiarni i puszczających pawia, opierając się o blat.
— Musisz zdjąć pierścionki. — Komentarz Ezry zmył uśmiech z warg dziewczyny. W odpowiedzi otrzymała jedynie wzruszenie ramionami. Ezra podążył czubkiem języka wzdłuż wnętrza ust, uwydatniając dwie małe dziurki po kolczykach. Violet wzięła głęboki wdech i zsunęła każdy z pierścionków, błyszczących w świetle wschodzącego słońca, kąpiącego wnętrze kapitalistycznego piekła, wysysającego pieniądze z kont ludzi, obdarowując ich w zamian kofeiną i tonami cukrowo–tłustych napojów ciepłym, wręcz złotym światłem, tak miękkim, że przez ten moment Starbucks wydawał się mieć duszę. Być oddychającą, kochaną, rodzinną kawiarenką.

Czar prysł, gdy szklane drzwi uzyskały kolejny tłustawy odcisk pulchnej dłoni na swojej i tak brudnej powierzchni, a do środka wkroczyła wysoka kobieta, pchająca przed sobą gigantyczny – zdaniem Ezry – wózek, w którym, między okruchami, kawałkami bułek i papierkami po cukierkach, siedziało dziecko, za duże – skromnym zdaniem Ezry – na poruszanie się w wózku dla dzieci.
— Dzień dobry, — wyćwierkało Ezra, zmuszając się do swojego najbardziej przyjaznego, radosnego głosu. — Co mogę—...
Wrzask dziecka zagłuszył jego następne słowa.
— Mama! — Huknęło na cały sklep. — Bajgiel!
— Co mogę podać? — Powtórzyło Ezra, nie tracąc niewzruszonego i szczerze zmęczonego wyrazu twarzy.
— No już — fuknęła kobieta. — Dzieciaki w tych czasach.
Klientka oparła dłoń na biodrze, drugą uniosła, aby obetrzeć pot z czoła, tym samym ścierając z niego warstwę brązowo–pomarańczowego podkładu.
Violet przysunęła się do Ezry, jakby chciała uchronić się przed wzrokiem kobiety, aktualnie patrolującym menu, znajdujące się na ścianie. Pierścionki, schowane w jej kieszeni szczęknęły o siebie.
— Okej — wysapała końcowo kobieta. — Wezmę Summer Skies Refresher– z prawdziwą śmietanką zamiast tego liberalnego mleka z owsa czy innego nasienia–...
— Bajgiel! — Wrzasnęło ponownie dziecko. Ezra przestąpił z nogi na nogę.
— Dobrze. Ten Refresher w rozmiarze grande, potem bajgiel z serkiem… nie, dwa. Trzy bajgle, z tostera, ten ostatni z łososiem. I kawałek sernika, i dwa takie ciastka… są wegańskie? Tak? To nie chcę tych ciastek. Dwa serniki. Zamiast ciastek. I truskawkowe Frappuccino, venti, z dodatkową śmietaną i podwójnym słodzikiem.
— To tyle? — Zapytało Ezra, zmuszając swoje blade wargi do rozciągnięcia się w uśmiechu – a raczej półuśmiechu, ściągającego jejgo zbliźnioną skórę.
— Co to za głupie pytanie? — Odparła kobieta i wytarła wnętrza dłoni o spodnie, kręcąc głową. — Zabierzcie się do roboty, mam jeszcze sprawy do załatwienia.

Violet ponownie zrobiła krok w stronę Ezry.
— Jak mogę pomóc? — Wyszeptała, obserwując klientkę, wściekle uderzającą w ekran telefonu kątem oka.
— Bajgiel! — Krzyknęło dziecko.
— Możesz… — Ezra podszedł do zlewu. — Możesz umyć ręce i wrzucić te bajgle do opiekacza. W tamtym kącie zapali się zielona lampka, kiedy będą gotowe. Resztą zajmę się ja.
Nie wszystko wychodziło w życiu Ezry. Był niezręczny, był nieśmiały, niezdarny. Ale gdy miał na sobie ten zielony fartuch niepasujący do jego włosów, gdy czuł zaklęty w naszyjnik xiphos, uderzający o jego pierś, nieco cięższy niż oczekiwałoby się po takiej zawieszce, i kiedy przez jejgo ciało płynęła za słodka i za mocna kawa, gdy miał zadanie do wykonania – nic nie mogło go powstrzymać. Był najlepszym baristą w całym Manhattanie. Wlewało mleko i śmietanę i syropy o toksycznie nasyconych kolorach do plastikowych kubków, miksowało składniki, parzyło kawę ze sprawnością wirtuoza Starbucksa. Wkrótce na blacie stały dwa kubki, obok dwie papierowe słomki i zapakowane w zielone, papierowe pudełko porcje sernika.
— Zapakować je w torebkę? — Zapytała Violet.
— Co? Tak, w tą średnią.
Obok napojów i ciast na drewno trafiły pachnące, ciepłe bajgle w biało–zielonej, papierowej torebce.
— To będzie… — Ezra stuknęło w ekran. — Trzydzieści siedem dolarów, osiemdziesiąt centów.
Kobieta prychnęła w odpowiedzi, oklepując spodnie dłońmi. Wpierw przednie, potem tylne kieszenie.
— Okej. Kartą. — Westchnęła, marszcząc nos, patrząc się w ekran telefonu. Ezra pokiwało głową z tym udawanym pół-grymasem, pół-uśmiechem, gdy zirytowana wpisała okrągłe zero dolarów w pole podpisane ‘napiwek’ i przyłożyła telefon do terminalu. Radosne kliknięcie przerwało głuchą ciszę, która zawisła w powietrzu. Ekran, skierowany w stronę klientów rozświetliła wiadomość ‘Zostali Państwo obsłużeni przez: Ezra’.
— Ezra? — Klientka po raz pierwszy od przekroczenia progu kawiarni spojrzała na obsługujące ją osoby. — Nie brzmi za bardzo dziewczęco.
— Smacznego i miłego dnia — wyszczebiotało Ezra. Kobieta chwyciła swoje zamówienie, umieściła je w koszyku pod wózkiem i – ku zgrozie nastolatków, stojących za ladą – wetknęła niebiesko–różową lemoniadę w pulchne rączki dziecka.
— Idziemy stąd, Kyle — oznajmiła. — Nie będziemy siedzieć w takich lokalach. Następnym razem, jak tu przyjdę, za kasą będzie stał jakiś więzień albo inny liberalny…
— BAJGIEL! — Ryknął Kyle w odpowiedzi.
Ezra i Violet nie odezwali się ani słowem, dopóki drzwi nie zatrzasnęły się za klientką i jej wózkiem.

— Hej, Ezra — zaczęła Violet, przełknąwszy ślinę. — Tak jest zawsze?
— M-mh. Większość ludzi jest normalna. A to… — wzruszył ramionami. — Była ta z normalniejszych Karyn.
— Czterdzieści dolarów? — Dziewczyna oparła się dłonią o blat. — To… dużo.
Ezra znowu wzruszyło ramionami. Na szczęście Violet została uwolniona z ciężaru prowadzenia rozmowy, gdyż zza drzwi dla personelu wychyliła się głowa Steph.
— Jak się mają moje dzielne, pracowite pszczółki? — Zakrzyknęła z tym swoim wielkim, lśniącym uśmiechem.
— Chcę podwyżkę — odburknęło Ezra.
Steph zmarszczyła brwi i wyłoniła się zza drzwi w całej swej podkreślanej makijażem, butami na platformie i kabaretkami krasie. Wydęła pociągnięte czarną, matową szminką usta i podeszła do chłopaka, aby go przytulić.
— Dusisz mnie, Steph. — Wymamrotał.
— Nie marudź. Ludzie zapłaciliby za połowę tego, co dostajesz ode mnie za darmo. — Zielonowłosa zmierzwiła grzywkę Ezry i posłała mu oczko, widząc jejgo skwaszoną minę. — A ty, skowroneczku? — Puściła Ezrę i odwróciła się w stronę Violet. — Potrzebujesz się przytulić? Udało ci się zrobić twoją dziewiczą kawę?


Violet?
────
[1012 słów: Ezra otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Abasola — „Ucieczka” — „Chłopiec i jego szkielet” część 8

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

To była ciężka noc, szczególnie ciężka dla kogoś takiego jak Abasol, ten chłopak miał z jakieś...czternaście lat? Racja, herosi nigdy nie mają łatwego dzieciństwa, ale nie zmienia to faktu, że ich ból odczuwa się nawet jeżeli jest się ich towarzyszem przez krótki czas.

Czarnowłosy aktualnie leżał na kanapie i spał niespokojnym snem, leżał na prawym boku, przykryty kocem, który został znaleziony gdzieś przez Kostka, gdy razem sprzątali mieszkanie. Szkielet próbował tym zajęciem odciągnąć uwagę Abasola od traumatycznego przeżycia, ale wiedział, że nie da to zbyt widocznych czy w ogóle znaczących wyników. Kostek patrzył się na śpiącego chłopca, zastanawiając się, jak ma to teraz wszystko ogarnąć, nie ma pojęcia o wychowywaniu dziecka, sam nie pamięta, by w ogóle kiedykolwiek był dzieckiem, więc był na podwójnie straconej pozycji jako ojczym Abasola. Tak naprawdę, Kostek rozważał, czy by po prostu nie uciec i nie zaszyć się gdzieś w Hadesie, zniknąć na długi czas i potem udać się na Bahamy czy inne miejsce, gdzie uciekają ludzie, gdy chcą zacząć nowe życie. Tak naprawdę, Kostek był w idealnej sytuacji do ucieczki, heros jest bezbronny, nieświadomy i ogólnie nie ma żadnego sposobu na powstrzymanie Kostka. Właściwie to szkielet mógłby go porwać bez większych problemów, ale... nie mógł, coś go powstrzymywało, coś sprawiało, że myśląc o tych czynach, czuł winę, która zdawała się miażdżyć mu kości. Pomiot Hadesu teraz siedział na krześle, trzymając w zębach wykałaczkę, którą znalazł gdzieś w kuchni, nie może ot, tak porzucić Abasola, ale też nie może sobie go ot, tak wszędzie ciągać, żywego w Hadesie nie przyjmą, a Kostek, będąc szkieletem, nie jest za specjalnie mile widziany… gdziekolwiek.
Szkielet popukał w swoją czaszkę, próbował w takie sposób jakkolwiek pobudzić swoje myślenie, ale jedyną opcją, jaka jeszcze przychodziła mu do głowy, było doprowadzenie go do Obozu Herosów i zostawienie go tam by nikt nie zrobił mu tam krzywdy. A przynajmniej by żaden potwór nie zrobił mu tam krzywdy, dzieci potrafią być brutalne, a Abasol tak czy inaczej kiedyś musiałby stawić czoła potworom pochodzącym ze świata, do którego po części należał.
— Ehhh... — westchnął Kostek — no nic… chyba z nim utknąłem… ale nie sądzę, by pytanie się Pana podziemi o rady względem rodzicielstwa, było dobrym pomysłem.


────
[361 słów: Abasol otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Wandy — „Aresiakowy rytuał”

– Więc witaj u nas! – blondynka o perłowym odcieniu włosów, poklepała parę razy nową córkę Aresa w plecy.
Wanda niepewnie stanęła ze swoim bagażem u progu drzwi. Wszystkie oczy były skierowane w jej kierunku. Ciche szepty, uśmiechy na twarzy. Do jej nosa doleciał zapach wilgoci i potu, który wyraźnie podrażniał zmysły.
Polka wyprostowała się, chociaż jej kroki wciąż były bez śmiałości, stawiając je ostrożnie, jakby się bała, że nadepnie w pułapkę. Ujrzawszy wolne łóżko, podbiegła, wskakując z całej siły na materac. Zamknęła oczy, wzdychając. To był ciężki dzień. Jedyne, o czym teraz marzyła to sen lub co najmniej odpoczynek.
– To nie czas na leżakowanie – usłyszała chrapliwy chłopięcy głos. Zajrzała za siebie, gdzie ten trzymał ją za nogę. Pociągnął za sobą, przez co upadła na podłogę. – Zanim to będzie twoje, musisz przejść nasz rytuał. Rytuał dziecka boga wojny, brutalności, samego Aresa.
W całym domku rozniósł się krzyk. Nowo uznana wstała i mimo iż czuła, jakby jej kolana były z galarety, szła za resztą, patrząc na dziury w ścianach czy porozwalane przedmioty dookoła.
– Adiel, leć po jakąś ofiarę. Pora na chrzest świeżaka! – ponownie nastąpiła wrzawa, jeszcze głośniejsza niż ta przed chwilą.
Cofnęła się parę kroków do tyłu, aż poczuła czyjąś dłoń trzymającą jej koszulkę za kark.
Pozostałe dzieci Aresa otworzyły drzwi do toalety. Polka zahamowała, czując, co się zaraz wydarzy. Uparta jak osioł, trzymała się odstającej kafelki. Policzki automatycznie się zaczerwieniły, czując jak całą ją rwie od środka.
– Na serio, nie możesz sobie poradzić z jakąś małą dziewczynką? – rozczochrany chłopak podszedł do niej, chcąc pomóc swojemu kumplowi, jednak ta, napluła mu prosto w oczy. Odsunął się na bok, sycząc poprzez szczypanie oczu.
– Jakim cudem Ares was uznał??! – umięśniony potomek, chwyciło nową z całej siły za kark. Paznokcie przeciwnika wbiły się skórę, sprawiając, że z ust wydostał się pisk. Czuła się jak małe kocię, które jastrząb porwał. Chwyciła się szybko za deskę, nie chcąc doznać tego przeżycia. Starała się oprzeć reszcie osiłkom, choć, już na dłuższą metę, było wiadome, że z nimi przegra.
Głowa dziewczynki zanurkowała w wodzie. Zamknęła oczy i buzię, jednakże co pół minuty, ponownie próbowała wydostać się z łapsk rodzeństwa. Ciężar i siła starszych, nie pozwalała jej się uwolnić. Była pewna, że jeszcze chwila i rozwali ten kibel, a jak wyjdzie na wierzch, wywali każdemu, kto brał w tym udział. Czas na sekundę się zatrzymał. Uległa własnemu rodzeństwu. Nawet pod wodą, doskonale słyszała darcie mord.
– Już dość! – krzyknął ktoś z tłumu.
Podniosła głowę. Mokre, jasnobrązowe falowane włosy były przemoknięte, podobnie jak zielona koszulka, którą miała na sobie. Zaczęła nabierać głębokie oddechy, przekręcając głowę na bok, by woda z uszu się wylała, przetarła parę razy oczy. Podeszła do zlewu, wpatrując się w swoje odbicie. Dziwny posmak w gardle po toaletowej wodzie jej przeszkadzał, drapał i szczypał. Napiłaby się nawet tej z kranu.
– Jesteś bardzo zaciekła – dziewczyna, ta co wcześniej ją zaprowadziła do domku, pochwaliła Wandę. – Ale to jeszcze nie koniec. Teraz pora byś pokazała, ile TY dasz radę kogoś tak poddtopić.
– Słucham? – zapytała niepewnie. – Ja… ?
– A chcesz znowu?
Na samo wspomnienie sprzed chwili, jej twarz znowu się zaczerwieniła. Obróciła się, a już stała ofiara.
Niski, blady chłopak, którego czerwone włosy zasłaniały pół twarzy. Z tak małej odległości łatwo było zauważyć, jak jego oddech jest nierówny, a on sam, potyka się o własne nogi. Chwyciła go za włosy, prosto wrzucając w środek toalety. Próbował się wyrwać, choć ona już miała na niego sposób. Lewą nogą przycisnęła plecy ofermy, kopiąc go. Ryk aresiaków rozniósł się po całym obozie. Z toalety docierały do jej uszu błagalne bulgotania pod wodą, z prośbą o wypuszczenie.
– Puść go, jest cały fioletowy, a zgonów nie chcemy – tym razem odezwał się ten sam czarnowłosy chłopak co wcześniej. Teraz zauważyła, jak bardzo ma ciemne oczy i bladą skórę.
Biedak, którego puściła, od razu wybiegł. Blondynka, która najwidoczniej była grupową, złapała Wandę za dłoń, którą uniosła ku górze. Ścisnęła ją tak mocno, że zrobiła się cała czerwona. Młoda w tym czasie przyjrzała się przewodniczącej jej domku. Blizna, przebiegająca wzdłuż twarzy dawała jej dziwnego uroku. Z jednej strony, dodawała charakteru, z drugiej, zbeształa drobny nosek, dorodne usteczka i duże oczy. Zerknęła na swoją, na dłoni. Nie podobała się jej, a jednak taki, znak uznania. Koniec jakiegoś etapu w życiu, bycia tym dzieckiem, które wysyłali do psychologów, rodzice przynosili papiery do szkoły, a ona, kozłem ofiarnym nauczycieli, bo przecież była idealna, żeby sfrustrowana baba od angielskiego, mogła wyładować swoje emocje na dziecku, którym była Wanda.
– Teraz, oficjalnie, jesteś jednym z nas! – krzyknęła, zerkając czekoladowymi oczami w jej kierunku. – Gratuluję mała. Przypomnij mi, jak się nazywasz?
Na twarzy Polki był uśmiech. Szczery uśmiech. Została uznana jako córka Aresa, mimo iż sama skończyła z głową w kiblu. Jej twarz z wesołej, zmieniła się. Uśmiech przybrał zadziorną formę, obniżyła brwi, barki wzięła do tyłu, prostując się jak strzała.
– Jestem Wanda. Wanda Flis, ale mówcie na mnie po imieniu.

***
Parę lat później. Teraz.

– Patrz na mnie, Elijah – zwróciłam mu uwagę. – nie możesz odwracać wzroku od wroga. Musisz go mieć na oku, widzieć każdy, nawet najmniejszy ruch.
– Możemy zrobić małą przerwę? – zapytał zadyszany, kuląc się.
Zgodziłam się. Usiedliśmy pod drzewem. Cień ochładzał nasze ciała. Oparłam się o korę, obserwując resztę.
– Czemu jest nas tak mało? – zerknął w moim kierunku.
– Nie wiem – odpowiedziałam. – Powiedziałam jasno, „wychodzimy na pole”, Caroline – odwróciłam się w kierunku siostry. – Biegnij po resztę, a teraz, wstajemy, koniec przerwy.
– Dopiero usiadłem – westchnął zażenowany, biorąc broń do ręki.
– Na wojnie nie będziesz mieć czasu na przerwy – przypomniałam. Rozwiązałam bandanę, którą miałam wokół czoła. – Masz, będzie ci łatwiej.
Otworzył szeroko oczy, najwidoczniej zdezorientowany.
– Danke! – przytaknął, związując ją.
– Lepiej sobie przypomnij, co ci mówiłam. Patrz na mnie, obserwuj mój każdy ruch. Musisz szybciej przewidzieć zamiary przeciwnika.
Napięłam mięśnie, ściskając mocno spathę. Złota broń błysnęła w słonecznym świetle. Zmarszczył brwi, faktycznie przyglądając się mojemu ruchu ciała. Widząc, że nie ma zamiaru atakować pierwszy, zrobiłam to ja. Najwidoczniej nie spodziewał się mojego takiego ruchu, ponieważ trzask metalu sprawił, że odskoczył. Zamachał mieczem odrobinę za wysoko, przez co ostrze dotknęło mojej lewej ręki. Syknęłam z bólu, czując, jak spływa delikatna strużka krwi. Klatka piersiowa Niemca chodziła szybko. Zaczął cofać się, na nogach z galarety, widząc jak jego przeciwniczka, mimo rany, nie poddała się. Dotknął plecami kory drzewa w ślepym zaułku. Na jego szczęście, udało mu się unieść miecz w odpowiednim momencie, aby zapobiec atakowi. Młody nie miał zamiaru się ruszać spod bezpiecznego miejsca, w którym jedynie sobie wymachiwał bronią. Czuł się tutaj pewnie, dlatego, kopnęłam go butem w kolano. Zwinął się, łapiąc za prawe kolano. Broń upadła koło niego.
– Po pierwsze, nigdy nie chodź do miejsc, gdzie nie masz jak uciec, właśnie dlatego. Wróg może cię skopać, ciesz się, że tylko lekko kopnęłam. Reszta nie byłaby wobec ciebie taka delikatna, nawet reszta twojego rodzeństwa. Po drugie, podnoś miecz, koniec na dzisiaj.
Elijah przykucnął, podnosząc swoją rzecz.
– Tak swoją drogą, widzę u ciebie postępy. Jeszcze parę treningów i będzie nieźle.
W oczach Niemca zauważyłam radość. Uśmiechnął się delikatnie, biegnąc do reszty, która przyszła.
Skończyłam bandażować rękę. Elijah przyłożył lód do kolana, obserwując fioletowego siniaka.
– Jest lepiej?
Przytaknął.
Rozejrzałam się wokół. Wszyscy kończyli swoje treningi, jednak kogoś mi brakowało.
– Gdzie do jasnej cholery jest Kazue?! – wstałam w tej chwili, oczekując odpowiedzi pozostałych.
Nic. Nikt nic nie wiedział. Oprócz Caroline.
– Wydaje mi się, że ostatnio widziałam, jak się z kimś bije w samym centrum Obozu.
– Popilnuj reszty, ja idę po nią – wstałam, przekazując informacje siostrze. – Jak jej kiedyś kurwa chyba tak zapierdolę, że matka ją nie pozna. Parę osób obok się zaśmiało, ale mi do śmiechu nie było.
Szybkim krokiem ruszyłam w kierunku wszystkich domków w Obozie Herosów. Czym bardziej się zbliżałam, tym słyszałam krzyki ludzi. Podbiegłam tam, widząc nic innego jak właśnie nią, z jakimś dzieckiem. Na razie to była jedynie szarpanina, ale znając temperament siostry, wiedziałam, że to się tak nie skończy. Gdy miałam odciągać siostrę, jak na moje oko, nowego, ten uderzył ją w brzuch, przez co się przewróciła prosto na plecy. Wszyscy zaniemówili, tym bardziej, kiedy zobaczyli, co pojawiło się nad głową chłopca, z którym się biła. Znak boskiego uznania. Ares go uznał i jak na to wskazuje, jest moim nowym bratem.
– Gratuluję, pokonałeś największy postrach w Obozie Herosów – pogratulowałam mu. Kazue otrzepała spodnie, szydząc zęby w kierunku chłopca. Ten wystawił jej język, pokazując środkowego palca. – Jak pewnie widzisz, zostałeś uznany przez Aresa. Witaj, bracie.
Teraz miałam okazję się mu przyjrzeć. Na oko miał jakieś trzynaście lat. Kruczoczarne, roztrzepane włosy wlatywały mu do oczu, koloru prawie że również czarnego. Czerwone, pulchniutkie policzki sprawiały wrażenie wcale nie takiego zimnego, na jakiego wygląda i zapewne agresywnego. Większej objętości ramiona i uda, choć sam, niskiego wzrostu. Patrzył na ludzi spod byka, jakby każdy go denerwował.

***

– Poznajcie nowego w naszym domku, Marshalla!
Nowy uśmiechnął się, zerkając, aż będę mówić dalej.
– Zasad jest parę – przerwałam głośne okrzyki rodzeństwa. – Po pierwsze, słuchasz się każdego, kto spędził tutaj więcej niż rok, a najbardziej, mnie – wskazałam na siebie palcem. – Druga, nie ma ciszy nocnej. Trzecia, możesz mieć syf, pod warunkiem, że nie zamieszkają tu karaluchy. Czwarta, nie niszcz nikogo rzeczy. Masz zły humor? Nie wiem, pobij tam kogoś, ale nie mnie, ani żadnej mojej lub twojego rodzeństwa rzeczy. Piąta, nie ma piątej, to już koniec. To co, gotowy na rytuał?
– Jaki rytuał? – zapytał z żalem w głosie.
– To, że jesteś jednym z nas. Kazue! Weź go.
Marshall, widząc siostrę, z którą już zdążył się NIE polubić, cały się zazielenił. Zaprowadziła go do toalety. Biedny, będzie musiał przeżyć tę najgorszą część.
– Elijah – zwróciłam się do młodszego brata. – Chcesz zadanie?
Od razu podniósł głowę, mrugając parę razy.
– Znajdź kogoś, kogo nowy może podtopić.
– Słucham?
– Przyprowadź tutaj kogoś zaraz.
Przełknął nerwowo ślinę, kierując się w stronę wyjścia. Ja udałam się w przeciwną, do toalety. Zabawa w topienie nowego szła w najlepsze. Darł się wniebogłosy, krzycząc, jakimi my jesteśmy barbarzyńcami, frajerami, bandziorami i pełna ilość innych przezwisk.
– Wróciłem! – Elijah wszedł do ubikacji, ciągnąc za sobą „ofiarę”.
Zastanawiałam się, czy ono wie, co tutaj się zaraz wydarzy. Dzieciak o promiennym uśmiechu, w zielonych dredach, patrzyło z ekscytacją na całą sytuację tutaj. Ustało na piętach, zerkając zza pleców aresiaków.
– Powiedziałeś, że będę od razu – zwrócił uwagę Niemcowi. – I co?
Podrapał się po karku, odwracając wzrok od Sony.
– Kazue, dość. Teraz pora by świeżak pokazał, co umie.
Puściła go, mówiąc coś, że teraz pora by ten podtopił tego tam, co stoi. Dosyć brutalnie jeno chwycił, wkładając głowę prosto do kibla.
Wszyscy zamarli. Dosłownie. Sony nic, żadnych słów sprzeciwu. Jedynie ciche blup, blup, blup.
– Może ono nie żyje?
Odwróciłam się w kierunku debila, który to powiedział.
– Przecież mamy prostą zasadę. Nikogo nie mordujemy. Jakbyśmy naprawdę topili, my wszyscy już byśmy byli na liście przestępców lub siedzieli w kryminale. Wyobraźcie to sobie, taki nagłówek w gazecie, „przestępcy z Nowego Jorku, topiący dzieci w kiblu”.
– My już byliśmy za kratami – wtrąciła Kazue.
– Przez ten twój chujowy czołg i przez ciebie Elijah nabawił się traumy.
– Przeze mnie? To ty go terroryzujesz!
– Ja terroryzuję?!
Marshall puścił Sony, skupiając się bardziej na sprzeczce wokół nas.
– Ja chcę jeszcze raz! – dziecko podskoczyło parę razy.
Ucichłyśmy.
– Mogę? – spytało. – Proszę! Jest tak gorąco, a tu, woda jest taka… świeża.
– Powinniśmy pozwolić – Kazue wtrąciła swoje zdanie.
– Jestem za.
– Niech wam będzie – zadecydowałam. – Ale! Z umiarem!

***

Marshall oficjalnie został jednym z nas. Dostał swoje łóżko obok Elijaha, w końcu są w podobnym wieku. Został tylko ostatni etap.
– Trzymaj – podałam mu spray. – Narysuj tu coś.
Chłopak potrząsnął puszką i po lewej stronie kilkoma chaotycznymi ruchami namalował, piłkę nożną. Koło niego Sony również kończyło swój. Taa, stwierdziłam, że skoro już tak bardzo polubiło nasze, trochę zjebane towarzystwo, niech też pozostawi coś po sobie.
– Co to? – ktoś zapytał.
– Dinozaur! I patrz, trzyma kwiatka!
Słodki rysunek przedstawiającego T-rexa ze stokrotką w dłoni, niedaleko męskiego przyrodzenia, narysowane przez Kazue, oficjalnie ozdobił ścianę domku piątego.
Przeszłam się wzdłuż, oglądając rysunki, mające swoją historię, ich twórców. Jedni przeżyli, drudzy nie, inni spędzają tu dopiero miesiąc, drudzy, opuścili nas z parę lat temu.
– Czemu się tak przyglądasz? – spytałam brata, wpatrującego się w ścianę.
– Że… to już zaraz pół roku, odkąd tu jestem – odpowiedział, dotykając dłonią rysunek, stworzony przez niego. Fioletowa gąsienica.
– Dołączyłam, jak byłam niewiele starsza od ciebie – westchnęłam, zerkając obok. – Pamiętasz ten obrazek? – wskazałam na malunek pieska, z czerwoną bandaną. – Jak ci o nim opowiadałam?
– Tak, że narysowałaś swojego psa. – wzruszyłam ramionami. – Pewnie znowu klopsy z sosem pomidorowym. Dlaczego go?
– To był mój jedyny bliższy przyjaciel, znaczy, miałam koleżanki – zaczęłam opowiadać. – Jednak mało który rodzic chciał, by jego córka zadawała się ze mną, „chłopczycą”, rozrabiaką, kiepsko się uczącą. Moje koleżeństwa trwały maks pół roku, potem mówiły mi w twarz, „mama zakazała mi się z tobą zadawać” – ramiona mi opadły, siadając na łóżku. Elijah usiadł koło mnie. – On i Irmina byli ze mną zawsze.
– Kim była Irmina?
Teraz tego pożałowałam. Spojrzałam na twarz chłopca. Irmina była wysoka i chudziutka. Jej twarz smukła, po ojczymie. Blond, złociste włosy, opadały na jej oczy, miała grzywkę, ale wplotła je w warkocze, które związywała gumkami, w biedronki.
– To… długa historia. Patrz, nasi już idą na kolację, choć, wszystko nam zaraz zjedzą! – pociągnęłam pospiesznie Niemca za dłoń, wyprowadzając go z domku piątego.
Zabiłaś ją. Nie wyprzesz tego, że twoim ojcem jest okrutny bóg. Nawet jak tego nie chcesz, twoim przeznaczeniem jest siać konflikt i zniszczenie. Nie uciekniesz od przeznaczenia. To jest mój demon.
To były słowa mojej mamy, wyznającej mi prawdę. Nie zapomnę tego. Nie chcę, żeby to była prawda.
Przepraszam cię, Irminko.


────
[2213 słów: Wanda otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia]