czwartek, 16 maja 2024

Od Violet CD Mihala — ,,Ogień i fiolet"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Bywały momenty, kiedy wątpiła w sens walki o ten kamień. Kryształ górski można było łatwo zastąpić, a nawet miała w swojej kolekcji kilka zamienników — w tym pełno ametystów, co świadczyło o tym, jak bardzo kocha ametysty. Gdyby zaszła taka potrzeba, to przecież mogła pojechać do Nowego Jorku w odwiedziny do jej ulubionego sklepu ezoterycznego. I tak obiecała Rosalie, że w najbliższych dniach pojadą na solidne zakupy. Należy też wspomnieć, że kryształy są jedynie częścią czarostwa, zaś można równie dobrze korzystać z ziół, świeczek, kadzideł… albo ,,wspomóc” się energią mamusi Hekate, o ile złożysz jej w ofierze bukiet z lawendy, dobre wino (oczywiście, z pomocą szanownego menela spod metra, bo nikt przecież nie sprzeda wina szesnastolatce!), owoc granatu lub fikuśne klucze wzięte żywcem z jakiegoś filmu fantasy (czemu mamusia lubi klucze?) oraz ułożysz ładne, rymowane zaklęcie, błagające o jej litość.
Naprawdę, można zrobić wiele bez jednego kryształu. Możliwości jest multum.
Jednak Violet czuła nad sobą gniew babki Beth. Może nie dosłownie — nie nawiedzała jej w snach, właściwie to nie dawała żadnych oznak, aby odczuć niezadowolenie z powodu zgubienia prezentu od siebie. Jednak młoda heroska powoli popadała w paranoje, wmawiając sobie, że tak właśnie może być lada moment. Miała nadzieje, że młody od Hefajstosa zrozumie, a jeśli nie — tego dnia próbowała po raz ostatni.
W międzyczasie dzieciak przemówił… swoim osobistym głosem. Najwidoczniej wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy wreszcie założył swój aparat słuchowy. Violet nieco odetchnęłą z ulgą, a jednocześnie mocno się zaskoczyła tym faktem. Może Hekate była jej przychylna tego dnia? Zupełnie jakby nazbierała pieczątek za każdego zamówionego kebaba, aby dostać dziesiątego gratis, więc jakby za ,,zamówienia” na pomyślność od matki dostała wreszcie błogosławieństwo gratis.
– Na kadłubie rydwanu było miejsce, gdzie dokładnie taki kawałek wpasowałby się idealnie – powiedział Czech, tak beztrosko, jak wyglądał.
Violet zamilkła, unosząc brew. Wystarczyło, że się odezwał. Odpowiedziała dopiero kiedy ją ponaglił.
– Cóż… – westchnęła, zaczynając szczery wywód. Nie pokazywała złości, a raczej prośbę. – Ten kamień ma ogromną wartość sentymentalną. Jest dla mnie bardzo ważny i jeśli posiada jakąś moc, to działa tylko dla mnie. Mogę pokazać ci kilka zamienników, a nawet dać błogosławieństwo, abyś wygrał te wyścigi z łatwością. Dosłownie, jedyną rzeczą, jaką potrzebuję to kryształ górski od babci Beth. Pomogę ci wygrać, jak tylko mi go oddasz. Zgoda?

Mihal?
────
[371 słów: Violet otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Yasmin CD Adama — ,,Bóg jednak istnieje"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

– Zgadłeś – odpowiedziałam.
W pracy zawsze mówili, że nie mam charyzmy, a tu się okazuje, że mam i to jeszcze jaką. Nigdy nie bawiłam się z księdzem w zgadul zgadule, edycja mój boski stary.
Schowałam sztylet do torebki. Widziałam, jak odetchnął z ulgą, chociaż, nie jestem psychopatką, by zrobić jej krzywdę. Usiadłam naprzeciwko księdza po turecku, poprawiając spódniczkę.
– I jak już sobie wyznajemy prawdy, nie czekam na taxówkę, a na te katoblepony. Nie mam zamiaru umrzeć młodo przez jakieś stwory i…
– Czy możesz zostać na noc? – Adam nieśmiało spytało, uśmiechając się miło. – Mam dodatkowy koc jakby było ci zimno, piżamy niestety nie, ale… o! Mogę ci też oddać łóżko, ja zasnę na fotelu obok. Wiesz, wolę nie prowadzić w środku nocy, w dodatku, że dziś się gorzej czułem i…
– Zastanowię się – odpowiedziałam. – Może sprawdzę, jak daleko są od kościoła?
Przytaknęła, a ja ruszyłam.
Jeśli mam być szczera, nie chciałam spać w obcym miejscu, z obcym człowiekiem. Ilu już było takich wstępnie miłych, a potem, przez nich nie mogłam się pozbierać. Zerknęłam w kierunku Adama, które szło do swojej sypialni z kocem. Nastawiało się, że zostanę tutaj do rana. Zacisnęłam usta, otwierając drzwi wejściowe.
Przywitało mnie krówsko. Włochata, obrzydliwa krowa, patrząca prosto, w moją duszę. Od razu zamknęłam za sobą drzwi, gdy tylko otwierała japę.
– Co się tak wystraszyłaś, są niegroźne, wiesz, że podobno zwykli, ludzie widzą je jako bezpańskie psy? Trochę to smutne – powiedzieli, wynosząc do holu, gdzie stały dwa fotele, swoją pościel, kołdrę i poduszkę. – O właśnie, przyszykowałem ci miejsce do spania, znaczy, łóżko jak stało tak dalej stoi, jednak zabrałam swoje rzeczy i zastąpiłam świeżymi. Nie chcę, żebyś czuła się niekomfortowo, czy…
Faktycznie. Adam pozmieniało wszystko. Swoje zabrał, nowymi zastąpił. Nieśmiało usiadłam na środku łóżka, podskakując parę razy, aby sprawdzić, jak bardzo jest niewygodny materac.
– Jest może trochę stary, jednak da się spać – zapewniło. – Fotel też zabrałem, żebyś była sama...
Podrapał się po włosach, odwracając wzrok. Oczy nadal miała koloru różu.
A co jeśli cię wykorzysta? Jest miły tylko po to, aby siebie zaspokoić? Nie myślałaś o tym, prawda?
– A mogę klucz? – poprosiłam. – Wiesz… wolę… spać zamknięta. Nic ci nie ukradnę, obiecuję.
Adam rzucił mi klucz do pokoju. Wyszeptał dobranoc, zgasił światło na korytarzu, próbując ponownie odpłynąć w sen. Zamykając drzwi, rzuciłam wzrokiem jeszcze raz w kierunku księdza.

***

LATO

Nie minęło dużo czasu od pamiętnego spotkania w kościele, jakkolwiek to nie brzmi. Adam mnie nie skrzywdził, spał zgięty na starym fotelu, a ja na mięciutkim kocyku.
Patrzyłam przed siebie, na szybę kawiarni, czekając, aż ktoś wejdzie, oparta dłońmi o ladę.
– Hej, a ty w głowie masz nadal tego księdza? – Carmeline przybrała pozycję podobną do mojej. – Po pierwsze, minął dopiero tydzień, to nie dużo, może się jeszcze spotkacie, a po drugie, ty zawsze, jeśli nie miałaś z nikim bliższej relacji, nie rozmyślałaś o tej osobie aż tyle. Ja ci mówię, ona jest stworzona do ciebie.
– Nie – odpowiedziałam gorzko. – Jeszcze mi romansu z księdzem brakuje i to tym, co ma celibat. Podziękuje.
– A od kiedy niby zaczepiasz i otwierasz się przy nowo poznanych? – zachichotała, przybliżając się do mnie ciut bliżej. – Tylko przy mnie i Sparku taka jesteś. Dla innych taka jak teraz.
Bawiłam się swoimi włosami, oczekując w końcu na jakiegoś klienta, aby przestała gadać.
– Wiesz, jak moje wszystkie związki się kończyły. To nie jest dla mnie, miałam Dixie, ale co? Umarła. Kolejni coraz gorsi. Ja już nawet nie chcę – chciałam tu się położyć, choć, ku mojemu szczęściu, zaczęli pojawiać się ludzie.
Praca szła sprawnie tak jak zazwyczaj. Trzeba to Carmeline przyznać, może momentami jest upierdliwa, ale w pracy, pomaga nieźle.
– Tak, słucham? – Zerknęłam, z najmilszą miną (nie potrafię) na klienta, ale tej sytuacji nawet uśmiech nie pomoże. Barki mi się obniżyły, a żołądek rozbolał z nagłą siłą, taka, że miałam ochotę zwinąć się na podłodzę.
– Cześć Yasmin to.. e… no.. ja, Adam. – Czerwony na policzkach ksiądz nieśmiało uśmiechał się w moim kierunku. – Ja poproszę… poproszę…
Dłonie i głos się jej trzęsły, policzki przybrały jeszcze bardziej karmazynowego koloru, a oczy z fiołkowego fioletu, zmieniły się ponownie w róż.
– Tam za tobą jest kolejka, wiesz o tym? – poinformowałam biedaka, bo może nie wiedziało, że za nimi stali inni wygłodniali, bez śniadania, z potrzebą wypicia łyka kawy, aby wytrwać te dziewięć godzin w pracy lub szkole.
– WANILIOWE FRAPPE I PODWÓJNYMI CIASTECZKAMI I POLEWĄ KARMELOWĄ – wydusiła z siebie, rzucając na stół podaną kwotę. – Weź sobie resztę!
Poszła do swojego stolika, a ja do Carmeline.
– Słyszałam, nie musisz powtarzać – roześmiała się. – Jest naprawdę słodki, a w dodatku jak na ciebie patrzyła. Widać w tym tutaj coś więcej.
– Ty wszędzie widzisz miłość – burknęłam.
Odwróciłam się, przejmować kolejne zamówienia, gdy przyjaciółka mnie zaczepiła. Podała mi tacę z zamówieniem Adama.
– Leć, ty to jej daj. Ja się wszystkim zajmę spokojnie.
Wiedziałam, że robienie korków w takim miejscu to nic dobrego. Wzięłam tackę i ruszyłam, do małego stolika przy oknie. Podałam ją bez żadnego słowa, jednak wzrok Carmeline z daleka mi mówił, bym usiadła. Zrobiłam to.
– Dzięki za nocleg – zaczęłam. – Wiesz… ja… no, trafiłabym sama, ale wiesz jak to w życiu herosa – to akurat powiedziałam ciszej. – Miasta nocą nie są bezpieczne, choć piękne – skończyłam zdanie, ale po chwili zauważyłam coś. – Jesteś brudny – wzięłam chusteczkę, wycierając kącik ust Adama. Automatycznie się zaczerwienił, wytrzeszczając lawendowe oczy, których kolor zmieniał się ponownie w róż.
Podał mi jedno ciasteczko ze swojego frappę.
– Nie musisz mi dziękować, niewiasto – podziękował, przełykając nerwowo ślinę.

Adam
──── 
 [887 słów: Yasmin otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 14 maja 2024

Od Vex CD Almy — ,,No one thinks a pretty girl has feelings"

Poprzednie opowiadanie

Od rana chodziło nabuzowane (negatywną) energią. Zazwyczaj tak to jest, jak człowiek dowiaduje się, że ludzie mówią o nim za jego plecami, ale Vex, w przeciwieństwie do wielu, nie zamierzało tego tak zostawić.
Podejrzliwie patrzyło na każdego legionistę, ale jejgo ciche śledztwo nic nie dawało. Szybko zmieniło taktykę na bardzo głośne wspominanie o tym, że doskonale wiedziało o tych wszystkich bzdurach, które naopowiadano na jejgo temat. Od samego początku, oczywiście. Z wielką uwagą obserwowało legionistów, ale nadal żaden z nich nie przyznawał się do winy. Uznało to za niesamowicie irytujące i już nie uśmiechało się aż tak szeroko i często. Dobrze, drugim Sherlockiem nie zostanie, ale ktoś mógłby jągo nie wyłączać z tej całej zabawy w plotkowanie.
Przez resztę dnia nie wspominało już ani słowem o tym delikatnym temacie, a nawet zamierzało siedzieć cicho. Nie wyszło. W wypadku Vex siedzenie cicho raczej nigdy nie wychodzi, ale plus za chęci. Można powiedzieć, że sprawiało pozory. Nie marszczyło brwi aż tak, tylko marszczyło je całkowicie zwyczajnie, jak na co dzień, gdy ktoś jeszcze nie zdążył wejść jejmu za skórę, ale już był tego całkiem blisko. W pewnym momencie nawet przestało myśleć o tych pogłoskach! Jakoś tak, wyleciało jejmu to z głowy. Zaprzestało badawczego obrzucania wzrokiem każdego napotkanego legionistę, którzy prędzej czuli się oceniani niż podejrzewani o rozpowiadanie głupstw o kimkolwiek.
Pewnie by tak o tym nie pamiętało, gdyby nie szło wyrzucić resztek z obiadu na kompost, gdzie spotkało dwie driady. Na początku nie zauważyły Vex, bo jedna z nich powiedziała do drugiej:
— A Alma mówiła, że ono tylko udaje z tymi wąsami tlenowymi…
— Nie gadaj! — zdziwiła się jej koleżanka.
— Robi z siebie ofiarę, żeby mieć mniej obowiązków — prychnęła driada. — I zawsze zapomina o podlewaniu roślin albo wyrywa trawę dla zabawy. Żeby na niej gwizdać, rozumiesz ty to?
Vex rzuciło resztkami jedzenia niebezpiecznie blisko duchów natury i jak gdyby nic odeszło, choć jejgo brwi były zmarszczone w stopniu większym, niż ,,jeszcze mi nie zalazłoś za skórę”.

Miało ochotę jeszcze kopnąć ten telefon. Rozbić nie tylko szybkę ochronną, ale i ekran główny, żeby Alma na pewno nie mogła włączyć tego swojego durnego streama. Kto w ogóle aż tak obnosi się z tym że ma ze sobą telefon? Będąc herosem?
Już chciało zacząć jej robić wyrzuty i najlepiej zacząć jej grozić, że jak będzie dalej rozpowiadała takie idiotyczne rzeczy na jejgo temat, to dostanie on niejgo coś gorszego od zwykłego opierdolu, ale…
— Ja pierdolę, czy ty ryczysz? O głupiego streama? — zapytało i gapiło się na Almę bez wyrazu.
Odpowiedzi jako takiej nie dostało, bo z oczu legionistki już zaczęły lecieć pierwsze łzy.
Vex stało przy niej jak głupie, nie mogąc zdecydować się, czy kopnąć ten telefon, czy zacząć głaskać Almę po głowie albo zrobić coś równie idiotycznego. Nie miało pojęcia, jak pociesza się piętnastoletnie heroski, które płaczą o byle gówno. Przecież ona była prawie w jejgo wieku! Vex prędzej by samo siebie pobiło ze wstydu, niż rozbeczało się o… tak właściwie o nic.
— Ej, no weź — mruknęło, stojąc jak wmurowane. — To tylko… Bogowie, o co ty tak właściwie… Nie, dobra, nieważne, eee… Nie płacz? Może? Proszę? — plątało się, a coraz więcej legionistów zaczynało na nich zerkać. Nieśmiało poklepało Almę po ramieniu.
Rezultat był kompletnie inny od zamierzonego.
— Ono mnie bijeeeeee! — zawyła Alma.
— To nawet nie było mocno! Ja, ten, to… Co jest z tobą nie tak?! — Vex zaczynało tracić nerwy. Nie wiedziało, co ma zrobić z rękami, skoro nie mogło nawet jej dotknąć, więc ostatecznie znowu stanęło jak słup i gapiło się na Almę z paniką w oczach.
— To z tobą jest coś nie tak! — wrzasnęła Alma, tupiąc nogą. Vex zacisnęło ręce i spróbowało policzyć do pięciu, żeby się jakkolwiek uspokoić i nie odkrzyknąć kolejnej rzeczy, która tylko pogorszy całą sytuację. Jak się nie uda, to chyba rzeczywiście jej coś zrobi.
— Weź ty się ogarnij, czekaj… — Pogrzebało w kieszeniach. — Masz. — Wyciągnęło w jej stronę opakowanie z chusteczkami, które chyba przeżyło w tej kieszeni dość dużo, ale w środku raczej wszystko było czyste. Przynajmniej taką nadzieję miało Vex, bo spodziewało się, że jeżeli Alma zobaczy na nich chociaż jedną plamkę, to zaraz podniesie kolejny okrzyk. Pewnie coś w stylu: ,,Ono chce mnie otruuuuuuuć!”.
Gdy to się stanie, Vex już nigdy nie pokaże się nikomu w tym obozie. Z zażenowania.


Alma?
────
[703 słowa: Vex otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 13 maja 2024

Od Sony do Mihala — ,,Nawiedzony parasol babci Effie"

Sony spojrzała na to, co miało w dłoniach. Trochę materiału, drutów i ładna, rzeźbiona rączka. Chyba nawet drewniana. Nie mieli pojęcia, ale wyglądała, jakby kosztowała dużo pieniędzy i sprawiało to, że jeszcze gorzej się czuł z całym tym zamieszaniem.
Ale po co herosowi parasol? Cóż, to całkiem proste. Sony uparło się, że odegra wspaniały skecz, do którego bardzo, bardzo potrzebny był mu parasol.
— Ale… powiedz, do czego tak dokładnie ci potrzebny?
— To oczywiste — mruknęłu, przeszukując swoją walizkę i wyrzucając z niej, co popadnie i gdzie popadnie. Erico starał się łapać niektóre rzeczy, które leciały za daleko, ale w pewnym momencie przypominało to bardziej grę w zbijaka niż próby uratowania koszulek przed śmiercią na podłodze domku Hermesa. Nawet nie spojrzału na kolegę, który wyczekiwał dalszej odpowiedzi. — Chodzi o to, żeby móc nim, wiesz, wymachiwać i tak dalej. Grozić innym aktorom. Albo z nim tańczyć. Albo… Wiem! — krzyknęło podobnym tonem, jakim naukowcy wykrzykiwali ,,Eureka!”. — Potrzebuję też kapelusza! I garnituru! Albo chociaż koszuli i spodni! I wiesz, wtedy to będzie jeszcze bardziej…
— To zwykłe zajęcia teatralne! — oburzył się Erico. — Nie potrzebujemy… Sony, wiesz, nie wystawiamy tego przed całym obozem. To tylko takie… ćwiczenie na improwizację. Minimum rekwizytów i… i no. — Sony spojrzała na niego błagalnie. Nie był pewien, o co… tak właściwie go prosił. — Tak, twoje pierwsze zajęcia, dobrze to rozumiem. Ale, uh, okej, doceniamy entuzjazm, ale… może bez garnituru? Nie wiem, czy znajdziemy coś, co będzie na ciebie pasowało.
— No dobra — westchnął Sony i włożył bardzo wymiętą kremową (już od lat nie była biała) koszulę z powrotem do walizki. Nie składając jej. Bardziej zwijając w jeszcze bardziej pomięty kłębek. — Ale kapelusz chcę mieć. Muszę mieć. I parasol. — Z dumą pomachało koledze parasolem w brązową kratę tuż przed twarzą.
— Ano może mieć jakiś kapelusz… — zasugerował Erico. Nie miał pewności, ale jego brat sprawiał wrażenie takiego, który posiadałby coś takiego. — Mogę go…
— Dzięki! — krzyknęli Sony, zanim wybiegli z domku Hermesa, żeby błagać Emiliano o jego kapelusz, który być może nawet nie istniał.
Erico rzucił okiem na cały ten bałagan, który zostawiły po sobie Sony. Może przyjmowanie go na zajęcia teatralnie nie było najlepszym pomysłem. Jeżeli będzie takie podekscytowane na każde, najmniejsze ćwiczenie… No, jakoś sobie z tym poradzą. Przecież nie wyrzucą kogoś za entuzjazm.

Bez pukania weszli do domku Apollina.
Był pusty.
Wzruszyłu do samenu siebie ramionami i zaczęłu przeszukiwać rzeczy, które wydawały się należeć do Emiliano. Może nie będzie zły, w końcu starało się odkładać wszystko tak, jak było. A jeśli zauważy… Cóż, trudno. Przeżyje.
Koszule, koszule, koszule, eleganckie spodnie iiii kolejne spodnie, ale żadnego kapelusza.
Sony zajrzała pod łóżko, ale tam leżała tylko zapomniana, wełniana czapka, którą z chęcią by sobie przywłaszczyła, bo była w zielono-czerwone paski. Jednak patrząc na kilogram kurzu, jaki na niej spoczywał, zostawiły ją w spokoju.
Podniosło się z kolan i jeszcze raz zajrzało do szafy, ale i tam była tylko różowa czapka z daszkiem, która już prędzej należała do Erico.
Kto w tym obozie może mieć kapelusz? — myślało, gdy wyszło z domku z pustymi rękoma.
Nic nie przychodziło mu do głowy.
Do zajęć chyba zostało jeszcze trochę czasu, więc Sony zrobiło jedyną rzecz, jaka przyszła wu do głowy.
Zaczęli biegać po obozie, żeby znaleźć kogoś, kto akurat miałby na głowie kapelusz.
W nieherosowym obozie szanse na znalezienie takiej osoby pewnie były przerażająco niskie, ale w Obozie Herosów znajdował się chyba każdy rodzaj ludzi. Łącznie z Violet, która lubowała się w ogromnych i spiczastych kapeluszach. Nie było to coś, co dokładnie wyobrażał sobie Sony, gdy mówił o kapeluszu, którego potrzebował, ale lepszy rydz niż nic, jak mawiają.
Podbiegła do dziewczyny, zanim stracił ją z oczu i wydyszał:
— Cześć!! Jeju, masz naprawdę, naprawdę piękny kapelusz! Czy mogę go pożyczyć? Na godzinkę albo dwie? Bo, wiesz, wymyśliliśmy taki skecz i bardzo potrzebujemy do niego kapelusza, a mamy już mało czasu i... — Przerwa na oddech. — ...I nikt nie ma takiego jak ty. Oddam go bez skazy, obiecuję!
Violet uśmiechnęła się lekko i ściągnęła nakrycie głowy.
— Jasne, proszę — powiedziała, chociaż widać było, że już zbyt długo nie pobędzie na zewnątrz. Z takim dostępem do światła słonecznego nie dało się wytrzymać, lepiej skryć się we własnym domku albo wyciągnąć kolejny, jeszcze większy kapelusz.
— Dziękuję!! — Sony o mało co nie podskoczyłu i od razu wcisnęło sobie kapelusz na dredy.
— Jak wyglądam?
— Jak praktykująca wiedźma — odparła Violet, a Sony wydało się ogromnie zadowolone z odpowiedzi.

— Nie… — Sony oparło się na swoim parasolu jak na lasce i pochyliło się do przodu. — To… kurwa!
Rozległ się trzask i Sony gwałtownie poleciał do przodu. Kapelusz nie zdołał nawet zlecieć z jej głowy, tylko wsunął się bardziej na oczy, gdy uderzyło o trawę. Nie to było najgorsze, lubili trawę. Tylko że coś bardzo nieprzyjemnie wbijało im się w brzuch.
— Wszystko okej? — spytał Erico, pomagając mu się podnieść. — Nic ci nie jest?
Sony już miała odpowiedzieć, że w sumie jest w porządku, tylko ją brzuch boli, ale jego wzrok padł na parasol i w oczach stanęły wu łzy.
Nie przypominał już parasola. Materiał miał w sobie dziury, druty wystawały we wszystkich możliwych miejscach, a rączka złamała się w pół.
— Nie jest okej — wyszeptało i pozbierało z ziemi to, co zostało z jeno rekwizytu. — Widzisz, co mu się stało…? — zapytał żałośnie, a parę łez potoczyło się po ich twarzy.
— Hej, ale to… to tylko parasol. Będzie okej. I tak tutaj nigdy nie pada, więc spokojnie. Nie będzie ci potrzebny. — Erico używał wszystkich swoich sił, aby jakoś pocieszyć Sony, ale ona tylko pokręciła głową, a rozpuszczone dredy zatańczyły dookoła jego twarzy.
— To nie był zwykły parasol — pociągnęło nosem — bo to był parasol babci Effie. Mama mi mówiła, żeby go nigdy nie zniszczyć, bo jej duch się na mnie zezłości i wtedy będę mieć pecha, bo ten parasol to jedyna pamiątka po niej i…
— Jestem pewny, że babcia Effie nie będzie miała ci tego za złe. — Poklepał Sony po ramieniu, a onu momentalnie się do niego przytuliłu. Odwzajemnił uścisk i dodał jeszcze: — Zrobiłoś go przypadkowo. I, wiesz, może ktoś z domku Hefajstosa mógłby ci go naprawić...?
Na tę propozycję Sony odsunęła się od Erico z lekkim uśmiechem na twarzy i otarła łzy.
— Okej. — Wstało z ziemi i otrzepało się z trawy. — Dziękuję.
— Nie ma sprawy. — Uśmiechnął się Erico i pomachał Sony na pożegnanie, gdy pobiegli w stronę domków.
Zdecydowanie za dużo dramatów jak na jeden dzień — pomyślał i odwrócił się do reszty obozowiczów, którzy zgromadzili się wokół miejsca wypadku w kółeczku.
— Wracamy do naszych improwizacji! — zarządził, również podnosząc się z trawy. — Kto miał być następny?

Sony otworzyła sobie drzwi do domku Hefajstosa, w którym jak zwykle było trochę cieplej niż na zewnątrz, wokół unosił się metaliczny zapach, a gdzieś w kącie tryskały iskry. Do tego słychać było głośne zgrzyty i piski, na które Sony lekko się skrzywiło. Jak oni tu wytrzymywali? Mieli jakieś zatyczki do uszu czy jak?
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo każdy skupiony był na swojej robocie, więc pewne siebie weszło głębiej i stuknęli w ramię pierwszego lepszego obozowicza, który wyglądał, jakby był mniej więcej w wieku Sony.
— Hej! — powiedziało z lekkim uśmiechem, choć drżały mu kąciki ust i przy jeno oczach nadal widać było ślady łez. — Czy ja, wiesz, mogę cię o coś poprosić?
Popatrzył na Sony ze zmarszczonymi brwiami i odłożył narzędzia, którymi majstrował przy jakiejś metalowej konstrukcji, która nie przypominała niczego więcej niż jakiejś abstrakcji. Lekko uniósł dłonie i coś zamigał, a zaskoczona Sony tylko zamrugało oczami.
— Wolniej? — zapytali, ale szybko się zreflektowali i położyli resztki parasola na blacie. Uniosły dłonie, żeby szybko przeszukać pamięć i przeliterować to słowo, bo nie bardzo pamiętało, jak to się robiło inaczej.
Dziecko Hefajstosa uśmiechnęło się i również przeliterowało to, co chciało powiedzieć, na tyle wolno, żeby Sony udało się zrozumieć, co chcą przekazać.
„M-i-h-a-l. C-o-ś p-o-t-r-z-e-b-n-e?”
W odpowiedzi Sony bezczelnie wskazała palcem na materiał, druty i trochę drewna. Mihal spojrzał na nie z pytaniem w oczach, a ono powoli zamigało: „P-a-r-a-s-o-l”. Dodało jeszcze: „S-o-n-y” i wskazał na siebie, żeby wszystko było w miarę jasne.
Mihal wskazał na drzwi do domku i wyszedł na zewnątrz, kiwając na Sony, żeby poszło za nim. Na zewnątrz westchnęła z ulgą, bo było tam znacznie ciszej. Chociaż... nadal trochę szumiało jej w uszach.
— O, już. — Sony zrobił wielkie oczy, gdy usłyszał, że Mihal jednak mówił. — Aparat słuchowy — zaśmiał się lekko. — W domku jest zbyt głośno, żebym go tam nosił.
— Doskonale cię rozumiem! — odrzekło Sony. — Okropnie tam macie.
Mihal uśmiechnął się słabo.
— Co do... parasola, to... Wiesz, że tutaj go nie potrzeba? Nigdy nie pada — wyjaśnił, ale Sony już kręciła na to głową.
— Tyle że to parasol babci Effie — powiedzieli twardo. — Jej duch zezłości się, że go popsułom i wtedy zacznie mnie prześladować, i będę mieć pecha, i będę wszystko niszczyć, a potem jeszcze mama będzie miała do mnie pretensje... bo to ostatnia pamiątka po babci Effie i wiesz, to duże zaufanie, żeby mi go w ogóle dawać, a ja go złamałum — wyrzucił z siebie, powstrzymując łzy. — To *ważne*.
— Hm, okej — niepewnie odpowiedział Mihal. — Spróbuję... go naprawić.
— Super! — powiedziało Sony, starając się nie mówić zbyt głośno. Tym bardziej nie krzyczeć. — Można cię tulić?
Nie doczekało się odpowiedzi, tylko od razu zostało przytulone.

Mihal?
────
[1508 słów: Sony otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 12 maja 2024

Od Abasola do Adama — ,,Bardzo odpowiedzialny heros"

Kostek i Abasol szli jedną z wielu ulic Nowego Yorku, słońce już chowało się za horyzontem, więc nareszcie żar przestawał lać się z nieba, ale jego miejsce zaczynał zajmować chłód. Dla Kostka nie był to wielki problem przez jego cóż...małą ilość jakiejkolwiek tkanki, ale dla czarnowłosego chłopaka mogło się to niedługo stać problemem, mogło, bo na razie chłopak był tak zajęty gadaniem, że zmiana temperatury nie zdawała się dla niego dużym zamartwieniem.
Chłopak opowiadał swojemu kościstemu przyjacielowi o przygodzie, jaka go spotkała podczas wykonywania misji, która dosłownie zleciała im z nieba. Co jakiś czas Abasol śmiał się lub swoją intonacją pokazywał, że tamten moment mu się podobał, Kostek za to przejawiał zdecydowanie mniej optymizmu i by zachować równowagę we wszechświecie, co jakiś czas pokazywał swoim łapaniem się za głowę i zasłanianiem oczodołów kościstymi rękami, że działania Abasola nie były zbyt odpowiedzialne.
Chłopak już zbliżał się do punktu kulminacyjnego historii, w którym miał oddać strzały łowczynią Artemidy, ale wtedy szkielet zatrzymał jego potok słów gestem.
— Nie mów mi teraz, że im te strzały rzuciłeś jak jakiemuś psu. — Szkielet powiedział śmiertelnie poważnie.
— Ej — zaczął Abasol — nie rzuciłem im tego, jak psom, po prostu podałem im to, zachowując bezpieczny dystans.
Kostek zatrzymał się, chłopak również stanął w miejscu. Szkielet patrzył się na niego przez chwilę, po czym zakrył swą twarz ręką podtrzymywaną od dołu drugą, po chwili wyszedł z tego stanu zadumy i przemówił do chłopaka.
— Abasol, stawiasz swoje życie na bardzo cienkiej nitce, mogłeś umrzeć podczas tej misji co najmniej dziesięć razy, a nie widzę, byś zająknął się ani razu!
Heros wyglądał, jakby był zdziwiony, że szkielet się zdenerwował.
— I co się tak na mnie patrzysz oczami wielkimi, jak drahmy? - zapytał Kostek, nadal wyraźnie wytrącony z równowagi. — Może i masz te trzynaście lat, ale na łaskę… yhh, potrafiłbym wskazać muchy, które są od ciebie ostrożniejsze !
— Słuchaj, Kostek – zaczął Abasol wyrwany ze zdziwienia – jeżeli bym się stresował, to moje mięśnie byłyby spięte, spięte mięśnie nie są zbyt ruchliwe, więc gdybym się cały czas stresował, to możliwe, że nie wróciłbym z tej misji w ogóle.
— Tak to sobie możesz mówić, by mieć wymówkę ! - odpowiedział mu potwór. – Fakt, możliwe, że twoje zachowanie pomogło ci przetrwać, ale nie zmienia to faktu, że było skrajnie nieodpowiedzialne i zwyczajnie w świecie głupie! Te łowczynie mogły cię podziurawić strzałami tak, że wyglądałbyś, jak ser z jakiegoś tam kraju ! A to tylko podwładne Pani łowów…
— Rety, Kostek. – Chłopak nie tracił swej beztroski. – Było minęło, żyje? Żyje, nie musisz mi teraz awantury robić, że ryzykowałem, przecież i tak poznaliśmy się właśnie w taki sposób, że wracałem z kasyna w którym-
— Było minęło Abasol. — Przerwał herosowi szkielet, naśladując głos Abasola. — Posłuchaj mały, teraz już nie jesteś po prostu jakimś tam dzieciakiem z Nowego Yorku, teraz wiesz, że jesteś herosem, a to oznacza, że twoje życie nabierze wielu barw. I mogę cię zapewnić: nie będą zbyt ładne.
Kiedy tak patrzyli na siebie, chłodny wiatr lekko zawiał, Abasola przeszły ciarki, nagle zdali sobie sprawę, że stoją obok kościoła. Słońce zdążyło już zejść jeszcze niżej, więc niebo przybierało coraz ciemniejsze odcienie fioletu, a chmury stały się czerwone. Kościół był wzniesiony w stylu gotyckim, wysokie wierze, masa zdobień, która jednak nie był widoczna w mroku. Kościół miał dwie wierze i trójkątny dach co nadawało mu lekko wyglądu odwróconej litery M. Syn nieznanego boga spojrzał na budynek, jakby na kogoś oczekiwał.
— Ludzie chodzą tutaj by czcić… — zaczął chłopak, ale słowa utknęły mu w gardle.
— Tak — Kostek odparł chłodno.
— Ale dlaczego ? — zapytał Abasol. — Dlaczego ci cali bogowie nie mogą się ujawnić ? Czemu trzymają ludzi w niewiedzy?
Szkielet usiadł na pobliskiej ławce.
— Pojęcia nie mam. — zaczął Kostek, rozglądając się wokół. — Działania bogów od zawsze były enigmatyczne, nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że oni sami czasami nie wiedzą, co robią. Możliwe, że nie ujawniają się, bo nie chcą psuć ludzkości tego, co stworzyła, bądź…
— Bądź? — Podniósł jedną brew Heros.
— Bądź po prostu pragnęli odpoczynku — odparł mu szkielet. — Nie sądzę, żeby bycie w centrum uwagi przez 5000 było zbyt przyjemne.
Stali tam tak, Abasol mając w gardle masę pytań, Kostek będący w stanie odpowiedzieć na jakąś ich część.

Adam?
────
[678 słów: Abasol otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

sobota, 11 maja 2024

Od Theodore'a CD Kala — ,,Smile smile!"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Theodore wiedział, że nigdy nie będzie w stanie do końca zrozumieć innych ludzi. Prawdopodobnie było to niemożliwe. Zresztą, pewnie w pełni nie rozumiał nawet siebie. Uważał jednak, że w jakimś stopniu wie, jak działają znane mu osoby.
Dlatego teraz był tak skrajnie zdezorientowany. Mógłby strzelać oczami na boki jak zdziwiona kura, ale zamiast tego wpatrywał się w Kala. Ani trochę nie rozumiał tego chłopaka. Przyczepił się do niego o głupi uśmiech, a nawet po wyjaśnieniach wciąż żywił jakąś niewyjaśnioną urazę. Tak naprawdę Theo nie wiedział, czy ma być zły, czy ma płakać.
Nigdy nie był dyplomatą, więc utrzymywanie spokoju w głosie i na twarzy sporo go kosztowało. W jego głowie krzyczał głos, który kazał bronić mu się krzykiem i zwyczajnie ofensywą. Wszystko inne za to utwierdzało go w tym, że to okropny pomysł i zdecydowanie nie powinien tego robić. Chyba że chciał napytać sobie biedy. A na tym mu oczywiście nie zależało. Nie chciał wylądować z głową w toalecie albo nawet sprzątając stajnie, jeśli podpadłby komuś wyżej postawionemu. Wyjątkowo nieprzyjemna wizja sprawiła, że lekko się wzdrygnął.
Wciągnął powietrze nosem i nerwowo przeczesał dłonią ciemne włosy. Musiał zachować spokój. Nic więcej. Po prostu nie dać ponieść się emocjom.
Pomimo swoich usilnych starań, niemal puściły mu nerwy, kiedy chłopak pożegnał się z przytupem. Do jasnej cholery, czy jego obecność aż tak działała ludziom na nerwy? Zwykle raczej stawali się ospali w jego otoczeniu, zamiast się złościć i prychać. Przyzwyczaił się do tego, że działa na innych zupełnie inaczej.
— Jak sobie chcesz — burknął pod nosem, patrząc na plecy odchodzącego Kala.
Chciał się obrażać, rzucać nieuzasadnionymi, nieprzyjemnymi hasłami, a potem odchodzić? Proszę bardzo. Łaski bez. Może sobie robić, co chce, przecież jest u siebie. I nawet jeśli Theodore teoretycznie również był u siebie, to wolał ustąpić.
Wziął kolejny głęboki oddech i wytarł dłonie o spodnie. Nawet nie zauważył, kiedy się spociły. Nerwy robiły swoje. Przez tę całą aferę zapomniał, z jakiej racji tak właściwie się tu znalazł. No tak. W miejscu, w którym jeszcze jakiś czas temu siedział, została mała szmatka do polerowania i jego sztylet. Teraz najchętniej wbiłby go w ziemię, zamiast czyścić ostrze, ale potem znowu czekałaby go robota.
Z frustracją zabrał to wszystko ze sobą i odszedł w przeciwnym kierunku do tego, gdzie udał się Kal. Nie miał ochoty na kolejną konfrontację.
Może spotka jeszcze kogoś, z kim będzie się lepiej dogadywał.

Koniec wątku Theodore'a i Kala.
────
[391 słów: Theodore otrzymuje 3 Punktów Doświadczenia]

Od Ziona CD Wintera — „017”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA II

Niezręczna cisza rozrywała siedemnastoletniego Ziona od środka. Biuro dyrektora ewidentnie nie pasowała do reszty liceum. Zewsząd biła sztuczna ekstrawagancja. Drewniane boazerie na ścianach za biurkiem zasłaniały różnorakie dyplomy, czy to przyznane szkole, czy samemu dyrektorowi. Po lewo i po prawo od wejścia stały ogromne półki wypakowane po brzegi książkami, ładnymi, obitymi w skórzane okładki, z grawerowanymi tytułami i autorami, których Zion ewidentnie nie kojarzył. W końcu w centralnej części pomieszczenia stało masywne biurko z ciemnego, błyszczącego się niemiłosiernie drewna. Na biurku leżały masy papierów, zdjęcie lub dwa, odwrócone od Blondyna w taki sposób, że nie zauważył, co na nich widniało, telefon stacjonarny i pojemny, metalowy segregator na długopisy, ołówki i inne pierdoły, z których korzystał dyrektor. W tamtym momencie przy biurku na razie siedziało dwóch mężczyzn, a raczej mężczyzna i chłopiec, ramię w ramię, po tej samej stronie. Jednym z nich był oczywiście Zion McQueen. Przydługawe, blond włosy ułożone były à la Leonardo DiCaprio i zasłaniały mu większość czoła. W skórzanej ramonesce, pod którą nosił koszulkę sygnowaną Metallicą, spranych Levi’sach po ojcu i w mocnych, wysokich martensach próbował wyglądać groźnie. Po jego prawicy siedział nauczyciel historii Herosa. Jego brązowy, wypłowiały garnitur i okulary o cienkich, stalowych ramkach i grubych szkłach dodawały mu trochę inteligencji, choć jego obłąkane oczy psuły cały wizerunek człowieka wykształconego.
W końcu do pomieszczenia wszedł trzeci mężczyzna. Ewidentnie niższy (choć przy Zionie, który już wtedy mierzył prawie sześć i pół stopy, każdy wydawał się niższy) i starszy od towarzyszących mu teraz jegomości. Siwe, kończące mu się już włosy były ładnie zaczesane do tyłu, a skrupulatnie przystrzyżona broda dodawała dyrektorowi profesjonalizmu. Przeczłapał cały gabinet w ciszy i zasiadł przy biurku. Z głębokim westchnięciem założył na nos okulary i przywitał syna Ateny i siedzącego obok niego nauczyciela zimnym spojrzeniem i zaczął mówić:
— Podobno są z tobą problemy, Zion. — Przerwał ciszę chropowatym głosem. — Nie słyszałem jeszcze, by któryś z moich uczniów wyłudzał pieniądze od nauczyciela.
— Nie byle jakie pieniądze! Mówimy tutaj o pięćdziesięciu dolarach! Dla kogoś z taką pensją, jak moja to jest naprawdę spora suma! — Swoje trzy grosze musiał dodać nauczyciel historii.
Starsi mężczyźni zwrócili swoje oczy ku Młodzieńcowi.
— Zacznijmy od tego, że pieniądze wygrałem w uczciwym zakładzie i w mojej klasie znajdzie się na to wielu świadków. — I wtem Zion rozpoczął tłumaczenie się z powodu wizyty w gabinecie dyrektora. Sytuacja wyglądała następująco: pan Davis, nauczyciel historii zarzucił uczniom, że niewystarczająco uczyli się na sprawdzian wiedzy z mitologii starożytnych Greków, na co Blondyn, z dozą kpiny odparł, że z łatwością mógłby wymienić więcej mitologicznych stworzeń niż Davis. Nie wiedział jednak, że w taki sposób niezwykle obrazi starego fanatyka greckiej cywilizacji, który obruszony słowami Nastolatka zaproponuje mu prosty układ: oboje mają pięć minut na wypisanie jak największej liczby mitologicznych stworzeń, a ten, który napisze więcej, wygrywa pięć dyszek. Heros bez zastanowienia się zgodził. Po pięciu minutach wyłoniono zwycięzcę, z pięćdziesięcioma czterema podpunktami na kartce — Ziona.
Przegrana oczywiście nie zadowoliła pana Davisa (w szczególności, że w ciągu tych pięciu minut udało mu się zapisać jedynie dwadzieścia jeden stworów) i ten udał się do dyrektora, wmawiając mu, że Młodzieniec próbuje od niego wyłudzić pieniądze.
— …a najgorsze w tym wszystkim jest to, że nadal nie mam tych pięciu dych! — Skwitował całą historię McQueen. — Wcześniej byłem tylko biedny, a teraz jestem, i biedny, i oszukany.
Zmarnowany dyrektor nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać, widząc, jak bardzo jego szkoła spadła na psy. Wyciągnął on zza pazuchy skórzany portfel i wręczył Zionowi obiecane przez pana Davisa pięćdziesiąt dolarów.
— Robercie, pozwól, że porozmawiamy. — Zwrócił się do nauczyciela siedzącego naprzeciw. — Zion, możesz wracać na lekcje.

***

I właśnie to wspomnienie wierciło mu w mózgu, napawając go jakimś dziwnym lękiem i tą samą, co wtedy niechęcią, gdy tylko z Winterem przekroczyli mury szkoły. Choć korytarze były wysokie i puste, to wydawały się też niezwykle klaustrofobiczne w oczach Dwudziestosześciolatka. Analizował przebywane przez siebie pomieszczenia, by w jakikolwiek sposób zrozumieć, co czuł w tym momencie zniesmaczony tym miejscem Winter. W końcu, po paru minutach, które wydawały się, że ciągnęły się w nieskończoność, dotarli pod pracownię matematyczną. Dzieciak Chione próbował jeszcze coś powiedzieć synowi Ateny, ale ten bez zastanowienia wparował do klasy, przerywając odbywające się tam zajęcia.
— Dzień dobry, nazywam się Zion McQueen i chciałbym porozmawiać o pańskich chujowych metodach nauczania.

Winter?
──── 
 [700 słów: Zion otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]